Jane Elizabeth McPherson i Carol Lee Bass,
naszym ukochanym żonom i najlepszym przyjaciółkom
ROZDZIAŁ 1 Kiedy mocowałem aparat na statywie, rysy kobiety były
niewyraźne i zamazane. Potem jej znajoma, fotogeniczna twarz, którą oglądałem tysiące razy na
ekranie telewizora, wyostrzyła się z warkotem autofokusa i osiągnęła doskonałość: falowane
miodowe włosy, błękitne oczy, kości policzkowe modelki, śnieżnobiałe zęby otoczone ustami
Angeliny Jolie. Prezenterka wiadomości lokalnych Knoxville, Maureen Gershwin, miała
czterdzieści dwa lata, czyli formalnie rzecz biorąc, osiągnęła wiek średni, ale była
czterdziestodwulatką o małym przebiegu i w wersji de luxe. Była piękna, wyglądała na tryskającą
energią i zdrową – z wyjątkiem jednego drobnego szczegółu: Maureen Gershwin nie żyła.
– Może to zabrzmi cynicznie – stwierdziła Miranda – ale nie sposób nie zauważyć, że
spośród kilkudziesięciu zwłok do swojej sesji zdjęciowej wybrałeś ciało, które mogłoby
reklamować bieliznę Victoria’s Secret.
Miranda Lovelady była zarówno moją doktorantką, jak i moim samozwańczym
sumieniem. Pisała doktorat z antropologii sądowej i była młodą inteligentną kobietą o liberalnych
poglądach, które wygłaszała bez żadnych zahamowań. Nie zawsze się zgadzaliśmy, ale po pięciu
latach współpracy nieporozumienia wynikające z różnicy zdań zdarzały się nam rzadko. Jednym
z obowiązków Mirandy było prowadzenie laboratorium osteologii Wydziału Antropologii –
laboratorium kości schowanego pod trybunami stadionu do futbolu amerykańskiego na
Uniwersytecie Tennessee. Miranda pomagała również koordynować program darowizn zwłok na
rzecz placówki badawczej Wydziału Antropologii – „Trupiej Farmy”. Na działce o powierzchni
trzech akrów prowadziliśmy badania nad rozkładem ludzkich zwłok. Obserwując, jak proces ten
przebiega w różnych środowiskach i warunkach, zdobywaliśmy wiedzę na temat zmian
zachodzących w ciele po śmierci, co umożliwiało patologom na całym świecie dokładniejsze
określanie czasu śmierci w przypadkach, gdy wiele dni, tygodni, a nawet lat upłynęło między
zgonem a odkryciem ciała.
Pomimo rustykalnej nazwy Trupia Farma zaczynała przypominać miasto umarłych,
przynajmniej pod względem gęstości zaludnienia. Liczba zwłok przekazywanych na rzecz
naszego programu badawczego wzrastała stopniowo, od kilku rocznie na samym początku do
ponad stu obecnie. Patrząc z perspektywy możliwości, jakie nam to dawało, ten „wyż
demograficzny” należy uznać za prawdziwe błogosławieństwo, ale analizując rzecz z innej strony
– była to także klęska urodzaju, gdyż na terenie placówki zaczynało brakować miejsca. Ostatnio
Miranda zaczęła sporządzać plan określający położenie każdego ciała za pomocą współrzędnych
GPS. Po wciśnięciu kilku klawiszy mogła wydrukować aktualną mapę naszego osiedla umarłych.
To pomagało na bieżąco monitorować zajęte działki, a także znajdować płaty wolnej ziemi, które
mogliśmy „zasiedlać”. Niestety o te ostatnie było coraz trudniej.
Maureen Gershwin, znaną telewidzom w całym wschodnim Tennessee jako Maurie lub
„Twarz”, ułożyliśmy w najbardziej odległym zakątku placówki, aby chronić ją przed gapiami.
Gershwin zrobiła zawrotną karierę. Zaczynała jako pogodynka, potem została reporterką, a
następnie prezenterką głównego wydania wiadomości. Ostatnio zaczęła też prowadzić krótkie
programy publicystyczne, które nazwała „Minuta z Maurie”, a które miały bardziej osobisty,
refleksyjny charakter. Dzięki nim zyskała jeszcze na popularności, więc chciałem teraz zapewnić
jej na Trupiej Farmie pewną dozę prywatności – mimo że fotografując ją, sam tę prywatność w
jakimś stopniu naruszałem. Oczywiście do naszej placówki nie można było przyjść prosto z
ulicy, ale przewijała się przez nią zaskakująca liczba żywych: studenci antropologii, policja,
instruktorzy i studenci Krajowej Akademii Medycyny Sądowej, stażyści FBI, a od czasu do czasu
nawet jakiś VIP o silnym żołądku z rady nadzorczej uniwersytetu. Tak jak wszystkie nasze
darowizny, zwłoki Maurie Gershwin nie zostały zidentyfikowane za pomocą imienia i nazwiska,
ale otrzymały numer. Metalowe opaski na ramieniu i nodze stwierdzały, że jest „21–09”,
dwudziestym pierwszym ciałem, które trafiło do placówki w roku 2009. Jednak prezenterka była
tak dobrze znana widzom wiadomości, że nie miałem nadziei na utrzymanie jej anonimowości –
przynajmniej do czasu, aż bakterie i robaki nie sprawią, że jej słynna twarz będzie nie do
poznania.
Kiedy majstrowałem przy zoomie aparatu, Miranda korzystała z okazji i beształa mnie
dalej.
– T-shirt i spodnie od dresu. Na pewno nie chcesz przebrać jej w coś bardziej sexy? Może
mała czarna, która odsłoni uda i dekolt?
– Przestań – warknąłem. – Widziałaś list, który dołączyła do swojego formularza zgody
dawcy. Poprosiła o udokumentowanie rozkładu swoich zwłok. Dlaczego miałbym się w
mniejszym stopniu przychylić do tej prośby niż do próśb dawców, którzy na przykład pragną
leżeć w cieniu klonu?
Zmarszczyła brwi, nie chcąc przyznać mi racji.
– Poza tym fotografuję tylko jej twarz.
– Ale rozumiesz mój punkt widzenia – upierała się. – Może nie? Czy nie uważasz, że to
trochę podejrzane, że celujesz ten aparat w to konkretne ciało, najpiękniejsze zwłoki w historii
Trupiej Farmy? Cholera, ona wygląda lepiej po śmierci niż ja za życia.
Przeniosłem wzrok z prezenterki na Mirandę. Dziewczyna miała
śmietankowobrzoskwiniową cerę i zielone oczy, otoczone kaskadą kasztanowych włosów.
Miranda podobała mi się bardziej, ale wiedziałem, że nie uwierzyłaby mi, gdybym jej to
powiedział.
– Już niedługo – pocieszyłem ją. – Z dnia na dzień, co ja mówię, z godziny na godzinę
będzie traciła na atrakcyjności. Okaże się, że po wszystkim będziemy mieć jedno zdjęcie, na
którym wygląda pięknie i setki innych, na których wygląda coraz mniej pociągająco.
– Nie rozumiem, dlaczego o to poprosiła.
– To nie ma znaczenia – odparłem. – Ja to rozumiem, a co ważniejsze – ona to rozumiała.
Powiedziała mi o tym rok temu, kiedy zrealizowała trzyczęściową serię o Trupiej Farmie dla
kanału 10. Pamiętasz „Minutę z Maurie” na temat znaczenia przekazywania zwłok na cele
naukowe? Uważam, że podpisanie formularza zgody na samym końcu wiadomości to był
wspaniały gest.
– Tanie zagranie – stwierdziła Miranda. – Pod publiczkę. Może po prostu chciała zrobić
wrażenie na doktorze Billu Brocktonie.
Odsunąłem się od aparatu i spojrzałem na swoją asystentkę.
– Przepraszam – powiedziałem, wskazując na zwłoki – ale muszę się nie zgodzić. Według
mnie była szczera w tym, co robiła i mówiła. Pamiętasz, co napisała w liście? „Żałuję, że nie
będę świadkiem tego, co się ze mną stanie po śmierci”. Prezenterowi wiadomości, Randallowi
Gibbonsowi, powiedziała, że chętnie zostałaby tematem naukowego filmu dokumentalnego.
Pośmiertne dziennikarstwo partycypacyjne. Ostatni reportaż zza grobu.
– Mega. Film o jedenastej, zapach o dwunastej – zażartowała niewesoło Miranda. – Styl
śmierci sławnych i bogatych. Kłaniamy się nisko przed pięknem, prawda?
Zrobiłem zdjęcie, a następnie spojrzałem na wyświetlacz aparatu. Kadr był nieco
przekrzywiony, a obraz na ekranie niezbyt wyraźny z powodu ostrego światła dziennego, ale
musiałem przyznać, że Miranda miała w pewnej kwestii rację: nawet po śmierci Maurie
Gershwin była piękna. W każdym razie taką miała pozostać jeszcze przez kilka godzin.
– Uroda pomogła jej odnieść sukces – dodałem – ale nie sądzę, żeby ją definiowała, a
przynajmniej nie według samej Maureen. Myślę, że kobieta wykazywała się zdrowym dystansem
do ulotnej natury swojej urody.
– Może i tak. Szkoda tylko, że jej układ sercowo-naczyniowy nie był tak silny, jak ten
zdrowy dystans do urody – skwitowała Miranda. – Zawał w wieku czterdziestu dwóch lat i to na
antenie.
– Tętniak – sprostowałem. – To nie był zawał.
Gershwin zmarła na tętniaka aorty, który pękł w czasie prowadzonych przez nią
wiadomości. Z perspektywy czasu mogłem stwierdzić, że nikt nie zwrócił uwagi na pewien trop.
– Oglądałaś wiadomości kilka dni przed jej śmiercią?
Miranda skinęła głową.
– Czy zauważyłaś, że jej głos był trochę zachrypnięty?
Spojrzała na mnie z uwagą, jej brwi wystrzeliły pytająco w górę.
– Jeden z nerwów krtani, nerw błędny, który zaopatruje czuciowo krtań, jest owinięty
wokół łuku aorty. Szybko rosnący tętniak aorty może rozciągnąć ten nerw, powodując chrypkę.
Maurie myślała, że po prostu tydzień wcześniej podczas telewizyjnego maratonu charytatywnego
nadwerężyła głos. Stwierdziła to na antenie dwa dni temu, tuż przed śmiercią. W rzeczywistości
jej ciało próbowało ją ostrzec.
Miranda potrząsnęła głową.
– Smutne. Paradoksalne. Kolejny przejaw ironii losu: śmierć uczyniła ją dużo bardziej
znaną niż te wszystkie lata prowadzenia wiadomości. Ktoś zamieścił w Internecie ten fragment
wiadomości, kiedy Maureen doznaje zapaści w środku zdania. Zatytułował go „Kino mocne:
gorąca laska z wiadomości umiera na antenie”. Do dziś jej śmierć obejrzało trzydzieści milionów
ludzi.
– Trzynaście milionów ludzi widziało ten materiał?!
– Trzydzieści milionów.
Ta liczba mnie zdumiała.
– To prawdopodobnie dwadzieścia dziewięć i pół miliona więcej niż liczba widzów,
którzy oglądali ją za życia.
– Internetowa sława to przedziwne zjawisko. – Wzruszyła ramionami. – Pamiętasz Susan
Boyle?
Potrząsnąłem głową.
– Pamiętasz, chociaż nie zdajesz sobie z tego sprawy. To ta przysadzista Brytyjka w
średnim wieku, która zrobiła furorę w angielskiej wersji Idola.
Rzeczywiście była taka kobieta.
– Jej klip na YouTube obejrzano pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt milionów razy. Z dnia na
dzień stała się megacelebrytką. Oczywiście to było roku temu. Teraz to już odgrzewany kotlet.
Miranda przyglądała się twarzy prezenterki, odpędzając ręką chmary much. To był
absurdalny gest, ponieważ Gershwin znalazła się tutaj po to właśnie, by natura zrobiła to, co do
niej należy, ale Miranda wykonała go odruchowo jako wyraz szacunku, więc trzymałem język za
zębami.
– Co masz zamiar zrobić z tymi wszystkimi zdjęciami „Twarzy” kanału 10?
– Prawdopodobnie kilka rzeczy – odparłem. – Muszę przedstawić projekt budżetu
dziekanowi. Podobno ma jakiegoś sponsora z wypchanym portfelem, który jest nami
zainteresowany. Załączę parę zdjęć, żeby zilustrować nasze badania. Pewnie też stworzę pokaz
slajdów na Krajową Konferencję Medycyny Sądowej w lutym. „Dekompozycja dzień po dniu”
lub coś w tym rodzaju. Trzydzieści slajdów, trzydzieści dni, minuta na każdy slajd.
Miranda zamknęła oczy, opuściła głowę i zaczęła udawać, że głośno chrapie.
– Pokaz slajdów? Słabizna. Przeżytek dwudziestego wieku – oceniła mój pomysł. – Co
powiesz na podcast? Transmisja wideo do Internetu w czasie rzeczywistym? To pasowałoby do
stylu życia Maureen, jej pracy i ostatniego życzenia.
– Transmisja w Internecie? – Potrząsnąłem głową. – Nie ma mowy. Nie wystarczy mi
palców, żeby policzyć, w ile problemów moglibyśmy się przez to wpakować.
– To przynajmniej nakręć film, zamiast tworzyć nudną prezentację – zaproponowała.
– Ale to jest aparat, a nie kamera – zauważyłem. – Poza tym żadne z nas nie ma czasu,
żeby co i rusz tu przychodzić i kręcić film.
– Nie musielibyśmy tego robić – wyjaśniła. – Miałeś zamiar ustawić timer na robienie
zdjęć co kilka minut? Co kilka godzin?
Skinąłem głową.
– Wystarczy więc, że po miesiącu czy dwóch, kiedy zwłoki osiągną stadium
zaszkieletowania, zbierzesz do kupy wszystkie zdjęcia i zmontujesz z nich film. W ten sposób
powstanie trwający kilka minut klip z całą sekwencją rozkładu. To byłoby ciekawe.
– Myślisz, że pomogłoby nam uzyskać fundusze?
Skrzywiła się.
– Dlaczego rozkład twarzy tej kobiety miałby skłonić jakiegoś bogatego absolwenta
uczelni do wyłożenia gotówki na torby na zwłoki i pudełka do przechowywania kości?
– Tak naprawdę to miałem nadzieję zebrać pieniądze na twoją asystenturę –
sprostowałem.
Głowa Mirandy podskoczyła, a ja pożałowałem swoich słów, choć było w nich trochę
prawdy.
– Przepraszam. Kiepski żart. Jesteś kryta.
Przeszyła mnie tak przenikliwym spojrzeniem, że aż się skrzywiłem. Miranda byłaby
wspaniałym prokuratorem lub śledczym, pomyślałem, jeśli kiedykolwiek znudziłaby ją
antropologia sądowa.
– Przynajmniej tak mi się wydaje.
– Jesteś szefem Wydziału Antropologii – powiedziała. – Jeśli ktokolwiek powinien
wiedzieć, to ty.
– Wiem tylko, że cięcia, które ja zaproponowałem, ciebie nie dotyczą – wyjaśniłem. – Ale
to dziekan musi zatwierdzić budżet, zanim zostanie on przedstawiony kanclerzowi i rektorowi.
Stypendia sportowe i wynagrodzenia dla trenerów są bezpieczne, ale nic poza tym.
Nie odezwała się, ale niepokój w jej oczach zabolał mnie.
– Przy okazji – dodałem – w sobotę daję wykład w Smithsonian. Wcześniej spotykam się
na lanczu z Edem Ulrichem.
Ulrich był jednym z moich pierwszych i najzdolniejszych doktorantów. Teraz prowadził
oddział Antropologii Fizycznej w Smithsonian Institution.
– Może uda mi się wyprosić od niego coś na badania. Tyle, żeby sfinansować dwie
asystentury.
– Pozdrów go ode mnie.
Była zbyt młoda, żeby studiować z Ulrichem, ale rozmawiała z nim na konferencjach, a
on odwiedził kilka razy uczelnię, kiedy Miranda była już moją asystentką.
– Powiedz Edowi, że proszę o pomoc!
Przybliżyłem obraz, ekran wypełnił się „Twarzą”, a potem zrobiłem kolejne zdjęcie
testowe. Uważając, aby nie potrącić statywu, zdjąłem z niego aparat i włożyłem pod kurtkę, która
zasłaniała światło. Zdjęcie ukazywało uroczą kobietę, ale mięśnie jej twarzy straciły już napięcie,
a światło i życie znikło z oczu. Użyłem kursora, aby powiększyć środek obrazu, i zobaczyłem, że
na zdjęciu widać jedną plujkę latającą tuż nad twarzą Maureen, druga wyłaniała się z lekko
otwartych ust. Przeniosłem wzrok z aparatu na zwłoki i zauważyłem, że do tych dwóch much
przyłączyły się już dziesiątki innych, szybko wyczuwając zapach śmierci, chociaż ja jeszcze go
nie czułem. W ciągu kilku minut drobne plamy ziarnistej białej pasty – jaja plujki – zaczną
wypełniać usta, nos, oczy i uszy kobiety, a do jutra cała twarz pokryta będzie wijącą się masą
nowo wyklutych larw.
Przeglądałem menu aparatu, szukając opcji timera. Początkowo planowałem robić zdjęcia
co dwanaście godzin, ale kiedy spojrzałem na rojące się muchy, zdałem sobie sprawę, że zdjęcia
robione w tak dużych odstępach czasu nie zarejestrują wielu szczegółów rozkładu. Sponsorzy
mogą nie być zainteresowani subtelnymi zmianami w gnijących zwłokach, ale ja byłem. Może
zdjęcie co pół godziny lub nawet co dziesięć minut? A może rozbić tu namiot i zobaczyć to
wszystko w czasie rzeczywistym? W końcu poszedłem na kompromis: aparat będzie
fotografował co pięćdziesiąt minut, czyli co tyle, ile trwa typowy wykład. Wykonałem szybkie
obliczenia: jedno zdjęcie co pięćdziesiąt minut oznacza jakieś trzydzieści zdjęć dziennie. Po
dwóch miesiącach będę miał 1800 zdjęć. Przy trzydziestu klatkach na sekundę – prędkości
wyświetlania obrazów w telewizji – 1800 zdjęć wystarczy na sześćdziesięciosekundowy film.
Tyle właśnie trwała „Minuta z Maurie”.
Wymieniwszy kartę pamięci w aparacie na taką o pojemności dwóch gigabajtów – na
której mieszczą się setki zdjęć – zamontowałem aparat z powrotem na statywie. Opuściliśmy z
Mirandą Trupią Farmę, zamykając na łańcuch drewniane wrota, a metalową bramę na kłódkę.
Kiedy zatrzaskiwałem ją za najnowszym i najbardziej znanym mieszkańcem farmy, pomyślałem
o słowach, które Maureen od lat wypowiadała na koniec wiadomości.
– Dobranoc – mruknąłem. – Do zobaczenia jutro.
ROZDZIAŁ 2 Twarz patrzącego na mnie mężczyzny wyrażała obojętność,
ciekawość, znużenie i rozczarowanie. Żałowałem, że nie mogę dostrzec w jego oczach więcej
dobroci i współczucia – jego oczy bowiem były moimi własnymi. Patrzyłem na twarz Billa
Brocktona w łazienkowym lustrze, podobnie jak sześć godzin wcześniej oglądałem przez
obiektyw aparatu twarz Maureen Gershwin.
Spojrzałem na blat umywalki, na zdjęcie Gershwin zrobione na Trupiej Farmie, które
wydrukowałem przed opuszczeniem kampusu. Odczuwałem wyrzuty sumienia – po części
dlatego, że Miranda wydawała się nieprzekonana do sesji zdjęciowej, a częściowo dlatego, że z
punktu widzenia antropologii moja doktorantka miała wiele racji. Ludzie w wielu kulturach, na
przykład rdzenni Amerykanie i Chińczycy, tradycyjnie uważają, że robienie zdjęć może
pozbawiać duszy. Według tego rozumowania Maureen Gershwin była pozbawiana duszy od lat,
gdyż co wieczór kradły ją jej kamery telewizyjne i rozpraszały jak kurz – chmury elektronów i
fotonów czy czego tam, co emitują telewizory – po całym wschodnim Tennessee. Czy ja
zabierałem teraz resztki tego, co pozostało? Jednocześnie jednak, ponieważ Gershwin była już i
tak martwa, być może aparat mógł tchnąć nieco ducha w pustą skorupę ciała? Przyglądając się jej
zdjęciu, musiałem nieco zmienić swoją opinię na temat jej wyglądu. Rzeczywiście w jej oczach
nie było światła czy życia, ale w tej fotografii było coś niesamowitego, coś dręczącego. To było
nieuchwytne, ale z pewnością tam było. Wydawało się, że jej oczy swoją pustką stawiają
wyzwanie mnie i światu. Nie jestem tym, kim myślisz, że jestem – mówiły. A może po prostu:
Nikogo nie ma w domu. Zostaw wiadomość.
Podniosłem ręce, rozstawiłem kciuki i palce wskazujące w kształt litery L, przysunąłem
dłonie do siebie i skadrowałem swoją twarz. Nachyliłem się do lustra, odwróciłem głowę lekko w
prawo i zwiększyłem przestrzeń między palcami. Tak samo skadrowałem twarz Gershwin – była
niemal pośrodku zdjęcia, lekko tylko przesunięta w prawo. Spoglądając w dół na fotografię
kobiety, uświadomiłem sobie, że było to dokładnie takie samo ujęcie, jak ujęcie kamery
telewizyjnej pokazującej prezenterkę każdego wieczoru. Ciekawe, pomyślałem. Mimo że kobieta
nie żyje, wciąż chcę, by wyglądała tak samo, nadal chcę, żeby była taka sama.
Ale kim była przed śmiercią? Kim byłem ja? Wykładowcą, naukowcem, studentem
śmierci, konsultantem patologów stanowych i Tennessee Bureau of Investigation, czyli TBI,
oddziału FBI w Tennessee. Byłem również ojcem, dziadkiem, a także wdowcem. Od śmierci
żony, która przegrała walkę z rakiem kilka lat wcześniej, miałem dwa krótkie romanse. Mniej
więcej rok wcześniej zakochałem się w inteligentnej, śmiałej patolożce z Chattanooga, a
następnie, zaledwie kilka miesięcy temu, zaangażowałem się w związek z piękną, tajemniczą
bibliotekarką. Stwierdzenie, że oba romanse skończyły się źle, byłoby wielkim
niedopowiedzeniem: patolożka została zamordowana, a – dziwnym zrządzeniem losu, którego
osobliwą lustrzaną symetrię dopiero teraz zauważyłem – bibliotekarka okazała się morderczynią.
Zauważyłem, że marszczę brwi. Te epizody, te szczegóły mojego życia wydawały się
dziwnie niezwiązane z twarzą mężczyzny w średnim wieku patrzącego na mnie ze szklanej tafli.
Miałem wrażenie, że jego twarz nieomal należała do kogoś innego. Spojrzałem w lewo, gdzie
boczne lustro pokazywało tę samą półobcą twarz w półprofilu. W rogu, gdzie dwa lusterka się
spotykały, zobaczyłem trzecie odbicie tej samej twarzy, przecięte na pół pionowym szwem w
szkle. Tak odzwierciedlony i podzielony stałem zahipnotyzowany przez tych niepełnych, obcych
dublerów mnie samego, kimkolwiek „ja sam” byłem naprawdę.
Dzwonek telefonu przerwał moje rozmyślania. Zdziwiło mnie, że ktoś chciał rozmawiać
ze mną o tak późnej porze. Kiedy podniosłem słuchawkę aparatu w sypialni, zauważyłem, że
Randall Gibbons, współprezenter Maureen Gershwin teraz samotnie prowadzący dziennik,
kończy właśnie wydanie wiadomości o dwudziestej drugiej. O tej porze dzwoniła zazwyczaj
policja, więc podejrzewałem, że to wezwanie na miejsce zdarzenia. Miałem nadzieję, że to
odwróci moją uwagę od nieprzyjemnych myśli i że będę mógł się poświęcić nowej sprawie. Być
może tym właśnie byłem, pomyślałem, być może to było to, co naprawdę mnie definiowało:
może byłem po prostu odbiciem rozmowy, sprawy, zbrodni, zagadki kryminalnej.
