Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Boswell Barbara - Dobrana paczka

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :626.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Boswell Barbara - Dobrana paczka.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse B
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 94 osób, 64 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (1)

Beti8• 2 lata temu

Dzięki

Transkrypt ( 25 z dostępnych 60 stron)

Barbara Boswell DOBRANA PACZKA ROZDZIAŁ PIERWSZY - Jak juŜ się nie wiedzie, to we wszystkim? - Wielebny Will Franklin potrząsnął głową z niedowierzaniem. - Trudno się z tym zgodzić, Mac. - Za duŜo cynizmu i pesymizmu. A gdzie... - Pozytywne myślenie? - wtrącił Macauley Wilde. - Wiem, wiem. Przeczytałem ksiąŜkę, którą mi poŜyczyłeś. Próbowałem myśleć pozytywnie, kiedy juŜ po pierwszym dniu pobytu zabroniono Brickowi na tydzień wstępu do nowej szkoły, bo bił kolegów. Podobnie, kiedy Lily chyłkiem wykradła się z domu i nie wróciła na noc, a takŜe gdy mały Clay został zawieszony w prawach ucznia po tym, jak ze swoim „gangiem” włamał się do laboratorium biologicznego i wypuścił z klatek wszystkie białe myszki. - Wiem, Ŝe to bywa trudne - przerwał pastor, nie godząc się z czarnowidztwem Maca, choć w tej sytuacji pesymizm mógł wydawać się uzasadniony. - Dzieci twojego brata, Reida, rzeczywiście miały trudności z przystosowaniem się do Ŝycia w Bear Creek. - Wcale się nie przystosowały - rzekł ponuro Mac. - A co gorsza, nie mają zamiaru tego uczynić. To maniacy. - Nie przeczę, Ŝe cała czwórka jest... trudna. - Wielebny pastor chrząknął, mając świadomość, Ŝe nie uŜył najtrafniejszego przymiotnika, lecz jako duchowny chciał znaleźć moŜliwie taktowne określenie. PrzecieŜ w odniesieniu do dzieci nie mógł zastosować słów: „skandaliczne”, „potworne” albo „ohydne”. - Myślałem raczej o sile modlitwy - wyjaśnił. - Środki religijne nie poskutkują, chyba Ŝe zaczniemy odprawiać egzorcyzmy. - śartujesz, Mac. - Pastor uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Zawsze miałeś poczucie humoru. - Nie Ŝartuję. Dzieci są u mnie prawie pięć miesięcy i coś trzeba z tym zrobić. Kiedy zjawiły się w czerwcu, sądziłem, Ŝe przez lato jakoś się ustatkują i we wrześniu spokojnie pójdą do szkoły. Ale nic z tego. Jest coraz gorzej. Mamy połowę października i jestem w rozpaczy. To nie moŜe trwać dłuŜej. - Myślisz o oddaniu ich stanowej opiece społecznej? - Ha! Nikt ich nie weźmie. Skoro są tu tak krótko, władze Montany uwaŜają, Ŝe powinny zostać odesłane do swego rodzinnego stanu, Kalifornii, a ci z Kalifornii odpowiadają, Ŝe to juŜ nie ich problem. Dzieciaki są niepoprawne i sieją postrach wśród pracowników opieki społecznej. - Widzę, Ŝe za wszelką cenę chcesz zatrzymać potomstwo Reida i Lindy. Godna podziwu odwaga. Chciałem powiedzieć: oddanie - poprawił się wielebny Will. - To moi bliscy - westchnął Mac. - Kochałem brata i bardzo lubiłem jego Ŝonę, chociaŜ inaczej podchodziliśmy do wielu spraw. - Większość ludzi miała inne poglądy na Ŝycie niŜ Reid i Linda - taktownie zauwaŜył pastor. - Szkoda, Ŝe nie wziąłeś dzieci zaraz po śmierci ich rodziców. Rok, który spędziły u twego brata Jamesa i jego Ŝony, Ewy, był dość... niefortunny. Sądzę, Ŝe większość problemów, które masz z nimi, wzięła się z tamtego... trudnego okresu. - Wiem. Ja teŜ nie chciałbym mieszkać z Jamesem i Ewą. Proponowałem, Ŝe zaopiekuję się dziećmi, ale oni stwierdzili, iŜ tylko małŜeństwo moŜe się nimi zająć. - Mac skrzywił się. - Uznali, Ŝe skoro mam za sobą nieudany związek, to przebywanie ze mną pod jednym dachem będzie szkodliwe dla dzieci. Nie nadawałem się do wychowywania dzieci brata, dopóki nie okazało się, Ŝe James i jego Ŝona nie mogą wy- trzymać z małymi potworami. - James i Ewa bez wątpienia mieli dobre zamiary, ale są... - pastor przerwał i odkaszlnął. - Trudni. Znów uŜyłem tego słowa, lecz jako duchowny nie mogę uŜyć określeń: zadufani w sobie, obłudni i małostkowi, kiedy mówię o stadle małŜeńskim. A temu, Ŝe twoje małŜeństwo się rozpadło, nie jesteś winien. Byliście z Amy zbyt młodzi, kiedy się pobieraliście. KaŜde z was oczekiwało czegoś innego, więc się rozstaliście. Trudno. Nieszczęście. Stało się. Było, minęło i nie powinno cięto powstrzymywać od wejścia w następny, trwały związek. - Wyszło szydło z worka. Ciągle mi powtarzasz: „znajdź sobie miłą dziewczynę i oŜeń się”. - MałŜeństwo oznacza stabilizację. Nie wspominając o tym, Ŝe dzieci rozpaczliwie potrzebują matki. - Wiedziałem, Ŝe to powiesz. - Mac wstał i zaczął chodzić tam i z powrotem wzdłuŜ ściany ozdobionej łbem łosia o wspaniałym poroŜu, pośrodku której znajdował się duŜy, granitowy kominek. - Rzeczywiście

