Rozdział
I
Julia Marie Dupre zatrzymała się w drzwiach i spoj
rzała za siebie. Światło kandelabra przymocowanego do
ściany przy drzwiach uwydatniło jej postać, nadając jej
wygląd pozłacanej Madonny. Wysoko upięte włosy, wi
doczne przez mantylę z jasnej koronki, świeciły wypole
rowanym blaskiem starych, złotych monet. Oczy pod
kształtnymi łukami brwi przypominały ocieniony i ta
jemniczy bursztyn, lśniąc niczym promienie słońca za
puszczające się w głębinę leśnego źródła. Wyższa niż
większość Kreolek, miała królewską posturę, co dosko
nale harmonizowało z jej klasycznymi rysami. Mimo to
nie było w niej nic zimnego ani surowego. Jej żywe oczy
błyszczały gniewem lub radością, usta miała delikatne
i zmysłowo wykrojone. W Nowym Orleanie nie brako
wało ludzi, którzy twierdzili, iż z takiego związku jak
między jej ojcem, Kreolem pochodzenia francuskiego,
a matką, Amerykanką, nie może się urodzić nikt atrak
cyjny, ale nie wyrażali nigdy swojej opinii w obecności
Julii Dupre, nie dlatego, żeby się zdenerwowała, lecz
z tej prostej przyczyny, iż jednym uśmiechem udowodni
łaby, jak bardzo się mylą.
Julia Dupre lekko skinęła głową. Wszystko układało
się jak najlepiej. Na podeście w końcu długiego pokoju,
powstałego z połączenia wielkiego i małego salonu, mu
zycy grali z zapałem. Jej goście tańczyli do wtóru żwawe
go kontredansa, panie w lekkich sukniach z perkalu
w pastelowych barwach, panowie w ciemnych surdutach
6
i bryczesach do kolan. Wszędzie rozbrzmiewała muzyka,
słychać było odgłosy poruszających się stóp, rozmowy.
Przy kredensie na końcu sali lokaj w czarno-złotej libe
rii serwował napitki ze srebrnych pucharów. Ci, którym
wilgotne powietrze deszczowej wiosennej nocy zdawało
się zbyt chłodne, mogli się ogrzać przy ogniu, rozpalo
nym na kominku z kararyjskiego marmuru. Na krze
słach pod ścianami siedziały jedynie starsze kobiety, któ
re pełniły role przyzwoitek. Julia zadbała o to, aby żadna
z młodych panien nie siedziała pod ścianą, gdy inne we
soło bawiły się na parkiecie. Jeśli chodzi o nią samą, nikt
by nawet nie zauważył, gdyby na chwilę wyszła.
Jak większość domów w tej dzielnicy Nowego Orle
anu, którą zaczęto nazywać Vieux Carre, dom Dupre
zbudowany był z wewnętrznym dziedzińcem. Ze wzglę
du na wilgoć i niebezpieczeństwo powodzi pomieszcze
nia na parterze od ulicy wynajęto na sklepy i biura, a od
strony podwórza przeznaczono na stajnie, kuchnie
i pralnie. Pokoje rodzinne znajdowały się na pierwszym
piętrze, gdzie szerokie krużganki osłaniały wysokie po
koje od słońca, a dziedziniec pełnił rolę przewodu wen
tylacyjnego, kierując do okien balkonowych każde poru
szenie powietrza. Pomieszczenia na drugim piętrze, pod
stropem, przeznaczono dla służby.
Większość pokoi była przechodnia, ale niektóre miały
oddzielne wejścia. Aby dostać się do biblioteki, należało
wyjść na ciemny, zalany deszczem krużganek i nim dojść
do krańca prawego skrzydła.
Julia, unosząc suknię z białego surowego jedwabiu,
przetykanego złotą nicią, szła pospiesznie w tamtą stro
nę. Deszcz dudnił o dachówki, spływał po ścianach pod
dasza i rozpryskiwał się na brukowanym dziedzińcu.
Nocne powietrze było chłodniejsze, niż się spodziewała;
zadrżała lekko, pochylając głowę, aby uniknąć zacinają
cego deszczu. Powinna była kazać rozpalić na podwórzu
7
jedną lub dwie pochodnie, choć, z drugiej strony, nie
chciała zwracać zbytniej uwagi na to, dokąd się udawała.
Skręcała za róg przy schodach, gdy na jej drodze poja
wiły się dwa cienie. Krzyknęła lekko i usiłowała przejść
bokiem, ale pusta przestrzeń obok schodów znajdowała
się bliżej, niż myślała. Zabrakło jej tchu, gdy poczuła, że
zaraz spadnie w dół, ale w tej samej chwili ktoś złapał ją
mocno. Stalowe ramię wycisnęło jej z płuc resztę powie
trza, a twarde palce wbiły się w ramię. Gdy jej miękkie
kobiece ciało dotknęło silnej męskiej piersi, trzymający
ją mężczyzna krzyknął ze zdziwienia.
Drugi mężczyzna zaśmiał się cicho.
- Zdaje się, że złapał pan moją córkę, Julię. Nie jest
dla pana zagrożeniem, w każdym razie nie w taki sposób,
jak pan sobie wyobraża. Pan pozwoli, że go przedstawię.
Julio, ma chere, to jest nasz gość, kapitan Rudyard Thorpe.
Na pewno widziałaś jego statek, „Sea Jade", zacumowa
ny na rzece.
Gdy tylko Julia dotknęła stopami ziemi, wyrwała się
z uścisku. Skóra tam, gdzie jej dotykał, paliła ją. Dziwnie
zaniepokojona, przywołała na pomoc resztki godności.
- Witam, kapitanie - powiedziała bardzo chłodnym
tonem. - Muszę chyba podziękować panu za szybki re
fleks i przytomność umysłu.
- Nie ma za co. Działałem odruchowo.
- Niemniej jestem panu wdzięczna.
- Cała przyjemność po mojej stronie.
Julia nigdy nie słyszała bardziej zdawkowych słów
grzeczności. Mężczyzna mówił gładko, jak dżentelmen,
niezłym francuskim, choć akcent zdradzał Anglika.
W jego głosie brzmiała niecierpliwość. Julia wiedziała,
iż czeka tylko na jej odejście, aby wraz z ojcem mogli
przejść do interesów. Z wielką przyjemnością poczuła,
iż ojciec bierze ją pod ramię i powoli prowadzi gdzieś ze
sobą.
8
- Kapitan Thorpe właśnie przyjechał i idziemy spo
tkać się z innymi - powiedział Charles Dupre. - Pój
dziesz z nami?
- Z przyjemnością - odrzekła sucho Julia, która od
początku miała taki zamiar, i ojciec doskonale o tym wie
dział.
Dwa regały z książkami, stojące po obu stronach ko
minka, pozwalały nazywać ten pokój biblioteką. Na pół
kach stało kilka starych woluminów, oprawnych w skó
rę, które butwiały powoli od wilgoci, Biblia i trochę ksią
żek dla dzieci, należących kiedyś do Julii. Ponadto na
półkach leżały stosy pożółkłych gazet i biuletynów rol
niczych, które tylko szklane drzwi trzymały na miejscu,
zakurzone figurki żołnierzy i polityków, astrolabium,
rozpadająca się wypchana sowa i miska z miśnieńskiej
porcelany pełna sznurka, wędkarskich muszek, połama
nych spinek do włosów, zardzewiałych igieł i monet.
Książki, które czytała Julia, znajdowały się w jej sypialni,
ojciec bowiem zazdrośnie strzegł swego spokoju w biblio
tece i rzadko tam kogoś wpuszczał, nawet do sprzątania.
Z krzywym uśmieszkiem Julia spostrzegła warstwę
kurzu na stojącym pośrodku stole, którego ojciec używał
jako biurka. Karafka z brandy na honorowym miejscu
zostawiła ślad na blacie, a sądząc po ilości śladów, była
wielokrotnie unoszona i odstawiana po napełnieniu kie
liszków czterech mężczyzn, zasiadających przy stole.
Na widok Julii mężczyźni wstali. Jeden z nich, stary
przyjaciel ojca, generał Montignac, podszedł i wziął ją za
rękę, unosząc do ust.
- Panna Julia, co za przyjemność, choć nie całkiem
nieoczekiwana.
Siwowłosy, o pooranej twarzy generał Montignac był
weteranem armii napoleońskiej. Poświęcił stopę i jedno
oko dla swego cesarza i teraz z czarną klapką na oku kuś
tykał w specjalnym trzewiku, podpierając się laską. Był
9
niekwestionowanym przywódcą bonapartystów w No
wym Orleanie, co sprawiało mu wielką radość. Swoje
obowiązki traktował bardzo poważnie.
- Bardzo pan uprzejmy - mruknęła Julia, spoglądając
śmiało w jedno błyszczące, czarne oko.
- Szkoda, że nie jestem o dwadzieścia lat młodszy -
odparł z westchnieniem, kiwając głową. - Widzę, że po
znała już pani kapitana Thorpe'a.
Do tej pory Julia nie spojrzała nawet na mężczyznę,
który stał u jej boku. Tak jak przypuszczała, był wysoki.
Z jakiegoś powodu spodziewała się, że będzie w mundu
rze, tymczasem miał na sobie doskonale skrojony strój
wieczorowy, przylegający do szerokich ramion i umięś
nionych nóg. Na ręce trzymał wilgotny płaszcz, a w dło
ni kapelusz. Mimo że wyglądał jak dżentelmen, jego
twarz odznaczała się brązową cerą, typową dla maryna
rza, silnie kontrastującą z żywymi, błękitnymi oczyma.
Miał krótko przycięte włosy, niedbale zaczesane do tyłu,
o strukturze i kolorze futra pantery.
Obrzucając go krótkim, ale uważnym spojrzeniem, Ju
lia odkryła coś jeszcze. Uwaga kapitana Thorpe'a sku
piona była na jej dekolcie, gdzie spod cienkiego jedwa
biu prześwitywały kremowe okrągłości piersi.
- Tak - powiedziała ostrzej, niż zamierzała. - Już się
znamy.
- A zatem, za przyzwoleniem pani ojca, przedstawię
pani dwóch dżentelmenów, których zapewne pani nie
zna. Pan Marcel de Gruys, wielbiciel cesarza, niedawno
przybyły do naszego miasta, i pan Eugene Francois Ro-
beaud, który też służył cesarzowi. Pana Fontane'a pani
zna.
- Proszę, niech panowie spoczną - powiedziała Julia,
siadając na krześle, które podsunął jej ojciec. Uśmie
chem i skinieniem głowy przywitała czwartego mężczy
znę, starego znajomego ojca, z handlowymi kontaktami
10
w mieście. Pan Fontane, generał i ojciec przewodzili
zwolennikom cesarza w Nowym Orleanie.
Marcela de Gruysa często widywała w mieście w ciągu
ostatnich paru tygodni. Udało mu się dostać do zamk
niętego kręgu francuskojęzycznych Kreolów, gdzie zdo
był popularność wśród pań z towarzystwa. Mówiono, że
odziedziczył pieniądze, majątek rodzinny, choć nikt nic
nie wiedział o jego rodzinie, co było źle widziane w No
wym Orleanie, gdzie z pasją oddawano się badaniom ko
ligacji rodzinnych. Elegancko ubrany, z oczyma przysło
niętymi opadającymi powiekami i z wydatnymi wargami
doświadczonego rozpustnika, skinął głową, obrzucając
Julię wymownym spojrzeniem.
Pan Robeaud był zupełnie inny. Skromny, niski, kor
pulentny mężczyzna, z niepokojem w szarych oczach,
który umknął wzrokiem przed spojrzeniem bursztyno
wych oczu Julii. A jednak zwrócił na siebie jej uwagę
atrakcyjnymi, symetrycznymi rysami twarzy i czymś
jeszcze, czego nie potrafiła nazwać.
- Napije się pan brandy, kapitanie? - Pan Dupre, ele
gancki gospodarz o siwych włosach, wskazał gościowi
krzesło. Nalał brandy do baloniastego kieliszka i podsu
nął kapitanowi, a potem uzupełnił własny kielich.
Generał Montignac postukał laską w podłogę.