Wyświetlacz telefonu poinformował mnie, że to nie policja szukała ze mną kontaktu. Ale
natchnął nadzieją, że rozmówca „mecenas Burton DeVriess”, może mieć coś prawie tak samo
ciekawego do zaoferowania.
ROZDZIAŁ 3 Koparka zachwiała się i zadrżała, kiedy jej pazur rozdarł mokrą,
kamienistą ziemię cmentarza Old Gray, jednej z najstarszych i najpiękniejszych nekropolii
Knoxville. Nazwa cmentarza doskonale pasowała do dzisiejszej aury – dzień był szary i ponury,
a powietrze chłodne jak kopiec zimnej ziemi piętrzący się obok jednego z pomników. Oficjalnie
już za kilka dni miała się rozpocząć wiosna, ale ziemia sprawiała wrażenie pozbawionej ciepła i
życia jak trup.
Silnik diesla zawarczał, gdy koparka natrafiła na opór. Maszyna naprężyła się i wysapała
z siebie chmurę czarnego dymu. Sadza podryfowała na wietrze na odległość kilku metrów – na
tyle daleko, aby dotrzeć do mnie i Mirandy – i zawisła nieruchomo w powietrzu.
Miranda pomachała dramatycznie ręką przed twarzą.
– Przypomnij mi, dlaczego narażamy się tu na zapalenie płuc i raka? – kaszlnęła
teatralnie.
Mnie nasza misja też wydawała się nieco niejasna – nie samo zadanie, które mieliśmy
wykonać, ale powód, dla którego poproszono mnie o pomoc w tak gorączkowy sposób, późno w
nocy, zaledwie dziesięć godzin wcześniej.
– Jesteśmy tu, by dowiedzieć się, czy Trey Willoughby był ojcem dziecka Sherry
Burchfield – wyjaśniłem.
Miranda skinęła głową w kierunku napisu wyrytego w płycie nagrobnej, wysokim
obelisku z polerowanego różowego granitu.
– Trey Willoughby, ukochany i wierny mąż?
– Na pewno Trey Willoughby – odrzekłem. – Nic nie wiem na temat „ukochanego” i
„wiernego”. „Ukochany” to pojęcie względne, a próbka kości, jaką mamy pobrać, może rzucić
poważny cień na jego wierność.
– Albo niewierność – dodała. – Że tak powiem.
– Zgadza się.
– Co jeśli DNA okaże się zbyt uszkodzone, żeby przeprowadzić test na ojcostwo?
W odpowiedzi wzruszyłem ramionami.
– A kim jest Sherry Burchfield, która jest mamą? Rozumiem, że nie jest to kochająca i
zrozpaczona wdowa po Treyu?
Potrząsnąłem głową.
– Sherry mogła być kochającą i zrozpaczoną wdową – powiedziałem – dawno, dawno
temu, ale na pewno nie wdową po Willoughbym. Kiedy przeprowadziłem się do Knoxville
dwadzieścia lat temu, Sherry Burchfield była najsłynniejszą burdelmamą w mieście.
Miranda roześmiała się.
– Miała dobrze dobrane imię. „Sherry” pochodzi od francuskiego wyrazu oznaczającego
„kochanie”, czyż nie?
– Francuski to dla mnie chińszczyzna – odparłem – ale masz rację. Sherry została
aresztowana kilka razy za przestępstwa związane z prostytucją – stręczycielstwo, nagabywanie
mężczyzn w celach nierządu i tak dalej, ale nigdy faktycznie nie stanęła przed sądem. Być może
pióro naprawdę jest potężniejsze niż miecz.
– Pióro?
– Pióro, którym pisała w małej czarnej książeczce – wyjaśniłem. – Podobno wszystko
skrupulatnie notowała, a plotka głosiła, że na liście jej klientów znajdowała się połowa sędziów,
prokuratorów i adwokatów Knoxville. Co ciekawe, po jej śmierci, która nastąpiła jakieś dziesięć
lat temu, jej mała czarna książeczka nigdy nie została odnaleziona. Nie byłbym zdziwiony, gdyby
jakiś przedsiębiorczy współpracownik burdelmamy przywłaszczył ją sobie i od dziesięciu lat żył
z milczenia.
Kiedy łyżka koparki zaczęła odgarniać ziemię z metalowej krypty, w której pochowano
Treya Willoughby’ego, usłyszeliśmy przerażający zgrzyt, jakby ogromne stalowe paznokcie
przesuwały się po monstrualnej szkolnej tablicy.
Moja towarzyszka skrzywiła się, a potem otrząsnęła gwałtownie, jak mokry pies.
– Au! – Zadrżała. – Cieszę się, że nie mam żadnych plomb. Głowa by mi eksplodowała.
Więc o co chodzi z tym nieślubnym dzieckiem Sherry, którego potencjalnym ojcem jest nasz
Willoughby? Mówisz, że kobieta nie żyje od dekady, więc zakładam, że dziecko ma więcej niż
dziesięć lat, chyba że zmarła przy porodzie.
– Znacznie więcej – powiedziałem. – Jest dobrze po trzydziestce. Nie wiem, dlaczego
dopiero teraz chce się dowiedzieć, kto był jego ojcem.
Miranda wzruszyła ramionami.
– Może po prostu znalazło czarną książeczkę Sherry w pudełku z pamiątkami, a pod
literką W, obok nazwiska Willoughby, widnieje słówko „Tatuś”.
– Może – zgodziłem się. – Jedno jest pewne. Sędzia Wilcox podpisał nakaz ekshumacji
wczoraj wieczorem, a my znaleźliśmy się tu dziś rano na prośbę człowieka siedzącego za
kierownicą tego samochodu.
Wskazałem na cmentarną bramę z kutego żelaza, którą wjeżdżał właśnie lśniący czarny
sedan.
Miranda jęknęła.
– O Boże, nie powiedziałeś mi, że będziemy pracować dla samego Szatana.
– Nie panikuj – starałem się ją uspokoić. – Oślizły nie jest tak naprawdę Księciem
Ciemności, po prostu zakłada rogi i kopyta, kiedy idzie do sądu.
Oślizły, czyli Burton DeVriess, był najbardziej barwną postacią palestry Knoxville. W
ciągu ostatnich lat ja i DeVriess wielokrotnie spotykaliśmy się w sądzie na procesach, w których
ja zeznawałem jako biegły, a on występował w roli obrońcy. Był mistrzem manipulacji i zawsze
udawało mu się doprowadzić mnie podczas zeznań do szewskiej pasji – nie przez
kwestionowanie moich ustaleń, ale przez granie mi na nerwach. Jednak po latach wrogości jakiś
czas temu nasze stosunki niespodziewanie bardzo się ociepliły. Mając niezwykłego jak dla siebie
klienta, człowieka, który był rzeczywiście niewinny, Oślizły wynajął mnie, żebym pomógł mu
oczyścić go z zarzutów. Wykazałem, że tak zwana ofiara morderstwa nie została dźgnięta nożem,
ale zmarła w wyniku ran odniesionych w barowej bójce. W toku postępowania zacząłem
szanować inteligencję DeVriessa i jego zaangażowanie w pracę. Mój szacunek zmienił się
później w głęboką wdzięczność, gdy DeVriess pomógł mi oczyścić moje własne imię. Wrobiony
w zabójstwo patolożki z Chattanooga, Jess Carter, kobiety, z którą dopiero co nawiązałem
romans, schowałem dumę do kieszeni i zwróciłem się do adwokata o pomoc. Uratował moją
reputację, karierę i skórę. Moje oszczędności stopniały o pięćdziesiąt tysięcy dolarów, ale
DeVriess zasłużył na każdy grosz – a może i więcej. Okazało się też, że jest przyzwoitszy, niż
podejrzewałem. Oślizły nie był święty, chyba że do grona świętych można zaliczyć nastawionych
na zysk i dążących po trupach do celu adwokatów, ale był znacznie lepszym człowiekiem, niż
wydawało się większości mieszkańców Knoxville.
Miranda śledziła wzrokiem zbliżający się do nas samochód – był to bentley, jedno z kilku
luksusowych aut we flocie DeVriessa. Zmarszczyła brwi, prawdopodobnie z przyzwyczajenia, a
potem roześmiała się sama z siebie.
– Choć przyznanie tego sprawia mi ból, to wydaje mi się, że gdzieś tam pod gadzimi
łuskami bije serce ciepłokrwistego ssaka – stwierdziła. – Ale zdaje mi się też, że na tylnym
siedzeniu samochodu dostrzegam widły. – Przerwała. – Tylko popatrz na tę tablicę rejestracyjną.
Napis na wykonanej na zamówienie tablicy głosił: for $y jak d1abl1. Sądziłem, że to
nawiązanie do wygranego przez Burta procesu o miliony dolarów odszkodowania przeciwko
krematorium, które porzucało zwłoki w lasach Georgii, zamiast je spalać. Tablica była
odzwierciedleniem inteligencji i chełpliwości DeVriessa. Ale kiedy przeczytałem ją ponownie,
zdałem sobie sprawę, że napis brzmiał też jak oferta: drwiący cyrograf spisany na metalowej
tablicy umieszczonej nad zderzakiem luksusowego sedana. I także to – ta szczerość prostackiego
wyznania – uderzyła mnie jako typowa dla adwokata.
Auto zjechało z asfaltu alejki i zatrzymało się na brązowej trawie. W metalicznym
lakierze odbijało się ołowiane niebo i mój brązowy pikap. Drzwi od strony kierowcy otworzyły
się i DeVriess wysunął się ze skórzanego fotela. Jego samochód był wart więcej niż mój dom.
Jego strój, składający się z jasnoszarego garnituru z wełny, prawdopodobnie szytego na miarę we
Włoszech, i czarnych lakierków, był prawdopodobnie wart więcej niż mój samochód.
Podchodząc do nas, wszedł w grudkę mokrej gliny, która przylepiła się do boku butów i sięgnęła
aż do mankietu spodni. Zatrzymał się, spojrzał w dół, a potem się roześmiał.
– Dzień dobry, panie doktorze – przywitał mnie, przekrzykując hałas koparki. – Dzień
dobry, niesamowita Mirando – dodał, kłaniając się lekko i uśmiechając szeroko.
Miranda – być może na przekór sobie – odkłoniła mu się z przekąsem i także
uśmiechnęła.
DeVriess podszedł do krawędzi grobu, gdzie błoto było jeszcze bardziej bezlitosne dla
jego butów. Zajrzał do środka. Koparka przeżuwała teraz mokrą ziemię u podstawy krypty, a
woda sączyła się ze ścianek wykopanego otworu i wylewała z powrotem do grobu za każdym
razem, kiedy operator podnosił kolejną łyżkę ziemi. Mężczyzna najwyraźniej przewidział te
powikłania, bo przerwał, przesunął gigantyczne mechaniczne ramię maszyny ku ziemi i oparł
jego ciężar na zakrzywionym spodzie łyżki. To sprawiło, że pomyślałem o ludzkim nadgarstku,
zgiętym pod ostrym, niemożliwym kątem, a potem o tym, jak mój syn spadł z roweru
dwadzieścia lat wcześniej, i o tym, że jego ręka uderzyła w podjazd pod tym właśnie kątem.
Operator wyszedł z kabiny koparki i podniósł z ziemi pompę w kształcie torpedy, którą
opuścił do zalanego wodą grobu. Zabłocony, spłaszczony wąż strażacki podłączony do jednego
końca pompy biegł po lekko opadającym terenie za koparką aż do rowu na skraju cmentarza.
Mężczyzna wdrapał się ponownie do kabiny i odpalił motor. Do huku silnika wysokoprężnego
dołączyło wysokie wycie, kiedy wirnik pompy zaczął się obracać i wysysać wodę z grobu. Wąż
napęczniał, pulsując od czasu do czasu, gdy pompa sporadycznie się krztusiła. Sądząc po
granitowym obelisku, który wznosił się nad grobem, pochówek Treya Willoughby’ego był
niczego sobie wydarzeniem. Jego ekshumacja, choć mniej spektakularna, była też czymś w
rodzaju przedstawienia.
Trzydzieści minut później – w czasie których pompa została trzy razy przesunięta i
odbyły się dwie walki zapaśnicze ze stalową liną i bransoletą z ciężkiego grzechoczącego
łańcucha zwisającego z ramienia koparki – krypta uniosła się, ciągnąc za sobą mętną wodę i
wodniste błoto. Operator przesunął ją fachowo na bok i postawił ostrożnie na ziemi. Następnie,
po otwarciu pary zasuw u podstawy, podniósł pokrywę, odsłaniając trumnę.
– Trochę jak chińskie pudełko – stwierdził DeVriess – jedno wewnątrz drugiego.
– Albo rosyjskie matrioszki – uzupełniła Miranda.
DeVriess spojrzał zdziwiony, więc dodała:
– Takie drewniane lalki.
– A tak – rzucił. – Też o nich pomyślałem. Rosyjskie matrio coś tam.
– Albo egipskie grobowce – wtrąciłem. – Ciekawe, czy na wzór sarkofagu Tutanchamona
krypta i trumna zostały przyozdobione podobiznami Willoughby’ego.
Trumna była metalicznie niebieska, błyszczący lakier został nieco naruszony działaniem
wilgoci i pośmiertnych miazmatów. Na pokrywie widać było kilka płatów rdzy, ale biorąc pod
uwagę, że zgodnie z datą śmierci Willoughby’ego, trumna znajdowała się w ziemi od sześciu lat,
jej stan był znakomity. Miranda przeniosła wzrok z trumny na mój samochód.
– Musisz zacząć parkować w garażu podziemnym uczelni, a nie na parkingu pod chmurką
– ironizowała. – Lakier na trumnie trzyma się dużo lepiej niż na twoim pikapie.
– Tak, ale założę się, że wnętrze mojej ciężarówki pachnie o niebo lepiej.
– Nie byłabym tego taka pewna – zadrwiła. – Dziś rano w drodze na cmentarz mój nos
wyczuł niezbyt niebiański zapach zwłok, które w zeszłym tygodniu przywieźliśmy z Nashville.
Mogła mieć rację. Miranda miała bardziej wrażliwy nos niż ja, a ciało z Nashville –
wyłowione z rzeki Cumberland – było szczególnie dojrzałe.
– À propos – rzuciłem – mogłabyś przynieść z samochodu piłę, nożyce i szczypce?
Otworzę w tym czasie trumnę.
– Żyję, aby służyć – odparła i mimo że był to żart – jeden z jej ulubionych sposobów
jednoczesnego uznania i drwiny z nierówności w stosunkach między profesorem a asystentką –
powiedziała to z prawdziwym entuzjazmem.
– Zatem szczypce – spytał DeVriess – nie posłużą do otwarcia trumny?
– Zgadza się – potwierdziłem. – Jestem antropologiem, ale zamierzam się teraz zająć
pośmiertną stomatologią. Szkliwo jest najtwardszą substancją w organizmie, więc istnieje duża
szansa na to, że DNA miazgi zębów jest nieuszkodzone. Chcę wyrwać kilka zębów trzonowych,
ale pobiorę również próbki z kości długich ramienia i uda.
Burt skinął głową i wydawało mi się, że zobaczyłem w jego oczach błysk
zniecierpliwienia. Czyżbym przynudzał niepotrzebnymi szczegółami? A może wyjaśniłem mu
już podczas wczorajszej rozmowy telefonicznej, dlaczego muszę podjąć takie kroki, aby uzyskać
próbki do prostego testu na ustalenie ojcostwa? Czy może na własną rękę, zanim do mnie
zadzwonił, dowiedział się, że DNA może ulec zniszczeniu w wyniku działania formaliny
zawartej w płynie do balsamowania i że zęby oraz długie kości były najlepiej chronionymi
skarbcami organizmu zachowującymi materiał genetyczny?
– Wygląda na to, że nie ma zbyt wielu danych naukowych na temat degradacji DNA –
odezwał się, jakby odpowiadając na moje pytania. – Nikt nie wie, jak długo DNA jądra
komórkowego żyje po śmierci i jakie czynniki wpływają na szybkość jego rozkładu.
– To prawda – zgodziłem się. – Wykorzystywanie analizy DNA w medycynie sądowej to
wciąż nowość. Proszę pamiętać, że dopiero na początku lat dziewięćdziesiątych testy DNA stały
się łatwo dostępne.
– Pamiętam – odrzekł. – Byłem na wakacjach, kiedy rozpoczął się proces O.J. Simpsona.
Siedziałem w domku na plaży i oglądałem w telewizji ten jego przejazd autostradą w białym
fordzie bronco i ciągnące się za nim jak jakiś ogromny kondukt pogrzebowy dziesiątki
samochodów policyjnych. Proces Simpsona, zawalenie się World Trade Center oraz lądowanie
na Księżycu, kiedy miałem dziesięć lat, to dla mnie trzy najważniejsze wydarzenia telewizyjne.
Tylko w tych trzech wypadkach mogę dokładnie powiedzieć, gdzie byłem i co robiłem, kiedy na
ekranie telewizora rozgrywała się historia.
– Lądowanie na Księżycu, cyrk z Simpsonem i jedenasty września – podsumowała
Miranda, kiedy wróciła z narzędziami. – Od wzniosłości do śmieszności aż po tragedię.
Uklęknąłem u wezgłowia trumny i zacząłem dotykać jej spodu, aż znalazłem to, czego
szukałem – metalowe ramię na zawiasach, które zacząłem obracać w lewo. Powoli, nieomal
jakby lewitowała, jedna trzecia wieka trumny podniosła się, ukazując oblicze Treya
Willoughby’ego. Skóra była popielata, z niewielkimi punktami ciemnoszarej pleśni, podobnymi
do plam rdzy na trumnie, ale twarz była podobna do twarzy, jaką widziałem na starym zdjęciu w
Internecie kilka godzin wcześniej. Willoughby był za życia przystojnym mężczyzną, może nie
tak atrakcyjnym jak atrakcyjną kobietą była Maureen Gershwin, ale mógł się podobać i nawet
teraz, nawet sześć lat po śmierci, wyglądał całkiem nieźle.
– Nie zawsze dostajesz to, za co płacisz – stwierdziłem – ale w tym wypadku dom
pogrzebowy nie zawiódł. Co to za dom?
– Dom pogrzebowy Ivy – odparł DeVriess. – Już nie działa. Właściciel – pan Ivy – zginął
kilka lat temu w wypadku samochodowym. Brak spadkobiercy.
Skinąłem głową, nazwa była mi znana ze słyszenia. Wiele domów pogrzebowych z
Knoxville dostarczało zwłoki na Trupią Farmę, ale z tego, co pamiętałem, nigdy nie
otrzymaliśmy żadnego ciała z Ivy.
Przeniosłem się do stóp trumny i otworzyłem dolną część wieka, aby odsłonić ramiona,
tułów i nogi. Willoughby był najwyraźniej ubrany na pogrzeb z otwartą trumną. Jego garnitur był
tak elegancki jak garnitur DeVriessa, choć wykonano go z jedwabiu, a nie wełny. To miało sens:
zgodnie z tablicą i artykułami w gazetach mężczyzna zmarł w sierpniu, a broń Boże, żeby zwłoki
gotowały się w wełnianym ubraniu w środku lata. Cienki, gęsto tkany materiał przylegał ściśle do
ramion i nóg oraz czarnych brogsów.
Wyciągnąłem dłoń, a Miranda w milczeniu umieściła w niej nożyczki. Niechętnie, jako że
był to o wiele lepszy garnitur, niż kiedykolwiek posiadałem czy kiedykolwiek będę posiadał,
chwyciłem mankiety lewego rękawa marynarki i koszuli i pociągnąłem, żeby się napięły – w ten
sposób łatwiej było ciąć. Kiedy wbiłem ostrze nożyczek w materiał, dłoń trupa przesunęła się i
wysunęła z rękawa. Spadła, lądując z głuchym łoskotem na brzuchu Willoughby’ego.
– Cholera! – zakląłem. – Może jednak nie zabalsamowali go najlepiej.
Kontynuowałem swoje zadanie. Nożyczki łatwo rozcinały cienką, gnijącą tkaninę,
przesuwając się szybko w górę w kierunku barku. Zbyt gładko. Normalnie kiedy tnie się koszulę
lub spodnie, końcówka dolnego ostrza często zahacza o miękkie ciało ramienia lub nogi. Ale tym
razem nożyczki przesuwały się bez przeszkód. Kiedy materiał się rozstąpił, powód stał się jasny.
Popatrzyłem przez chwilę, a następnie podniosłem prawą dłoń nieżyjącego mężczyzny,
chwytając szare, wilgotne palce. Ręka wysunęła się, a moją dłoń znalazłem w dziwnym uścisku
pozbawionej ramienia dłoni mężczyzny. Obie ręce zostały ucięte w nadgarstkach.
– Rany koguta – pisnęła Miranda.
– Niech mnie diabli – zawtórował adwokat.
Ramiona Treya Willoughby’ego zostały starannie amputowane przy barkach. Rękawy
jego jedwabnej marynarki – jak nogawki jego jedwabnych spodni – zostały wypełnione białymi
rurami z PCV: rury zamiast ludzkiego ciała i kości.
ROZDZIAŁ 4 Kolejny samochód, który wjechał przez bramę cmentarza, był skrajnym
przeciwieństwem błyszczącego bentleya DeVriessa. Pokonując zakręty cmentarnej alejki,
brudny, poobijany ford crown victoria, który kiedyś był biały, wydawał się już dokonywać
długiego żywota. Zastanawiałem się, ile czasu mogłoby zająć koparce przygotowanie grobu dla
tego pojazdu.
Samochód stanął za bentleyem. Na tyle blisko, że adwokat drgnął. Zza kierownicy
wysunął swoje chude ciało policjant po trzydziestce. Zaczął iść w naszym kierunku. Powłóczysty
krok i potargane włosy sprawiały, że wyglądał na bardzo wyluzowanego, ale gumę żuł z
niezwykłą brutalnością. Podobnie jak większość detektywów ubrany był bardziej jak biznesmen
niż policjant. A w każdym razie moje wyobrażenie policjanta. Nosił wykrochmaloną białą
koszulę, bordowy jedwabny krawat, ciemne szare spodnie i błyszczące czarne brogsy. Spojrzał
na naszą trójkę stojącą przy grobie – DeVriessa, Mirandę i mnie – a następnie pochylił się, aby
zajrzeć do trumny kryjącej bezczłonkie zwłoki Willoughby’ego.
– Uch! – Wyrwało mu się, po czym zwrócił się do mnie. – Nigdy się pan nie nudzi, co,
doktorze Brockton? – Wyciągnął do mnie rękę. – Gary Culpepper – przedstawił się. –
Poznaliśmy się dwanaście lat temu. Dawał pan wykłady, kiedy byłem rekrutem Akademii
Policyjnej. Pewnie mnie pan nie pamięta. Mówiąc szczerze, to mam nadzieję, że nie. Upuściłem
czaszkę, którą pan podał grupie do obejrzenia.
– Pomyślałem, że wygląda pan znajomo – skłamałem. – To jest moja doktorantka i
asystentka, Miranda Lovelady. A to Burt DeVriess, adwokat, który potrzebuje próbki DNA pana
Willoughby’ego.
Culpepper skinął oschle w stronę Burta.
– Znam pana DeVriessa. Bardzo miło panią poznać.
Podał rękę Mirandzie, ale nie Burtowi. Afront, który ani mnie, ani tym bardziej prawnika
nie zaskoczył. W ciągu wielu lat prowadzenia praktyki adwokackiej Oślizły zasłużył sobie na
niechęć większości policjantów i prokuratorów.
– Więc co my tu mamy, panie doktorze?
Nie mogłem się oprzeć.
– Dałbym sobie rękę uciąć, że głowę i tułów.
Zdwoił swój atak na gumę do żucia i po raz drugi spojrzał na zwłoki.
– Proszę mi powiedzieć, co mnie ominęło.
Opisałem sekwencję zdarzeń, które doprowadziły do odkrycia, że w trumnie brakuje
kończyn Willoughby’ego.
– Zanim zaczął pan przecinać ubranie, zauważył pan coś, co mogłoby zasugerować, że
zwłoki lub grób zostały naruszone?
Potrząsnąłem głową.
– Czy ubrania były uszkodzone?
– Tkanina zaczęła gnić w kilku miejscach, ale była nienaruszona.