nie spieszno mi było do małŜeństwa po doświadczeniach z Amy, choć wiem, Ŝe sam nie mogę wychowywać dzieci. Jednak kiedy w końcu uznałem, Ŝe powinienem się oŜenić, to zgadnij, co się okazało. Oto Ŝadna kobieta nie jest zainteresowana małŜeństwem, jeśli wiąŜe się to z opieką nad potomstwem mojego brata. - Naprawdę rozmawiałeś o ślubie z którąś z twoich... znajomych? - spytał zaciekawiony pastor. - Niezupełnie, ale im o tym napomykałem. Jill Finlay wzruszyła ramionami i powiedziała, Ŝe nie będzie wychowywać Ŝadnych innych dzieci poza własnymi. Tonya Bennett zaproponowała, bym pozbył się całej czwórki, a wówczas porozmawiamy o małŜeństwie. Marcy Tanner przyznała, Ŝe chce wyjść za mnie, ale była przekonana, Ŝe dzieci pozbawią nas szansy na szczęście, więc powinienem poszukać im innego domu. Oczywiście, gdyby nie dzieci, nie potrzebowałbym się Ŝenić z Ŝadną z nich. Nawet nie chciałbym. Ale jest jak jest... To beznadziejne. Jaka kobieta przy zdrowych zmysłach zostanie moją Ŝoną i zamieszka z „bandą czworga”? - Pomyśleć, Ŝe zaledwie rok temu, na walentynkowym balu dobroczynnym, zostałeś uznany za najbardziej poŜądanego kandydata na męŜa w całym Bear Creek - westchnął wielebny Will. - CóŜ, jestem rozczarowany postawą Jill, Tonyi i Marcy, ale trudno im się dziwić. Potrzebujesz kobiety o wyjątkowej wraŜliwości i zaangaŜowaniu, a te panie nie odznaczają się takimi cechami. Za to ja znam kogoś odpo- wiedniego. - Próbujesz bawić się w swata? Dziękuję, ale nie trzeba. Jeśli sam nie mogę znaleźć... - Mac, wybacz, Ŝe przeszkadzam! - Do pokoju wpadł wysoki, dobrze zbudowany kowboj, najwyraźniej czymś poruszony. Macauley poczuł, Ŝe zamiera mu serce. Zarządca rancza, Webb Asher, nie zwykł bez powodu wpadać w panikę. - Co się stało, Webb? - Mamy zniszczone ogrodzenie na północnym pastwisku. Nie wiem, jak do tego doszło, ale zostało stratowane przez bydło, które przemieszcza się teraz w kierunku Blood Canyon. - A juŜ myślałem, Ŝe nie moŜe być gorzej! - jęknął Mac. - Musimy natychmiast naprawić płot i zacząć zaganiać krowy. - Spojrzał na zegarek. - O piątej powinienem odebrać Autumn po lekcji tańca w miejskim ośrodku kultury. - Mógłbym poprosić moją córkę, Ŝeby odwiozła małą do Double R - zaofiarował się pastor. - Myślisz, Ŝe Autumn wsiądzie do auta z Tricią? - Nie wiem. - Mac znowu zaczął krąŜyć po pokoju. - Autumn nie zna Tricii zbyt dobrze, a te jej lęki... Wszędzie widzi czające się niebezpieczeństwo. Jak mogę być w dwóch miejscach jednocześnie? Odebrać Autumn i pracować na północnym pastwisku? - Gdybyś miał Ŝonę, pilnowałaby dzieci, gotowałaby i... - Obiad! - Mac z rozpaczą złapał się za głowę. - Do licha, zapomniałem o obiedzie. - A Lily nie moŜe czegoś ugotować? - spytał pastor. - Wiem, Ŝe w liceum ma lekcje gotowania, bo i moja Tricią tam się uczy. - Lily prędzej podpali kuchnię albo otruje pozostałe dzieci. I to umyślnie - westchnął Mac. - Pani Lattimore przygotowuje nam gulasz na trzy dni, kiedy przychodzi sprzątać, lecz przez następne cztery dni tygodnia ja muszę martwić się o posiłki. - Ta młoda dama, którą miałem na myśli, przepada za gotowaniem - zauwaŜył wielebny Will. - Znakomicie radzi sobie z dziećmi i zawsze pragnęła mieć rodzinę. Pracuje w Waszyngtonie. Z jej listów wynika, Ŝe chciałaby coś zmienić w swoim Ŝyciu. MoŜemy sprowadzić ją do Bear Creek i... - Byłaby kimś w rodzaju narzeczonej na zamówienie? - To nie gorsze niŜ ogłoszenie matrymonialne w gazecie - nie ustępował pastor. - A mój plan z pewnością jest lepszy i bezpieczniejszy. Mogę ręczyć za ciebie i Karę. Oboje... - Hej, Mac, twój bratanek prowadzi dŜipa! - krzyknął Webb i ruszył ku frontowym drzwiom. - Brick? Powinien być w szkole. Jeśli znowu go wyrzucili... Trzej męŜczyźni wybiegli na ganek. - Dobry BoŜe, to mały Clay! - sapnął pastor. Przez moment jak sparaliŜowani wpatrywali się w drugoklasistę siedzącego za kierownicą.