- Panowie, panno Dupre! Myślę, że wszyscy wiemy,
dlaczego tu jesteśmy. Wśród nas nie ma nikogo, kto nie
czekałby na ten dzień, nie marzył o nim, nie pokładał
w nim nadziei. Od chwili nieuwagi pod Waterloo przez
trzy długie lata czekaliśmy gotowi w każdej chwili po
móc cesarzowi. Wreszcie nadszedł czas. Napoleon przed
stawił swoje plany. Potrzebuje nas, aby je zrealizować.
Wkrótce orzeł wyfrunie z klatki. W przyszłości będzie
my mogli opowiadać naszym wnukom, że my, tu w No
wym Orleanie, pomogliśmy wykuć klucz do klatki. Wy
pijmy za lot orła!
11
Damy zazwyczaj piły tylko jeden lub dwa kieliszki wi
na przy posiłku, ale Julia spełniła toast razem z mężczy
znami. Miała gardło ściśnięte wzruszeniem wywołanym
przemówieniem generała oraz głęboką sympatią dla
człowieka, którego więziono na Wyspie Świętej Heleny.
Uśmiechnęła się i wysoko uniosła głowę, dumna z tego,
że uczestniczy w takim spotkaniu. Niechby ktoś spróbo
wał ją powstrzymać!
Kiedy ucichły echa toastu, generał kontynuował:
- Jak niektórzy z państwa wiedzą, jestem w stałym,
bezpośrednim kontakcie z cesarzem. List, przeszmuglo-
wany w bagażu młodego oficera, którego statek zawinął
do portu w Jamestown na Wyspie Świętej Heleny, trafił
do mnie mniej więcej tydzień temu.
- Jak on się miewa? - spytał pan Fontane, bankier
w starszym wieku.
- Jest w dobrym nastroju, podniecony nieustanną
walką umysłową z tym angielskim psem, sir Hudsonem
Lowe'em, który go pilnuje. Przepraszam pana, kapita
nie, ale można nazwać psem jednego człowieka, nie ob
rażając całego narodu, n'est-ce pas? Ale wracajmy do te
matu. Komisarze, te kanalie z Anglii, Francji Bourbo-
nów, Austrii i Rosji, zabawiają się drobnymi złośliwo
ściami. Odmawiają przysługującego mu tytułu, nazywa
jąc go generałem Napoleonem, a przecież jest to tytuł,
z którym się rozstał dwadzieścia lat temu, po kampanii
afrykańskiej. Cenzurują jego pocztę, tę, która przychodzi
jawnie, jako kamuflaż dla tej, która przychodzi potajem
nie. Szukają listów w przesyłkach z jedzeniem i winem,
które posyłają mu przyjaciele i krewni, i wyrzucają z wy
spy każdego, kto ich zdaniem darzy sympatią cesarza.
Ale nasz cesarz jest niepokonany. Odpłaca im się tym, że
dostaje tyle artykułów żywnościowych, ile ci marni an
gielscy urzędnicy nigdy nie widzieli. Odmawia audiencji
każdemu, kto tytułuje go niewłaściwie, i nie przyjmuje
12
komisarzy, chociaż spotyka się z każdym gościem na wy
spie.
- Nie wchodzą siłą do jego pokoi? - spytał pan Fon-
tane, marszcząc brwi.
- Nie śmią. Napoleon i jego świta są uzbrojeni. Przy
sięgli własnym życiem bronić dworu w Longwood. Gdy
by sir Hudson Lowe spowodował śmierć lub cielesne
okaleczenie cesarza, musiałby się gęsto tłumaczyć przed
całą Europą, a także przed własnym rządem. Opinia pu
bliczna skłania się ku cesarzowi. Myśl, że człowiek jest
na resztę życia osadzony na nagiej skale, jak Prometeusz,
z ptakami, które dziobią mu ciało, nie bardzo odpowia
da sumieniu świata. Ale na razie wystarczy tych opowie
ści. Musimy podjąć ważne decyzje.
Kapitan Thorpe odwrócił wzrok od generała i spojrzał
ukradkiem na Julię. Kiedy jego wzrok padł na złotą
pszczołę, napoleoński symbol władzy królewskiej, przy
piętą do czarnej aksamitnej wstążki, którą miała na szyi,
oczy mu pociemniały. Dostrzegłszy na sobie wzrok Julii,
odwrócił oczy.
Julia zacisnęła dłonie na poręczach krzesła. Brak zain
teresowania ze strony mężczyzny był dla niej nowym do
świadczeniem. Większość znanych jej dżentelmenów
z przyjemnością spędzała czas w jej towarzystwie. Zda
wała sobie sprawę, że ma przewagę nad innymi kobieta
mi, ponieważ pobłażliwy ojciec pozwalał jej brać udział
w naradach i spotkaniach ze swymi przyjaciółmi. Z dru
giej strony wiedziała, iż jest akceptowana także dlatego,
że ma coś do powiedzenia. Najbardziej irytowało ją to, że
została osądzona wyłącznie na podstawie wyglądu. A już
obrazą był fakt, że kapitan Thorpe nawet nie krył się ze
swą opinią.
Kiedy odwróciła się od kapitana, napotkała wpatrzony
w siebie wzrok Marcela de Gruysa. Z uśmiechem, przy
mykając oczy, wzniósł do góry kieliszek w hołdzie dla jej
13
urody. Jego gest nie był niczym nadzwyczajnym, lecz Ju
lia potraktowała go obojętnie. Co jej się stało, że złościł
ją zarówno przejaw adoracji, jak i jego brak?
Jednooki generał przysunął się z krzesłem bliżej stołu
i zniżył głos.
- Cesarz, moi państwo, zamierza opuścić Wyspę Świę
tej Heleny najpóźniej w sierpniu tego roku. Do paździer
nika znajdzie się na Malcie, skąd wyruszy na podbój Eu
ropy.
- W sierpniu! - wykrzyknął Fontane, mrugając oczy
ma. - To za niecałe pięć miesięcy. Jak zdołamy w tak krót
kim czasie zorganizować ucieczkę, zdobyć statek, prze
prowadzić nabór rekrutów i przygotować broń oraz inne,
niezbędne rzeczy, gdy, w dodatku, więzienie cesarza jest
tak daleko stąd? Niech pan będzie rozsądny, mon ami!
- Wszystko jest zaplanowane. Szczegóły, o których
mówimy, a także wiele innych, o jakich nawet nie macie
pojęcia, zostały opracowane przez cesarza, mistrza logi
styki. Po pierwsze statek, który rzeczywiście jest sprawą
podstawową. Dlatego właśnie zaprosiliśmy tu kapitana
Thorpe'a, który szczęśliwym trafem znalazł się teraz
w naszym mieście. Ludzie? Broń? Nie będzie nam po
trzebna wielka armia. Na razie cesarz nie zamierza nara
żać życia swych wiernych popleczników w otwartym
konflikcie zbrojnym. Jak zatem, spytacie, zamierza
uciec? Czy chce ukryć się w pustej beczce po winie lub
przebrać za zwykłego marynarza? Nie, po stokroć nie!
Takie zachowanie byłoby poniżej godności człowieka,
który rządził imperium, człowieka, który kupował
i sprzedawał królestwa, rozdawał w prezencie korony.
Bankier, niezbyt oszołomiony elokwencją generała,
spoglądał na nich kwaśno.
- Czy zatem ucieknie na skrzydłach?
- Jesteś pesymistą, mój drogi Fontane - powiedział
generał. - Po prostu odejdzie, naturellement, jak cesarz
14
i dżentelmen, pod nosem tych, którzy myślą, iż mają go
w ręku.
- I wynajmie sobie kajutę na statku należącym do
Kompanii Wschodnioindyjskiej, czy tak?
- Non, mais non! To bardziej skomplikowane, choć na
dal cudownie proste. To genialny plan, naprawdę genial
ny, a jego powodzenie w większości zależy, jak już mówi
łem, od ludzi, którzy są z nami, od kapitana Thorpe'a,
a także od pana Robeauda.
- Jestem pewien, że plan jest cudowny, generale. Aby
go faktycznie docenić, musimy się tylko dowiedzieć, na
czym polega.
Generał Montignac, rozkoszując się chwilą triumfu,
uśmiechnął się i potrząsnął głową.
- Co za niecierpliwość! Już mówię, o co chodzi.
Kapitan Thorpe pochylił się nagle i odstawił na stół
pusty kieliszek.
- Chciałbym zapytać, generale, nim zaczniemy, czy
wszyscy tu obecni dali panu gwarancję lojalności. Nasze
zadanie jest niebezpieczne. Bylibyśmy głupcami, gdyby
śmy od początku ryzykowali, że szczegóły operacji zosta
ną celowo zdradzone lub beztrosko wygadane.
Julia poczuła na sobie jego wzrok. Mówił do wszyst
kich, ale ją głównie miał na myśli. Na ogół męskie roz
mowy nie były określane mianem „beztroskich pogadu
szek".
- Jeśli pije pan do mnie, kapitanie - powiedziała sta
nowczo - mogę pana zapewnić, że już od dłuższego cza
su znam sekrety tej grupy i żaden jeszcze nie przedostał
się na zewnątrz.
Kapitan nie próbował się wymigiwać.
- Nie chciałem pani obrazić - odparł, przechylając
głowę. - W Anglii mężczyźni nigdy nie obarczają kobiet
sprawami o znaczeniu politycznym lub takimi, które
mogłyby stać się niebezpieczne.
15
- Pańska troska jest godna podziwu, kapitanie, ale
muszę panu przypomnieć, że jesteśmy w Nowym Orle
anie, a ja, jak sądzę, nie jestem pańską typową Angielką...
- Właśnie, właśnie! - powiedział generał Montignac
przy wtórze śmiechu pozostałych mężczyzn.
Julia uśmiechnęła się lekko i kontynuowała:
- Nie zamierzam brać czynnego udziału w tej wypra
wie, ale może być pan pewien, że wszystko, o czym się tu
mówi, nie wyjdzie poza te cztery ściany.
- Nie można mieć absolutnie żadnych zastrzeżeń do
panny Julii Dupre - poparł ją pan Fontane. - Napoleon
nie ma bardziej oddanego poplecznika i przyjaciela. Po
za tym Dupre lub któryś z nas i tak by jej wszystko opo
wiedział, lepiej więc, aby została i poznała plan z pierw
szej ręki.
Kapitan rzucił okiem na rozbawione twarze z taką mi
ną, jakby miał wątpliwości, czy powinien się wdawać
w coś, co jest tak lekko traktowane.
- A inni? - spytał krótko.
- Oprócz panów Robeauda i de Gruysa znam pozosta
łych od wielu lat - rzekł ojciec Julii, wykonując niecier
pliwy gest białą dłonią. - Gdyby coś się nie udało, panu
Robeaudowi grozi największe niebezpieczeństwo. To
wystarczy. De Gruysa znam od paru miesięcy, zarówno
osobiście, jak i z kontaktów handlowych. Zgodził się wy
łożyć znaczną sumę na nasze przedsięwzięcie. Chyba
nikt nie płaci za coś, co chciałby później storpedować.
Byłoby to bezsensowne wyrzucanie pieniędzy.
Wymuszona powściągliwość tonu, choć dość subtelna,
nie uszła uwagi kapitana Thorpe'a. W tym kraju męż
czyźni ginęli za lżejsze uchybienia wobec honoru. Kapi
tan nie owijał słów w bawełnę i w tych warunkach męż
czyźni zebrani w bibliotece mogli mu wiele wybaczyć,
ale cmentarze w Nowym Orleanie pełne były ludzi, któ
rzy zbyt bezpośrednio wyrażali swoje wątpliwości.
16
Julia przyglądała się Rudyardowi Thorpe'owi, który
z zaciśniętymi wargami walczył sam ze sobą. Widać by
ło, iż nie jest przyzwyczajony, by naginać się do woli in
nych. Wyraźnie miał zwyczaj przewodzić i brać na siebie
odpowiedzialność za tych, którzy mu podlegali. Nic by
nie zaszkodziło, gdyby zdał sobie w końcu sprawę, że nie
on tu rządzi ani że nie jest lepszy od innych.