– Oznacza to, że ten, kto przywłaszczył sobie ręce i nogi, zrobił to, zanim nieboszczyk
został pochowany – rozmyślał na głos. – Nie jest to przypadek ograbienia grobu. Okaleczenie
zwłok, jak sądzę. Chyba że kończyny amputowano, gdy mężczyzna jeszcze żył.
Ponownie potrząsnąłem głową.
– Nie ma oznak krwawienia lub gojenia w okolicach barków i bioder – wyjaśniłem. – To
oznacza, że kiedy kończyny zostały odcięte, był martwy.
– Hm... kradzież własności? Nie wiem, kto jest właścicielem ciała na cmentarzu.
Wzruszyłem ramionami.
– Może oszustwo lub niedotrzymanie warunków umowy – zastanawiał się dalej – jeśli
dom pogrzebowy nie dostarczył usługi, za jaką zapłacono.
Potarł kark i boki szyi, tuż poniżej podstawy czaszki. Mięśnie szczęk nadal poruszały się
rytmicznie.
– Musimy sprowadzić techników, żeby obejrzeli trumnę i zwłoki. Może znajdą coś, co
rzuci nieco światła na sprawę. Później będziemy pewnie musieli wysłać ciało do zakładu
medycyny sądowej na dokładniejsze badania.
DeVriess zrobił krok w kierunku trumny.
– Detektywie – zaczął aksamitnym głosem z sali sądowej, który przywodził na myśl
bogatych arystokratów, cygara i dobrą whisky – z pewnością nie muszę panu przypominać, że
mam nakaz sądowy zezwalający na ekshumację tego ciała i pobranie próbek DNA.
– Oczywiście – odparł Culpepper, a DeVriess uśmiechnął się ciepło. Uśmiech zamarł mu
jednak na ustach, gdy policjant dodał: – Z pewnością nie musi mi pan tego przypominać. Ale
teraz jest to miejsce zdarzenia, a pobranie próbek do sprawy z powództwa cywilnego będzie
musiało poczekać, aż skończymy wykonywać czynności w sprawie karnej.
Widziałem, że DeVriess zaraz wybuchnie, więc wyciągnąłem rękę i dotknąłem jego
ramienia. Nic by tym nie zyskał, a karczemna awantura nad rozczłonkowanym ciałem nie byłaby
dla nas żadną rozrywką.
– Pana klient obył się bez tego testu na ojcostwo przez wiele lat. Może mógłby poczekać
jeszcze dzień lub dwa?
DeVriess spojrzał na mnie. Widziałem ten wzrok kilka razy wcześniej w sądzie, tuż przed
tym, kiedy adwokat w trakcie zeznań miał mi zadać jakieś miażdżące pytanie. Potem popatrzył
na Mirandę, jakby chciał powiedzieć: Czy widzisz, co on zrobił? Dziewczyna po prostu
wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się, jakby chciała odrzec: Jest szalony, ale nieszkodliwy.
Nie odwróciła wzroku. DeVriess równie szybko, jak się wzburzył, uspokoił się, a
następnie roześmiał.
– Cholera jasna, mięknę na stare lata.
Culpepper był tak samo zaskoczony tym, że Burt odpuścił, jak sam adwokat.
– No to świetnie. Sprowadzę techników. Doktorze Brockton, będziemy chcieli, żeby pan
lub patolog dokonali oględzin, więc wyślemy zwłoki do zakładu medycyny sądowej, kiedy tylko
nasi skończą.
Skinąłem głową.
– Doktor Garcia jest jeszcze na zwolnieniu, ale ma się coraz lepiej. Myślę, że byłby
zainteresowany takim niezwykłym przypadkiem. – Wyciągnąłem swój kieszonkowy
kalendarzyk. – Jutro lecę do Waszyngtonu, aby dać wykład w Smithsonian. Czy możemy
wsadzić tego faceta do chłodni do poniedziałku?
Co ciekawe, zarówno Culpepper, jak i DeVriess stwierdzili, że mogą poczekać. Miałem
jeszcze coś przygotować na wykład w Waszyngtonie, więc spakowałem lekko zabrudzone
nożyczki, niewykorzystaną piłę oraz szczypce do samochodu i wyruszyliśmy z Mirandą na
uczelnię. DeVriess poszedł w nasze ślady, pozostawiając ciało Treya Willoughby’ego, czy raczej
to, co z niego zostało, pod opieką detektywa Culpeppera i techników kryminalistycznych, którzy
mieli przeczesać trumnę w poszukiwaniu śladów tej pośmiertnej rzezi.
ROZDZIAŁ 5 Kropka wskaźnika laserowego podskakiwała na powiększonym
dziesięciokrotnie obrazie żebra, wyświetlonym na ekranie sali konferencyjnej ukrytej głęboko
pod parkiem National Mall w Waszyngtonie. Byłem w trakcie wykładu wygłaszanego w ramach
„smithsoniańskich sobót”. Stałem przed trzystoma osobami, które poświęciły sobotnie
popołudnie i pięćdziesiąt dolarów, żeby w podziemnej sali bez okien oglądać slajdy
przedstawiające rozkładające się zwłoki, podziurawione od kul czaszki i spalone szkielety.
Lancz z Edem Ulrichem, moim byłym studentem, rozczarował mnie. Jedzenie było
wspaniałe – pyszne tradycyjne indiańskie potrawy w Muzeum Indian Amerykańskich – ale sama
rozmowa dość zniechęcająca. Ed wyraził współczucie z powodu problemów finansowych, ale
jego własny program w Smithsonian miał doznać bolesnych cięć budżetowych, więc nie posiadał
środków, które mógłby przeznaczyć na badania naukowe w swojej dawnej uczelni.
Przygnębiony złymi wieściami rozkręcałem się powoli, ale w momencie kiedy dotarłem
do slajdu z żebrem, byłem tak skoncentrowany jak wskaźnik lasera.
– To nacięcie na żebrze to ślad po nożu – oznajmiłem.
Kliknąwszy pilotem projektora, przeszedłem do następnego slajdu przedstawiającego
zbliżenie nacięcia. Na tym powiększeniu żebro wyglądało jak pień drzewa, a nacięcie – jakby
zostało zadane tępą piłą łańcuchową.
– Proszę zauważyć, że zewnętrzna warstwa kości, kość korowa, wygląda na rozdartą.
Dzięki kątowi rozdarcia można stwierdzić, że pchnięcie nożem zostało zadane od przodu. –
Poklepałem się w klatkę piersiową, tuż pod obojczykiem. – To jest pierwsze prawe żebro, więc
kiedy nóż wniknął głębiej, przebił górny płat płuca.
– Przepraszam – odezwał się kobiecy głos z ciemności na końcu sali.
– Ma pani pytanie?
– Tak. Powiedział pan, że patolog przeprowadził autopsję?
– Tak. Stanowy patolog z Kentucky. Ciało dziewczyny, nazywała się Leatha Rutherford,
znaleziono ukryte w stercie śmieci pod Lexington.
– Dlaczego patolog nie zauważył rany?
– Dobre pytanie. Kiedy odkryto ciało, dziewczyna nie żyła już od prawie sześciu
miesięcy, więc nie pozostało wystarczająco dużo tkanki miękkiej, na której widoczne byłyby
ślady rany zadanej nożem. Patolog zrobił też zdjęcia rentgenowskie, ale ponieważ pierwsze żebro
biegnie tuż pod obojczykiem – znowu puknąłem się w pierś – śladu noża nie było widać na
zdjęciu.
– A jak pan go znalazł?
– Łut szczęścia – rzuciłem, wywołując śmiech. – Właściwie muszę powiedzieć, że to
matczyny upór doprowadził do rozwiązania sprawy. Leatha miała osiemnaście lat, kiedy
zniknęła. Patolog stwierdził, że było to zabójstwo, ale rzeczywistą przyczynę zgonu określił jako
„nieznaną”. Dziewczyna została pochowana, a sprawa utknęła w martwym punkcie. Matka nie
dawała jednak za wygraną. Nagabywała policję, a potem skontaktowała się ze mną. Widziała
mnie w telewizji w programie „60 minut”. Nie, chwileczkę to było „48 godzin”. Napisała do
mnie. „Jeśli ktoś może dowiedzieć się, jak Leatha umarła, to tylko pan. Proszę mi pomóc”. Jak
można odmówić takiej prośbie? Zabrałem więc jednego z moich studentów do Kentucky i
ekshumowaliśmy zwłoki. Przywieźliśmy je do kostnicy w Lexington, oczyściliśmy z tkanki i...
mieliśmy szczęście. Jeśli pies dostałby się do kości lub gdyby nóż przeszedł gładko między
żebrami, nie zahaczając o jedno z nich, nigdy nie dowiedzielibyśmy się, jak zginęła.
Czerwona plamka lasera drgnęła i przebiegła wzdłuż śladu cięcia ponownie. Nic
dziwnego, że koty uwielbiają te wskaźniki, pomyślałem.
– To zadraśnięcie w kości ma około centymetra długości, jedną czwartą centymetra
szerokości i jedną drugą głębokości – oznajmiłem – a oto jak wygląda w naprawdę dużym
zbliżeniu. – Przeszedłem do następnego slajdu. – Zastanawialiśmy się, czy możemy dowiedzieć
się czegoś więcej o morderstwie, badając ślad nacięcia, więc zabraliśmy żebro na uczelnię i
przyjrzeliśmy się mu pod elektronowym mikroskopem skaningowym.
W takim powiększeniu krawędzie żebra nie były widoczne. Obszar w rzeczywistości
mający powierzchnię dwóch centymetrów kwadratowych wypełnił ekran o szerokości sześciu
metrów. Powierzchnia zewnętrzna, kość korowa – która, jeśli patrzy się gołym okiem i dotyka
palcami, wydaje się gładka jak kość słoniowa – była nierówna i gąbczasta jak ciasto chlebowe,
któremu pozwoliło się zbyt długo rosnąć. Małe nacięcie stało się ogromną szczeliną, szerszą niż
rozpiętość moich ramion. Obrysowałem je wskaźnikiem.
– Proszę przyjrzeć się uważnie śladowi cięcia – poleciłem. – Co państwo widzicie?
– Z dołu coś wystaje – zawołał szybko mężczyzna z przodu sali.
Moi słuchacze byli ambitni jak piątkowi studenci konkurujący w telewizyjnym kwizie, w
którym ścierają się uczelnie.
– Bardzo dobrze – pochwaliłem.
Głęboko w szczelinie tkwiło coś, co wyglądało jak głaz, kilka razy większy od mojej
głowy.
– To coś jest ogromne pod mikroskopem elektronowym, ale tak naprawdę to maleńki
punkcik, o średnicy jednej tysięcznej centymetra i o grubości meszku na głowie noworodka.
Przeanalizowaliśmy ten punkcik za pomocą przystawki do mikroskopu nazywanej sondą
atomową. Ktoś chce zgadnąć, czym jest ta plamka?
Komentarze trzaskały jak ziarna kukurydzy.
– Krew.
– DNA.
– Sperma?
– Fuj, ohyda.
– Krew.
– Stal.
– Tak, stal jest blisko – powiedziałem – ale nie do końca. To cząstka tlenku ceru. Tlenek
ceru można znaleźć w ostrzałce do noży. Człowiek, który pchnął dziewczynę, naostrzył przedtem
nóż. – O mój Boże! – krzyknęła jakaś kobieta.
– Więc złapano mordercę? – spytał mężczyzna z przodu sali.
Nie lubiłem udzielać odpowiedzi na to pytanie.
– Niestety, nie. Gdyby to był odcinek serialu CSI, aresztowaliby go po pięćdziesięciu
dziewięciu minutach. Ale w prawdziwym życiu przestępcom udaje się czasem uniknąć
odpowiedzialności za zabójstwo. Policja podejrzewała, że dziewczynę zabił jeden z jej krewnych,
wuj. Plotka głosiła, że uprawiał duże pole marihuany, a Leatha zagroziła, iż powiadomi o tym
policję. Jej ciało znaleziono w lesie w pobliżu jego domu. – Zawsze miałem kłopoty z
zakończeniem historii. – Policja rzeczywiście znalazła ceramiczną ostrzałkę do noży w szufladzie
w jego kuchni. – Usłyszałem pomruki rozczarowania i oburzenia. – Ale nie było bezpośrednich
dowodów łączących go ze zbrodnią. „Wiele osób ma ceramiczne ostrzałki do noży”, powiedział
mi prokurator. „Cholera, ja sam mam taką ostrzałkę, ale to nie czyni mnie mordercą”. Nigdy nie
dokonano aresztowania. To jeden ze smutniejszych aspektów tej pracy. Czasami nasze najlepsze
wysiłki nie wystarczą. Myślę, że zawiedliśmy Leathę.
Skończyłem swój wykład, opowiadając o przypadku, który był makabryczny, ale nie tak
smutny. Ciało kobiety, która zmarła z przyczyn naturalnych we własnym domu, zostało zjedzone
przez jej trzy wygłodniałe psy. Gdy opowiadałem o bezowocnych poszukiwaniach zaginionego
pierścionka z brylantem – poszukiwaniach, które wiązały się z zebraniem przez wielce
nieszczęśliwego zastępcę szeryfa psich odchodów i prześwietleniem ich przeze mnie –
publiczność nieomal piszczała z podszytego przerażeniem śmiechu. Pozostaw ich w wesołym
nastroju, jeśli możesz, pomyślałem. Wkrótce znowu ogarnie ich smutek.
Kiedy światło się zapaliło, a ekran poszybował w górę, zacząłem pakować swoje slajdy i
odpowiedziałem na kilka pytań, których moi słuchacze woleli nie zadawać publicznie. Pewna
kobieta zastanawiała się, czy byłbym w stanie stwierdzić, dwadzieścia lat po śmierci, czy rana
postrzałowa jej siostry była wynikiem morderstwa czy samobójstwa.
– Trudno powiedzieć – odparłem zgodnie z prawdą. – Kobiety nie są skłonne popełniać
samobójstwa w ten sposób, ale jeśli patolog, który przeprowadził autopsję, był kompetentny, to
wątpię, że mógłbym odkryć coś więcej.
Podczas gdy tłum powoli rzedł, zauważyłem mężczyznę, który pozostał z tyłu sali. W
przeciwieństwie do większości słuchaczy ubranych w dżinsy i swetry miał na sobie wełniany
garnitur, koszulę z tkaniny oxford i jedwabny krawat. Ubranie wyglądało na drogie, ale było
stonowane, jakby mężczyzna nosił je, ponieważ je lubił, a nie dlatego, że chciał zaimponować
innym. Ruszył do przodu, kiedy skończyłem pakowanie slajdów i projektora.
– Fascynująca pogadanka, doktorze Brockton – zaczął. – Szczególnie ta historia z
wykorzystaniem elektronowego mikroskopu skaningowego. Przykład użycia nowoczesnego
sprzętu badawczego do rozwiązania zagadki kryminalnej. Historia ostra jak nóż, jeśli wybaczy
pan żart.
– Mam opinię najgorszego dowcipnisia świata. Proszę nie zaprzeczać. Musi zajmować się
pan badaniami naukowymi, jeśli jest pan na ty z elektronowym mikroskopem skaningowym.
– Pracuję w dziale badań i rozwoju w firmie o nazwie OrthoMedica.
Powiedział to od niechcenia, jakby wątpił, bym kiedykolwiek o niej słyszał, a przecież
OrthoMedica była jedną z największych i najbardziej znanych firm branży biomedycznej w
kraju. Międzynarodowym koncernem sprzedającym co roku warte miliardy dolarów materiały
medyczne, sztuczne stawy i sprzęt rehabilitacyjny. Z kieszeni koszuli wyjął wizytówkę i podał mi
ją. „mgr inż. dr Glen Faust, doktor habilitowany nauk medycznych” głosiła. „Wiceprezes ds. R &
D”. Logo OrthoMedica zaintrygowało mnie: na klasyczny rysunek Leonarda da Vinci ilustrujący
proporcje ludzkiego ciała, Człowieka witruwiańskiego, nałożono zdjęcia rentgenowskie,
robotyczne protezy i obrazy tomograficzne różnych części ciała, które nadawały modelowi cechy
bionicznego człowieka.
Spojrzałem na adres.
– Nie zdawałem sobie sprawy, że OrthoMedica ma siedzibę w Bethesda.
– To stąd rzut beretem – stwierdził. – Współpracujemy ściśle z Krajowym Instytutem
Zdrowia. Nasza siedziba znajduje się jakiś kilometr od nich. Współpracujemy także z
Uniwersytetem Johnsa Hopkinsa w Baltimore, Szpitalem Wojskowym Waltera Reeda i
Pentagonem.
– Z Pentagonem?
Skinął głową.
– Jak najbardziej. Wojsko finansuje mnóstwo badań, szczególnie w zakresie leczenia ran,
chirurgii urazowej i protez.
To miało sens: dziesiątki tysięcy amerykańskich żołnierzy zostało rannych w Iraku, wielu
z nich za sprawą bomb domowej produkcji straciło ręce lub nogi.
Ponownie sięgnął do kieszeni. Wyjął kartkę papieru, rozwinął i podał mi ją.
– Czytał pan tę historię w „New York Timesie”? Pomyślałem o niej, kiedy zobaczyłem
ogłoszenie o pana wykładzie.
Spojrzałem na artykuł, który opisywał, jak amerykańskie wojsko wykonuje „wirtualne
autopsje” – tomografię komputerową – na zwłokach każdego żołnierza zabitego w Iraku.
– Tak, czytałem to – potwierdziłem. – Fascynujące. Wykorzystują tomografię
komputerową do analizy śmiertelnych ran, aby stworzyć lepsze kamizelki kuloodporne, hełmy i
pojazdy opancerzone, tak?
– Zgadza się. Obrazy tomograficzne to bogate źródło danych biomedycznych. Jak może
pan sobie łatwo wyobrazić, OrthoMedica jest zainteresowana korzystaniem z takich źródeł. Co
prowadzi mnie do pana.
– Do mnie? W jaki sposób?
– Podczas dzisiejszego wykładu zdałem sobie sprawę z tego, jak niezwykłą placówką jest
pana Trupia Farma. Tysiąc szkieletów współczesnych ludzi, okazów, których wiek, rasę, płeć i
wzrost znacie. Plus dodatkowo sto ciał co roku?
– Tak naprawdę to jesteśmy coraz bliżej stu pięćdziesięciu.
– A czy wykonujecie tomografię zwłok, zanim zostaną one umieszczone na farmie?
– Mogę sobie o tym tylko pomarzyć – powiedziałem. – Zrobiliśmy tomografię większości
szkieletów w naszych zbiorach – dostaliśmy na to dotację – ale nie jesteśmy w stanie
przeprowadzać tomografii zwłok. Oddział radiologiczny szpitala nie zgodziłby się na ich
przyjmowanie i używanie tego samego sprzętu do wykonywania badań pacjentów żywych i
umarlaków.
Zaśmiał się.
– Co by pan powiedział na urządzenie do tomografii komputerowej na Trupiej Farmie?
– To byłoby cudowne. Ale taki sprzęt, nawet używany, kosztuje poważne pieniądze, setki
tysięcy dolarów. Cały roczny budżet farmy wynosi niecałe dziesięć tysięcy, a spodziewamy się
cięć, które mogą go jeszcze uszczuplić.
– To okropne. Jedyny w swoim rodzaju, znany na całym świecie ośrodek badawczy, a
ledwo wiążecie koniec z końcem. Czy byłby pan zainteresowany dotacją na badania? Wspólny
projekt Trupiej Farmy, Wydziału Inżynierii Biomedycznej Uniwersytetu i OrthoMedica?
Poczułem, że na mojej twarzy pojawia się uśmiech.
– To świetny pomysł. Proszę mi o nim opowiedzieć.
– Potrzebuję danych – zaczął. – Muszę wiedzieć więcej na temat ludzkiego ciała i myślę,
że możecie mi dostarczyć potrzebnych informacji. OrthoMedica wyprodukuje i sprzeda w tym
roku sześćdziesiąt tysięcy implantów biodrowych i dwieście tysięcy implantów kolan. Jesteśmy
drugim co do wielkości dostawcą sztucznych stawów i protez ortopedycznych w kraju. Chcemy
być największym i najlepszym – osiągnąć złoty standard. Aby to zrobić, planujemy dokonać
przełomu w dwóch kluczowych obszarach. Jednym z nich są materiały. Sztuczne stawy muszą
być bardzo wytrzymałe i niezawodne, no i muszą przetrwać w zaskakująco korozyjnym
środowisku. Prowadzimy lub finansujemy kilkadziesiąt projektów badawczych mających na celu
stworzenie lepszych stopów, tworzyw sztucznych i ceramiki do implantów stawów i protez.
– A ten drugi obszar?
– Inżynieria biomechaniczna. Opracowywanie metod pozwalających na indywidualne,
idealne dopasowanie nowego biodra, kolana lub implantu ramienia do potrzeb pacjenta.
Tworzenie sterowanych komputerowo systemów chirurgicznych, które mogą zainstalować te
implanty z dokładnością co do jednej dziesięciotysięcznej centymetra. Mamy wielu niezwykle
utalentowanych chirurgów, ale w chirurgii ortopedycznej brak jest precyzji. Do diabła! Jeśli
montowalibyśmy samoloty z takimi samymi odchyleniami, z jakimi wszczepiamy sztuczne
stawy, samoloty spadałyby z nieba!
Roześmiał się. Wyćwiczony chichot, który brzmiał jak śmiech opisany w instrukcji
dotyczącej prowadzenia spotkań z inwestorami lub zarządem.
– Próbuję powiedzieć, może nie bardzo elokwentnie, że gdybyśmy mieli więcej danych
na temat układu mięśniowo-szkieletowego, gdybyśmy mieli na przykład dostęp do bazy obrazów
tomograficznych zwłok, moglibyśmy projektować lepsze sztuczne stawy, lepsze narzędzia
chirurgiczne i wiele innych produktów. Moglibyśmy pomóc milionowi pacjentów każdego roku
osiągnąć lepszy wynik leczenia chirurgicznego i wyższą jakość życia.
– Brzmi świetnie – oceniłem. – Jak wyobraża pan sobie współpracę z uniwersytetem?
– Ja tylko głośno myślę, ale OrthoMedica mogłaby na przykład dać wam sprzęt do
tomografii komputerowej i technika do jego obsługi. Może bylibyśmy nawet w stanie
sfinansować kilka projektów badawczych z zakresu antropologii i inżynierii biomedycznej.
Pomyślałem o naszym skromnym budżecie i administracyjnych nożyczkach gotowych, by
go przyciąć. Pomyślałem o Mirandzie i możliwości utraty jej asystentury.
– Gdzie mam podpisać – spytałem – i kiedy mogę spodziewać się sprzętu i czeku?
Zaśmiał się.
– Może zaczniemy od protokołu ustaleń w przyszłym tygodniu? Stworzenia projektu
umowy, który mogliby przejrzeć prawnicy uniwersytetu? Mógłbym go sam dostarczyć, jeśli ma
pan czas i chęć, aby oprowadzić mnie po Trupiej Farmie.
Proponowana szybkość działania przyprawiała o zawrót głowy. Koła postępu ewidentnie
znacznie szybciej obracały się w świecie wartych miliardy dolarów korporacji biomedycznych
niż w zakurzonych korytarzach przybytku wiedzy, tej naszej wieży z kości słoniowej.
Wyciągnąłem rękę.
– Jak mawiały nasze babki: gość w dom, Bóg w dom.
ROZDZIAŁ 6 Nagie, pozbawione członków zwłoki Treya Willoughby’ego leżały twarzą
do góry na stole prosektorium Regionalnego Ośrodka Medycyny Sądowej – labiryntu biur i
laboratoriów mieszczących się w piwnicy szpitala Uniwersytetu Tennessee. Zakład Medycyny
Sądowej i kostnica szpitala korzystały z tych samych pomieszczeń, w tym sali autopsji, do której
Miranda i ja wwieźliśmy Willoughby’ego z samego rana w poniedziałek. Przebywał w chłodni
od piątkowego popołudnia, kiedy to technicy policyjni, skończywszy oględziny trumny na
cmentarzu, wysłali ją do ośrodka.