- Wujku Mac! - zawołał Clay, wtaczając się dŜipem na podjazd. - Dzisiaj wcześniej odesłali mnie do domu, bo jestem zaraŜony. Zobacz, jak dobrze prowadzę! - Czym zaraŜony? - Słyszałem, Ŝe w szkole podstawowej zanotowano przypadki wietrznej ospy - powiedział wielebny Will. - Jeśli Clay to złapał, co najmniej przez tydzień nie będzie chodził do szkoły. Moja mała Joanna parę lat temu przez dwa tygodnie leŜała w łóŜku chora na ospę. - OŜenek wydaje się sprawą nie cierpiącą zwłoki - przyznał Mac. - Rozsądny związek między dwojgiem dorosłych ludzi, którzy wiedzą, czego chcą. Pastorze, czym prędzej sprowadź tę dziewczynę, o której wspomniałeś. Na mój koszt - dorzucił, biegnąc w kierunku dŜipa. Kara Kirby po raz kolejny czytała list, bezskutecznie pragnąc odmienić jego sens: Z przykrością informujemy, Ŝe ze względu na cięcia budŜetowe zmuszeni jesteśmy zmniejszyć zatrudnienie w naszym ministerstwie i pani stanowisko zostało przewidziane do redukcji w terminie trzydziestu dni od niniejszej daty. Z listu wynikało, Ŝe nie chodzi o kwestionowanie jakości pracy, którą Kara wykonywała doskonale, lecz o oszczędności budŜetowe w dziedzinie, która przestała być traktowana priorytetowo. Straciła pracę statystyka! Za trzydzieści dni będzie bezrobotna. Gorące łzy napłynęły jej do oczu. Poczuła, Ŝe ogarnia ją strach. Wykonywała to zajęcie przez ostatnich pięć lat! Prawda, Ŝe przewaŜnie było nudno, ale zarabiała nieźle, miała zapewnioną opiekę medyczną, a takŜe tydzień płatnego urlopu. W zeszłym roku Kara mogła sobie pozwolić na opłacanie czynszu za mieszkanie bez brania współlokatorki. Zawsze była raczej introwertyczna i nieśmiała, ale dzielenie lokum z róŜnymi dziewczętami sprawiało, Ŝe prowadziła bardziej urozmaicony tryb Ŝycia. Kiedy jednak ostatnia współmieszkanka wyszła za mąŜ, Kara zdecydowała się mieszkać sama, mając za towarzysza jedynie syjamskiego kota o imieniu Tai. Trzy miesiące temu, w dniu własnych urodzin, siedziała przed telewizorem z kotem na kolanach i podsumowywała swoje Ŝycie. Miała dwadzieścia sześć lat, była samotna. Niewielki krąg przyjaciół rozpadł się, znajomi pozakładali rodziny albo wyjechali i tylko w jej Ŝyciu nic się nie zmieniło. W perspektywie rysowała się smutna, samotna przyszłość bez męŜa i dzieci. A teraz jeszcze bez pracy! Tai miauknął i zeskoczył z tapczanu. - Och, koteczku, co my zrobimy? - Kara z trudem przełknęła ślinę. W najczarniejszych myślach nie przypuszczała, Ŝe moŜe być aŜ tak źle. Dzwonek telefonu wyrwał ją z ponurych rozmyślań. - Kara? - w słuchawce rozległ się ciepły głos wielebnego Willa Franklina. - Wujek Will! - wykrzyknęła dziewczyna z przejęciem. - Nie chciałabyś przyjechać do nas z wizytą, moja droga? - Bardzo bym chciała, ale... - śadnych „ale”. Opłacę całą podróŜ. Ginny, dziewczynkom i mnie bardzo zaleŜy na twoim przyjeździe do Montany tak szybko, jak to moŜliwe. Stojąc przy wyjściu z lotniska w Helenie, Mac Wilde po raz setny oglądał fotografię otrzymaną ty dzień temu od pastora. Na zdjęciu widniała podobizna Kary Jo Kirby. Ostatnio Mac był zmuszony ponaglić wielebnego Willa, by ten skontaktował się jak najszybciej z dziewczyną z Waszyngtonu. Po tym, jak parę dni temu przyłapano Bricka ukrytego w dziewczęcej przebieralni z polaroidem w ręku i po gonitwie za chorym na ospę Clayem, który uciekał, nie pozwalając sobie posmarować krost maścią, Mac uznał, Ŝe związek małŜeński to po prostu Ŝyciowa konieczność. Wielebny Will był zachwycony. - Znam Karę od lat i gwarantuję, Ŝe jest godną zaufania dziewczyną. Musisz wiedzieć, Ŝe prawie przez pięć i pół roku byłem jej ojczymem. Wychowywałem ją od trzeciego do ósmego roku Ŝycia, a potem ja i jej matka rozwiedliśmy się - powiedział. Mac przyglądał się mu bez słowa. Znał Willa i Ginny Franklinów od piętnastu lat, odkąd pastor przybył do Bear Creek. Oboje wraz z córkami, szesnasto- i dwunastoletnią, stanowili niezwykle przykładną rodzinę. Mac Wilde po raz pierwszy usłyszał o poprzedniej pani Franklin. - To nie tajemnica, choć rzadko mówię o swoim pierwszym małŜeństwie. Nie ma powodu, a poza tym