- Możemy zatem kontynuować - upewnił się generał
Montignac. Po krótkiej chwili kapitan Thorpe niechęt
nie skinął głową. - Instrukcje cesarza są tak proste, iż nie
ma w nich miejsca na nieporozumienia i wątpliwości.
Niektóre z nich już zostały wykonane. Jeśli jednak pań
stwo pozwolą, przypomnę pewne ustalenia. My z Nowe
go Orleanu zostaliśmy wybrani do skontaktowania się
z panem Robeaudem i załatwienia mu transportu do Ang
lii na amerykańskim statku. Z tym nie ma chyba kłopo
tu, kapitanie Thorpe?
- Nie, generale. Właścicielem „Sea Jade" był z począt
ku mój ojciec, który jako Amerykanin nie życzył sobie,
aby jego statek pływał pod angielską banderą. Z urodze
nia jestem Brytyjczykiem i rodzina mojej matki nadal
mieszka w Anglii, ale spełniłem życzenie ojca.
- Bardzo dobrze. Nie mogłoby być lepiej. Kiedy pan
Robeaud znajdzie się w Anglii, wsiądzie na statek Kom
panii Wschodnioindyjskiej, zmierzający do Rio de Jane
iro via Wyspa Świętej Heleny. Cesarz załatwił z genera
łem baronem Gaspardem Gourgaudem, że ten uda się do
Anglii, aby ułatwić podróż...
- Gourgaud? - spytał pan Fontane. - Wydawało mi
się, iż pokłócił się z Napoleonem i w trakcie awantury
zażądał, aby mógł opuścić Wyspę Świętej Heleny. To nie
pewny człowiek, ponoć potomek aktorów.
- Właśnie, odpowiedni mężczyzna do wykonania
zręcznego podstępu. Ta kłótnia została wszczęta żeby,
zamydlić oczy komisarzom. Wszystkie te demaskacje,
17
szczegóły i rzekome tajemnice, które podaje Gourgaud,
są takie głośne, aby ukryć ich prawdziwy cel. Wydaje mi
się ponadto, że my tutaj, w Luizjanie, będziemy mogli
bardziej pomóc Gourgaudowi, niż to początkowo zakła
dano. Kapitanie Thorpe, niech pan łaskawie powie in
nym to, co przekazał pan mnie, kiedy się spotkaliśmy
kilka dni temu.
- Oczywiście - odparł Anglik, prostując się na krze
śle. - Najpoważniejszym problemem dla Gourgauda bę
dzie to, żeby statek Kompanii Wschodnioindyjskiej po
płynął na wyspę w odpowiednim terminie. Jest to pewna
trudność, ponieważ, jak zapewne państwo wiedzą, wła
ścicielem wyspy jest właśnie ta kompania. Oni wydzier
żawili wyspę Koronie jako miejsce odosobnienia Napo
leona. Tylko statki tej kompanii i angielskie statki linio
we mogą wpływać do Jamestown na Wyspie Świętej He
leny. Wydaje mi się, że będę mógł tu pomóc. Najstarszy
brat mojej matki jest jednym z dyrektorów kompanii.
Ponieważ nie ma własnych synów, od dawna propono
wał mi, abym podjął pracę w jego firmie. Gdybym go
przekonał, iż mam taki zamiar, mógłbym poznać rozkład
statków w tej części świata albo nawet zapewnić rejs
w odpowiedniej porze, jeśli byłoby to konieczne.
- Tak, to się może bardzo przydać - powiedział Fon-
tane, kiwając siwą głową.
- Tak - potwierdził generał sucho. - Oczywiście kapi
tan popłynie z Anglii do Rio de Janeiro na „Sea Jade"
i tam będzie oczekiwał na cesarza. Gdy tylko Napoleon
przybędzie do Rio i wejdzie na statek, kapitan popłynie
na Maltę.
Marcel de Gruys, który dotąd był jedynie biernym ob
serwatorem, poruszył się na krześle.
- Ciekaw jestem, czego za to wszystko oczekuje kapi
tan Thorpe - powiedział wolno, obrzucając Anglika cy
nicznym spojrzeniem czarnych oczu.
18
- Spodziewam się zapłaty - odparł Thorpe, odwraca
jąc się twarzą do de Gruysa.
Zapadła cisza. Mężczyźni przy stole spoglądali po so
bie.
- No i co? - spytał generał zawadiacko. - Czego się
spodziewaliście? Nie każdy chce służyć cesarzowi z mi
łości.
- To prawda - powiedział nieszczęśliwym głosem
Fontane.
Jeden czy dwóch mężczyzn mruknęło coś pod nosem.
- Być może - powiedziała rezolutnie Julia - ale czy to
mądre zaufać człowiekowi, który jest tej samej narodo
wości co odwieczni wrogowie Napoleona, a dziś jego
strażnicy?
- Ma rację - powiedział Fontane.
- Oczywiście - dodał Marcel de Gruys, z aprobatą
rzucając okiem na Julię. - Moim zdaniem powinniśmy
poprosić kapitana Anglika o jakiś dowód jego lojalności
dla sprawy, na której zamierza zarobić.
Napięty mięsień pojawił się na policzku kapitana, a je
go oczy pociemniały.
- W interesach zawsze wystarczało moje słowo -
stwierdził celowo rozwlekłym głosem. - Nie prosiłem
o udział w tym przedsięwzięciu. Generał Montignac
i pan Dupre podeszli do mnie w restauracji „Maspero",
kiedy usłyszeli, że mówiłem o moim zamierzonym po
wrocie do Anglii w krótkim czasie. Nic mnie to nie ob
chodzi, czy Napoleon Bonaparte przeżyje resztę swych
lat jako tyran Longwood, czy jako władca Europy. Nie
muszę być posłuszny żadnemu człowiekowi i nikt nie
jest moim bohaterem. Najważniejsze są dla mnie morze
i mój statek. Nie mam nic więcej do dodania. Jeśli jed
nak mają państwo wątpliwości, najprościej będzie wysłać
w tę podróż jeszcze kogoś spośród państwa.
- Doskonała propozycja - orzekł pan Dupre.
19
Marcel de Gruys skinął głową.
Julia odwróciła wzrok od ojca i de Gruysa i zobaczyła
wlepione w siebie oczy kapitana. W jego wzroku czaiła
się złość, połączona z głęboką awersją do tłumaczenia się
z własnych myśli i uczynków. Julia spodziewała się, że
odczuje przyjemną satysfakcję. Oto miała swój rewanż za
to, iż Rudyard Thorpe chciał ją wykluczyć z zebrania.
Tymczasem nie czuła żadnej satysfakcji, tylko dziwne
kłucie w żołądku. A także, mimo obecności ojca, dreszcz
strachu. W chwilę później wściekłość kazała jej podnieść
głowę i spojrzeć Anglikowi prosto w oczy. Jednakże
w głębi duszy zrozumiała jak nigdy przedtem, że jako
kobieta jest bardziej podatna na psychiczne upokorze
nia.
- Dobrze - powiedział generał, rozglądając się wo
kół. - Jeśli wszyscy są zadowoleni, przechodzimy do dal
szych szczegółów. Jest jeszcze parę spraw, dość ważnych,
które musimy omówić.
- Ja myślę - prychnął pan Fontane. - Tak się ładnie
mówi o tym, że nie potrzebujemy broni i nikt nie będzie
ryzykował życia, ale co się stanie, kiedy się okaże, że ce
sarza nie ma już na wyspie? Natychmiast wyruszą za nim
w pościg uzbrojone angielskie okręty wojenne. Statek
z cesarzem zostanie wysadzony w powietrze, gdy tylko
go zobaczą. Próba ucieczki będzie doskonałym pretek
stem, aby pozbyć się Napoleona.
- To, co pan mówi, jest prawdą - odparł kapitan
Thorpe. - Dano mi jednak do zrozumienia, że z tym nie
będzie kłopotu.
- Nie będzie kłopotu?! - wykrzyknął Fontane, wpa
trując się w kapitana, jakby był wariatem.
- To prawda - potwierdził generał. - Nie mamy po
wodu uważać, że nieobecność Napoleona wyjdzie na jaw,
nim on sam zechce to ogłosić. A wtedy Anglicy będą
musieli się bronić, a nie myśleć o złapaniu więźnia.
20
- Mówi pan za bardzo tajemniczo - powiedział Fon-
tane, machając ręką.
- Wcale nie - odparł generał z uśmiechem. - Nieobec
ności cesarza nikt nie zauważy, bo pan Robeaud zajmie
jego miejsce, jak to robił wiele razy.
Fontane odwrócił się na krześle i spojrzał na niskiego,
pulchnego mężczyznę, który siedział między nimi tak
spokojnie.
- Czy to prawda? - spytał bankier.
Robeaud skinął głową.
- Dlaczego pan to robi? - zainteresował się Marcel de
Gruys podejrzliwie. - Dla pieniędzy, jak nasz kapitan?
Robeaud zmarszczył brwi.
- To trudne pytanie. Dla pieniędzy, tak, ale także
z wielu innych powodów. Czy mogę to wyjaśnić?
- Nie tylko pan może, ale nawet powinien. - De
Gruys spojrzał na innych.
- Merci - odparł Robeaud, ponownie skłaniając głowę
w skromnym geście. - Urodziłem się w rodzinie chłop
skiej w Baleicourt, małym miasteczku we Francji. Jako
młody chłopak zostałem zabrany do wojska jako volti-
geur, żołnierz lekkiej piechoty Trzeciego Regimentu.
Wkrótce zwrócił na mnie uwagę oficer wywiadu, puł
kownik de Rochalve, ze względu na moje podobieństwo
do cesarza. Pewnego wieczoru wezwał mnie do swego
biura i powiedział, że pojadę do Paryża ze specjalnym za
daniem. Pan Fouche...
- Minister policji - mruknął generał Montignac.
- Tak jest. Minister policji musiał znaleźć człowieka,
który mógłby odciążyć cesarza w wielu męczących obo
wiązkach, kogoś, kto chodziłby na spotkania i bale, na
inspekcje wojska, kto brałby udział w wielu uroczysto
ściach organizowanych przez władze miasta. Cesarz miał
tyle zajęć, że nie starczało mu czasu na rządzenie czy na
planowanie swych kampanii. Nie chciał już tracić więcej
21
czasu, ale należało się liczyć z narodem i władzami cy
wilnymi. Ja, proszę państwa, byłem uważany za najbar
dziej podobnego do Napoleona, choć jestem trochę niż
szy i młodszy. Wzrost można było poprawić specjalnymi
butami z wkładkami, poza tym starałem się jak najczę
ściej siedzieć. Jeśli zaś chodzi o wiek, to cesarz nie miał
nic przeciwko temu, aby wydawać się młodszym, niż był
w istocie.
- Niesłychane - powiedział pan Fontane, wyrażając
opinię zebranych. Generał Montignac i pan Dupre, któ
rzy znali już tę historię, uśmiechnęli się do siebie.
- Być może. - Robeaud wzruszył lekko ramionami. -
W każdym razie otrzymałem błogosławieństwo cesarza.
Od razu zabrano mnie do Wersalu i w ukryciu uczono,
jak mam mówić, gestykulować, chodzić i ubierać się, aby
przypominać Napoleona. Generał Gourgaud ze swym
przygotowaniem teatralnym był szalenie pomocny. Na
uczono mnie czytać i pisać, a potem ćwiczyłem pismo ce
sarza, a zwłaszcza jego podpis. Wydaje mi się, że z powo
dzeniem naśladowałem Napoleona. Przez cztery i pół ro
ku zastępowałem cesarza w wielu żmudnych czynno
ściach. Potem przyszła klęska i abdykacja. Dostałem
pewną sumę pieniędzy i zrezygnowano z moich usług.
Ale po bogactwach życia na dworze nie wyobrażałem so
bie życia na wsi jako prosty chłop. Tymczasem moi ro
dzice w Baleicourt zmarli, zostawiając moją jedyną sio
strę samą na świecie. Postanowiliśmy we dwoje wyemi
grować do nowego świata i nowego życia w Luizjanie.