Stół, a w zasadzie zaopatrzona w kółka prostokątna płyta ze stali nierdzewnej z obrzeżem
wzdłuż krawędzi służącym do zbierania płynów ustrojowych i lejkiem odpływowym, został
przymocowany do dużego zlewu biegnącego wzdłuż jednej ze ścian. Odpływ znajdował się w
nogach stołu i został podłączony do zlewu, więc wszystkie płyny z organizmu miały spłynąć
bezpośrednio do szpitalnej kanalizacji. W przypadku Willoughby’ego odpływ odprowadzać miał
nie krew czy inne płyny ustrojowe, ale pozostałości po chemikaliach do balsamowania. W ciągu
sześciu lat, które upłynęły od pogrzebu Willoughby’ego, większość konserwantów została
wypłukana z organizmu, ale pozostało ich jeszcze na tyle dużo, że szczypały mnie w oczy i nos.
Detektyw Gary Culpepper przybył kilka minut wcześniej w towarzystwie Arta Bohanana,
guru daktyloskopijnego policji w Knoxville. Sławę Artowi przyniósł wynalazek pod nazwą
„aparat Bohanana” (patent 5395445). Było to przenośne urządzenie wykorzystujące klej do
wykrywania odcisków palców. Na podgrzewanej tacy w jednej komorze aparatu umieszcza się
niewielką ilość kleju SuperGlue. Gdy taca osiąga temperaturę stu stopni Celsjusza, równą
temperaturze wrzenia wody, klej wyparowuje. Mała dmuchawa wyciąga opary kleju do drugiej
komory. W niej umieszcza się przedmiot, z którego planuje się pobrać odciski, taki jak narzędzie
zbrodni. Każdy, kto kiedykolwiek skleił sobie palce klejem, może zaświadczyć, że wiąże się on
silnie z substancjami chemicznymi znajdującymi się na skórze. Art był pionierem w
wykorzystaniu tej konkretnej reakcji chemicznej do wykrywania odcisków palców nie tylko na
przedmiotach, lecz także na ludzkiej skórze.
Art postawił aparat na blacie ze stali obok zlewu i podłączył go do prądu. Spojrzałem z
powątpiewaniem na komorę parową.
– Jak chcesz zaparować tego faceta? Nawet bez rąk i nóg jest dużo większy niż to
pudełko.
– Kawałek po kawałku – powiedział Art. – W samochodzie mam piłę łańcuchową.
Roześmiałem się. Pochylił się do skrzynki, w której trzymał osprzęt, i wyjął elastyczny
wąż z tworzywa sztucznego na jednym końcu wyposażony w plastikową nasadkę.
– To wygląda jak wąż od mojego odkurzacza – zauważyłem.
– To jest wąż od twojego odkurzacza – zażartował. – W każdym razie kiedyś był.
Przewód podłącza się do tego otworu z boku komory dymiącej, więc można nim zaparować
różne części ciała.
Wycelował we mnie wąż i zauważyłem, że koniec nasadki był otwarty.
– Ta została przycięta tak, żeby pasowała do kształtu ramienia – wyjaśnił, przesuwając
palcem po zakrzywionych krawędziach. – Nie, żeby nasz facet miał jakieś ramiona. – Zdjął
nasadkę i włożył ją do skrzynki. – Mam też taką, która przeznaczona jest do ud i szyi. A płaska
pasuje do piersi i pleców.
Wziął płaską nasadkę, założył ją na wąż, a następnie podłączył drugi jego koniec do
komory dymiącej. Wyjął plastikową butelkę ze skrzynki i wycisnął niewielką ilość płynu na
metalową tacę w środku komory. Zamknął ją i włączył urządzenie, a ja szybko poczułem gryzący
zapach kleju.
– Sztuczka – zaczął tłumaczyć – polega na tym, żeby przesuwać wąż wzdłuż całego ciała
powoli i metodycznie, tak żeby każdy fragment skóry był zaparowywany od piętnastu do
trzydziestu sekund. Mniej niż piętnaście i linie papilarne nie pokażą się z powodu zbyt małej
ilości kleju, ponad trzydzieści, a różnica między grzbietami i dolinami może się zatrzeć.
Art powoli i metodycznie przesuwał dymiący wąż nad twarzą, klatką piersiową i
brzuchem, uważając, aby nie zatrzymywać się na dłużej niż trzydzieści sekund w jednym
miejscu. Niestety jego precyzyjność nic nie dała, na zwłokach Willoughby’ego nie było żadnych
odcisków palców. Culpepper wydawał się rozczarowany, ale Art nie był zdziwiony.
– Chemikalia używane do balsamowania zwłok to silne rozpuszczalniki – wyjaśnił. –
Mogą bardzo szybko rozpuścić tłuszcze znajdujące się w śladach linii papilarnych. Bardzo też
prawdopodobne, że na ciele nigdy ich nie było. Każdy, kto dotykał zwłok po śmierci, miał na
rękach gumowe rękawice. Chyba że był idiotą.
– Niech żyją przestępcy idioci – powiedział Culpepper. – Jak to szło? „Nikt jeszcze nie
zbankrutował, przeceniając głupotę przeciętnego przestępcy”?
– Nie do końca – poprawił go Art. – Myślę, że ten cytat dotyczy nas wszystkich, nie tylko
rzezimieszków. „Nikt jeszcze nie zbankrutował, nie doceniając inteligencji amerykańskiego
społeczeństwa” lub coś w tym stylu. Najwyraźniej, przynajmniej według H.L. Menckena, który
to powiedział, wszyscy jesteśmy idiotami.
Culpepper uśmiechnął się ponuro.
– Myślę, że właśnie to udowodniłem, przekręcając tę sentencję.
Podczas gdy Art pakował swój aparat, ja wybrałem numer telefonu do pokoju
pielęgniarek na siódmym piętrze szpitala.
– Jesteśmy na niego gotowi – powiedziałem.
Szerokie drzwi do sali autopsji otworzyły się do wewnątrz. Z piskiem gumowych opon
pocierających o gładki beton Eddie Garcia wjechał do prosektorium.
W przeciwieństwie do większości ludzi, których tu wwożono, Eddie Garcia był jak
najbardziej żywy. Choć być może mówienie „jak najbardziej żywy” było lekką przesadą.
Przyjechał na wózku inwalidzkim i nadal wyglądał na osłabionego. Sześć tygodni wcześniej był
na skraju śmierci: duża dawka promieniowania radioaktywnego spustoszyła jego szpik kostny i
układ immunologiczny i sprawiła, że stracił całą lewą dłoń oraz trzy palce prawej. Nadal był
pacjentem Ośrodka Medycznego Uniwersytetu Tennessee – Miranda przywiozła go tu z sali na
siódmym piętrze – ale jego rany zaczęły się goić, a układ odpornościowy był coraz silniejszy.
Kiedy powiedziałem mu o ekshumowanych zwłokach pozbawionych kończyn, wyraził
zainteresowanie ich oględzinami. Eddie – doktor Edelberto Garcia – był patologiem hrabstwa
Knox, a także dyrektorem Regionalnego Ośrodka Medycyny Sądowej, więc nawet jeśli był
jeszcze na zwolnieniu lekarskim, miał prawo się tu znaleźć. Mógł też okazać się pomocny, a jego
zainteresowanie sprawą uważałem za objaw postępującej rekonwalescencji.
Podkręciłem wentylator, żeby usunąć zapach płynu do balsamowania, ale i tak gryzące
chemikalia – mieszanina formaldehydu, metanolu, wody i różnych dodatków – paliły moje
nozdrza i oczy. Wydawało się, że Miranda też odczuwa te nieprzyjemne objawy, ponieważ
przetarła twarz papierowym ręcznikiem. Ręcznik zrobił się mokry, a jej oczy stały się czerwone i
błyszczące. Uświadomiłem sobie, że nie był to jednak wynik działania żrących chemikaliów, ale
reakcja na to, co stało się z Eddiem Garcią.
Przed wypadkiem Garcia był przystojnym i eleganckim mężczyzną. Pierwszy patolog w
Tennessee pochodzenia latynoskiego urodził się w Meksyku, w bogatej rodzinie. Miał znakomite
wykształcenie medyczne, a po angielsku mówił lepiej niż większość moich przyjaciół i kolegów,
chyba nawet lepiej niż ja. Jego żona, Carmen, była kolumbijską pięknością, więc nic dziwnego,
że ich dwuletni synek był ślicznym dzieckiem. Na biurku w gabinecie lekarza mieszczącym się w
tej samej części budynku stał portret rodziny Garciów, czarno-białe zdjęcie, do którego pozowali
w wyszukanych dziewiętnastowiecznych strojach. Gęste włosy Carmen zostały spięte w kok i
tylko dwa wąskie kosmyki spływały na twarz. Kobieta miała na sobie białą bluzkę z kryzowym
kołnierzem i dopasowany czarny żakiet. Falowane włosy Eddiego zostały zaczesane do tyłu,
wąsy były schludnie przycięte, a wykrochmalona koszula zapięta na wszystkie guziki. Tomás
ubrany był w długą białą suknię do chrztu. Ze swoimi arystokratycznymi rysami i inteligentnymi
oczami, pozujący do zdjęcia mogli uchodzić za potomków starej hiszpańskiej szlachty.
Teraz jednak nie sposób było nie zauważyć ogromnych szkód, jakie poczyniła choroba.
Prawa dłoń Garcii wyglądała jak cienki, pokryty bliznami kikut, na którym pozostały jedynie
dwa ostatnie palce, a jego lewej dłoni po prostu nie było – zniszczona przez promieniowanie
została amputowana poniżej nadgarstka. Kapsułka z silnie radioaktywnym materiałem, którą
Garcia znalazł w ciele zmarłego mężczyzny, poparzyła obie dłonie patologa i zdziesiątkowała
komórki jego układu odpornościowego. Wynikiem chwilowej ekspozycji na radioaktywny
kawałek metalu wielkości pigułki było spustoszenie organizmu patologa oraz zagrożenie dla jego
życia i kariery. A jednak tu był, wbrew wszelkim przeciwnościom losu, robiąc pierwszy odważny
krok w kierunku powrotu do pracy, która omal go nie zabiła.
Miranda i ja pomogliśmy Garcii wstać z wózka, ale poza tym nikt z nas głośno nie
przyznał, że w całej sytuacji było coś niezwykłego. Kiedy przyszedł Culpepper, Garcia skłonił
się lekko, zamiast uścisnąć mu dłoń. Potem spojrzał na okaleczone ciało Treya Willoughby’ego i
wszyscy przenieśliśmy uwagę na zwłoki.
Wyglądały przerażająco, jak rozmontowany manekin z horroru. Przez dwa lata uczyłem
anatomii, w ciągu ostatnich dwudziestu lat kariery miałem też okazję zetknąć się z kilkoma
przypadkami rozczłonkowania, ten jednak wydawał się inny, ciało zostało pozbawione kończyn
w sposób bardzo precyzyjny i schludny.
W twarz i głowę został wstrzyknięty płyn do balsamowania, podobnie jak i w brzuch.
Było to oczywiste nie tylko dzięki zapachowi substancji chemicznych, ale również dzięki
dużemu otworowi w jamie brzusznej, przez który je wprowadzono. Jednak te działania, które
miały służyć zachowaniu ciała zmarłego w dobrym stanie, wydawały się absurdalne i absurdalnie
nieistotne, biorąc pod uwagę przemoc, jaką zadano zwłokom.
Garcia pochylił się i spojrzał na lewy bark, gdzie obojczyk i łopatka były kiedyś
przyłączone do głowy kości ramiennej, kuli na jej górnym końcu. Tkanka była nadgniła, ale nie
na tyle, żeby kontury cięcia przestały być widoczne.
– Bill – poprosił mnie Garcia – możesz wziąć sondę i kleszcze i odsłonić nieco bardziej
ten staw?
Bolesne było to, że patolog musi prosić kogoś innego o wykonanie prostej czynności,
którą w normalnych warunkach wykonałby automatycznie w kilka sekund.
– Ramiona zostały odcięte dość czysto – zauważył Garcia.
Spojrzał na staw biodrowy. Kończyny dolne trudniej było odciąć z powodu ścięgna, które
utrzymywało głowę kości biodrowej w panewce.
– Ta amputacja to była robota profesjonalisty – stwierdził. – Mógł ją wykonać lekarz lub
student medycyny. Albo – w jego oczach zauważyłem błysk, jakiego nie widziałem od wypadku
– wykładowca antropologii, który ukrywa swoją ciemną stronę.
– Ha! – rzuciła Miranda. – Kto mówi, że ukrywa?
* * *
Kiedy już naszturchaliśmy się zwłok Willoughby’ego ku nieukrywanemu zadowoleniu
Garcii, zwróciłem się do Culpeppera.
– Mogę wyrwać kilka zębów do testów DNA dla DeVriessa?
Culpepper wzruszył ramionami.
– Doktorze Garcia, widzi pan jakieś przeciwwskazania?
Garcia pokręcił głową.
– Proszę – powiedział detektyw. – Nie chciałbym stanąć między adwokatem powoda a
jego pieniędzmi, podobnie jak między psem a kością.
Wargi Willoughby’ego zostały sklejone, a szczęka zaszyta. Za pomocą skalpela
otworzyłem usta i wyciągnąłem szwy. Dotarcie do nich wymagało nieco wysiłku, ponieważ
balsamista wypchał policzki trupa kitem, który stwardniał do konsystencji gipsu. Kiedy udało mi
się otworzyć żuchwę, wyciągnąłem dwa zęby trzonowe za pomocą szczypców, których
prążkowane szczęki wyłożyłem kawałkiem papierowego ręcznika. Następnie piłą oscylacyjną
wyciąłem kawałek kości z biodra. Przetarłem zęby i próbki kości środkiem odkażającym i
zamknąłem w bąbelkowej kopercie FedEx, którą schowałem do innej koperty FedEx
zaadresowanej do GeneTrax, laboratorium genetycznego w Dallas.
Culpepper zaczął wykazywać oznaki zniecierpliwienia – chciał jak najszybciej wrócić na
komisariat – więc odprowadziłem go do drzwi wiodących na rampę załadunkową, w której
pobliżu zaparkował, a następnie wróciłem przez recepcję, gdzie pracującej tam Amy zostawiłem
do wysłania kopertę. W korytarzu spotkałem Garcię i Mirandę. Moja asystentka pchała pusty
wózek. Patolog szedł obok.
Wydawało się, że niechętnie opuszczał zakład i ociągał się z powrotem na siódme piętro
do szpitalnej sali. Nie dziwiłem mu się. Tutaj był ekspertem z autorytetem, tam, pomimo
szacunku, jakim go darzył personel, był po prostu pacjentem. W obu miejscach jego okaleczenia
były takie same, ale tutaj nie miały nic wspólnego z jego tożsamością. Tam była nią choroba –
był opisany i zredukowany do „pacjenta z urazem dłoni w sali 718”.
Zaprosił Mirandę i mnie do swojego gabinetu. Usiadł w obrotowym skórzanym fotelu za
biurkiem.
– Proszę. – Skinął na dwa wolne fotele.
Usiedliśmy.
– Napijecie się czegoś? Może kawy lub herbaty?
Oboje odmówiliśmy szybko, najwyraźniej za szybko, ponieważ uśmiechnął się smutno i
rzekł:
– Proszę, nie przestawajcie używać rąk tylko dlatego, że jesteście w moim towarzystwie.
Wcześniej wsparł przedramiona na podłokietnikach krzesła, nieco poniżej poziomu blatu
biurka, ale teraz przeniósł je na biurko i spojrzał na swoje okaleczone kończyny.
– Mogę powiedzieć wam to tylko dlatego, że jesteście moimi przyjaciółmi. Kiedy
udajecie, że nie możecie podnieść filiżanki kawy lub nacisnąć przycisku, staję się bardziej
świadomy mojego kalectwa. Czuję się, jakby moja choroba była zaraźliwa – jakbym zainfekował
i zniszczył także wasze ręce.
– Przepraszam, Eddie – szepnęła Miranda. Pochyliła się do przodu, sięgnęła przez biurko
i delikatnie ścisnęła jego lewy łokieć. – Dziękuję, że nam powiedziałeś.
Uśmiechnął się ponownie, ale już nie tak smutno.
– Czy możemy coś jeszcze dla ciebie zrobić? – spytała. – Poza powstrzymywaniem się od
dziwacznego zachowania?
– Rzeczywiście możecie. – Dwoma pozostałymi palcami prawej dłoni wskazał na
komputer stojący na stoliku przy biurku. – Jeśli jedno z was mogłoby mi pomóc, chciałbym
pokazać wam kilka stron internetowych. Mógłbym zrobić to sam, ale wolno mi to idzie, bo
stukam w klawiaturę jednym palcem.
– To zajęcie dla Mirandy – stwierdziłem. – Mnie pewnie nie poszłoby szybciej niż tobie.
Kiedy tylko usłyszałem swoje słowa, pożałowałem, że nie ugryzłem się w język, ale
kiedy dziewczyna prychnęła, a Garcia cicho się zaśmiał, odetchnąłem.
Miranda usiadła na stołku przed komputerem. Kiedy zajmowała pozycję przed
klawiaturą, manifestacyjnie przebrała palcami i wyłamała kłykcie. Potem zatarła energicznie
dłonie.
– Do usług! Jakie jest twoje życzenie?
– Zacznijmy od rekonstrukcji kciuków palcami stóp – odpowiedział.
Miranda postukała w klawiaturę.
– No, no, spójrzcie tylko na to – rzuciła. – Ponad sto tysięcy trafień. Kto by pomyślał, że
to taki gorący temat!
– Ten – pokazał palcem na jeden z wyników wyszukiwania. – Kliknij na ten, proszę.
Moja asystentka, klikając myszą, otworzyła stronę.
– Wiesz, Eddie, mógłbyś zastąpić ten złomiasty komputer stacjonarny laptopem. Łatwiej
by ci było korzystać z touchpada niż z myszy – zauważyła, kiedy strona się ładowała.
Zanim zdążył zareagować, na ekranie pojawił się materiał z dziennika telewizyjnego.
Historia dotyczyła czternastolatka z New Jersey, który stracił kciuk oraz palec wskazujący i
środkowy w wyniku wypadku ze sztucznymi ogniami. Zbliżenia pokazały obrażenia prawej ręki
chłopca, która wyglądała niemal dokładnie tak jak dłoń Garcii. Pięć miesięcy po urazie chirurg
ręki w Filadelfii przeszczepił drugi palec stopy chłopca – Miranda lubiła nazywać go „palcem
wskazującym stopy” – w miejsce kciuka.
– Struktury bardzo dobrze do siebie pasują – wyjaśnił chirurg przed kamerą. – Mamy dwa
główne nerwy, jedno główne naczynie krwionośne, podobne ścięgna. Obwód jest zbliżony.
W zdjęciach po zabiegu luka wynikająca z braku palca wskazującego i palca środkowego
pozostała dość widoczna, ale zrekonstruowany prawy kciuk był nieomal lustrzanym odbiciem
nieuszkodzonego kciuka lewej ręki chłopca.
– Super – skomentowała Miranda. – Odzyskałbyś chwytność dłoni.
Garcia wskazał kolejne artykuły na temat przeszczepu palców stóp w miejsce kciuka.
Operacja może nie była „rutynowym zabiegiem” – był to zabieg mikrochirurgiczny, podczas
którego łączono sieć delikatnych naczyń krwionośnych i nerwów – ale w ciągu ostatnich
kilkudziesięciu lat została przeprowadzona setki razy. Odsetek udanych operacji wynosił ponad
90 procent.
– Zmieńmy kryteria wyszukiwania – poprosił Garcia. – Zobaczmy, co otrzymamy, kiedy
wpiszemy „protezy mioelektryczne” i „rękę bioniczną”.
Wyszukiwanie pierwszego hasła, które było terminem technicznym określającym protezy
napędzane elektrycznie i sterowane poprzez generowane w ramieniu impulsy mioelektryczne,
dało sto tysięcy wyników. O wiele bardziej chwytliwy termin „ręka bioniczna” przyniósł ponad
trzysta tysięcy trafień, w tym miniatury zdjęć i szkice. Miranda kliknęła na jeden z obrazków,
robotyczną protezę o nazwie i-Hand.
Dziewczyna pochyliła się do monitora.
– Och, całkiem fajna – zauważyła, studiując fotografię.
Palce i-Hand były wykonane z półprzezroczystego białego tworzywa sztucznego, pod
którym widoczne były, podobne do kości, metalowe pręty, jak również zawiasy i małe silniczki.
Według kilku artykułów i-Hand była pierwszą protetyczną dłonią wiernie odzwierciedlającą
strukturę i ruchy ludzkiej ręki. Jeden klip wideo pokazywał młodą kobietę z protezą podnoszącą
torbę z zakupami, biorącą ze stołu komplet kluczy samochodowych i piszącą na klawiaturze
komputera. Jej bioniczna ręka była pokryta gumową „skórą” w cielistym kolorze.
– Wolę protezę bez skóry – Miranda zmarszczyła brwi. – Ma o wiele bardziej
futurystyczny wygląd.
– Zdecydowanie – zgodził się Garcia. – Styl Luke’a Skywalkera. Ale podejrzewam, że
guma zapewnia lepszą przyczepność niż twardy plastik. Prawdopodobnie także chroni
mechanizm przed tym, co mogłoby go uszkodzić. Brudem, ostrymi krawędziami, coca-colą.
– Płynem do balsamowania – dodałem, myśląc o zwłokach, które dopiero co
obejrzeliśmy. – Krwią.
– Dobra już, dobra – odparła Miranda z udawanym oburzeniem. – Śmiało, miażdżcie
mnie swoją krytyką. Guzik mnie ona obchodzi.
Wyprostowała palce prawej ręki, a następnie zgięła wszystkie oprócz środkowego.
– Zakładam, że i-Hand jest w stanie pokazać ten gest, ze skórą czy bez niej.
Garcia poprosił ją o dodanie kilku linków do zakładek, a następnie zapytał, czy mogłaby
wyszukać jeszcze jeden termin.
– Jasne – odpowiedziała. – Co tym razem?
– „Przeszczep dłoni”.
Powiedział to cicho, ale usłyszałem w jego głosie nutkę nadziei i lęku, których nie
słyszałem wcześniej, kiedy prosił o wpisanie innych kryteriów wyszukiwania.
Palce Mirandy zastukały w klawiaturę.
– A niech mnie! Prawie milion trafień!
Garcia poprosił, żeby kliknęła na kilka z miliona linków, ale i one potwierdziły moje
wcześniejsze przypuszczenia. Przeszczep dłoni jest operacją stosunkowo nową – pierwszy
całkowity przeszczep został przeprowadzony w Ekwadorze w 1964 roku, ale się nie udał. Zabieg
aż do końca lat dziewięćdziesiątych powtórzono tylko kilka razy. Nawet teraz wykonywało się
go niezwykle rzadko – do tej pory na całym świecie przeprowadzono niecałe pięćdziesiąt
przeszczepów. Operacja była wyjątkowo złożona – chirurdzy musieli połączyć dziesiątki
nerwów, ścięgien, żył, tętnic i mięśni. Wymagała też zarówno misternej precyzji, jak i
niesamowitej kondycji – chirurdzy musieli pracować nieprzerwanie od dwunastu do szesnastu
godzin. Nawet jeśli operacja się powiodła, nie było pewności co do długoterminowych wyników.
Aby zapobiec odrzuceniu przeszczepu, biorca przez resztę życia musiał przyjmować leki
immunosupresyjne osłabiające układ odpornościowy. Leki te zwiększały podatność na choroby.
Całkowity przeszczep ręki to był cud medycyny, nie było co do tego wątpliwości. Ale nie
mogłem oprzeć się wrażeniu, że był o wiele bardziej niebezpieczny niż rekonstrukcja kciuka za
pomocą palca stopy czy noszenie protezy.
– To wiąże się z ogromnym ryzykiem – powiedział Garcia, jakby słysząc moje myśli. –
Ale warto byłoby podjąć takie ryzyko, żeby odzyskać dłonie.
Jego słowa pozostały ze mną długo po tym, kiedy wróciłem na uczelnię, a Miranda
zawiozła go z powrotem na górę, aby stał się znowu pacjentem z urazem dłoni w sali 718.
ROZDZIAŁ 7 Dosłownie zgrzytałem zębami, wjeżdżając na parking w Farragut, na
zachodnich przedmieściach Knoxville. Byłem umówiony na wiosenne czyszczenie zębów i jak
większość ludzi przed wizytą w gabinecie stomatologicznym nieco się denerwowałem. Przerwę
na lancz zdecydowanie wolałbym spożytkować na konsumpcję niż na poddawanie się torturom.