Ginny nie chce do tego wracać. Przez lata utrzymywałem kontakt z Karą, choć nie widywaliśmy się tak często, jak byśmy tego pragnęli. - Pastor podał Macowi fotografię. - Została zrobiona prawie pięć lat temu. Miałem wówczas konferencję w Waszyngtonie i odwiedziłem moją byłą pasierbicę. Mac wpatrywał się w zdjęcie. Uśmiech Kary Kirby wyglądał na wymuszony. Miała zgrabny, mały nosek, ładne, białe zęby i brązowe, ostrzyŜone na pazia włosy. Grzywka, przy której modelowaniu na pewno nie uŜyto Ŝadnego Ŝelu, podkreślała duŜe, szeroko otwarte oczy dziewczyny, w których na czerwono odbił się błysk flesza. Według opinii wielebnego Willa, Kara miała piwne oczy. Młoda kobieta z fotografii, ubrana w białe spodnie i brzoskwiniową bluzkę, była szczupła, choć przez ostatnie pięć lat mogła utyć. Jakieś parę kilogramów, pomyślał Mac, przełykając ślinę. Nic nie szkodzi. Jeśli tylko miała taki charakter i zalety, o których wspominał pastor, i jeśli zechce poświęcić się dla zrozpaczonego męŜczyzny oraz czwórki nieznośnych dzieci, to on, Mac, miał diabelne szczęście, Ŝe na nią trafił. Dźwigając podróŜną klatkę kota, Kara skierowała się ku wyjściu. Po drodze rozglądała się uwaŜnie, ale wśród osób oczekujących na pasaŜerów samolotu nie mogła dostrzec wielebnego Willa Franklina. - Przepraszam, czy pani Kara Kirby? - Tak. - Dziewczyna zatrzymała się i spojrzała na duŜo wyŜszego od siebie męŜczyznę. - Jestem Mac Wilde. Przyglądał się jej uwaŜnie. Nie zmieniła się przez te pięć lat. Miała taką samą fryzurę jak na starym zdjęciu i duŜe piwne oczy. Była kruchą, delikatną dziewczyną o smukłych kształtach, choć to, co interesowało go najbardziej, skrywał gruby, przypominający tunikę beŜowy sweter i szerokie popielate spodnie. Ubranie utrzymane w dobrym guście, ale wyjątkowo pozbawione fantazji i za bardzo maskujące figurę. Mac spróbował sobie wyobrazić, jak wyglądałaby w jaśniejszych kolorach i stroju podkreślającym kobiece kształty. Zmarszczył brwi, uświadomiwszy sobie trop własnych skojarzeń. Nie spodziewał się oczywiście, Ŝe Kara będzie ubrana jak nastolatka Lily, która swymi ekstrawaganckimi kreacjami często go szokowała. Zachmurzył się na myśl o tym, Ŝe wczoraj koło trzeciej nad ranem przyłapał bratanicę, jak wślizgiwała się do domu. Mała cwaniara nie chciała powiedzieć, gdzie była i z kim. Kara zaniepokoiła się, spostrzegłszy wyraz dezaprobaty na twarzy męŜczyzny. Domyśliła się, Ŝe Mac został wysłany przez pastora, by ją przywieźć z lotniska, i ta