Nieźle nam się powodziło, choć pieniądze, które wcześ
niej dostałem, się skończyły. A potem, cztery miesiące
temu, zacząłem odczuwać bóle brzucha. Lekarz, do któ
rego się udałem, powiedział mi, że mam przed sobą naj
wyżej dwa, trzy lata życia. Moja siostra nigdy... To zna
czy nie jest w żadnym kierunku uzdolniona ani dość in
teligentna. Beze mnie skończyłaby w przytułku albo
22
musiałaby żebrać na ulicy. Zdesperowany, napisałem do
cesarza. Po jakimś czasie marynarz z obcego statku przy
wiózł mi odpowiedź. Jeśli zgodziłbym się pojechać na
Wyspę Świętej Heleny i spędzić tam moje ostatnie dni
w komforcie, Napoleon zapewniłby mojej siostrze rentę
do końca jej życia. Co za radość, panowie! Mój cesarz
mnie potrzebuje, znów się na coś przydam, a moja sio
stra będzie miała zapewnioną opiekę. Jak mogłem od
mówić?
- W żadnym razie - przyznał generał Montignac, kła
dąc rękę na ramieniu Robeauda. - To wielki zaszczyt,
którego ci doprawdy zazdroszczę, mon ami.
- Jest pan zbyt uprzejmy, generale - powiedział Ro-
beaud. - Ale skończę moją opowieść. Kazano mi się
zgłosić do generała Montignaca, tutaj w Nowym Orle
anie. Zrobiłem to i teraz czekam na dalsze rozkazy.
- Widzicie, jakie to piękne i proste rozwiązanie, przy
jaciele? - spytał generał, rozkładając ręce. - Pan Ro-
beaud pojedzie do Anglii jako kupiec, a może plantator,
rozglądając się po świecie. Trasa jego podróży powrotnej
będzie wiodła przez Wyspę Świętej Heleny i Rio de Janei
ro. Kiedy zawinie do Jamestown, poprosi o audiencję
u cesarza, może z kimś jeszcze. W Longwood zamieni się
miejscami z Napoleonem i cesarz popłynie dalej do
Ameryki Południowej. Stamtąd na Maltę i do Europy.
Jeżeli Anglicy nie zauważą, że ich więzień uciekł, nikt
nie podniesie alarmu, nie zorganizuje pościgu. Maskara
da może trwać wiecznie albo do czasu, dopóki cesarz nie
odzyska władzy.
Ojciec Julii chrząknął.
- Wielokrotnie mówiliśmy o tym, że w tej okrężnej
podróży na Wyspę Świętej Heleny powinien wziąć
udział ktoś trzeci, po pierwsze, aby odwrócić uwagę od
pana Robeauda, i po drugie, aby - przepraszam, kapita
nie - zapewnić powodzenie misji. Czuję w sobie wielką
23
chęć, żeby stać się częścią przedsięwzięcia, jak na pewno
my wszyscy, a ponieważ posiadam środki na zaspokaja
nie moich zachcianek, proponuję, abym razem z córką
towarzyszył panu Robeaudowi.
Julia spojrzała na ojca błyszczącymi oczyma. Jego pro
pozycja wcale nie wynikała z nagłego impulsu. Rano oj
ciec powiedział jej, że pojadą na tę wyprawę i że są ku te
mu ważne powody. Sprytnie pokierował rozmową, aby to
kapitan zaproponował dodatkowych pasażerów. Ojciec
był niesłychanie mądrym człowiekiem, który wiele mógł
osiągnąć pod przewodnictwem silnego i dynamicznego
przywódcy. Julia odruchowo dotknęła złotej pszczoły na
szyi.
- Ja też uważam tę propozycję za szalenie interesują
cą - odezwał się Marcel de Gruys, wykrzywiając usta
w ironicznym uśmiechu. - Może oprócz Robeauda na
„Sea Jade" zmieści się troje dodatkowych pasażerów.
Kapitan Thorpe spojrzał z pogardą na de Gruysa.
- Na pewno się zmieści, ale chciałbym państwu przy
pomnieć, że nie jest to wycieczka dla przyjemności. Wie
le rzeczy może się nie powieść. Istnienia Robeauda nie
da się zachować w kompletnej tajemnicy. Jeśli ktoś roz
pozna go w Anglii i powiadomi władze, wszyscy, którzy
będą mu towarzyszyć, także zostaną pojmani. Albo, daj
my na to, jakiś strażnik czy urzędnik w Longwood na
bierze podejrzeń? Wtedy będą państwo mieli szczęście,
jeśli skończy się na aresztowaniu. A jeżeli ktoś wykryje
zamianę? Nie będzie problemu, jeśli to się zdarzy na po
kładzie statku należącego do Kompanii Wschodnio
indyjskiej, ale jeśli odkryją jego obecność na „Sea Jade",
będziemy zmuszeni stale uciekać i być może nie będzie
my mogli wpłynąć do portu przeznaczenia.
- Wolałby pan więc wypłynąć w tę podróż bez towa
rzystwa, kapitanie - powiedziała Julia, zaczepnie uno
sząc w górę brodę.
24
- Z pewnością wolałbym nie mieć kobiety na pokła
dzie - odparł kapitan twardym głosem.
Julia otworzyła usta, aby mu odpowiedzieć, ale ojciec
ją uprzedził.
- Znamy pańskie stanowisko, kapitanie - rzekł gład
ko. - Jestem pewien, iż jeśli zdecydujemy się popłynąć,
zwolnimy pana z odpowiedzialności za nasze bezpie
czeństwo.
- Obawiam się, że to nie będzie możliwe - wyjaśnił
kapitan. - Kiedy znajdą się państwo na moim statku, bę
dę za państwa odpowiadał, niezależnie od państwa ży
czeń w tym względzie.
- Dobrze wiedzieć, że tak poważnie traktuje pan swo
je obowiązki - powiedział pan Dupre, choć Julia zauwa
żyła, że wcale nie był zadowolony.
- Ja, na przykład, wcale nie palę się do takiej podró
ży - odezwał się pan Fontane. - Nie widzę jednak powo
du, dla którego obecność pana Dupre i jego córki albo
pana de Gruysa miałaby jakoś wpłynąć na wynik przed
sięwzięcia. Le bon Dieu wie, że koszty podróży są już dość
wysokie.
Można było pomyśleć, iż bankier mówił o kosztach
moralnych i psychicznych, ale zebrani w bibliotece nie
mieli złudzeń. Wszyscy wiedzieli, że Charles Dupre,
dzięki zarobkom z produkcji cukru, najwięcej zainwe
stował w wyprawę, a Marcel de Gruys plasował się tuż za
nim.
Kapitan spojrzał na nich, marszcząc brwi. Właściwie
zrozumiał słowa bankiera. Nie miał już wątpliwości, kto
trzymał finanse. Wprawdzie zazwyczaj nie kierował się
sprawami finansowymi, ale teraz, po krótkim namyśle,
skinął głową.
- Bardzo dobrze. Proszę nie zapominać, że państwa
ostrzegałem. Wypływamy do Anglii w ciągu najbliższego
tygodnia. Jeśli kogoś nie będzie na pokładzie „Sea Jade",
25
kiedy wyciągniemy kotwicę, zostanie w Nowym Orle
anie.
Julia chciała zaprotestować. Do głowy jej nie przyszło,
że wypłyną tak prędko. Musiała nie tylko przygotować
ubrania i swoje rzeczy na wiele miesięcy spędzonych na
morzu, lecz także pamiętać o klimacie tak różnym od połu
dniowej Luizjany. Ponadto musiała się zająć także garde
robą ojca, odwołać wszystkie spotkania do końca sezonu,
zamknąć dom w mieście i upewnić się, że ich posiadłość
w Beau Bocage nie ucierpi podczas ich nieobecności. Te
go się nie da zrobić - pomyślała i już miała coś powie
dzieć, gdy wzrok jej padł na ironiczny wyraz twarzy
Thorpe'a. Zmusiła się do uśmiechu i przysięgła sobie
w duchu, iż zdąży ze wszystkim.
Generał Montignac wstał.
- Za cesarza! - zawołał. - I za wszystkich, którzy po
płyną, aby go uwolnić.
Kiedy umilkł chór głosów, Julia wstała i podeszła do
mężczyzn.
- Proszę o wybaczenie, panowie - odezwała się - ale
muszę wracać do gości, gotowi pomyśleć, że ich opuści
łam. Mam nadzieję, że niedługo pójdą panowie za moim
przykładem.
- Z pewnością, ma chere - odparł ojciec. Generał i pan
Fontane z uśmiechem skinęli głowami. De Gruys pod
niósł w górę kieliszek.
- Panowie, wznoszę toast za najpiękniejszą bonapar-
tystkę w Nowym Orleanie!
Julia roześmiała się i dygnęła lekko w podziękowaniu
za komplement. Podziw i aprobata napełniły ją miłym
ciepłem. Kiedy jednak wyszła i ruszyła w powrotną dro
gę wzdłuż mokrego krużganka, towarzyszyło jej spojrze
nie niebieskich oczu kapitana Rudyarda Thorpe'a. Być
może był w nich podziw, ale brakowało ciepła i aprobaty.
Rozdział II
Lektyka trzęsła się na błotnistej ulicy. Deszcz falami
uderzał w okna, zasłaniając ulicznych sprzedawców
i przechodniów, skulonych przed ulewą pod balkonami.
Choć było jeszcze dość wcześnie, światła z kawiarni roz
jaśniały chodniki, rzucając ciepłe promienie przemok
niętym i zziębniętym nieszczęśnikom, którzy musieli
przy tej okropnej pogodzie przebywać na ulicy.
W lektyce Julia z zaciśniętymi wargami trzymała się jed
ną ręką aksamitnego uchwytu, wyglądając przez zamglone
okno. Ojciec powiedział, że spotkają się w domu, przy
Royal Street, przed wyruszeniem na „Sea Jade". Wyszedł
do kawiarni, aby pożegnać się z przyjaciółmi. Prawie trzy
godziny Julia czekała na jego powrót, ale w końcu postano
wiła sama wyruszyć do portu. Nie należało dawać kapita
nowi Thorpe'owi pretekstu do wypłynięcia bez nich.
Wprawdzie statek miał wypłynąć dopiero następnego dnia
rano, ale Anglik, który nie chciał ich ze sobą zabrać, mógł
skorzystać z okazji, aby nie wpuścić ich na statek.
Charles Dupre nie należał do mężczyzn punktual
nych. Czas, czy to własny, czy cudzy, nie miał dla niego
wielkiego znaczenia. Z drugiej strony takie zachowanie
nie bardzo było do niego podobne. Traktował córkę jak
każdą inną kobietę, z pewną rewerencją i przesadną tro
ską o spokój jej ducha. Musiało zajść coś nadzwyczajne
go, co nie pozwoliło mu nawet na przekazanie wiadomo
ści i wyjaśnienie spóźnienia.
27
Gdy Julia wyciągała szyję, rozglądając się wokół, tra
garz z przodu poślizgnął się na zabłoconej ulicy. Lekty
ka przechyliła się gwałtownie i Julia spadła z siedzenia,
uderzając nosem o lustro. Z zupełnie niestosownymi dla
kobiety słowami na ustach podniosła się i usiadła z po
wrotem. Po ciężkiej pracy ostatnich paru dni, do której
nie była przyzwyczajona, bolały ją wszystkie mięśnie.
Oczy piekły ją z niewyspania i od dymu świec, przy któ
rych pracowała do północy. Ostatnie dni były koszma
rem. Choć jej palce zostały na zawsze, jak się poważnie
obawiała, zabrudzone atramentem od pisania setek li
stów i wysyłania ich po całym mieście, wcale nie była
pewna, czy poradziła sobie ze wszystkimi zobowiązania
mi. Kufry i pudła jechały za nią na wozie, ale nie miała
pojęcia, co w nich się znajdowało. Jej wierna od pięt
nastu lat służąca, Minna, dowiedziała się po siedmiu la
tach małżeństwa z lokajem rodziny Dupre, że zostanie po
raz pierwszy w życiu matką, i chodziła jak w transie, my
śląc o maleńkich, białych kaftanikach, a nie o ubraniach
swych państwa. Oczywiście fakt, że ciężarna kobieta nie
mogła wyruszyć w wielomiesięczną podróż statkiem do
okoła świata, oznaczał kolejne kłopoty. Zamiast jednak
przyuczać młodą dziewczynę, która prawdopodobnie
przez cały czas cierpiałaby na chorobę morską, a po
przyjeździe do Anglii popadła w melancholię, Julia po
stanowiła sobie radzić sama. W końcu często sama się
czesała i ubierała. Najtrudniejsze było niewątpliwie pra
nie i prasowanie, ale wiedziała, że jakoś się z tym upora.