– Przepraszam za spóźnienie – przywitałem Barbarę, siwowłosą recepcjonistkę mojego
dentysty. – Przyjechałem prosto z autopsji. Pomyślałem, że wszyscy się ucieszą, jeśli poświęcę
trochę czasu na umycie po niej rąk.
– I miał pan rację – przyznała. – Tak czy inaczej, Reuben ma parę minut opóźnienia. Jak
się pan miewa?
Barbara była nie tylko recepcjonistką doktora Pelota, była również jego żoną oraz radną
Knoxville, reprezentującą dzielnicę West Hills.
– Jeśli chodzi o uzębienie, to świetnie – odrzekłem. – Chyba że pani mąż stwierdzi, że
niedostatecznie często używam nici dentystycznej. Jeśli chodzi o sprawy zawodowe, to mam
wielką dziurę w budżecie Trupiej Farmy i nie wiem, jak ją wypełnić. Nie sądzę, żeby miasto
miało jakieś nadwyżki, które mogłyby zostać przeznaczone na cele edukacyjne...
Zmarszczyła brwi.
– Niech pomyślę – powiedziała, po czym roześmiała się. – Pierwszą rzeczą, która
przychodzi mi do głowy, jest program rewitalizacji miasta.
Też się roześmiałem.
– Program w sam raz dla Trupiej Farmy. Rewitalizacja jest tym, czego trzeba naszym
rezydentom.
Potrząsnęła głową.
Jane Elizabeth McPherson i Carol Lee Bass, naszym ukochanym żonom i najlepszym przyjaciółkom
ROZDZIAŁ 1 Kiedy mocowałem aparat na statywie, rysy kobiety były niewyraźne i zamazane. Potem jej znajoma, fotogeniczna twarz, którą oglądałem tysiące razy na ekranie telewizora, wyostrzyła się z warkotem autofokusa i osiągnęła doskonałość: falowane miodowe włosy, błękitne oczy, kości policzkowe modelki, śnieżnobiałe zęby otoczone ustami Angeliny Jolie. Prezenterka wiadomości lokalnych Knoxville, Maureen Gershwin, miała czterdzieści dwa lata, czyli formalnie rzecz biorąc, osiągnęła wiek średni, ale była czterdziestodwulatką o małym przebiegu i w wersji de luxe. Była piękna, wyglądała na tryskającą energią i zdrową – z wyjątkiem jednego drobnego szczegółu: Maureen Gershwin nie żyła. – Może to zabrzmi cynicznie – stwierdziła Miranda – ale nie sposób nie zauważyć, że spośród kilkudziesięciu zwłok do swojej sesji zdjęciowej wybrałeś ciało, które mogłoby reklamować bieliznę Victoria’s Secret. Miranda Lovelady była zarówno moją doktorantką, jak i moim samozwańczym sumieniem. Pisała doktorat z antropologii sądowej i była młodą inteligentną kobietą o liberalnych poglądach, które wygłaszała bez żadnych zahamowań. Nie zawsze się zgadzaliśmy, ale po pięciu latach współpracy nieporozumienia wynikające z różnicy zdań zdarzały się nam rzadko. Jednym z obowiązków Mirandy było prowadzenie laboratorium osteologii Wydziału Antropologii – laboratorium kości schowanego pod trybunami stadionu do futbolu amerykańskiego na Uniwersytecie Tennessee. Miranda pomagała również koordynować program darowizn zwłok na rzecz placówki badawczej Wydziału Antropologii – „Trupiej Farmy”. Na działce o powierzchni trzech akrów prowadziliśmy badania nad rozkładem ludzkich zwłok. Obserwując, jak proces ten przebiega w różnych środowiskach i warunkach, zdobywaliśmy wiedzę na temat zmian zachodzących w ciele po śmierci, co umożliwiało patologom na całym świecie dokładniejsze określanie czasu śmierci w przypadkach, gdy wiele dni, tygodni, a nawet lat upłynęło między zgonem a odkryciem ciała. Pomimo rustykalnej nazwy Trupia Farma zaczynała przypominać miasto umarłych, przynajmniej pod względem gęstości zaludnienia. Liczba zwłok przekazywanych na rzecz naszego programu badawczego wzrastała stopniowo, od kilku rocznie na samym początku do ponad stu obecnie. Patrząc z perspektywy możliwości, jakie nam to dawało, ten „wyż demograficzny” należy uznać za prawdziwe błogosławieństwo, ale analizując rzecz z innej strony – była to także klęska urodzaju, gdyż na terenie placówki zaczynało brakować miejsca. Ostatnio Miranda zaczęła sporządzać plan określający położenie każdego ciała za pomocą współrzędnych GPS. Po wciśnięciu kilku klawiszy mogła wydrukować aktualną mapę naszego osiedla umarłych. To pomagało na bieżąco monitorować zajęte działki, a także znajdować płaty wolnej ziemi, które mogliśmy „zasiedlać”. Niestety o te ostatnie było coraz trudniej. Maureen Gershwin, znaną telewidzom w całym wschodnim Tennessee jako Maurie lub „Twarz”, ułożyliśmy w najbardziej odległym zakątku placówki, aby chronić ją przed gapiami. Gershwin zrobiła zawrotną karierę. Zaczynała jako pogodynka, potem została reporterką, a następnie prezenterką głównego wydania wiadomości. Ostatnio zaczęła też prowadzić krótkie programy publicystyczne, które nazwała „Minuta z Maurie”, a które miały bardziej osobisty, refleksyjny charakter. Dzięki nim zyskała jeszcze na popularności, więc chciałem teraz zapewnić jej na Trupiej Farmie pewną dozę prywatności – mimo że fotografując ją, sam tę prywatność w jakimś stopniu naruszałem. Oczywiście do naszej placówki nie można było przyjść prosto z ulicy, ale przewijała się przez nią zaskakująca liczba żywych: studenci antropologii, policja, instruktorzy i studenci Krajowej Akademii Medycyny Sądowej, stażyści FBI, a od czasu do czasu nawet jakiś VIP o silnym żołądku z rady nadzorczej uniwersytetu. Tak jak wszystkie nasze darowizny, zwłoki Maurie Gershwin nie zostały zidentyfikowane za pomocą imienia i nazwiska,
ale otrzymały numer. Metalowe opaski na ramieniu i nodze stwierdzały, że jest „21–09”, dwudziestym pierwszym ciałem, które trafiło do placówki w roku 2009. Jednak prezenterka była tak dobrze znana widzom wiadomości, że nie miałem nadziei na utrzymanie jej anonimowości – przynajmniej do czasu, aż bakterie i robaki nie sprawią, że jej słynna twarz będzie nie do poznania. Kiedy majstrowałem przy zoomie aparatu, Miranda korzystała z okazji i beształa mnie dalej. – T-shirt i spodnie od dresu. Na pewno nie chcesz przebrać jej w coś bardziej sexy? Może mała czarna, która odsłoni uda i dekolt? – Przestań – warknąłem. – Widziałaś list, który dołączyła do swojego formularza zgody dawcy. Poprosiła o udokumentowanie rozkładu swoich zwłok. Dlaczego miałbym się w mniejszym stopniu przychylić do tej prośby niż do próśb dawców, którzy na przykład pragną leżeć w cieniu klonu? Zmarszczyła brwi, nie chcąc przyznać mi racji. – Poza tym fotografuję tylko jej twarz. – Ale rozumiesz mój punkt widzenia – upierała się. – Może nie? Czy nie uważasz, że to trochę podejrzane, że celujesz ten aparat w to konkretne ciało, najpiękniejsze zwłoki w historii Trupiej Farmy? Cholera, ona wygląda lepiej po śmierci niż ja za życia. Przeniosłem wzrok z prezenterki na Mirandę. Dziewczyna miała śmietankowobrzoskwiniową cerę i zielone oczy, otoczone kaskadą kasztanowych włosów. Miranda podobała mi się bardziej, ale wiedziałem, że nie uwierzyłaby mi, gdybym jej to powiedział. – Już niedługo – pocieszyłem ją. – Z dnia na dzień, co ja mówię, z godziny na godzinę będzie traciła na atrakcyjności. Okaże się, że po wszystkim będziemy mieć jedno zdjęcie, na którym wygląda pięknie i setki innych, na których wygląda coraz mniej pociągająco. – Nie rozumiem, dlaczego o to poprosiła. – To nie ma znaczenia – odparłem. – Ja to rozumiem, a co ważniejsze – ona to rozumiała. Powiedziała mi o tym rok temu, kiedy zrealizowała trzyczęściową serię o Trupiej Farmie dla kanału 10. Pamiętasz „Minutę z Maurie” na temat znaczenia przekazywania zwłok na cele naukowe? Uważam, że podpisanie formularza zgody na samym końcu wiadomości to był wspaniały gest. – Tanie zagranie – stwierdziła Miranda. – Pod publiczkę. Może po prostu chciała zrobić wrażenie na doktorze Billu Brocktonie. Odsunąłem się od aparatu i spojrzałem na swoją asystentkę. – Przepraszam – powiedziałem, wskazując na zwłoki – ale muszę się nie zgodzić. Według mnie była szczera w tym, co robiła i mówiła. Pamiętasz, co napisała w liście? „Żałuję, że nie będę świadkiem tego, co się ze mną stanie po śmierci”. Prezenterowi wiadomości, Randallowi Gibbonsowi, powiedziała, że chętnie zostałaby tematem naukowego filmu dokumentalnego. Pośmiertne dziennikarstwo partycypacyjne. Ostatni reportaż zza grobu. – Mega. Film o jedenastej, zapach o dwunastej – zażartowała niewesoło Miranda. – Styl śmierci sławnych i bogatych. Kłaniamy się nisko przed pięknem, prawda? Zrobiłem zdjęcie, a następnie spojrzałem na wyświetlacz aparatu. Kadr był nieco przekrzywiony, a obraz na ekranie niezbyt wyraźny z powodu ostrego światła dziennego, ale musiałem przyznać, że Miranda miała w pewnej kwestii rację: nawet po śmierci Maurie Gershwin była piękna. W każdym razie taką miała pozostać jeszcze przez kilka godzin. – Uroda pomogła jej odnieść sukces – dodałem – ale nie sądzę, żeby ją definiowała, a przynajmniej nie według samej Maureen. Myślę, że kobieta wykazywała się zdrowym dystansem
do ulotnej natury swojej urody. – Może i tak. Szkoda tylko, że jej układ sercowo-naczyniowy nie był tak silny, jak ten zdrowy dystans do urody – skwitowała Miranda. – Zawał w wieku czterdziestu dwóch lat i to na antenie. – Tętniak – sprostowałem. – To nie był zawał. Gershwin zmarła na tętniaka aorty, który pękł w czasie prowadzonych przez nią wiadomości. Z perspektywy czasu mogłem stwierdzić, że nikt nie zwrócił uwagi na pewien trop. – Oglądałaś wiadomości kilka dni przed jej śmiercią? Miranda skinęła głową. – Czy zauważyłaś, że jej głos był trochę zachrypnięty? Spojrzała na mnie z uwagą, jej brwi wystrzeliły pytająco w górę. – Jeden z nerwów krtani, nerw błędny, który zaopatruje czuciowo krtań, jest owinięty wokół łuku aorty. Szybko rosnący tętniak aorty może rozciągnąć ten nerw, powodując chrypkę. Maurie myślała, że po prostu tydzień wcześniej podczas telewizyjnego maratonu charytatywnego nadwerężyła głos. Stwierdziła to na antenie dwa dni temu, tuż przed śmiercią. W rzeczywistości jej ciało próbowało ją ostrzec. Miranda potrząsnęła głową. – Smutne. Paradoksalne. Kolejny przejaw ironii losu: śmierć uczyniła ją dużo bardziej znaną niż te wszystkie lata prowadzenia wiadomości. Ktoś zamieścił w Internecie ten fragment wiadomości, kiedy Maureen doznaje zapaści w środku zdania. Zatytułował go „Kino mocne: gorąca laska z wiadomości umiera na antenie”. Do dziś jej śmierć obejrzało trzydzieści milionów ludzi. – Trzynaście milionów ludzi widziało ten materiał?! – Trzydzieści milionów. Ta liczba mnie zdumiała. – To prawdopodobnie dwadzieścia dziewięć i pół miliona więcej niż liczba widzów, którzy oglądali ją za życia. – Internetowa sława to przedziwne zjawisko. – Wzruszyła ramionami. – Pamiętasz Susan Boyle? Potrząsnąłem głową. – Pamiętasz, chociaż nie zdajesz sobie z tego sprawy. To ta przysadzista Brytyjka w średnim wieku, która zrobiła furorę w angielskiej wersji Idola. Rzeczywiście była taka kobieta. – Jej klip na YouTube obejrzano pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt milionów razy. Z dnia na dzień stała się megacelebrytką. Oczywiście to było roku temu. Teraz to już odgrzewany kotlet. Miranda przyglądała się twarzy prezenterki, odpędzając ręką chmary much. To był absurdalny gest, ponieważ Gershwin znalazła się tutaj po to właśnie, by natura zrobiła to, co do niej należy, ale Miranda wykonała go odruchowo jako wyraz szacunku, więc trzymałem język za zębami. – Co masz zamiar zrobić z tymi wszystkimi zdjęciami „Twarzy” kanału 10? – Prawdopodobnie kilka rzeczy – odparłem. – Muszę przedstawić projekt budżetu dziekanowi. Podobno ma jakiegoś sponsora z wypchanym portfelem, który jest nami zainteresowany. Załączę parę zdjęć, żeby zilustrować nasze badania. Pewnie też stworzę pokaz slajdów na Krajową Konferencję Medycyny Sądowej w lutym. „Dekompozycja dzień po dniu” lub coś w tym rodzaju. Trzydzieści slajdów, trzydzieści dni, minuta na każdy slajd. Miranda zamknęła oczy, opuściła głowę i zaczęła udawać, że głośno chrapie. – Pokaz slajdów? Słabizna. Przeżytek dwudziestego wieku – oceniła mój pomysł. – Co
powiesz na podcast? Transmisja wideo do Internetu w czasie rzeczywistym? To pasowałoby do stylu życia Maureen, jej pracy i ostatniego życzenia. – Transmisja w Internecie? – Potrząsnąłem głową. – Nie ma mowy. Nie wystarczy mi palców, żeby policzyć, w ile problemów moglibyśmy się przez to wpakować. – To przynajmniej nakręć film, zamiast tworzyć nudną prezentację – zaproponowała. – Ale to jest aparat, a nie kamera – zauważyłem. – Poza tym żadne z nas nie ma czasu, żeby co i rusz tu przychodzić i kręcić film. – Nie musielibyśmy tego robić – wyjaśniła. – Miałeś zamiar ustawić timer na robienie zdjęć co kilka minut? Co kilka godzin? Skinąłem głową. – Wystarczy więc, że po miesiącu czy dwóch, kiedy zwłoki osiągną stadium zaszkieletowania, zbierzesz do kupy wszystkie zdjęcia i zmontujesz z nich film. W ten sposób powstanie trwający kilka minut klip z całą sekwencją rozkładu. To byłoby ciekawe. – Myślisz, że pomogłoby nam uzyskać fundusze? Skrzywiła się. – Dlaczego rozkład twarzy tej kobiety miałby skłonić jakiegoś bogatego absolwenta uczelni do wyłożenia gotówki na torby na zwłoki i pudełka do przechowywania kości? – Tak naprawdę to miałem nadzieję zebrać pieniądze na twoją asystenturę – sprostowałem. Głowa Mirandy podskoczyła, a ja pożałowałem swoich słów, choć było w nich trochę prawdy. – Przepraszam. Kiepski żart. Jesteś kryta. Przeszyła mnie tak przenikliwym spojrzeniem, że aż się skrzywiłem. Miranda byłaby wspaniałym prokuratorem lub śledczym, pomyślałem, jeśli kiedykolwiek znudziłaby ją antropologia sądowa. – Przynajmniej tak mi się wydaje. – Jesteś szefem Wydziału Antropologii – powiedziała. – Jeśli ktokolwiek powinien wiedzieć, to ty. – Wiem tylko, że cięcia, które ja zaproponowałem, ciebie nie dotyczą – wyjaśniłem. – Ale to dziekan musi zatwierdzić budżet, zanim zostanie on przedstawiony kanclerzowi i rektorowi. Stypendia sportowe i wynagrodzenia dla trenerów są bezpieczne, ale nic poza tym. Nie odezwała się, ale niepokój w jej oczach zabolał mnie. – Przy okazji – dodałem – w sobotę daję wykład w Smithsonian. Wcześniej spotykam się na lanczu z Edem Ulrichem. Ulrich był jednym z moich pierwszych i najzdolniejszych doktorantów. Teraz prowadził oddział Antropologii Fizycznej w Smithsonian Institution. – Może uda mi się wyprosić od niego coś na badania. Tyle, żeby sfinansować dwie asystentury. – Pozdrów go ode mnie. Była zbyt młoda, żeby studiować z Ulrichem, ale rozmawiała z nim na konferencjach, a on odwiedził kilka razy uczelnię, kiedy Miranda była już moją asystentką. – Powiedz Edowi, że proszę o pomoc! Przybliżyłem obraz, ekran wypełnił się „Twarzą”, a potem zrobiłem kolejne zdjęcie testowe. Uważając, aby nie potrącić statywu, zdjąłem z niego aparat i włożyłem pod kurtkę, która zasłaniała światło. Zdjęcie ukazywało uroczą kobietę, ale mięśnie jej twarzy straciły już napięcie, a światło i życie znikło z oczu. Użyłem kursora, aby powiększyć środek obrazu, i zobaczyłem, że na zdjęciu widać jedną plujkę latającą tuż nad twarzą Maureen, druga wyłaniała się z lekko
otwartych ust. Przeniosłem wzrok z aparatu na zwłoki i zauważyłem, że do tych dwóch much przyłączyły się już dziesiątki innych, szybko wyczuwając zapach śmierci, chociaż ja jeszcze go nie czułem. W ciągu kilku minut drobne plamy ziarnistej białej pasty – jaja plujki – zaczną wypełniać usta, nos, oczy i uszy kobiety, a do jutra cała twarz pokryta będzie wijącą się masą nowo wyklutych larw. Przeglądałem menu aparatu, szukając opcji timera. Początkowo planowałem robić zdjęcia co dwanaście godzin, ale kiedy spojrzałem na rojące się muchy, zdałem sobie sprawę, że zdjęcia robione w tak dużych odstępach czasu nie zarejestrują wielu szczegółów rozkładu. Sponsorzy mogą nie być zainteresowani subtelnymi zmianami w gnijących zwłokach, ale ja byłem. Może zdjęcie co pół godziny lub nawet co dziesięć minut? A może rozbić tu namiot i zobaczyć to wszystko w czasie rzeczywistym? W końcu poszedłem na kompromis: aparat będzie fotografował co pięćdziesiąt minut, czyli co tyle, ile trwa typowy wykład. Wykonałem szybkie obliczenia: jedno zdjęcie co pięćdziesiąt minut oznacza jakieś trzydzieści zdjęć dziennie. Po dwóch miesiącach będę miał 1800 zdjęć. Przy trzydziestu klatkach na sekundę – prędkości wyświetlania obrazów w telewizji – 1800 zdjęć wystarczy na sześćdziesięciosekundowy film. Tyle właśnie trwała „Minuta z Maurie”. Wymieniwszy kartę pamięci w aparacie na taką o pojemności dwóch gigabajtów – na której mieszczą się setki zdjęć – zamontowałem aparat z powrotem na statywie. Opuściliśmy z Mirandą Trupią Farmę, zamykając na łańcuch drewniane wrota, a metalową bramę na kłódkę. Kiedy zatrzaskiwałem ją za najnowszym i najbardziej znanym mieszkańcem farmy, pomyślałem o słowach, które Maureen od lat wypowiadała na koniec wiadomości. – Dobranoc – mruknąłem. – Do zobaczenia jutro. ROZDZIAŁ 2 Twarz patrzącego na mnie mężczyzny wyrażała obojętność, ciekawość, znużenie i rozczarowanie. Żałowałem, że nie mogę dostrzec w jego oczach więcej dobroci i współczucia – jego oczy bowiem były moimi własnymi. Patrzyłem na twarz Billa Brocktona w łazienkowym lustrze, podobnie jak sześć godzin wcześniej oglądałem przez obiektyw aparatu twarz Maureen Gershwin. Spojrzałem na blat umywalki, na zdjęcie Gershwin zrobione na Trupiej Farmie, które wydrukowałem przed opuszczeniem kampusu. Odczuwałem wyrzuty sumienia – po części dlatego, że Miranda wydawała się nieprzekonana do sesji zdjęciowej, a częściowo dlatego, że z punktu widzenia antropologii moja doktorantka miała wiele racji. Ludzie w wielu kulturach, na przykład rdzenni Amerykanie i Chińczycy, tradycyjnie uważają, że robienie zdjęć może pozbawiać duszy. Według tego rozumowania Maureen Gershwin była pozbawiana duszy od lat, gdyż co wieczór kradły ją jej kamery telewizyjne i rozpraszały jak kurz – chmury elektronów i fotonów czy czego tam, co emitują telewizory – po całym wschodnim Tennessee. Czy ja zabierałem teraz resztki tego, co pozostało? Jednocześnie jednak, ponieważ Gershwin była już i tak martwa, być może aparat mógł tchnąć nieco ducha w pustą skorupę ciała? Przyglądając się jej zdjęciu, musiałem nieco zmienić swoją opinię na temat jej wyglądu. Rzeczywiście w jej oczach nie było światła czy życia, ale w tej fotografii było coś niesamowitego, coś dręczącego. To było nieuchwytne, ale z pewnością tam było. Wydawało się, że jej oczy swoją pustką stawiają wyzwanie mnie i światu. Nie jestem tym, kim myślisz, że jestem – mówiły. A może po prostu: Nikogo nie ma w domu. Zostaw wiadomość. Podniosłem ręce, rozstawiłem kciuki i palce wskazujące w kształt litery L, przysunąłem dłonie do siebie i skadrowałem swoją twarz. Nachyliłem się do lustra, odwróciłem głowę lekko w prawo i zwiększyłem przestrzeń między palcami. Tak samo skadrowałem twarz Gershwin – była niemal pośrodku zdjęcia, lekko tylko przesunięta w prawo. Spoglądając w dół na fotografię
kobiety, uświadomiłem sobie, że było to dokładnie takie samo ujęcie, jak ujęcie kamery telewizyjnej pokazującej prezenterkę każdego wieczoru. Ciekawe, pomyślałem. Mimo że kobieta nie żyje, wciąż chcę, by wyglądała tak samo, nadal chcę, żeby była taka sama. Ale kim była przed śmiercią? Kim byłem ja? Wykładowcą, naukowcem, studentem śmierci, konsultantem patologów stanowych i Tennessee Bureau of Investigation, czyli TBI, oddziału FBI w Tennessee. Byłem również ojcem, dziadkiem, a także wdowcem. Od śmierci żony, która przegrała walkę z rakiem kilka lat wcześniej, miałem dwa krótkie romanse. Mniej więcej rok wcześniej zakochałem się w inteligentnej, śmiałej patolożce z Chattanooga, a następnie, zaledwie kilka miesięcy temu, zaangażowałem się w związek z piękną, tajemniczą bibliotekarką. Stwierdzenie, że oba romanse skończyły się źle, byłoby wielkim niedopowiedzeniem: patolożka została zamordowana, a – dziwnym zrządzeniem losu, którego osobliwą lustrzaną symetrię dopiero teraz zauważyłem – bibliotekarka okazała się morderczynią. Zauważyłem, że marszczę brwi. Te epizody, te szczegóły mojego życia wydawały się dziwnie niezwiązane z twarzą mężczyzny w średnim wieku patrzącego na mnie ze szklanej tafli. Miałem wrażenie, że jego twarz nieomal należała do kogoś innego. Spojrzałem w lewo, gdzie boczne lustro pokazywało tę samą półobcą twarz w półprofilu. W rogu, gdzie dwa lusterka się spotykały, zobaczyłem trzecie odbicie tej samej twarzy, przecięte na pół pionowym szwem w szkle. Tak odzwierciedlony i podzielony stałem zahipnotyzowany przez tych niepełnych, obcych dublerów mnie samego, kimkolwiek „ja sam” byłem naprawdę. Dzwonek telefonu przerwał moje rozmyślania. Zdziwiło mnie, że ktoś chciał rozmawiać ze mną o tak późnej porze. Kiedy podniosłem słuchawkę aparatu w sypialni, zauważyłem, że Randall Gibbons, współprezenter Maureen Gershwin teraz samotnie prowadzący dziennik, kończy właśnie wydanie wiadomości o dwudziestej drugiej. O tej porze dzwoniła zazwyczaj policja, więc podejrzewałem, że to wezwanie na miejsce zdarzenia. Miałem nadzieję, że to odwróci moją uwagę od nieprzyjemnych myśli i że będę mógł się poświęcić nowej sprawie. Być może tym właśnie byłem, pomyślałem, być może to było to, co naprawdę mnie definiowało: może byłem po prostu odbiciem rozmowy, sprawy, zbrodni, zagadki kryminalnej. Wyświetlacz telefonu poinformował mnie, że to nie policja szukała ze mną kontaktu. Ale natchnął nadzieją, że rozmówca „mecenas Burton DeVriess”, może mieć coś prawie tak samo ciekawego do zaoferowania. ROZDZIAŁ 3 Koparka zachwiała się i zadrżała, kiedy jej pazur rozdarł mokrą, kamienistą ziemię cmentarza Old Gray, jednej z najstarszych i najpiękniejszych nekropolii Knoxville. Nazwa cmentarza doskonale pasowała do dzisiejszej aury – dzień był szary i ponury, a powietrze chłodne jak kopiec zimnej ziemi piętrzący się obok jednego z pomników. Oficjalnie już za kilka dni miała się rozpocząć wiosna, ale ziemia sprawiała wrażenie pozbawionej ciepła i życia jak trup. Silnik diesla zawarczał, gdy koparka natrafiła na opór. Maszyna naprężyła się i wysapała z siebie chmurę czarnego dymu. Sadza podryfowała na wietrze na odległość kilku metrów – na tyle daleko, aby dotrzeć do mnie i Mirandy – i zawisła nieruchomo w powietrzu. Miranda pomachała dramatycznie ręką przed twarzą. – Przypomnij mi, dlaczego narażamy się tu na zapalenie płuc i raka? – kaszlnęła teatralnie. Mnie nasza misja też wydawała się nieco niejasna – nie samo zadanie, które mieliśmy wykonać, ale powód, dla którego poproszono mnie o pomoc w tak gorączkowy sposób, późno w nocy, zaledwie dziesięć godzin wcześniej. – Jesteśmy tu, by dowiedzieć się, czy Trey Willoughby był ojcem dziecka Sherry
Burchfield – wyjaśniłem. Miranda skinęła głową w kierunku napisu wyrytego w płycie nagrobnej, wysokim obelisku z polerowanego różowego granitu. – Trey Willoughby, ukochany i wierny mąż? – Na pewno Trey Willoughby – odrzekłem. – Nic nie wiem na temat „ukochanego” i „wiernego”. „Ukochany” to pojęcie względne, a próbka kości, jaką mamy pobrać, może rzucić poważny cień na jego wierność. – Albo niewierność – dodała. – Że tak powiem. – Zgadza się. – Co jeśli DNA okaże się zbyt uszkodzone, żeby przeprowadzić test na ojcostwo? W odpowiedzi wzruszyłem ramionami. – A kim jest Sherry Burchfield, która jest mamą? Rozumiem, że nie jest to kochająca i zrozpaczona wdowa po Treyu? Potrząsnąłem głową. – Sherry mogła być kochającą i zrozpaczoną wdową – powiedziałem – dawno, dawno temu, ale na pewno nie wdową po Willoughbym. Kiedy przeprowadziłem się do Knoxville dwadzieścia lat temu, Sherry Burchfield była najsłynniejszą burdelmamą w mieście. Miranda roześmiała się. – Miała dobrze dobrane imię. „Sherry” pochodzi od francuskiego wyrazu oznaczającego „kochanie”, czyż nie? – Francuski to dla mnie chińszczyzna – odparłem – ale masz rację. Sherry została aresztowana kilka razy za przestępstwa związane z prostytucją – stręczycielstwo, nagabywanie mężczyzn w celach nierządu i tak dalej, ale nigdy faktycznie nie stanęła przed sądem. Być może pióro naprawdę jest potężniejsze niż miecz. – Pióro? – Pióro, którym pisała w małej czarnej książeczce – wyjaśniłem. – Podobno wszystko skrupulatnie notowała, a plotka głosiła, że na liście jej klientów znajdowała się połowa sędziów, prokuratorów i adwokatów Knoxville. Co ciekawe, po jej śmierci, która nastąpiła jakieś dziesięć lat temu, jej mała czarna książeczka nigdy nie została odnaleziona. Nie byłbym zdziwiony, gdyby jakiś przedsiębiorczy współpracownik burdelmamy przywłaszczył ją sobie i od dziesięciu lat żył z milczenia. Kiedy łyżka koparki zaczęła odgarniać ziemię z metalowej krypty, w której pochowano Treya Willoughby’ego, usłyszeliśmy przerażający zgrzyt, jakby ogromne stalowe paznokcie przesuwały się po monstrualnej szkolnej tablicy. Moja towarzyszka skrzywiła się, a potem otrząsnęła gwałtownie, jak mokry pies. – Au! – Zadrżała. – Cieszę się, że nie mam żadnych plomb. Głowa by mi eksplodowała. Więc o co chodzi z tym nieślubnym dzieckiem Sherry, którego potencjalnym ojcem jest nasz Willoughby? Mówisz, że kobieta nie żyje od dekady, więc zakładam, że dziecko ma więcej niż dziesięć lat, chyba że zmarła przy porodzie. – Znacznie więcej – powiedziałem. – Jest dobrze po trzydziestce. Nie wiem, dlaczego dopiero teraz chce się dowiedzieć, kto był jego ojcem. Miranda wzruszyła ramionami. – Może po prostu znalazło czarną książeczkę Sherry w pudełku z pamiątkami, a pod literką W, obok nazwiska Willoughby, widnieje słówko „Tatuś”. – Może – zgodziłem się. – Jedno jest pewne. Sędzia Wilcox podpisał nakaz ekshumacji wczoraj wieczorem, a my znaleźliśmy się tu dziś rano na prośbę człowieka siedzącego za kierownicą tego samochodu.
Wskazałem na cmentarną bramę z kutego żelaza, którą wjeżdżał właśnie lśniący czarny sedan. Miranda jęknęła. – O Boże, nie powiedziałeś mi, że będziemy pracować dla samego Szatana. – Nie panikuj – starałem się ją uspokoić. – Oślizły nie jest tak naprawdę Księciem Ciemności, po prostu zakłada rogi i kopyta, kiedy idzie do sądu. Oślizły, czyli Burton DeVriess, był najbardziej barwną postacią palestry Knoxville. W ciągu ostatnich lat ja i DeVriess wielokrotnie spotykaliśmy się w sądzie na procesach, w których ja zeznawałem jako biegły, a on występował w roli obrońcy. Był mistrzem manipulacji i zawsze udawało mu się doprowadzić mnie podczas zeznań do szewskiej pasji – nie przez kwestionowanie moich ustaleń, ale przez granie mi na nerwach. Jednak po latach wrogości jakiś czas temu nasze stosunki niespodziewanie bardzo się ociepliły. Mając niezwykłego jak dla siebie klienta, człowieka, który był rzeczywiście niewinny, Oślizły wynajął mnie, żebym pomógł mu oczyścić go z zarzutów. Wykazałem, że tak zwana ofiara morderstwa nie została dźgnięta nożem, ale zmarła w wyniku ran odniesionych w barowej bójce. W toku postępowania zacząłem szanować inteligencję DeVriessa i jego zaangażowanie w pracę. Mój szacunek zmienił się później w głęboką wdzięczność, gdy DeVriess pomógł mi oczyścić moje własne imię. Wrobiony w zabójstwo patolożki z Chattanooga, Jess Carter, kobiety, z którą dopiero co nawiązałem romans, schowałem dumę do kieszeni i zwróciłem się do adwokata o pomoc. Uratował moją reputację, karierę i skórę. Moje oszczędności stopniały o pięćdziesiąt tysięcy dolarów, ale DeVriess zasłużył na każdy grosz – a może i więcej. Okazało się też, że jest przyzwoitszy, niż podejrzewałem. Oślizły nie był święty, chyba że do grona świętych można zaliczyć nastawionych na zysk i dążących po trupach do celu adwokatów, ale był znacznie lepszym człowiekiem, niż wydawało się większości mieszkańców Knoxville. Miranda śledziła wzrokiem zbliżający się do nas samochód – był to bentley, jedno z kilku luksusowych aut we flocie DeVriessa. Zmarszczyła brwi, prawdopodobnie z przyzwyczajenia, a potem roześmiała się sama z siebie. – Choć przyznanie tego sprawia mi ból, to wydaje mi się, że gdzieś tam pod gadzimi łuskami bije serce ciepłokrwistego ssaka – stwierdziła. – Ale zdaje mi się też, że na tylnym siedzeniu samochodu dostrzegam widły. – Przerwała. – Tylko popatrz na tę tablicę rejestracyjną. Napis na wykonanej na zamówienie tablicy głosił: for $y jak d1abl1. Sądziłem, że to nawiązanie do wygranego przez Burta procesu o miliony dolarów odszkodowania przeciwko krematorium, które porzucało zwłoki w lasach Georgii, zamiast je spalać. Tablica była odzwierciedleniem inteligencji i chełpliwości DeVriessa. Ale kiedy przeczytałem ją ponownie, zdałem sobie sprawę, że napis brzmiał też jak oferta: drwiący cyrograf spisany na metalowej tablicy umieszczonej nad zderzakiem luksusowego sedana. I także to – ta szczerość prostackiego wyznania – uderzyła mnie jako typowa dla adwokata. Auto zjechało z asfaltu alejki i zatrzymało się na brązowej trawie. W metalicznym lakierze odbijało się ołowiane niebo i mój brązowy pikap. Drzwi od strony kierowcy otworzyły się i DeVriess wysunął się ze skórzanego fotela. Jego samochód był wart więcej niż mój dom. Jego strój, składający się z jasnoszarego garnituru z wełny, prawdopodobnie szytego na miarę we Włoszech, i czarnych lakierków, był prawdopodobnie wart więcej niż mój samochód. Podchodząc do nas, wszedł w grudkę mokrej gliny, która przylepiła się do boku butów i sięgnęła aż do mankietu spodni. Zatrzymał się, spojrzał w dół, a potem się roześmiał. – Dzień dobry, panie doktorze – przywitał mnie, przekrzykując hałas koparki. – Dzień dobry, niesamowita Mirando – dodał, kłaniając się lekko i uśmiechając szeroko. Miranda – być może na przekór sobie – odkłoniła mu się z przekąsem i także
uśmiechnęła. DeVriess podszedł do krawędzi grobu, gdzie błoto było jeszcze bardziej bezlitosne dla jego butów. Zajrzał do środka. Koparka przeżuwała teraz mokrą ziemię u podstawy krypty, a woda sączyła się ze ścianek wykopanego otworu i wylewała z powrotem do grobu za każdym razem, kiedy operator podnosił kolejną łyżkę ziemi. Mężczyzna najwyraźniej przewidział te powikłania, bo przerwał, przesunął gigantyczne mechaniczne ramię maszyny ku ziemi i oparł jego ciężar na zakrzywionym spodzie łyżki. To sprawiło, że pomyślałem o ludzkim nadgarstku, zgiętym pod ostrym, niemożliwym kątem, a potem o tym, jak mój syn spadł z roweru dwadzieścia lat wcześniej, i o tym, że jego ręka uderzyła w podjazd pod tym właśnie kątem. Operator wyszedł z kabiny koparki i podniósł z ziemi pompę w kształcie torpedy, którą opuścił do zalanego wodą grobu. Zabłocony, spłaszczony wąż strażacki podłączony do jednego końca pompy biegł po lekko opadającym terenie za koparką aż do rowu na skraju cmentarza. Mężczyzna wdrapał się ponownie do kabiny i odpalił motor. Do huku silnika wysokoprężnego dołączyło wysokie wycie, kiedy wirnik pompy zaczął się obracać i wysysać wodę z grobu. Wąż napęczniał, pulsując od czasu do czasu, gdy pompa sporadycznie się krztusiła. Sądząc po granitowym obelisku, który wznosił się nad grobem, pochówek Treya Willoughby’ego był niczego sobie wydarzeniem. Jego ekshumacja, choć mniej spektakularna, była też czymś w rodzaju przedstawienia. Trzydzieści minut później – w czasie których pompa została trzy razy przesunięta i odbyły się dwie walki zapaśnicze ze stalową liną i bransoletą z ciężkiego grzechoczącego łańcucha zwisającego z ramienia koparki – krypta uniosła się, ciągnąc za sobą mętną wodę i wodniste błoto. Operator przesunął ją fachowo na bok i postawił ostrożnie na ziemi. Następnie, po otwarciu pary zasuw u podstawy, podniósł pokrywę, odsłaniając trumnę. – Trochę jak chińskie pudełko – stwierdził DeVriess – jedno wewnątrz drugiego. – Albo rosyjskie matrioszki – uzupełniła Miranda. DeVriess spojrzał zdziwiony, więc dodała: – Takie drewniane lalki. – A tak – rzucił. – Też o nich pomyślałem. Rosyjskie matrio coś tam. – Albo egipskie grobowce – wtrąciłem. – Ciekawe, czy na wzór sarkofagu Tutanchamona krypta i trumna zostały przyozdobione podobiznami Willoughby’ego. Trumna była metalicznie niebieska, błyszczący lakier został nieco naruszony działaniem wilgoci i pośmiertnych miazmatów. Na pokrywie widać było kilka płatów rdzy, ale biorąc pod uwagę, że zgodnie z datą śmierci Willoughby’ego, trumna znajdowała się w ziemi od sześciu lat, jej stan był znakomity. Miranda przeniosła wzrok z trumny na mój samochód. – Musisz zacząć parkować w garażu podziemnym uczelni, a nie na parkingu pod chmurką – ironizowała. – Lakier na trumnie trzyma się dużo lepiej niż na twoim pikapie. – Tak, ale założę się, że wnętrze mojej ciężarówki pachnie o niebo lepiej. – Nie byłabym tego taka pewna – zadrwiła. – Dziś rano w drodze na cmentarz mój nos wyczuł niezbyt niebiański zapach zwłok, które w zeszłym tygodniu przywieźliśmy z Nashville. Mogła mieć rację. Miranda miała bardziej wrażliwy nos niż ja, a ciało z Nashville – wyłowione z rzeki Cumberland – było szczególnie dojrzałe. – À propos – rzuciłem – mogłabyś przynieść z samochodu piłę, nożyce i szczypce? Otworzę w tym czasie trumnę. – Żyję, aby służyć – odparła i mimo że był to żart – jeden z jej ulubionych sposobów jednoczesnego uznania i drwiny z nierówności w stosunkach między profesorem a asystentką – powiedziała to z prawdziwym entuzjazmem. – Zatem szczypce – spytał DeVriess – nie posłużą do otwarcia trumny?
– Zgadza się – potwierdziłem. – Jestem antropologiem, ale zamierzam się teraz zająć pośmiertną stomatologią. Szkliwo jest najtwardszą substancją w organizmie, więc istnieje duża szansa na to, że DNA miazgi zębów jest nieuszkodzone. Chcę wyrwać kilka zębów trzonowych, ale pobiorę również próbki z kości długich ramienia i uda. Burt skinął głową i wydawało mi się, że zobaczyłem w jego oczach błysk zniecierpliwienia. Czyżbym przynudzał niepotrzebnymi szczegółami? A może wyjaśniłem mu już podczas wczorajszej rozmowy telefonicznej, dlaczego muszę podjąć takie kroki, aby uzyskać próbki do prostego testu na ustalenie ojcostwa? Czy może na własną rękę, zanim do mnie zadzwonił, dowiedział się, że DNA może ulec zniszczeniu w wyniku działania formaliny zawartej w płynie do balsamowania i że zęby oraz długie kości były najlepiej chronionymi skarbcami organizmu zachowującymi materiał genetyczny? – Wygląda na to, że nie ma zbyt wielu danych naukowych na temat degradacji DNA – odezwał się, jakby odpowiadając na moje pytania. – Nikt nie wie, jak długo DNA jądra komórkowego żyje po śmierci i jakie czynniki wpływają na szybkość jego rozkładu. – To prawda – zgodziłem się. – Wykorzystywanie analizy DNA w medycynie sądowej to wciąż nowość. Proszę pamiętać, że dopiero na początku lat dziewięćdziesiątych testy DNA stały się łatwo dostępne. – Pamiętam – odrzekł. – Byłem na wakacjach, kiedy rozpoczął się proces O.J. Simpsona. Siedziałem w domku na plaży i oglądałem w telewizji ten jego przejazd autostradą w białym fordzie bronco i ciągnące się za nim jak jakiś ogromny kondukt pogrzebowy dziesiątki samochodów policyjnych. Proces Simpsona, zawalenie się World Trade Center oraz lądowanie na Księżycu, kiedy miałem dziesięć lat, to dla mnie trzy najważniejsze wydarzenia telewizyjne. Tylko w tych trzech wypadkach mogę dokładnie powiedzieć, gdzie byłem i co robiłem, kiedy na ekranie telewizora rozgrywała się historia. – Lądowanie na Księżycu, cyrk z Simpsonem i jedenasty września – podsumowała Miranda, kiedy wróciła z narzędziami. – Od wzniosłości do śmieszności aż po tragedię. Uklęknąłem u wezgłowia trumny i zacząłem dotykać jej spodu, aż znalazłem to, czego szukałem – metalowe ramię na zawiasach, które zacząłem obracać w lewo. Powoli, nieomal jakby lewitowała, jedna trzecia wieka trumny podniosła się, ukazując oblicze Treya Willoughby’ego. Skóra była popielata, z niewielkimi punktami ciemnoszarej pleśni, podobnymi do plam rdzy na trumnie, ale twarz była podobna do twarzy, jaką widziałem na starym zdjęciu w Internecie kilka godzin wcześniej. Willoughby był za życia przystojnym mężczyzną, może nie tak atrakcyjnym jak atrakcyjną kobietą była Maureen Gershwin, ale mógł się podobać i nawet teraz, nawet sześć lat po śmierci, wyglądał całkiem nieźle. – Nie zawsze dostajesz to, za co płacisz – stwierdziłem – ale w tym wypadku dom pogrzebowy nie zawiódł. Co to za dom? – Dom pogrzebowy Ivy – odparł DeVriess. – Już nie działa. Właściciel – pan Ivy – zginął kilka lat temu w wypadku samochodowym. Brak spadkobiercy. Skinąłem głową, nazwa była mi znana ze słyszenia. Wiele domów pogrzebowych z Knoxville dostarczało zwłoki na Trupią Farmę, ale z tego, co pamiętałem, nigdy nie otrzymaliśmy żadnego ciała z Ivy. Przeniosłem się do stóp trumny i otworzyłem dolną część wieka, aby odsłonić ramiona, tułów i nogi. Willoughby był najwyraźniej ubrany na pogrzeb z otwartą trumną. Jego garnitur był tak elegancki jak garnitur DeVriessa, choć wykonano go z jedwabiu, a nie wełny. To miało sens: zgodnie z tablicą i artykułami w gazetach mężczyzna zmarł w sierpniu, a broń Boże, żeby zwłoki gotowały się w wełnianym ubraniu w środku lata. Cienki, gęsto tkany materiał przylegał ściśle do ramion i nóg oraz czarnych brogsów.
Wyciągnąłem dłoń, a Miranda w milczeniu umieściła w niej nożyczki. Niechętnie, jako że był to o wiele lepszy garnitur, niż kiedykolwiek posiadałem czy kiedykolwiek będę posiadał, chwyciłem mankiety lewego rękawa marynarki i koszuli i pociągnąłem, żeby się napięły – w ten sposób łatwiej było ciąć. Kiedy wbiłem ostrze nożyczek w materiał, dłoń trupa przesunęła się i wysunęła z rękawa. Spadła, lądując z głuchym łoskotem na brzuchu Willoughby’ego. – Cholera! – zakląłem. – Może jednak nie zabalsamowali go najlepiej. Kontynuowałem swoje zadanie. Nożyczki łatwo rozcinały cienką, gnijącą tkaninę, przesuwając się szybko w górę w kierunku barku. Zbyt gładko. Normalnie kiedy tnie się koszulę lub spodnie, końcówka dolnego ostrza często zahacza o miękkie ciało ramienia lub nogi. Ale tym razem nożyczki przesuwały się bez przeszkód. Kiedy materiał się rozstąpił, powód stał się jasny. Popatrzyłem przez chwilę, a następnie podniosłem prawą dłoń nieżyjącego mężczyzny, chwytając szare, wilgotne palce. Ręka wysunęła się, a moją dłoń znalazłem w dziwnym uścisku pozbawionej ramienia dłoni mężczyzny. Obie ręce zostały ucięte w nadgarstkach. – Rany koguta – pisnęła Miranda. – Niech mnie diabli – zawtórował adwokat. Ramiona Treya Willoughby’ego zostały starannie amputowane przy barkach. Rękawy jego jedwabnej marynarki – jak nogawki jego jedwabnych spodni – zostały wypełnione białymi rurami z PCV: rury zamiast ludzkiego ciała i kości. ROZDZIAŁ 4 Kolejny samochód, który wjechał przez bramę cmentarza, był skrajnym przeciwieństwem błyszczącego bentleya DeVriessa. Pokonując zakręty cmentarnej alejki, brudny, poobijany ford crown victoria, który kiedyś był biały, wydawał się już dokonywać długiego żywota. Zastanawiałem się, ile czasu mogłoby zająć koparce przygotowanie grobu dla tego pojazdu. Samochód stanął za bentleyem. Na tyle blisko, że adwokat drgnął. Zza kierownicy wysunął swoje chude ciało policjant po trzydziestce. Zaczął iść w naszym kierunku. Powłóczysty krok i potargane włosy sprawiały, że wyglądał na bardzo wyluzowanego, ale gumę żuł z niezwykłą brutalnością. Podobnie jak większość detektywów ubrany był bardziej jak biznesmen niż policjant. A w każdym razie moje wyobrażenie policjanta. Nosił wykrochmaloną białą koszulę, bordowy jedwabny krawat, ciemne szare spodnie i błyszczące czarne brogsy. Spojrzał na naszą trójkę stojącą przy grobie – DeVriessa, Mirandę i mnie – a następnie pochylił się, aby zajrzeć do trumny kryjącej bezczłonkie zwłoki Willoughby’ego. – Uch! – Wyrwało mu się, po czym zwrócił się do mnie. – Nigdy się pan nie nudzi, co, doktorze Brockton? – Wyciągnął do mnie rękę. – Gary Culpepper – przedstawił się. – Poznaliśmy się dwanaście lat temu. Dawał pan wykłady, kiedy byłem rekrutem Akademii Policyjnej. Pewnie mnie pan nie pamięta. Mówiąc szczerze, to mam nadzieję, że nie. Upuściłem czaszkę, którą pan podał grupie do obejrzenia. – Pomyślałem, że wygląda pan znajomo – skłamałem. – To jest moja doktorantka i asystentka, Miranda Lovelady. A to Burt DeVriess, adwokat, który potrzebuje próbki DNA pana Willoughby’ego. Culpepper skinął oschle w stronę Burta. – Znam pana DeVriessa. Bardzo miło panią poznać. Podał rękę Mirandzie, ale nie Burtowi. Afront, który ani mnie, ani tym bardziej prawnika nie zaskoczył. W ciągu wielu lat prowadzenia praktyki adwokackiej Oślizły zasłużył sobie na niechęć większości policjantów i prokuratorów. – Więc co my tu mamy, panie doktorze? Nie mogłem się oprzeć. – Dałbym sobie rękę uciąć, że głowę i tułów.