Kupiono i spakowano serwety, sztućce, pościel, arty
kuły toaletowe, podróżne biureczko, karty do gry, wizy
tówki i wiele innych rzeczy, ale Julia miała cały czas wra
żenie, że zapomniała o czymś istotnym. Była mokra
i zziębnięta, gdyż stała wcześniej na dziedzińcu, czekając
na wezwaną lektykę. Gdyby ojciec wrócił, pojechaliby do
portu powozem, ale musiała go dla niego zostawić.
28
Burza i blask
Część pierwsza
Rozdział I Julia Marie Dupre zatrzymała się w drzwiach i spoj rzała za siebie. Światło kandelabra przymocowanego do ściany przy drzwiach uwydatniło jej postać, nadając jej wygląd pozłacanej Madonny. Wysoko upięte włosy, wi doczne przez mantylę z jasnej koronki, świeciły wypole rowanym blaskiem starych, złotych monet. Oczy pod kształtnymi łukami brwi przypominały ocieniony i ta jemniczy bursztyn, lśniąc niczym promienie słońca za puszczające się w głębinę leśnego źródła. Wyższa niż większość Kreolek, miała królewską posturę, co dosko nale harmonizowało z jej klasycznymi rysami. Mimo to nie było w niej nic zimnego ani surowego. Jej żywe oczy błyszczały gniewem lub radością, usta miała delikatne i zmysłowo wykrojone. W Nowym Orleanie nie brako wało ludzi, którzy twierdzili, iż z takiego związku jak między jej ojcem, Kreolem pochodzenia francuskiego, a matką, Amerykanką, nie może się urodzić nikt atrak cyjny, ale nie wyrażali nigdy swojej opinii w obecności Julii Dupre, nie dlatego, żeby się zdenerwowała, lecz z tej prostej przyczyny, iż jednym uśmiechem udowodni łaby, jak bardzo się mylą. Julia Dupre lekko skinęła głową. Wszystko układało się jak najlepiej. Na podeście w końcu długiego pokoju, powstałego z połączenia wielkiego i małego salonu, mu zycy grali z zapałem. Jej goście tańczyli do wtóru żwawe go kontredansa, panie w lekkich sukniach z perkalu w pastelowych barwach, panowie w ciemnych surdutach 6
i bryczesach do kolan. Wszędzie rozbrzmiewała muzyka, słychać było odgłosy poruszających się stóp, rozmowy. Przy kredensie na końcu sali lokaj w czarno-złotej libe rii serwował napitki ze srebrnych pucharów. Ci, którym wilgotne powietrze deszczowej wiosennej nocy zdawało się zbyt chłodne, mogli się ogrzać przy ogniu, rozpalo nym na kominku z kararyjskiego marmuru. Na krze słach pod ścianami siedziały jedynie starsze kobiety, któ re pełniły role przyzwoitek. Julia zadbała o to, aby żadna z młodych panien nie siedziała pod ścianą, gdy inne we soło bawiły się na parkiecie. Jeśli chodzi o nią samą, nikt by nawet nie zauważył, gdyby na chwilę wyszła. Jak większość domów w tej dzielnicy Nowego Orle anu, którą zaczęto nazywać Vieux Carre, dom Dupre zbudowany był z wewnętrznym dziedzińcem. Ze wzglę du na wilgoć i niebezpieczeństwo powodzi pomieszcze nia na parterze od ulicy wynajęto na sklepy i biura, a od strony podwórza przeznaczono na stajnie, kuchnie i pralnie. Pokoje rodzinne znajdowały się na pierwszym piętrze, gdzie szerokie krużganki osłaniały wysokie po koje od słońca, a dziedziniec pełnił rolę przewodu wen tylacyjnego, kierując do okien balkonowych każde poru szenie powietrza. Pomieszczenia na drugim piętrze, pod stropem, przeznaczono dla służby. Większość pokoi była przechodnia, ale niektóre miały oddzielne wejścia. Aby dostać się do biblioteki, należało wyjść na ciemny, zalany deszczem krużganek i nim dojść do krańca prawego skrzydła. Julia, unosząc suknię z białego surowego jedwabiu, przetykanego złotą nicią, szła pospiesznie w tamtą stro nę. Deszcz dudnił o dachówki, spływał po ścianach pod dasza i rozpryskiwał się na brukowanym dziedzińcu. Nocne powietrze było chłodniejsze, niż się spodziewała; zadrżała lekko, pochylając głowę, aby uniknąć zacinają cego deszczu. Powinna była kazać rozpalić na podwórzu 7
jedną lub dwie pochodnie, choć, z drugiej strony, nie chciała zwracać zbytniej uwagi na to, dokąd się udawała. Skręcała za róg przy schodach, gdy na jej drodze poja wiły się dwa cienie. Krzyknęła lekko i usiłowała przejść bokiem, ale pusta przestrzeń obok schodów znajdowała się bliżej, niż myślała. Zabrakło jej tchu, gdy poczuła, że zaraz spadnie w dół, ale w tej samej chwili ktoś złapał ją mocno. Stalowe ramię wycisnęło jej z płuc resztę powie trza, a twarde palce wbiły się w ramię. Gdy jej miękkie kobiece ciało dotknęło silnej męskiej piersi, trzymający ją mężczyzna krzyknął ze zdziwienia. Drugi mężczyzna zaśmiał się cicho. - Zdaje się, że złapał pan moją córkę, Julię. Nie jest dla pana zagrożeniem, w każdym razie nie w taki sposób, jak pan sobie wyobraża. Pan pozwoli, że go przedstawię. Julio, ma chere, to jest nasz gość, kapitan Rudyard Thorpe. Na pewno widziałaś jego statek, „Sea Jade", zacumowa ny na rzece. Gdy tylko Julia dotknęła stopami ziemi, wyrwała się z uścisku. Skóra tam, gdzie jej dotykał, paliła ją. Dziwnie zaniepokojona, przywołała na pomoc resztki godności. - Witam, kapitanie - powiedziała bardzo chłodnym tonem. - Muszę chyba podziękować panu za szybki re fleks i przytomność umysłu. - Nie ma za co. Działałem odruchowo. - Niemniej jestem panu wdzięczna. - Cała przyjemność po mojej stronie. Julia nigdy nie słyszała bardziej zdawkowych słów grzeczności. Mężczyzna mówił gładko, jak dżentelmen, niezłym francuskim, choć akcent zdradzał Anglika. W jego głosie brzmiała niecierpliwość. Julia wiedziała, iż czeka tylko na jej odejście, aby wraz z ojcem mogli przejść do interesów. Z wielką przyjemnością poczuła, iż ojciec bierze ją pod ramię i powoli prowadzi gdzieś ze sobą. 8
- Kapitan Thorpe właśnie przyjechał i idziemy spo tkać się z innymi - powiedział Charles Dupre. - Pój dziesz z nami? - Z przyjemnością - odrzekła sucho Julia, która od początku miała taki zamiar, i ojciec doskonale o tym wie dział. Dwa regały z książkami, stojące po obu stronach ko minka, pozwalały nazywać ten pokój biblioteką. Na pół kach stało kilka starych woluminów, oprawnych w skó rę, które butwiały powoli od wilgoci, Biblia i trochę ksią żek dla dzieci, należących kiedyś do Julii. Ponadto na półkach leżały stosy pożółkłych gazet i biuletynów rol niczych, które tylko szklane drzwi trzymały na miejscu, zakurzone figurki żołnierzy i polityków, astrolabium, rozpadająca się wypchana sowa i miska z miśnieńskiej porcelany pełna sznurka, wędkarskich muszek, połama nych spinek do włosów, zardzewiałych igieł i monet. Książki, które czytała Julia, znajdowały się w jej sypialni, ojciec bowiem zazdrośnie strzegł swego spokoju w biblio tece i rzadko tam kogoś wpuszczał, nawet do sprzątania. Z krzywym uśmieszkiem Julia spostrzegła warstwę kurzu na stojącym pośrodku stole, którego ojciec używał jako biurka. Karafka z brandy na honorowym miejscu zostawiła ślad na blacie, a sądząc po ilości śladów, była wielokrotnie unoszona i odstawiana po napełnieniu kie liszków czterech mężczyzn, zasiadających przy stole. Na widok Julii mężczyźni wstali. Jeden z nich, stary przyjaciel ojca, generał Montignac, podszedł i wziął ją za rękę, unosząc do ust. - Panna Julia, co za przyjemność, choć nie całkiem nieoczekiwana. Siwowłosy, o pooranej twarzy generał Montignac był weteranem armii napoleońskiej. Poświęcił stopę i jedno oko dla swego cesarza i teraz z czarną klapką na oku kuś tykał w specjalnym trzewiku, podpierając się laską. Był 9
niekwestionowanym przywódcą bonapartystów w No wym Orleanie, co sprawiało mu wielką radość. Swoje obowiązki traktował bardzo poważnie. - Bardzo pan uprzejmy - mruknęła Julia, spoglądając śmiało w jedno błyszczące, czarne oko. - Szkoda, że nie jestem o dwadzieścia lat młodszy - odparł z westchnieniem, kiwając głową. - Widzę, że po znała już pani kapitana Thorpe'a. Do tej pory Julia nie spojrzała nawet na mężczyznę, który stał u jej boku. Tak jak przypuszczała, był wysoki. Z jakiegoś powodu spodziewała się, że będzie w mundu rze, tymczasem miał na sobie doskonale skrojony strój wieczorowy, przylegający do szerokich ramion i umięś nionych nóg. Na ręce trzymał wilgotny płaszcz, a w dło ni kapelusz. Mimo że wyglądał jak dżentelmen, jego twarz odznaczała się brązową cerą, typową dla maryna rza, silnie kontrastującą z żywymi, błękitnymi oczyma. Miał krótko przycięte włosy, niedbale zaczesane do tyłu, o strukturze i kolorze futra pantery. Obrzucając go krótkim, ale uważnym spojrzeniem, Ju lia odkryła coś jeszcze. Uwaga kapitana Thorpe'a sku piona była na jej dekolcie, gdzie spod cienkiego jedwa biu prześwitywały kremowe okrągłości piersi. - Tak - powiedziała ostrzej, niż zamierzała. - Już się znamy. - A zatem, za przyzwoleniem pani ojca, przedstawię pani dwóch dżentelmenów, których zapewne pani nie zna. Pan Marcel de Gruys, wielbiciel cesarza, niedawno przybyły do naszego miasta, i pan Eugene Francois Ro- beaud, który też służył cesarzowi. Pana Fontane'a pani zna. - Proszę, niech panowie spoczną - powiedziała Julia, siadając na krześle, które podsunął jej ojciec. Uśmie chem i skinieniem głowy przywitała czwartego mężczy znę, starego znajomego ojca, z handlowymi kontaktami 10
w mieście. Pan Fontane, generał i ojciec przewodzili zwolennikom cesarza w Nowym Orleanie. Marcela de Gruysa często widywała w mieście w ciągu ostatnich paru tygodni. Udało mu się dostać do zamk niętego kręgu francuskojęzycznych Kreolów, gdzie zdo był popularność wśród pań z towarzystwa. Mówiono, że odziedziczył pieniądze, majątek rodzinny, choć nikt nic nie wiedział o jego rodzinie, co było źle widziane w No wym Orleanie, gdzie z pasją oddawano się badaniom ko ligacji rodzinnych. Elegancko ubrany, z oczyma przysło niętymi opadającymi powiekami i z wydatnymi wargami doświadczonego rozpustnika, skinął głową, obrzucając Julię wymownym spojrzeniem. Pan Robeaud był zupełnie inny. Skromny, niski, kor pulentny mężczyzna, z niepokojem w szarych oczach, który umknął wzrokiem przed spojrzeniem bursztyno wych oczu Julii. A jednak zwrócił na siebie jej uwagę atrakcyjnymi, symetrycznymi rysami twarzy i czymś jeszcze, czego nie potrafiła nazwać. - Napije się pan brandy, kapitanie? - Pan Dupre, ele gancki gospodarz o siwych włosach, wskazał gościowi krzesło. Nalał brandy do baloniastego kieliszka i podsu nął kapitanowi, a potem uzupełnił własny kielich. Generał Montignac postukał laską w podłogę. - Panowie, panno Dupre! Myślę, że wszyscy wiemy, dlaczego tu jesteśmy. Wśród nas nie ma nikogo, kto nie czekałby na ten dzień, nie marzył o nim, nie pokładał w nim nadziei. Od chwili nieuwagi pod Waterloo przez trzy długie lata czekaliśmy gotowi w każdej chwili po móc cesarzowi. Wreszcie nadszedł czas. Napoleon przed stawił swoje plany. Potrzebuje nas, aby je zrealizować. Wkrótce orzeł wyfrunie z klatki. W przyszłości będzie my mogli opowiadać naszym wnukom, że my, tu w No wym Orleanie, pomogliśmy wykuć klucz do klatki. Wy pijmy za lot orła! 11