Zdwoił swój atak na gumę do żucia i po raz drugi spojrzał na zwłoki. – Proszę mi powiedzieć, co mnie ominęło. Opisałem sekwencję zdarzeń, które doprowadziły do odkrycia, że w trumnie brakuje kończyn Willoughby’ego. – Zanim zaczął pan przecinać ubranie, zauważył pan coś, co mogłoby zasugerować, że zwłoki lub grób zostały naruszone? Potrząsnąłem głową. – Czy ubrania były uszkodzone? – Tkanina zaczęła gnić w kilku miejscach, ale była nienaruszona. – Oznacza to, że ten, kto przywłaszczył sobie ręce i nogi, zrobił to, zanim nieboszczyk został pochowany – rozmyślał na głos. – Nie jest to przypadek ograbienia grobu. Okaleczenie zwłok, jak sądzę. Chyba że kończyny amputowano, gdy mężczyzna jeszcze żył. Ponownie potrząsnąłem głową. – Nie ma oznak krwawienia lub gojenia w okolicach barków i bioder – wyjaśniłem. – To oznacza, że kiedy kończyny zostały odcięte, był martwy. – Hm... kradzież własności? Nie wiem, kto jest właścicielem ciała na cmentarzu. Wzruszyłem ramionami. – Może oszustwo lub niedotrzymanie warunków umowy – zastanawiał się dalej – jeśli dom pogrzebowy nie dostarczył usługi, za jaką zapłacono. Potarł kark i boki szyi, tuż poniżej podstawy czaszki. Mięśnie szczęk nadal poruszały się rytmicznie. – Musimy sprowadzić techników, żeby obejrzeli trumnę i zwłoki. Może znajdą coś, co rzuci nieco światła na sprawę. Później będziemy pewnie musieli wysłać ciało do zakładu medycyny sądowej na dokładniejsze badania. DeVriess zrobił krok w kierunku trumny. – Detektywie – zaczął aksamitnym głosem z sali sądowej, który przywodził na myśl bogatych arystokratów, cygara i dobrą whisky – z pewnością nie muszę panu przypominać, że mam nakaz sądowy zezwalający na ekshumację tego ciała i pobranie próbek DNA. – Oczywiście – odparł Culpepper, a DeVriess uśmiechnął się ciepło. Uśmiech zamarł mu jednak na ustach, gdy policjant dodał: – Z pewnością nie musi mi pan tego przypominać. Ale teraz jest to miejsce zdarzenia, a pobranie próbek do sprawy z powództwa cywilnego będzie musiało poczekać, aż skończymy wykonywać czynności w sprawie karnej. Widziałem, że DeVriess zaraz wybuchnie, więc wyciągnąłem rękę i dotknąłem jego ramienia. Nic by tym nie zyskał, a karczemna awantura nad rozczłonkowanym ciałem nie byłaby dla nas żadną rozrywką. – Pana klient obył się bez tego testu na ojcostwo przez wiele lat. Może mógłby poczekać jeszcze dzień lub dwa? DeVriess spojrzał na mnie. Widziałem ten wzrok kilka razy wcześniej w sądzie, tuż przed tym, kiedy adwokat w trakcie zeznań miał mi zadać jakieś miażdżące pytanie. Potem popatrzył na Mirandę, jakby chciał powiedzieć: Czy widzisz, co on zrobił? Dziewczyna po prostu wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się, jakby chciała odrzec: Jest szalony, ale nieszkodliwy. Nie odwróciła wzroku. DeVriess równie szybko, jak się wzburzył, uspokoił się, a następnie roześmiał. – Cholera jasna, mięknę na stare lata. Culpepper był tak samo zaskoczony tym, że Burt odpuścił, jak sam adwokat. – No to świetnie. Sprowadzę techników. Doktorze Brockton, będziemy chcieli, żeby pan lub patolog dokonali oględzin, więc wyślemy zwłoki do zakładu medycyny sądowej, kiedy tylko
nasi skończą. Skinąłem głową. – Doktor Garcia jest jeszcze na zwolnieniu, ale ma się coraz lepiej. Myślę, że byłby zainteresowany takim niezwykłym przypadkiem. – Wyciągnąłem swój kieszonkowy kalendarzyk. – Jutro lecę do Waszyngtonu, aby dać wykład w Smithsonian. Czy możemy wsadzić tego faceta do chłodni do poniedziałku? Co ciekawe, zarówno Culpepper, jak i DeVriess stwierdzili, że mogą poczekać. Miałem jeszcze coś przygotować na wykład w Waszyngtonie, więc spakowałem lekko zabrudzone nożyczki, niewykorzystaną piłę oraz szczypce do samochodu i wyruszyliśmy z Mirandą na uczelnię. DeVriess poszedł w nasze ślady, pozostawiając ciało Treya Willoughby’ego, czy raczej to, co z niego zostało, pod opieką detektywa Culpeppera i techników kryminalistycznych, którzy mieli przeczesać trumnę w poszukiwaniu śladów tej pośmiertnej rzezi. ROZDZIAŁ 5 Kropka wskaźnika laserowego podskakiwała na powiększonym dziesięciokrotnie obrazie żebra, wyświetlonym na ekranie sali konferencyjnej ukrytej głęboko pod parkiem National Mall w Waszyngtonie. Byłem w trakcie wykładu wygłaszanego w ramach „smithsoniańskich sobót”. Stałem przed trzystoma osobami, które poświęciły sobotnie popołudnie i pięćdziesiąt dolarów, żeby w podziemnej sali bez okien oglądać slajdy przedstawiające rozkładające się zwłoki, podziurawione od kul czaszki i spalone szkielety. Lancz z Edem Ulrichem, moim byłym studentem, rozczarował mnie. Jedzenie było wspaniałe – pyszne tradycyjne indiańskie potrawy w Muzeum Indian Amerykańskich – ale sama rozmowa dość zniechęcająca. Ed wyraził współczucie z powodu problemów finansowych, ale jego własny program w Smithsonian miał doznać bolesnych cięć budżetowych, więc nie posiadał środków, które mógłby przeznaczyć na badania naukowe w swojej dawnej uczelni. Przygnębiony złymi wieściami rozkręcałem się powoli, ale w momencie kiedy dotarłem do slajdu z żebrem, byłem tak skoncentrowany jak wskaźnik lasera. – To nacięcie na żebrze to ślad po nożu – oznajmiłem. Kliknąwszy pilotem projektora, przeszedłem do następnego slajdu przedstawiającego zbliżenie nacięcia. Na tym powiększeniu żebro wyglądało jak pień drzewa, a nacięcie – jakby zostało zadane tępą piłą łańcuchową. – Proszę zauważyć, że zewnętrzna warstwa kości, kość korowa, wygląda na rozdartą. Dzięki kątowi rozdarcia można stwierdzić, że pchnięcie nożem zostało zadane od przodu. – Poklepałem się w klatkę piersiową, tuż pod obojczykiem. – To jest pierwsze prawe żebro, więc kiedy nóż wniknął głębiej, przebił górny płat płuca. – Przepraszam – odezwał się kobiecy głos z ciemności na końcu sali. – Ma pani pytanie? – Tak. Powiedział pan, że patolog przeprowadził autopsję? – Tak. Stanowy patolog z Kentucky. Ciało dziewczyny, nazywała się Leatha Rutherford, znaleziono ukryte w stercie śmieci pod Lexington. – Dlaczego patolog nie zauważył rany? – Dobre pytanie. Kiedy odkryto ciało, dziewczyna nie żyła już od prawie sześciu miesięcy, więc nie pozostało wystarczająco dużo tkanki miękkiej, na której widoczne byłyby ślady rany zadanej nożem. Patolog zrobił też zdjęcia rentgenowskie, ale ponieważ pierwsze żebro biegnie tuż pod obojczykiem – znowu puknąłem się w pierś – śladu noża nie było widać na zdjęciu. – A jak pan go znalazł? – Łut szczęścia – rzuciłem, wywołując śmiech. – Właściwie muszę powiedzieć, że to matczyny upór doprowadził do rozwiązania sprawy. Leatha miała osiemnaście lat, kiedy
zniknęła. Patolog stwierdził, że było to zabójstwo, ale rzeczywistą przyczynę zgonu określił jako „nieznaną”. Dziewczyna została pochowana, a sprawa utknęła w martwym punkcie. Matka nie dawała jednak za wygraną. Nagabywała policję, a potem skontaktowała się ze mną. Widziała mnie w telewizji w programie „60 minut”. Nie, chwileczkę to było „48 godzin”. Napisała do mnie. „Jeśli ktoś może dowiedzieć się, jak Leatha umarła, to tylko pan. Proszę mi pomóc”. Jak można odmówić takiej prośbie? Zabrałem więc jednego z moich studentów do Kentucky i ekshumowaliśmy zwłoki. Przywieźliśmy je do kostnicy w Lexington, oczyściliśmy z tkanki i... mieliśmy szczęście. Jeśli pies dostałby się do kości lub gdyby nóż przeszedł gładko między żebrami, nie zahaczając o jedno z nich, nigdy nie dowiedzielibyśmy się, jak zginęła. Czerwona plamka lasera drgnęła i przebiegła wzdłuż śladu cięcia ponownie. Nic dziwnego, że koty uwielbiają te wskaźniki, pomyślałem. – To zadraśnięcie w kości ma około centymetra długości, jedną czwartą centymetra szerokości i jedną drugą głębokości – oznajmiłem – a oto jak wygląda w naprawdę dużym zbliżeniu. – Przeszedłem do następnego slajdu. – Zastanawialiśmy się, czy możemy dowiedzieć się czegoś więcej o morderstwie, badając ślad nacięcia, więc zabraliśmy żebro na uczelnię i przyjrzeliśmy się mu pod elektronowym mikroskopem skaningowym. W takim powiększeniu krawędzie żebra nie były widoczne. Obszar w rzeczywistości mający powierzchnię dwóch centymetrów kwadratowych wypełnił ekran o szerokości sześciu metrów. Powierzchnia zewnętrzna, kość korowa – która, jeśli patrzy się gołym okiem i dotyka palcami, wydaje się gładka jak kość słoniowa – była nierówna i gąbczasta jak ciasto chlebowe, któremu pozwoliło się zbyt długo rosnąć. Małe nacięcie stało się ogromną szczeliną, szerszą niż rozpiętość moich ramion. Obrysowałem je wskaźnikiem. – Proszę przyjrzeć się uważnie śladowi cięcia – poleciłem. – Co państwo widzicie? – Z dołu coś wystaje – zawołał szybko mężczyzna z przodu sali. Moi słuchacze byli ambitni jak piątkowi studenci konkurujący w telewizyjnym kwizie, w którym ścierają się uczelnie. – Bardzo dobrze – pochwaliłem. Głęboko w szczelinie tkwiło coś, co wyglądało jak głaz, kilka razy większy od mojej głowy. – To coś jest ogromne pod mikroskopem elektronowym, ale tak naprawdę to maleńki punkcik, o średnicy jednej tysięcznej centymetra i o grubości meszku na głowie noworodka. Przeanalizowaliśmy ten punkcik za pomocą przystawki do mikroskopu nazywanej sondą atomową. Ktoś chce zgadnąć, czym jest ta plamka? Komentarze trzaskały jak ziarna kukurydzy. – Krew. – DNA. – Sperma? – Fuj, ohyda. – Krew. – Stal. – Tak, stal jest blisko – powiedziałem – ale nie do końca. To cząstka tlenku ceru. Tlenek ceru można znaleźć w ostrzałce do noży. Człowiek, który pchnął dziewczynę, naostrzył przedtem nóż. – O mój Boże! – krzyknęła jakaś kobieta. – Więc złapano mordercę? – spytał mężczyzna z przodu sali. Nie lubiłem udzielać odpowiedzi na to pytanie. – Niestety, nie. Gdyby to był odcinek serialu CSI, aresztowaliby go po pięćdziesięciu dziewięciu minutach. Ale w prawdziwym życiu przestępcom udaje się czasem uniknąć
odpowiedzialności za zabójstwo. Policja podejrzewała, że dziewczynę zabił jeden z jej krewnych, wuj. Plotka głosiła, że uprawiał duże pole marihuany, a Leatha zagroziła, iż powiadomi o tym policję. Jej ciało znaleziono w lesie w pobliżu jego domu. – Zawsze miałem kłopoty z zakończeniem historii. – Policja rzeczywiście znalazła ceramiczną ostrzałkę do noży w szufladzie w jego kuchni. – Usłyszałem pomruki rozczarowania i oburzenia. – Ale nie było bezpośrednich dowodów łączących go ze zbrodnią. „Wiele osób ma ceramiczne ostrzałki do noży”, powiedział mi prokurator. „Cholera, ja sam mam taką ostrzałkę, ale to nie czyni mnie mordercą”. Nigdy nie dokonano aresztowania. To jeden ze smutniejszych aspektów tej pracy. Czasami nasze najlepsze wysiłki nie wystarczą. Myślę, że zawiedliśmy Leathę. Skończyłem swój wykład, opowiadając o przypadku, który był makabryczny, ale nie tak smutny. Ciało kobiety, która zmarła z przyczyn naturalnych we własnym domu, zostało zjedzone przez jej trzy wygłodniałe psy. Gdy opowiadałem o bezowocnych poszukiwaniach zaginionego pierścionka z brylantem – poszukiwaniach, które wiązały się z zebraniem przez wielce nieszczęśliwego zastępcę szeryfa psich odchodów i prześwietleniem ich przeze mnie – publiczność nieomal piszczała z podszytego przerażeniem śmiechu. Pozostaw ich w wesołym nastroju, jeśli możesz, pomyślałem. Wkrótce znowu ogarnie ich smutek. Kiedy światło się zapaliło, a ekran poszybował w górę, zacząłem pakować swoje slajdy i odpowiedziałem na kilka pytań, których moi słuchacze woleli nie zadawać publicznie. Pewna kobieta zastanawiała się, czy byłbym w stanie stwierdzić, dwadzieścia lat po śmierci, czy rana postrzałowa jej siostry była wynikiem morderstwa czy samobójstwa. – Trudno powiedzieć – odparłem zgodnie z prawdą. – Kobiety nie są skłonne popełniać samobójstwa w ten sposób, ale jeśli patolog, który przeprowadził autopsję, był kompetentny, to wątpię, że mógłbym odkryć coś więcej. Podczas gdy tłum powoli rzedł, zauważyłem mężczyznę, który pozostał z tyłu sali. W przeciwieństwie do większości słuchaczy ubranych w dżinsy i swetry miał na sobie wełniany garnitur, koszulę z tkaniny oxford i jedwabny krawat. Ubranie wyglądało na drogie, ale było stonowane, jakby mężczyzna nosił je, ponieważ je lubił, a nie dlatego, że chciał zaimponować innym. Ruszył do przodu, kiedy skończyłem pakowanie slajdów i projektora. – Fascynująca pogadanka, doktorze Brockton – zaczął. – Szczególnie ta historia z wykorzystaniem elektronowego mikroskopu skaningowego. Przykład użycia nowoczesnego sprzętu badawczego do rozwiązania zagadki kryminalnej. Historia ostra jak nóż, jeśli wybaczy pan żart. – Mam opinię najgorszego dowcipnisia świata. Proszę nie zaprzeczać. Musi zajmować się pan badaniami naukowymi, jeśli jest pan na ty z elektronowym mikroskopem skaningowym. – Pracuję w dziale badań i rozwoju w firmie o nazwie OrthoMedica. Powiedział to od niechcenia, jakby wątpił, bym kiedykolwiek o niej słyszał, a przecież OrthoMedica była jedną z największych i najbardziej znanych firm branży biomedycznej w kraju. Międzynarodowym koncernem sprzedającym co roku warte miliardy dolarów materiały medyczne, sztuczne stawy i sprzęt rehabilitacyjny. Z kieszeni koszuli wyjął wizytówkę i podał mi ją. „mgr inż. dr Glen Faust, doktor habilitowany nauk medycznych” głosiła. „Wiceprezes ds. R & D”. Logo OrthoMedica zaintrygowało mnie: na klasyczny rysunek Leonarda da Vinci ilustrujący proporcje ludzkiego ciała, Człowieka witruwiańskiego, nałożono zdjęcia rentgenowskie, robotyczne protezy i obrazy tomograficzne różnych części ciała, które nadawały modelowi cechy bionicznego człowieka. Spojrzałem na adres. – Nie zdawałem sobie sprawy, że OrthoMedica ma siedzibę w Bethesda. – To stąd rzut beretem – stwierdził. – Współpracujemy ściśle z Krajowym Instytutem
Zdrowia. Nasza siedziba znajduje się jakiś kilometr od nich. Współpracujemy także z Uniwersytetem Johnsa Hopkinsa w Baltimore, Szpitalem Wojskowym Waltera Reeda i Pentagonem. – Z Pentagonem? Skinął głową. – Jak najbardziej. Wojsko finansuje mnóstwo badań, szczególnie w zakresie leczenia ran, chirurgii urazowej i protez. To miało sens: dziesiątki tysięcy amerykańskich żołnierzy zostało rannych w Iraku, wielu z nich za sprawą bomb domowej produkcji straciło ręce lub nogi. Ponownie sięgnął do kieszeni. Wyjął kartkę papieru, rozwinął i podał mi ją. – Czytał pan tę historię w „New York Timesie”? Pomyślałem o niej, kiedy zobaczyłem ogłoszenie o pana wykładzie. Spojrzałem na artykuł, który opisywał, jak amerykańskie wojsko wykonuje „wirtualne autopsje” – tomografię komputerową – na zwłokach każdego żołnierza zabitego w Iraku. – Tak, czytałem to – potwierdziłem. – Fascynujące. Wykorzystują tomografię komputerową do analizy śmiertelnych ran, aby stworzyć lepsze kamizelki kuloodporne, hełmy i pojazdy opancerzone, tak? – Zgadza się. Obrazy tomograficzne to bogate źródło danych biomedycznych. Jak może pan sobie łatwo wyobrazić, OrthoMedica jest zainteresowana korzystaniem z takich źródeł. Co prowadzi mnie do pana. – Do mnie? W jaki sposób? – Podczas dzisiejszego wykładu zdałem sobie sprawę z tego, jak niezwykłą placówką jest pana Trupia Farma. Tysiąc szkieletów współczesnych ludzi, okazów, których wiek, rasę, płeć i wzrost znacie. Plus dodatkowo sto ciał co roku? – Tak naprawdę to jesteśmy coraz bliżej stu pięćdziesięciu. – A czy wykonujecie tomografię zwłok, zanim zostaną one umieszczone na farmie? – Mogę sobie o tym tylko pomarzyć – powiedziałem. – Zrobiliśmy tomografię większości szkieletów w naszych zbiorach – dostaliśmy na to dotację – ale nie jesteśmy w stanie przeprowadzać tomografii zwłok. Oddział radiologiczny szpitala nie zgodziłby się na ich przyjmowanie i używanie tego samego sprzętu do wykonywania badań pacjentów żywych i umarlaków. Zaśmiał się. – Co by pan powiedział na urządzenie do tomografii komputerowej na Trupiej Farmie? – To byłoby cudowne. Ale taki sprzęt, nawet używany, kosztuje poważne pieniądze, setki tysięcy dolarów. Cały roczny budżet farmy wynosi niecałe dziesięć tysięcy, a spodziewamy się cięć, które mogą go jeszcze uszczuplić. – To okropne. Jedyny w swoim rodzaju, znany na całym świecie ośrodek badawczy, a ledwo wiążecie koniec z końcem. Czy byłby pan zainteresowany dotacją na badania? Wspólny projekt Trupiej Farmy, Wydziału Inżynierii Biomedycznej Uniwersytetu i OrthoMedica? Poczułem, że na mojej twarzy pojawia się uśmiech. – To świetny pomysł. Proszę mi o nim opowiedzieć. – Potrzebuję danych – zaczął. – Muszę wiedzieć więcej na temat ludzkiego ciała i myślę, że możecie mi dostarczyć potrzebnych informacji. OrthoMedica wyprodukuje i sprzeda w tym roku sześćdziesiąt tysięcy implantów biodrowych i dwieście tysięcy implantów kolan. Jesteśmy drugim co do wielkości dostawcą sztucznych stawów i protez ortopedycznych w kraju. Chcemy być największym i najlepszym – osiągnąć złoty standard. Aby to zrobić, planujemy dokonać przełomu w dwóch kluczowych obszarach. Jednym z nich są materiały. Sztuczne stawy muszą
być bardzo wytrzymałe i niezawodne, no i muszą przetrwać w zaskakująco korozyjnym środowisku. Prowadzimy lub finansujemy kilkadziesiąt projektów badawczych mających na celu stworzenie lepszych stopów, tworzyw sztucznych i ceramiki do implantów stawów i protez. – A ten drugi obszar? – Inżynieria biomechaniczna. Opracowywanie metod pozwalających na indywidualne, idealne dopasowanie nowego biodra, kolana lub implantu ramienia do potrzeb pacjenta. Tworzenie sterowanych komputerowo systemów chirurgicznych, które mogą zainstalować te implanty z dokładnością co do jednej dziesięciotysięcznej centymetra. Mamy wielu niezwykle utalentowanych chirurgów, ale w chirurgii ortopedycznej brak jest precyzji. Do diabła! Jeśli montowalibyśmy samoloty z takimi samymi odchyleniami, z jakimi wszczepiamy sztuczne stawy, samoloty spadałyby z nieba! Roześmiał się. Wyćwiczony chichot, który brzmiał jak śmiech opisany w instrukcji dotyczącej prowadzenia spotkań z inwestorami lub zarządem. – Próbuję powiedzieć, może nie bardzo elokwentnie, że gdybyśmy mieli więcej danych na temat układu mięśniowo-szkieletowego, gdybyśmy mieli na przykład dostęp do bazy obrazów tomograficznych zwłok, moglibyśmy projektować lepsze sztuczne stawy, lepsze narzędzia chirurgiczne i wiele innych produktów. Moglibyśmy pomóc milionowi pacjentów każdego roku osiągnąć lepszy wynik leczenia chirurgicznego i wyższą jakość życia. – Brzmi świetnie – oceniłem. – Jak wyobraża pan sobie współpracę z uniwersytetem? – Ja tylko głośno myślę, ale OrthoMedica mogłaby na przykład dać wam sprzęt do tomografii komputerowej i technika do jego obsługi. Może bylibyśmy nawet w stanie sfinansować kilka projektów badawczych z zakresu antropologii i inżynierii biomedycznej. Pomyślałem o naszym skromnym budżecie i administracyjnych nożyczkach gotowych, by go przyciąć. Pomyślałem o Mirandzie i możliwości utraty jej asystentury. – Gdzie mam podpisać – spytałem – i kiedy mogę spodziewać się sprzętu i czeku? Zaśmiał się. – Może zaczniemy od protokołu ustaleń w przyszłym tygodniu? Stworzenia projektu umowy, który mogliby przejrzeć prawnicy uniwersytetu? Mógłbym go sam dostarczyć, jeśli ma pan czas i chęć, aby oprowadzić mnie po Trupiej Farmie. Proponowana szybkość działania przyprawiała o zawrót głowy. Koła postępu ewidentnie znacznie szybciej obracały się w świecie wartych miliardy dolarów korporacji biomedycznych niż w zakurzonych korytarzach przybytku wiedzy, tej naszej wieży z kości słoniowej. Wyciągnąłem rękę. – Jak mawiały nasze babki: gość w dom, Bóg w dom. ROZDZIAŁ 6 Nagie, pozbawione członków zwłoki Treya Willoughby’ego leżały twarzą do góry na stole prosektorium Regionalnego Ośrodka Medycyny Sądowej – labiryntu biur i laboratoriów mieszczących się w piwnicy szpitala Uniwersytetu Tennessee. Zakład Medycyny Sądowej i kostnica szpitala korzystały z tych samych pomieszczeń, w tym sali autopsji, do której Miranda i ja wwieźliśmy Willoughby’ego z samego rana w poniedziałek. Przebywał w chłodni od piątkowego popołudnia, kiedy to technicy policyjni, skończywszy oględziny trumny na cmentarzu, wysłali ją do ośrodka. Stół, a w zasadzie zaopatrzona w kółka prostokątna płyta ze stali nierdzewnej z obrzeżem wzdłuż krawędzi służącym do zbierania płynów ustrojowych i lejkiem odpływowym, został przymocowany do dużego zlewu biegnącego wzdłuż jednej ze ścian. Odpływ znajdował się w nogach stołu i został podłączony do zlewu, więc wszystkie płyny z organizmu miały spłynąć bezpośrednio do szpitalnej kanalizacji. W przypadku Willoughby’ego odpływ odprowadzać miał nie krew czy inne płyny ustrojowe, ale pozostałości po chemikaliach do balsamowania. W ciągu
sześciu lat, które upłynęły od pogrzebu Willoughby’ego, większość konserwantów została wypłukana z organizmu, ale pozostało ich jeszcze na tyle dużo, że szczypały mnie w oczy i nos. Detektyw Gary Culpepper przybył kilka minut wcześniej w towarzystwie Arta Bohanana, guru daktyloskopijnego policji w Knoxville. Sławę Artowi przyniósł wynalazek pod nazwą „aparat Bohanana” (patent 5395445). Było to przenośne urządzenie wykorzystujące klej do wykrywania odcisków palców. Na podgrzewanej tacy w jednej komorze aparatu umieszcza się niewielką ilość kleju SuperGlue. Gdy taca osiąga temperaturę stu stopni Celsjusza, równą temperaturze wrzenia wody, klej wyparowuje. Mała dmuchawa wyciąga opary kleju do drugiej komory. W niej umieszcza się przedmiot, z którego planuje się pobrać odciski, taki jak narzędzie zbrodni. Każdy, kto kiedykolwiek skleił sobie palce klejem, może zaświadczyć, że wiąże się on silnie z substancjami chemicznymi znajdującymi się na skórze. Art był pionierem w wykorzystaniu tej konkretnej reakcji chemicznej do wykrywania odcisków palców nie tylko na przedmiotach, lecz także na ludzkiej skórze. Art postawił aparat na blacie ze stali obok zlewu i podłączył go do prądu. Spojrzałem z powątpiewaniem na komorę parową. – Jak chcesz zaparować tego faceta? Nawet bez rąk i nóg jest dużo większy niż to pudełko. – Kawałek po kawałku – powiedział Art. – W samochodzie mam piłę łańcuchową. Roześmiałem się. Pochylił się do skrzynki, w której trzymał osprzęt, i wyjął elastyczny wąż z tworzywa sztucznego na jednym końcu wyposażony w plastikową nasadkę. – To wygląda jak wąż od mojego odkurzacza – zauważyłem. – To jest wąż od twojego odkurzacza – zażartował. – W każdym razie kiedyś był. Przewód podłącza się do tego otworu z boku komory dymiącej, więc można nim zaparować różne części ciała. Wycelował we mnie wąż i zauważyłem, że koniec nasadki był otwarty. – Ta została przycięta tak, żeby pasowała do kształtu ramienia – wyjaśnił, przesuwając palcem po zakrzywionych krawędziach. – Nie, żeby nasz facet miał jakieś ramiona. – Zdjął nasadkę i włożył ją do skrzynki. – Mam też taką, która przeznaczona jest do ud i szyi. A płaska pasuje do piersi i pleców. Wziął płaską nasadkę, założył ją na wąż, a następnie podłączył drugi jego koniec do komory dymiącej. Wyjął plastikową butelkę ze skrzynki i wycisnął niewielką ilość płynu na metalową tacę w środku komory. Zamknął ją i włączył urządzenie, a ja szybko poczułem gryzący zapach kleju. – Sztuczka – zaczął tłumaczyć – polega na tym, żeby przesuwać wąż wzdłuż całego ciała powoli i metodycznie, tak żeby każdy fragment skóry był zaparowywany od piętnastu do trzydziestu sekund. Mniej niż piętnaście i linie papilarne nie pokażą się z powodu zbyt małej ilości kleju, ponad trzydzieści, a różnica między grzbietami i dolinami może się zatrzeć. Art powoli i metodycznie przesuwał dymiący wąż nad twarzą, klatką piersiową i brzuchem, uważając, aby nie zatrzymywać się na dłużej niż trzydzieści sekund w jednym miejscu. Niestety jego precyzyjność nic nie dała, na zwłokach Willoughby’ego nie było żadnych odcisków palców. Culpepper wydawał się rozczarowany, ale Art nie był zdziwiony. – Chemikalia używane do balsamowania zwłok to silne rozpuszczalniki – wyjaśnił. – Mogą bardzo szybko rozpuścić tłuszcze znajdujące się w śladach linii papilarnych. Bardzo też prawdopodobne, że na ciele nigdy ich nie było. Każdy, kto dotykał zwłok po śmierci, miał na rękach gumowe rękawice. Chyba że był idiotą. – Niech żyją przestępcy idioci – powiedział Culpepper. – Jak to szło? „Nikt jeszcze nie zbankrutował, przeceniając głupotę przeciętnego przestępcy”?