Damy zazwyczaj piły tylko jeden lub dwa kieliszki wi na przy posiłku, ale Julia spełniła toast razem z mężczy znami. Miała gardło ściśnięte wzruszeniem wywołanym przemówieniem generała oraz głęboką sympatią dla człowieka, którego więziono na Wyspie Świętej Heleny. Uśmiechnęła się i wysoko uniosła głowę, dumna z tego, że uczestniczy w takim spotkaniu. Niechby ktoś spróbo wał ją powstrzymać! Kiedy ucichły echa toastu, generał kontynuował: - Jak niektórzy z państwa wiedzą, jestem w stałym, bezpośrednim kontakcie z cesarzem. List, przeszmuglo- wany w bagażu młodego oficera, którego statek zawinął do portu w Jamestown na Wyspie Świętej Heleny, trafił do mnie mniej więcej tydzień temu. - Jak on się miewa? - spytał pan Fontane, bankier w starszym wieku. - Jest w dobrym nastroju, podniecony nieustanną walką umysłową z tym angielskim psem, sir Hudsonem Lowe'em, który go pilnuje. Przepraszam pana, kapita nie, ale można nazwać psem jednego człowieka, nie ob rażając całego narodu, n'est-ce pas? Ale wracajmy do te matu. Komisarze, te kanalie z Anglii, Francji Bourbo- nów, Austrii i Rosji, zabawiają się drobnymi złośliwo ściami. Odmawiają przysługującego mu tytułu, nazywa jąc go generałem Napoleonem, a przecież jest to tytuł, z którym się rozstał dwadzieścia lat temu, po kampanii afrykańskiej. Cenzurują jego pocztę, tę, która przychodzi jawnie, jako kamuflaż dla tej, która przychodzi potajem nie. Szukają listów w przesyłkach z jedzeniem i winem, które posyłają mu przyjaciele i krewni, i wyrzucają z wy spy każdego, kto ich zdaniem darzy sympatią cesarza. Ale nasz cesarz jest niepokonany. Odpłaca im się tym, że dostaje tyle artykułów żywnościowych, ile ci marni an gielscy urzędnicy nigdy nie widzieli. Odmawia audiencji każdemu, kto tytułuje go niewłaściwie, i nie przyjmuje 12
komisarzy, chociaż spotyka się z każdym gościem na wy spie. - Nie wchodzą siłą do jego pokoi? - spytał pan Fon- tane, marszcząc brwi. - Nie śmią. Napoleon i jego świta są uzbrojeni. Przy sięgli własnym życiem bronić dworu w Longwood. Gdy by sir Hudson Lowe spowodował śmierć lub cielesne okaleczenie cesarza, musiałby się gęsto tłumaczyć przed całą Europą, a także przed własnym rządem. Opinia pu bliczna skłania się ku cesarzowi. Myśl, że człowiek jest na resztę życia osadzony na nagiej skale, jak Prometeusz, z ptakami, które dziobią mu ciało, nie bardzo odpowia da sumieniu świata. Ale na razie wystarczy tych opowie ści. Musimy podjąć ważne decyzje. Kapitan Thorpe odwrócił wzrok od generała i spojrzał ukradkiem na Julię. Kiedy jego wzrok padł na złotą pszczołę, napoleoński symbol władzy królewskiej, przy piętą do czarnej aksamitnej wstążki, którą miała na szyi, oczy mu pociemniały. Dostrzegłszy na sobie wzrok Julii, odwrócił oczy. Julia zacisnęła dłonie na poręczach krzesła. Brak zain teresowania ze strony mężczyzny był dla niej nowym do świadczeniem. Większość znanych jej dżentelmenów z przyjemnością spędzała czas w jej towarzystwie. Zda wała sobie sprawę, że ma przewagę nad innymi kobieta mi, ponieważ pobłażliwy ojciec pozwalał jej brać udział w naradach i spotkaniach ze swymi przyjaciółmi. Z dru giej strony wiedziała, iż jest akceptowana także dlatego, że ma coś do powiedzenia. Najbardziej irytowało ją to, że została osądzona wyłącznie na podstawie wyglądu. A już obrazą był fakt, że kapitan Thorpe nawet nie krył się ze swą opinią. Kiedy odwróciła się od kapitana, napotkała wpatrzony w siebie wzrok Marcela de Gruysa. Z uśmiechem, przy mykając oczy, wzniósł do góry kieliszek w hołdzie dla jej 13
urody. Jego gest nie był niczym nadzwyczajnym, lecz Ju lia potraktowała go obojętnie. Co jej się stało, że złościł ją zarówno przejaw adoracji, jak i jego brak? Jednooki generał przysunął się z krzesłem bliżej stołu i zniżył głos. - Cesarz, moi państwo, zamierza opuścić Wyspę Świę tej Heleny najpóźniej w sierpniu tego roku. Do paździer nika znajdzie się na Malcie, skąd wyruszy na podbój Eu ropy. - W sierpniu! - wykrzyknął Fontane, mrugając oczy ma. - To za niecałe pięć miesięcy. Jak zdołamy w tak krót kim czasie zorganizować ucieczkę, zdobyć statek, prze prowadzić nabór rekrutów i przygotować broń oraz inne, niezbędne rzeczy, gdy, w dodatku, więzienie cesarza jest tak daleko stąd? Niech pan będzie rozsądny, mon ami! - Wszystko jest zaplanowane. Szczegóły, o których mówimy, a także wiele innych, o jakich nawet nie macie pojęcia, zostały opracowane przez cesarza, mistrza logi styki. Po pierwsze statek, który rzeczywiście jest sprawą podstawową. Dlatego właśnie zaprosiliśmy tu kapitana Thorpe'a, który szczęśliwym trafem znalazł się teraz w naszym mieście. Ludzie? Broń? Nie będzie nam po trzebna wielka armia. Na razie cesarz nie zamierza nara żać życia swych wiernych popleczników w otwartym konflikcie zbrojnym. Jak zatem, spytacie, zamierza uciec? Czy chce ukryć się w pustej beczce po winie lub przebrać za zwykłego marynarza? Nie, po stokroć nie! Takie zachowanie byłoby poniżej godności człowieka, który rządził imperium, człowieka, który kupował i sprzedawał królestwa, rozdawał w prezencie korony. Bankier, niezbyt oszołomiony elokwencją generała, spoglądał na nich kwaśno. - Czy zatem ucieknie na skrzydłach? - Jesteś pesymistą, mój drogi Fontane - powiedział generał. - Po prostu odejdzie, naturellement, jak cesarz 14
i dżentelmen, pod nosem tych, którzy myślą, iż mają go w ręku. - I wynajmie sobie kajutę na statku należącym do Kompanii Wschodnioindyjskiej, czy tak? - Non, mais non! To bardziej skomplikowane, choć na dal cudownie proste. To genialny plan, naprawdę genial ny, a jego powodzenie w większości zależy, jak już mówi łem, od ludzi, którzy są z nami, od kapitana Thorpe'a, a także od pana Robeauda. - Jestem pewien, że plan jest cudowny, generale. Aby go faktycznie docenić, musimy się tylko dowiedzieć, na czym polega. Generał Montignac, rozkoszując się chwilą triumfu, uśmiechnął się i potrząsnął głową. - Co za niecierpliwość! Już mówię, o co chodzi. Kapitan Thorpe pochylił się nagle i odstawił na stół pusty kieliszek. - Chciałbym zapytać, generale, nim zaczniemy, czy wszyscy tu obecni dali panu gwarancję lojalności. Nasze zadanie jest niebezpieczne. Bylibyśmy głupcami, gdyby śmy od początku ryzykowali, że szczegóły operacji zosta ną celowo zdradzone lub beztrosko wygadane. Julia poczuła na sobie jego wzrok. Mówił do wszyst kich, ale ją głównie miał na myśli. Na ogół męskie roz mowy nie były określane mianem „beztroskich pogadu szek". - Jeśli pije pan do mnie, kapitanie - powiedziała sta nowczo - mogę pana zapewnić, że już od dłuższego cza su znam sekrety tej grupy i żaden jeszcze nie przedostał się na zewnątrz. Kapitan nie próbował się wymigiwać. - Nie chciałem pani obrazić - odparł, przechylając głowę. - W Anglii mężczyźni nigdy nie obarczają kobiet sprawami o znaczeniu politycznym lub takimi, które mogłyby stać się niebezpieczne. 15
- Pańska troska jest godna podziwu, kapitanie, ale muszę panu przypomnieć, że jesteśmy w Nowym Orle anie, a ja, jak sądzę, nie jestem pańską typową Angielką... - Właśnie, właśnie! - powiedział generał Montignac przy wtórze śmiechu pozostałych mężczyzn. Julia uśmiechnęła się lekko i kontynuowała: - Nie zamierzam brać czynnego udziału w tej wypra wie, ale może być pan pewien, że wszystko, o czym się tu mówi, nie wyjdzie poza te cztery ściany. - Nie można mieć absolutnie żadnych zastrzeżeń do panny Julii Dupre - poparł ją pan Fontane. - Napoleon nie ma bardziej oddanego poplecznika i przyjaciela. Po za tym Dupre lub któryś z nas i tak by jej wszystko opo wiedział, lepiej więc, aby została i poznała plan z pierw szej ręki. Kapitan rzucił okiem na rozbawione twarze z taką mi ną, jakby miał wątpliwości, czy powinien się wdawać w coś, co jest tak lekko traktowane. - A inni? - spytał krótko. - Oprócz panów Robeauda i de Gruysa znam pozosta łych od wielu lat - rzekł ojciec Julii, wykonując niecier pliwy gest białą dłonią. - Gdyby coś się nie udało, panu Robeaudowi grozi największe niebezpieczeństwo. To wystarczy. De Gruysa znam od paru miesięcy, zarówno osobiście, jak i z kontaktów handlowych. Zgodził się wy łożyć znaczną sumę na nasze przedsięwzięcie. Chyba nikt nie płaci za coś, co chciałby później storpedować. Byłoby to bezsensowne wyrzucanie pieniędzy. Wymuszona powściągliwość tonu, choć dość subtelna, nie uszła uwagi kapitana Thorpe'a. W tym kraju męż czyźni ginęli za lżejsze uchybienia wobec honoru. Kapi tan nie owijał słów w bawełnę i w tych warunkach męż czyźni zebrani w bibliotece mogli mu wiele wybaczyć, ale cmentarze w Nowym Orleanie pełne były ludzi, któ rzy zbyt bezpośrednio wyrażali swoje wątpliwości. 16
Julia przyglądała się Rudyardowi Thorpe'owi, który z zaciśniętymi wargami walczył sam ze sobą. Widać by ło, iż nie jest przyzwyczajony, by naginać się do woli in nych. Wyraźnie miał zwyczaj przewodzić i brać na siebie odpowiedzialność za tych, którzy mu podlegali. Nic by nie zaszkodziło, gdyby zdał sobie w końcu sprawę, że nie on tu rządzi ani że nie jest lepszy od innych. - Możemy zatem kontynuować - upewnił się generał Montignac. Po krótkiej chwili kapitan Thorpe niechęt nie skinął głową. - Instrukcje cesarza są tak proste, iż nie ma w nich miejsca na nieporozumienia i wątpliwości. Niektóre z nich już zostały wykonane. Jeśli jednak pań stwo pozwolą, przypomnę pewne ustalenia. My z Nowe go Orleanu zostaliśmy wybrani do skontaktowania się z panem Robeaudem i załatwienia mu transportu do Ang lii na amerykańskim statku. Z tym nie ma chyba kłopo tu, kapitanie Thorpe? - Nie, generale. Właścicielem „Sea Jade" był z począt ku mój ojciec, który jako Amerykanin nie życzył sobie, aby jego statek pływał pod angielską banderą. Z urodze nia jestem Brytyjczykiem i rodzina mojej matki nadal mieszka w Anglii, ale spełniłem życzenie ojca. - Bardzo dobrze. Nie mogłoby być lepiej. Kiedy pan Robeaud znajdzie się w Anglii, wsiądzie na statek Kom panii Wschodnioindyjskiej, zmierzający do Rio de Jane iro via Wyspa Świętej Heleny. Cesarz załatwił z genera łem baronem Gaspardem Gourgaudem, że ten uda się do Anglii, aby ułatwić podróż... - Gourgaud? - spytał pan Fontane. - Wydawało mi się, iż pokłócił się z Napoleonem i w trakcie awantury zażądał, aby mógł opuścić Wyspę Świętej Heleny. To nie pewny człowiek, ponoć potomek aktorów. - Właśnie, odpowiedni mężczyzna do wykonania zręcznego podstępu. Ta kłótnia została wszczęta żeby, zamydlić oczy komisarzom. Wszystkie te demaskacje, 17
szczegóły i rzekome tajemnice, które podaje Gourgaud, są takie głośne, aby ukryć ich prawdziwy cel. Wydaje mi się ponadto, że my tutaj, w Luizjanie, będziemy mogli bardziej pomóc Gourgaudowi, niż to początkowo zakła dano. Kapitanie Thorpe, niech pan łaskawie powie in nym to, co przekazał pan mnie, kiedy się spotkaliśmy kilka dni temu. - Oczywiście - odparł Anglik, prostując się na krze śle. - Najpoważniejszym problemem dla Gourgauda bę dzie to, żeby statek Kompanii Wschodnioindyjskiej po płynął na wyspę w odpowiednim terminie. Jest to pewna trudność, ponieważ, jak zapewne państwo wiedzą, wła ścicielem wyspy jest właśnie ta kompania. Oni wydzier żawili wyspę Koronie jako miejsce odosobnienia Napo leona. Tylko statki tej kompanii i angielskie statki linio we mogą wpływać do Jamestown na Wyspie Świętej He leny. Wydaje mi się, że będę mógł tu pomóc. Najstarszy brat mojej matki jest jednym z dyrektorów kompanii. Ponieważ nie ma własnych synów, od dawna propono wał mi, abym podjął pracę w jego firmie. Gdybym go przekonał, iż mam taki zamiar, mógłbym poznać rozkład statków w tej części świata albo nawet zapewnić rejs w odpowiedniej porze, jeśli byłoby to konieczne. - Tak, to się może bardzo przydać - powiedział Fon- tane, kiwając siwą głową. - Tak - potwierdził generał sucho. - Oczywiście kapi tan popłynie z Anglii do Rio de Janeiro na „Sea Jade" i tam będzie oczekiwał na cesarza. Gdy tylko Napoleon przybędzie do Rio i wejdzie na statek, kapitan popłynie na Maltę. Marcel de Gruys, który dotąd był jedynie biernym ob serwatorem, poruszył się na krześle. - Ciekaw jestem, czego za to wszystko oczekuje kapi tan Thorpe - powiedział wolno, obrzucając Anglika cy nicznym spojrzeniem czarnych oczu. 18
- Spodziewam się zapłaty - odparł Thorpe, odwraca jąc się twarzą do de Gruysa. Zapadła cisza. Mężczyźni przy stole spoglądali po so bie. - No i co? - spytał generał zawadiacko. - Czego się spodziewaliście? Nie każdy chce służyć cesarzowi z mi łości. - To prawda - powiedział nieszczęśliwym głosem Fontane. Jeden czy dwóch mężczyzn mruknęło coś pod nosem. - Być może - powiedziała rezolutnie Julia - ale czy to mądre zaufać człowiekowi, który jest tej samej narodo wości co odwieczni wrogowie Napoleona, a dziś jego strażnicy? - Ma rację - powiedział Fontane. - Oczywiście - dodał Marcel de Gruys, z aprobatą rzucając okiem na Julię. - Moim zdaniem powinniśmy poprosić kapitana Anglika o jakiś dowód jego lojalności dla sprawy, na której zamierza zarobić. Napięty mięsień pojawił się na policzku kapitana, a je go oczy pociemniały. - W interesach zawsze wystarczało moje słowo - stwierdził celowo rozwlekłym głosem. - Nie prosiłem o udział w tym przedsięwzięciu. Generał Montignac i pan Dupre podeszli do mnie w restauracji „Maspero", kiedy usłyszeli, że mówiłem o moim zamierzonym po wrocie do Anglii w krótkim czasie. Nic mnie to nie ob chodzi, czy Napoleon Bonaparte przeżyje resztę swych lat jako tyran Longwood, czy jako władca Europy. Nie muszę być posłuszny żadnemu człowiekowi i nikt nie jest moim bohaterem. Najważniejsze są dla mnie morze i mój statek. Nie mam nic więcej do dodania. Jeśli jed nak mają państwo wątpliwości, najprościej będzie wysłać w tę podróż jeszcze kogoś spośród państwa. - Doskonała propozycja - orzekł pan Dupre. 19
Marcel de Gruys skinął głową. Julia odwróciła wzrok od ojca i de Gruysa i zobaczyła wlepione w siebie oczy kapitana. W jego wzroku czaiła się złość, połączona z głęboką awersją do tłumaczenia się z własnych myśli i uczynków. Julia spodziewała się, że odczuje przyjemną satysfakcję. Oto miała swój rewanż za to, iż Rudyard Thorpe chciał ją wykluczyć z zebrania. Tymczasem nie czuła żadnej satysfakcji, tylko dziwne kłucie w żołądku. A także, mimo obecności ojca, dreszcz strachu. W chwilę później wściekłość kazała jej podnieść głowę i spojrzeć Anglikowi prosto w oczy. Jednakże w głębi duszy zrozumiała jak nigdy przedtem, że jako kobieta jest bardziej podatna na psychiczne upokorze nia. - Dobrze - powiedział generał, rozglądając się wo kół. - Jeśli wszyscy są zadowoleni, przechodzimy do dal szych szczegółów. Jest jeszcze parę spraw, dość ważnych, które musimy omówić. - Ja myślę - prychnął pan Fontane. - Tak się ładnie mówi o tym, że nie potrzebujemy broni i nikt nie będzie ryzykował życia, ale co się stanie, kiedy się okaże, że ce sarza nie ma już na wyspie? Natychmiast wyruszą za nim w pościg uzbrojone angielskie okręty wojenne. Statek z cesarzem zostanie wysadzony w powietrze, gdy tylko go zobaczą. Próba ucieczki będzie doskonałym pretek stem, aby pozbyć się Napoleona. - To, co pan mówi, jest prawdą - odparł kapitan Thorpe. - Dano mi jednak do zrozumienia, że z tym nie będzie kłopotu. - Nie będzie kłopotu?! - wykrzyknął Fontane, wpa trując się w kapitana, jakby był wariatem. - To prawda - potwierdził generał. - Nie mamy po wodu uważać, że nieobecność Napoleona wyjdzie na jaw, nim on sam zechce to ogłosić. A wtedy Anglicy będą musieli się bronić, a nie myśleć o złapaniu więźnia. 20
- Mówi pan za bardzo tajemniczo - powiedział Fon- tane, machając ręką. - Wcale nie - odparł generał z uśmiechem. - Nieobec ności cesarza nikt nie zauważy, bo pan Robeaud zajmie jego miejsce, jak to robił wiele razy. Fontane odwrócił się na krześle i spojrzał na niskiego, pulchnego mężczyznę, który siedział między nimi tak spokojnie. - Czy to prawda? - spytał bankier. Robeaud skinął głową. - Dlaczego pan to robi? - zainteresował się Marcel de Gruys podejrzliwie. - Dla pieniędzy, jak nasz kapitan? Robeaud zmarszczył brwi. - To trudne pytanie. Dla pieniędzy, tak, ale także z wielu innych powodów. Czy mogę to wyjaśnić? - Nie tylko pan może, ale nawet powinien. - De Gruys spojrzał na innych. - Merci - odparł Robeaud, ponownie skłaniając głowę w skromnym geście. - Urodziłem się w rodzinie chłop skiej w Baleicourt, małym miasteczku we Francji. Jako młody chłopak zostałem zabrany do wojska jako volti- geur, żołnierz lekkiej piechoty Trzeciego Regimentu. Wkrótce zwrócił na mnie uwagę oficer wywiadu, puł kownik de Rochalve, ze względu na moje podobieństwo do cesarza. Pewnego wieczoru wezwał mnie do swego biura i powiedział, że pojadę do Paryża ze specjalnym za daniem. Pan Fouche... - Minister policji - mruknął generał Montignac. - Tak jest. Minister policji musiał znaleźć człowieka, który mógłby odciążyć cesarza w wielu męczących obo wiązkach, kogoś, kto chodziłby na spotkania i bale, na inspekcje wojska, kto brałby udział w wielu uroczysto ściach organizowanych przez władze miasta. Cesarz miał tyle zajęć, że nie starczało mu czasu na rządzenie czy na planowanie swych kampanii. Nie chciał już tracić więcej 21
czasu, ale należało się liczyć z narodem i władzami cy wilnymi. Ja, proszę państwa, byłem uważany za najbar dziej podobnego do Napoleona, choć jestem trochę niż szy i młodszy. Wzrost można było poprawić specjalnymi butami z wkładkami, poza tym starałem się jak najczę ściej siedzieć. Jeśli zaś chodzi o wiek, to cesarz nie miał nic przeciwko temu, aby wydawać się młodszym, niż był w istocie. - Niesłychane - powiedział pan Fontane, wyrażając opinię zebranych. Generał Montignac i pan Dupre, któ rzy znali już tę historię, uśmiechnęli się do siebie. - Być może. - Robeaud wzruszył lekko ramionami. - W każdym razie otrzymałem błogosławieństwo cesarza. Od razu zabrano mnie do Wersalu i w ukryciu uczono, jak mam mówić, gestykulować, chodzić i ubierać się, aby przypominać Napoleona. Generał Gourgaud ze swym przygotowaniem teatralnym był szalenie pomocny. Na uczono mnie czytać i pisać, a potem ćwiczyłem pismo ce sarza, a zwłaszcza jego podpis. Wydaje mi się, że z powo dzeniem naśladowałem Napoleona. Przez cztery i pół ro ku zastępowałem cesarza w wielu żmudnych czynno ściach. Potem przyszła klęska i abdykacja. Dostałem pewną sumę pieniędzy i zrezygnowano z moich usług. Ale po bogactwach życia na dworze nie wyobrażałem so bie życia na wsi jako prosty chłop. Tymczasem moi ro dzice w Baleicourt zmarli, zostawiając moją jedyną sio strę samą na świecie. Postanowiliśmy we dwoje wyemi grować do nowego świata i nowego życia w Luizjanie. Nieźle nam się powodziło, choć pieniądze, które wcześ niej dostałem, się skończyły. A potem, cztery miesiące temu, zacząłem odczuwać bóle brzucha. Lekarz, do któ rego się udałem, powiedział mi, że mam przed sobą naj wyżej dwa, trzy lata życia. Moja siostra nigdy... To zna czy nie jest w żadnym kierunku uzdolniona ani dość in teligentna. Beze mnie skończyłaby w przytułku albo 22