– Nie do końca – poprawił go Art. – Myślę, że ten cytat dotyczy nas wszystkich, nie tylko rzezimieszków. „Nikt jeszcze nie zbankrutował, nie doceniając inteligencji amerykańskiego społeczeństwa” lub coś w tym stylu. Najwyraźniej, przynajmniej według H.L. Menckena, który to powiedział, wszyscy jesteśmy idiotami. Culpepper uśmiechnął się ponuro. – Myślę, że właśnie to udowodniłem, przekręcając tę sentencję. Podczas gdy Art pakował swój aparat, ja wybrałem numer telefonu do pokoju pielęgniarek na siódmym piętrze szpitala. – Jesteśmy na niego gotowi – powiedziałem. Szerokie drzwi do sali autopsji otworzyły się do wewnątrz. Z piskiem gumowych opon pocierających o gładki beton Eddie Garcia wjechał do prosektorium. W przeciwieństwie do większości ludzi, których tu wwożono, Eddie Garcia był jak najbardziej żywy. Choć być może mówienie „jak najbardziej żywy” było lekką przesadą. Przyjechał na wózku inwalidzkim i nadal wyglądał na osłabionego. Sześć tygodni wcześniej był na skraju śmierci: duża dawka promieniowania radioaktywnego spustoszyła jego szpik kostny i układ immunologiczny i sprawiła, że stracił całą lewą dłoń oraz trzy palce prawej. Nadal był pacjentem Ośrodka Medycznego Uniwersytetu Tennessee – Miranda przywiozła go tu z sali na siódmym piętrze – ale jego rany zaczęły się goić, a układ odpornościowy był coraz silniejszy. Kiedy powiedziałem mu o ekshumowanych zwłokach pozbawionych kończyn, wyraził zainteresowanie ich oględzinami. Eddie – doktor Edelberto Garcia – był patologiem hrabstwa Knox, a także dyrektorem Regionalnego Ośrodka Medycyny Sądowej, więc nawet jeśli był jeszcze na zwolnieniu lekarskim, miał prawo się tu znaleźć. Mógł też okazać się pomocny, a jego zainteresowanie sprawą uważałem za objaw postępującej rekonwalescencji. Podkręciłem wentylator, żeby usunąć zapach płynu do balsamowania, ale i tak gryzące chemikalia – mieszanina formaldehydu, metanolu, wody i różnych dodatków – paliły moje nozdrza i oczy. Wydawało się, że Miranda też odczuwa te nieprzyjemne objawy, ponieważ przetarła twarz papierowym ręcznikiem. Ręcznik zrobił się mokry, a jej oczy stały się czerwone i błyszczące. Uświadomiłem sobie, że nie był to jednak wynik działania żrących chemikaliów, ale reakcja na to, co stało się z Eddiem Garcią. Przed wypadkiem Garcia był przystojnym i eleganckim mężczyzną. Pierwszy patolog w Tennessee pochodzenia latynoskiego urodził się w Meksyku, w bogatej rodzinie. Miał znakomite wykształcenie medyczne, a po angielsku mówił lepiej niż większość moich przyjaciół i kolegów, chyba nawet lepiej niż ja. Jego żona, Carmen, była kolumbijską pięknością, więc nic dziwnego, że ich dwuletni synek był ślicznym dzieckiem. Na biurku w gabinecie lekarza mieszczącym się w tej samej części budynku stał portret rodziny Garciów, czarno-białe zdjęcie, do którego pozowali w wyszukanych dziewiętnastowiecznych strojach. Gęste włosy Carmen zostały spięte w kok i tylko dwa wąskie kosmyki spływały na twarz. Kobieta miała na sobie białą bluzkę z kryzowym kołnierzem i dopasowany czarny żakiet. Falowane włosy Eddiego zostały zaczesane do tyłu, wąsy były schludnie przycięte, a wykrochmalona koszula zapięta na wszystkie guziki. Tomás ubrany był w długą białą suknię do chrztu. Ze swoimi arystokratycznymi rysami i inteligentnymi oczami, pozujący do zdjęcia mogli uchodzić za potomków starej hiszpańskiej szlachty. Teraz jednak nie sposób było nie zauważyć ogromnych szkód, jakie poczyniła choroba. Prawa dłoń Garcii wyglądała jak cienki, pokryty bliznami kikut, na którym pozostały jedynie dwa ostatnie palce, a jego lewej dłoni po prostu nie było – zniszczona przez promieniowanie została amputowana poniżej nadgarstka. Kapsułka z silnie radioaktywnym materiałem, którą
Garcia znalazł w ciele zmarłego mężczyzny, poparzyła obie dłonie patologa i zdziesiątkowała komórki jego układu odpornościowego. Wynikiem chwilowej ekspozycji na radioaktywny kawałek metalu wielkości pigułki było spustoszenie organizmu patologa oraz zagrożenie dla jego życia i kariery. A jednak tu był, wbrew wszelkim przeciwnościom losu, robiąc pierwszy odważny krok w kierunku powrotu do pracy, która omal go nie zabiła. Miranda i ja pomogliśmy Garcii wstać z wózka, ale poza tym nikt z nas głośno nie przyznał, że w całej sytuacji było coś niezwykłego. Kiedy przyszedł Culpepper, Garcia skłonił się lekko, zamiast uścisnąć mu dłoń. Potem spojrzał na okaleczone ciało Treya Willoughby’ego i wszyscy przenieśliśmy uwagę na zwłoki. Wyglądały przerażająco, jak rozmontowany manekin z horroru. Przez dwa lata uczyłem anatomii, w ciągu ostatnich dwudziestu lat kariery miałem też okazję zetknąć się z kilkoma przypadkami rozczłonkowania, ten jednak wydawał się inny, ciało zostało pozbawione kończyn w sposób bardzo precyzyjny i schludny. W twarz i głowę został wstrzyknięty płyn do balsamowania, podobnie jak i w brzuch. Było to oczywiste nie tylko dzięki zapachowi substancji chemicznych, ale również dzięki dużemu otworowi w jamie brzusznej, przez który je wprowadzono. Jednak te działania, które miały służyć zachowaniu ciała zmarłego w dobrym stanie, wydawały się absurdalne i absurdalnie nieistotne, biorąc pod uwagę przemoc, jaką zadano zwłokom. Garcia pochylił się i spojrzał na lewy bark, gdzie obojczyk i łopatka były kiedyś przyłączone do głowy kości ramiennej, kuli na jej górnym końcu. Tkanka była nadgniła, ale nie na tyle, żeby kontury cięcia przestały być widoczne. – Bill – poprosił mnie Garcia – możesz wziąć sondę i kleszcze i odsłonić nieco bardziej ten staw? Bolesne było to, że patolog musi prosić kogoś innego o wykonanie prostej czynności, którą w normalnych warunkach wykonałby automatycznie w kilka sekund. – Ramiona zostały odcięte dość czysto – zauważył Garcia. Spojrzał na staw biodrowy. Kończyny dolne trudniej było odciąć z powodu ścięgna, które utrzymywało głowę kości biodrowej w panewce. – Ta amputacja to była robota profesjonalisty – stwierdził. – Mógł ją wykonać lekarz lub student medycyny. Albo – w jego oczach zauważyłem błysk, jakiego nie widziałem od wypadku – wykładowca antropologii, który ukrywa swoją ciemną stronę. – Ha! – rzuciła Miranda. – Kto mówi, że ukrywa? * * * Kiedy już naszturchaliśmy się zwłok Willoughby’ego ku nieukrywanemu zadowoleniu Garcii, zwróciłem się do Culpeppera. – Mogę wyrwać kilka zębów do testów DNA dla DeVriessa? Culpepper wzruszył ramionami. – Doktorze Garcia, widzi pan jakieś przeciwwskazania? Garcia pokręcił głową. – Proszę – powiedział detektyw. – Nie chciałbym stanąć między adwokatem powoda a jego pieniędzmi, podobnie jak między psem a kością. Wargi Willoughby’ego zostały sklejone, a szczęka zaszyta. Za pomocą skalpela otworzyłem usta i wyciągnąłem szwy. Dotarcie do nich wymagało nieco wysiłku, ponieważ balsamista wypchał policzki trupa kitem, który stwardniał do konsystencji gipsu. Kiedy udało mi się otworzyć żuchwę, wyciągnąłem dwa zęby trzonowe za pomocą szczypców, których prążkowane szczęki wyłożyłem kawałkiem papierowego ręcznika. Następnie piłą oscylacyjną wyciąłem kawałek kości z biodra. Przetarłem zęby i próbki kości środkiem odkażającym i
zamknąłem w bąbelkowej kopercie FedEx, którą schowałem do innej koperty FedEx zaadresowanej do GeneTrax, laboratorium genetycznego w Dallas. Culpepper zaczął wykazywać oznaki zniecierpliwienia – chciał jak najszybciej wrócić na komisariat – więc odprowadziłem go do drzwi wiodących na rampę załadunkową, w której pobliżu zaparkował, a następnie wróciłem przez recepcję, gdzie pracującej tam Amy zostawiłem do wysłania kopertę. W korytarzu spotkałem Garcię i Mirandę. Moja asystentka pchała pusty wózek. Patolog szedł obok. Wydawało się, że niechętnie opuszczał zakład i ociągał się z powrotem na siódme piętro do szpitalnej sali. Nie dziwiłem mu się. Tutaj był ekspertem z autorytetem, tam, pomimo szacunku, jakim go darzył personel, był po prostu pacjentem. W obu miejscach jego okaleczenia były takie same, ale tutaj nie miały nic wspólnego z jego tożsamością. Tam była nią choroba – był opisany i zredukowany do „pacjenta z urazem dłoni w sali 718”. Zaprosił Mirandę i mnie do swojego gabinetu. Usiadł w obrotowym skórzanym fotelu za biurkiem. – Proszę. – Skinął na dwa wolne fotele. Usiedliśmy. – Napijecie się czegoś? Może kawy lub herbaty? Oboje odmówiliśmy szybko, najwyraźniej za szybko, ponieważ uśmiechnął się smutno i rzekł: – Proszę, nie przestawajcie używać rąk tylko dlatego, że jesteście w moim towarzystwie. Wcześniej wsparł przedramiona na podłokietnikach krzesła, nieco poniżej poziomu blatu biurka, ale teraz przeniósł je na biurko i spojrzał na swoje okaleczone kończyny. – Mogę powiedzieć wam to tylko dlatego, że jesteście moimi przyjaciółmi. Kiedy udajecie, że nie możecie podnieść filiżanki kawy lub nacisnąć przycisku, staję się bardziej świadomy mojego kalectwa. Czuję się, jakby moja choroba była zaraźliwa – jakbym zainfekował i zniszczył także wasze ręce. – Przepraszam, Eddie – szepnęła Miranda. Pochyliła się do przodu, sięgnęła przez biurko i delikatnie ścisnęła jego lewy łokieć. – Dziękuję, że nam powiedziałeś. Uśmiechnął się ponownie, ale już nie tak smutno. – Czy możemy coś jeszcze dla ciebie zrobić? – spytała. – Poza powstrzymywaniem się od dziwacznego zachowania? – Rzeczywiście możecie. – Dwoma pozostałymi palcami prawej dłoni wskazał na komputer stojący na stoliku przy biurku. – Jeśli jedno z was mogłoby mi pomóc, chciałbym pokazać wam kilka stron internetowych. Mógłbym zrobić to sam, ale wolno mi to idzie, bo stukam w klawiaturę jednym palcem. – To zajęcie dla Mirandy – stwierdziłem. – Mnie pewnie nie poszłoby szybciej niż tobie. Kiedy tylko usłyszałem swoje słowa, pożałowałem, że nie ugryzłem się w język, ale kiedy dziewczyna prychnęła, a Garcia cicho się zaśmiał, odetchnąłem. Miranda usiadła na stołku przed komputerem. Kiedy zajmowała pozycję przed klawiaturą, manifestacyjnie przebrała palcami i wyłamała kłykcie. Potem zatarła energicznie dłonie. – Do usług! Jakie jest twoje życzenie? – Zacznijmy od rekonstrukcji kciuków palcami stóp – odpowiedział. Miranda postukała w klawiaturę. – No, no, spójrzcie tylko na to – rzuciła. – Ponad sto tysięcy trafień. Kto by pomyślał, że to taki gorący temat! – Ten – pokazał palcem na jeden z wyników wyszukiwania. – Kliknij na ten, proszę.
Moja asystentka, klikając myszą, otworzyła stronę. – Wiesz, Eddie, mógłbyś zastąpić ten złomiasty komputer stacjonarny laptopem. Łatwiej by ci było korzystać z touchpada niż z myszy – zauważyła, kiedy strona się ładowała. Zanim zdążył zareagować, na ekranie pojawił się materiał z dziennika telewizyjnego. Historia dotyczyła czternastolatka z New Jersey, który stracił kciuk oraz palec wskazujący i środkowy w wyniku wypadku ze sztucznymi ogniami. Zbliżenia pokazały obrażenia prawej ręki chłopca, która wyglądała niemal dokładnie tak jak dłoń Garcii. Pięć miesięcy po urazie chirurg ręki w Filadelfii przeszczepił drugi palec stopy chłopca – Miranda lubiła nazywać go „palcem wskazującym stopy” – w miejsce kciuka. – Struktury bardzo dobrze do siebie pasują – wyjaśnił chirurg przed kamerą. – Mamy dwa główne nerwy, jedno główne naczynie krwionośne, podobne ścięgna. Obwód jest zbliżony. W zdjęciach po zabiegu luka wynikająca z braku palca wskazującego i palca środkowego pozostała dość widoczna, ale zrekonstruowany prawy kciuk był nieomal lustrzanym odbiciem nieuszkodzonego kciuka lewej ręki chłopca. – Super – skomentowała Miranda. – Odzyskałbyś chwytność dłoni. Garcia wskazał kolejne artykuły na temat przeszczepu palców stóp w miejsce kciuka. Operacja może nie była „rutynowym zabiegiem” – był to zabieg mikrochirurgiczny, podczas którego łączono sieć delikatnych naczyń krwionośnych i nerwów – ale w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat została przeprowadzona setki razy. Odsetek udanych operacji wynosił ponad 90 procent. – Zmieńmy kryteria wyszukiwania – poprosił Garcia. – Zobaczmy, co otrzymamy, kiedy wpiszemy „protezy mioelektryczne” i „rękę bioniczną”. Wyszukiwanie pierwszego hasła, które było terminem technicznym określającym protezy napędzane elektrycznie i sterowane poprzez generowane w ramieniu impulsy mioelektryczne, dało sto tysięcy wyników. O wiele bardziej chwytliwy termin „ręka bioniczna” przyniósł ponad trzysta tysięcy trafień, w tym miniatury zdjęć i szkice. Miranda kliknęła na jeden z obrazków, robotyczną protezę o nazwie i-Hand. Dziewczyna pochyliła się do monitora. – Och, całkiem fajna – zauważyła, studiując fotografię. Palce i-Hand były wykonane z półprzezroczystego białego tworzywa sztucznego, pod którym widoczne były, podobne do kości, metalowe pręty, jak również zawiasy i małe silniczki. Według kilku artykułów i-Hand była pierwszą protetyczną dłonią wiernie odzwierciedlającą strukturę i ruchy ludzkiej ręki. Jeden klip wideo pokazywał młodą kobietę z protezą podnoszącą torbę z zakupami, biorącą ze stołu komplet kluczy samochodowych i piszącą na klawiaturze komputera. Jej bioniczna ręka była pokryta gumową „skórą” w cielistym kolorze. – Wolę protezę bez skóry – Miranda zmarszczyła brwi. – Ma o wiele bardziej futurystyczny wygląd. – Zdecydowanie – zgodził się Garcia. – Styl Luke’a Skywalkera. Ale podejrzewam, że guma zapewnia lepszą przyczepność niż twardy plastik. Prawdopodobnie także chroni mechanizm przed tym, co mogłoby go uszkodzić. Brudem, ostrymi krawędziami, coca-colą. – Płynem do balsamowania – dodałem, myśląc o zwłokach, które dopiero co obejrzeliśmy. – Krwią. – Dobra już, dobra – odparła Miranda z udawanym oburzeniem. – Śmiało, miażdżcie mnie swoją krytyką. Guzik mnie ona obchodzi. Wyprostowała palce prawej ręki, a następnie zgięła wszystkie oprócz środkowego. – Zakładam, że i-Hand jest w stanie pokazać ten gest, ze skórą czy bez niej. Garcia poprosił ją o dodanie kilku linków do zakładek, a następnie zapytał, czy mogłaby
wyszukać jeszcze jeden termin. – Jasne – odpowiedziała. – Co tym razem? – „Przeszczep dłoni”. Powiedział to cicho, ale usłyszałem w jego głosie nutkę nadziei i lęku, których nie słyszałem wcześniej, kiedy prosił o wpisanie innych kryteriów wyszukiwania. Palce Mirandy zastukały w klawiaturę. – A niech mnie! Prawie milion trafień! Garcia poprosił, żeby kliknęła na kilka z miliona linków, ale i one potwierdziły moje wcześniejsze przypuszczenia. Przeszczep dłoni jest operacją stosunkowo nową – pierwszy całkowity przeszczep został przeprowadzony w Ekwadorze w 1964 roku, ale się nie udał. Zabieg aż do końca lat dziewięćdziesiątych powtórzono tylko kilka razy. Nawet teraz wykonywało się go niezwykle rzadko – do tej pory na całym świecie przeprowadzono niecałe pięćdziesiąt przeszczepów. Operacja była wyjątkowo złożona – chirurdzy musieli połączyć dziesiątki nerwów, ścięgien, żył, tętnic i mięśni. Wymagała też zarówno misternej precyzji, jak i niesamowitej kondycji – chirurdzy musieli pracować nieprzerwanie od dwunastu do szesnastu godzin. Nawet jeśli operacja się powiodła, nie było pewności co do długoterminowych wyników. Aby zapobiec odrzuceniu przeszczepu, biorca przez resztę życia musiał przyjmować leki immunosupresyjne osłabiające układ odpornościowy. Leki te zwiększały podatność na choroby. Całkowity przeszczep ręki to był cud medycyny, nie było co do tego wątpliwości. Ale nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że był o wiele bardziej niebezpieczny niż rekonstrukcja kciuka za pomocą palca stopy czy noszenie protezy. – To wiąże się z ogromnym ryzykiem – powiedział Garcia, jakby słysząc moje myśli. – Ale warto byłoby podjąć takie ryzyko, żeby odzyskać dłonie. Jego słowa pozostały ze mną długo po tym, kiedy wróciłem na uczelnię, a Miranda zawiozła go z powrotem na górę, aby stał się znowu pacjentem z urazem dłoni w sali 718. ROZDZIAŁ 7 Dosłownie zgrzytałem zębami, wjeżdżając na parking w Farragut, na zachodnich przedmieściach Knoxville. Byłem umówiony na wiosenne czyszczenie zębów i jak większość ludzi przed wizytą w gabinecie stomatologicznym nieco się denerwowałem. Przerwę na lancz zdecydowanie wolałbym spożytkować na konsumpcję niż na poddawanie się torturom. – Przepraszam za spóźnienie – przywitałem Barbarę, siwowłosą recepcjonistkę mojego dentysty. – Przyjechałem prosto z autopsji. Pomyślałem, że wszyscy się ucieszą, jeśli poświęcę trochę czasu na umycie po niej rąk. – I miał pan rację – przyznała. – Tak czy inaczej, Reuben ma parę minut opóźnienia. Jak się pan miewa? Barbara była nie tylko recepcjonistką doktora Pelota, była również jego żoną oraz radną Knoxville, reprezentującą dzielnicę West Hills. – Jeśli chodzi o uzębienie, to świetnie – odrzekłem. – Chyba że pani mąż stwierdzi, że niedostatecznie często używam nici dentystycznej. Jeśli chodzi o sprawy zawodowe, to mam wielką dziurę w budżecie Trupiej Farmy i nie wiem, jak ją wypełnić. Nie sądzę, żeby miasto miało jakieś nadwyżki, które mogłyby zostać przeznaczone na cele edukacyjne... Zmarszczyła brwi. – Niech pomyślę – powiedziała, po czym roześmiała się. – Pierwszą rzeczą, która przychodzi mi do głowy, jest program rewitalizacji miasta. Też się roześmiałem. – Program w sam raz dla Trupiej Farmy. Rewitalizacja jest tym, czego trzeba naszym rezydentom. Potrząsnęła głową.