musiałaby żebrać na ulicy. Zdesperowany, napisałem do cesarza. Po jakimś czasie marynarz z obcego statku przy wiózł mi odpowiedź. Jeśli zgodziłbym się pojechać na Wyspę Świętej Heleny i spędzić tam moje ostatnie dni w komforcie, Napoleon zapewniłby mojej siostrze rentę do końca jej życia. Co za radość, panowie! Mój cesarz mnie potrzebuje, znów się na coś przydam, a moja sio stra będzie miała zapewnioną opiekę. Jak mogłem od mówić? - W żadnym razie - przyznał generał Montignac, kła dąc rękę na ramieniu Robeauda. - To wielki zaszczyt, którego ci doprawdy zazdroszczę, mon ami. - Jest pan zbyt uprzejmy, generale - powiedział Ro- beaud. - Ale skończę moją opowieść. Kazano mi się zgłosić do generała Montignaca, tutaj w Nowym Orle anie. Zrobiłem to i teraz czekam na dalsze rozkazy. - Widzicie, jakie to piękne i proste rozwiązanie, przy jaciele? - spytał generał, rozkładając ręce. - Pan Ro- beaud pojedzie do Anglii jako kupiec, a może plantator, rozglądając się po świecie. Trasa jego podróży powrotnej będzie wiodła przez Wyspę Świętej Heleny i Rio de Janei ro. Kiedy zawinie do Jamestown, poprosi o audiencję u cesarza, może z kimś jeszcze. W Longwood zamieni się miejscami z Napoleonem i cesarz popłynie dalej do Ameryki Południowej. Stamtąd na Maltę i do Europy. Jeżeli Anglicy nie zauważą, że ich więzień uciekł, nikt nie podniesie alarmu, nie zorganizuje pościgu. Maskara da może trwać wiecznie albo do czasu, dopóki cesarz nie odzyska władzy. Ojciec Julii chrząknął. - Wielokrotnie mówiliśmy o tym, że w tej okrężnej podróży na Wyspę Świętej Heleny powinien wziąć udział ktoś trzeci, po pierwsze, aby odwrócić uwagę od pana Robeauda, i po drugie, aby - przepraszam, kapita nie - zapewnić powodzenie misji. Czuję w sobie wielką 23
chęć, żeby stać się częścią przedsięwzięcia, jak na pewno my wszyscy, a ponieważ posiadam środki na zaspokaja nie moich zachcianek, proponuję, abym razem z córką towarzyszył panu Robeaudowi. Julia spojrzała na ojca błyszczącymi oczyma. Jego pro pozycja wcale nie wynikała z nagłego impulsu. Rano oj ciec powiedział jej, że pojadą na tę wyprawę i że są ku te mu ważne powody. Sprytnie pokierował rozmową, aby to kapitan zaproponował dodatkowych pasażerów. Ojciec był niesłychanie mądrym człowiekiem, który wiele mógł osiągnąć pod przewodnictwem silnego i dynamicznego przywódcy. Julia odruchowo dotknęła złotej pszczoły na szyi. - Ja też uważam tę propozycję za szalenie interesują cą - odezwał się Marcel de Gruys, wykrzywiając usta w ironicznym uśmiechu. - Może oprócz Robeauda na „Sea Jade" zmieści się troje dodatkowych pasażerów. Kapitan Thorpe spojrzał z pogardą na de Gruysa. - Na pewno się zmieści, ale chciałbym państwu przy pomnieć, że nie jest to wycieczka dla przyjemności. Wie le rzeczy może się nie powieść. Istnienia Robeauda nie da się zachować w kompletnej tajemnicy. Jeśli ktoś roz pozna go w Anglii i powiadomi władze, wszyscy, którzy będą mu towarzyszyć, także zostaną pojmani. Albo, daj my na to, jakiś strażnik czy urzędnik w Longwood na bierze podejrzeń? Wtedy będą państwo mieli szczęście, jeśli skończy się na aresztowaniu. A jeżeli ktoś wykryje zamianę? Nie będzie problemu, jeśli to się zdarzy na po kładzie statku należącego do Kompanii Wschodnio indyjskiej, ale jeśli odkryją jego obecność na „Sea Jade", będziemy zmuszeni stale uciekać i być może nie będzie my mogli wpłynąć do portu przeznaczenia. - Wolałby pan więc wypłynąć w tę podróż bez towa rzystwa, kapitanie - powiedziała Julia, zaczepnie uno sząc w górę brodę. 24
- Z pewnością wolałbym nie mieć kobiety na pokła dzie - odparł kapitan twardym głosem. Julia otworzyła usta, aby mu odpowiedzieć, ale ojciec ją uprzedził. - Znamy pańskie stanowisko, kapitanie - rzekł gład ko. - Jestem pewien, iż jeśli zdecydujemy się popłynąć, zwolnimy pana z odpowiedzialności za nasze bezpie czeństwo. - Obawiam się, że to nie będzie możliwe - wyjaśnił kapitan. - Kiedy znajdą się państwo na moim statku, bę dę za państwa odpowiadał, niezależnie od państwa ży czeń w tym względzie. - Dobrze wiedzieć, że tak poważnie traktuje pan swo je obowiązki - powiedział pan Dupre, choć Julia zauwa żyła, że wcale nie był zadowolony. - Ja, na przykład, wcale nie palę się do takiej podró ży - odezwał się pan Fontane. - Nie widzę jednak powo du, dla którego obecność pana Dupre i jego córki albo pana de Gruysa miałaby jakoś wpłynąć na wynik przed sięwzięcia. Le bon Dieu wie, że koszty podróży są już dość wysokie. Można było pomyśleć, iż bankier mówił o kosztach moralnych i psychicznych, ale zebrani w bibliotece nie mieli złudzeń. Wszyscy wiedzieli, że Charles Dupre, dzięki zarobkom z produkcji cukru, najwięcej zainwe stował w wyprawę, a Marcel de Gruys plasował się tuż za nim. Kapitan spojrzał na nich, marszcząc brwi. Właściwie zrozumiał słowa bankiera. Nie miał już wątpliwości, kto trzymał finanse. Wprawdzie zazwyczaj nie kierował się sprawami finansowymi, ale teraz, po krótkim namyśle, skinął głową. - Bardzo dobrze. Proszę nie zapominać, że państwa ostrzegałem. Wypływamy do Anglii w ciągu najbliższego tygodnia. Jeśli kogoś nie będzie na pokładzie „Sea Jade", 25
kiedy wyciągniemy kotwicę, zostanie w Nowym Orle anie. Julia chciała zaprotestować. Do głowy jej nie przyszło, że wypłyną tak prędko. Musiała nie tylko przygotować ubrania i swoje rzeczy na wiele miesięcy spędzonych na morzu, lecz także pamiętać o klimacie tak różnym od połu dniowej Luizjany. Ponadto musiała się zająć także garde robą ojca, odwołać wszystkie spotkania do końca sezonu, zamknąć dom w mieście i upewnić się, że ich posiadłość w Beau Bocage nie ucierpi podczas ich nieobecności. Te go się nie da zrobić - pomyślała i już miała coś powie dzieć, gdy wzrok jej padł na ironiczny wyraz twarzy Thorpe'a. Zmusiła się do uśmiechu i przysięgła sobie w duchu, iż zdąży ze wszystkim. Generał Montignac wstał. - Za cesarza! - zawołał. - I za wszystkich, którzy po płyną, aby go uwolnić. Kiedy umilkł chór głosów, Julia wstała i podeszła do mężczyzn. - Proszę o wybaczenie, panowie - odezwała się - ale muszę wracać do gości, gotowi pomyśleć, że ich opuści łam. Mam nadzieję, że niedługo pójdą panowie za moim przykładem. - Z pewnością, ma chere - odparł ojciec. Generał i pan Fontane z uśmiechem skinęli głowami. De Gruys pod niósł w górę kieliszek. - Panowie, wznoszę toast za najpiękniejszą bonapar- tystkę w Nowym Orleanie! Julia roześmiała się i dygnęła lekko w podziękowaniu za komplement. Podziw i aprobata napełniły ją miłym ciepłem. Kiedy jednak wyszła i ruszyła w powrotną dro gę wzdłuż mokrego krużganka, towarzyszyło jej spojrze nie niebieskich oczu kapitana Rudyarda Thorpe'a. Być może był w nich podziw, ale brakowało ciepła i aprobaty.
Rozdział II Lektyka trzęsła się na błotnistej ulicy. Deszcz falami uderzał w okna, zasłaniając ulicznych sprzedawców i przechodniów, skulonych przed ulewą pod balkonami. Choć było jeszcze dość wcześnie, światła z kawiarni roz jaśniały chodniki, rzucając ciepłe promienie przemok niętym i zziębniętym nieszczęśnikom, którzy musieli przy tej okropnej pogodzie przebywać na ulicy. W lektyce Julia z zaciśniętymi wargami trzymała się jed ną ręką aksamitnego uchwytu, wyglądając przez zamglone okno. Ojciec powiedział, że spotkają się w domu, przy Royal Street, przed wyruszeniem na „Sea Jade". Wyszedł do kawiarni, aby pożegnać się z przyjaciółmi. Prawie trzy godziny Julia czekała na jego powrót, ale w końcu postano wiła sama wyruszyć do portu. Nie należało dawać kapita nowi Thorpe'owi pretekstu do wypłynięcia bez nich. Wprawdzie statek miał wypłynąć dopiero następnego dnia rano, ale Anglik, który nie chciał ich ze sobą zabrać, mógł skorzystać z okazji, aby nie wpuścić ich na statek. Charles Dupre nie należał do mężczyzn punktual nych. Czas, czy to własny, czy cudzy, nie miał dla niego wielkiego znaczenia. Z drugiej strony takie zachowanie nie bardzo było do niego podobne. Traktował córkę jak każdą inną kobietę, z pewną rewerencją i przesadną tro ską o spokój jej ducha. Musiało zajść coś nadzwyczajne go, co nie pozwoliło mu nawet na przekazanie wiadomo ści i wyjaśnienie spóźnienia. 27
Gdy Julia wyciągała szyję, rozglądając się wokół, tra garz z przodu poślizgnął się na zabłoconej ulicy. Lekty ka przechyliła się gwałtownie i Julia spadła z siedzenia, uderzając nosem o lustro. Z zupełnie niestosownymi dla kobiety słowami na ustach podniosła się i usiadła z po wrotem. Po ciężkiej pracy ostatnich paru dni, do której nie była przyzwyczajona, bolały ją wszystkie mięśnie. Oczy piekły ją z niewyspania i od dymu świec, przy któ rych pracowała do północy. Ostatnie dni były koszma rem. Choć jej palce zostały na zawsze, jak się poważnie obawiała, zabrudzone atramentem od pisania setek li stów i wysyłania ich po całym mieście, wcale nie była pewna, czy poradziła sobie ze wszystkimi zobowiązania mi. Kufry i pudła jechały za nią na wozie, ale nie miała pojęcia, co w nich się znajdowało. Jej wierna od pięt nastu lat służąca, Minna, dowiedziała się po siedmiu la tach małżeństwa z lokajem rodziny Dupre, że zostanie po raz pierwszy w życiu matką, i chodziła jak w transie, my śląc o maleńkich, białych kaftanikach, a nie o ubraniach swych państwa. Oczywiście fakt, że ciężarna kobieta nie mogła wyruszyć w wielomiesięczną podróż statkiem do okoła świata, oznaczał kolejne kłopoty. Zamiast jednak przyuczać młodą dziewczynę, która prawdopodobnie przez cały czas cierpiałaby na chorobę morską, a po przyjeździe do Anglii popadła w melancholię, Julia po stanowiła sobie radzić sama. W końcu często sama się czesała i ubierała. Najtrudniejsze było niewątpliwie pra nie i prasowanie, ale wiedziała, że jakoś się z tym upora. Kupiono i spakowano serwety, sztućce, pościel, arty kuły toaletowe, podróżne biureczko, karty do gry, wizy tówki i wiele innych rzeczy, ale Julia miała cały czas wra żenie, że zapomniała o czymś istotnym. Była mokra i zziębnięta, gdyż stała wcześniej na dziedzińcu, czekając na wezwaną lektykę. Gdyby ojciec wrócił, pojechaliby do portu powozem, ale musiała go dla niego zostawić. 28