misja najwyraźniej nie przypadła mu do gustu. Zapewne nie spodobała mu się równieŜ sama Kara. MęŜczyzna taki jak on - ciemnowłosy, wysoki, przystojny - nigdy nie zwróciłby uwagi na kogoś tak przeciętnego jak ona. Wuj Will mówił, Ŝe z lotniska do domu w Bear Creek jedzie się parę godzin, a to oznaczało dłuŜszą podróŜ w towarzystwie Maca Wilde’a, który z pewnością będzie się z nią okropnie nudził. Kara wysiliła umysł, by coś powiedzieć. Pragnęła zdobyć się na jakiś błyskotliwy bon mot, lecz, jak zwykle, nic z tego nie wyszło. - Rozumiem, Ŝe pastor Franklin nie mógł przyjechać po mnie na lotnisko i poprosił pana o tę przysługę - rzekła, karcąc się natychmiast za stwierdzenie oczywistości. - Sam chciałem przyjechać - odpowiedział Mac. Opłacił dziewczynie bilet pierwszej klasy, miał zamiar się z nią oŜenić, więc nic dziwnego, Ŝe spieszyło mu się, by obejrzeć przyszłą Ŝonę. - To miło z pana strony. - Kara uśmiechnęła się. Mac popatrzył uwaŜnie na pannę Kirby. Jej uśmiech w niczym nie przypominał wymuszonego grymasu ze zdjęcia. Był szczery, rozjaśniał i odmieniał twarz. Ten nagły błysk oŜywienia sprawił, Ŝe dziewczyna wydała się mu bardzo ładna. Najpierw zwrócił uwagę na jej cerę, nie smagłą jak u miejscowych kobiet, lecz jasną i gładką jak kość słoniowa. Kara szybko zmieniła wyraz twarzy, przybierając maskę spokoju i ostroŜności. Znowu wyglądała tak, jak w chwili spotkania. Mac zmruŜył oczy. Nagle ta maska równieŜ zaczęła go interesować, bo juŜ wiedział, Ŝe pod nią kryje się oblicze innej kobiety. Piwne oczy tamtej lśniły ciepłem, gdy się uśmiechała, a pełne wargi nabierały zmysłowości. Wyobraził sobie, Ŝe całuje te słodkie usta, i poczuł przyjemne ciepło rozchodzące się po ciele. Spodobał

mu się pomysł z pocałunkiem. Uświadomił sobie, Ŝe nie miał kobiety, odkąd pod jego dachem zjawiły się dzieci. Kara ukradkiem obrzuciła go wzrokiem, czując się niezręcznie pod ostrzałem spojrzeń. Jak na kobietę w jej wieku, miała niewielkie doświadczenie w stosunkach z męŜczyznami. Teraz wyczuwała jakieś napięcie, towarzyszące temu spotkaniu. - Czy... czy daleko jest do domu pastora w Bear Creek? - Jakieś trzy godziny jazdy do miasteczka i jeszcze ze dwadzieścia minut do rancza. - Jakiego rancza? - Mojego. Wielebny Will nie wspomniał o Double R? Mac był najwyraźniej zaskoczony. Zakładał, Ŝe pastor przedstawił dziewczynie sytuację i przekazał jej podstawowe informacje o przyszłym męŜu i jego gospodarstwie. - Nie. Mówił trochę o własnym domu - wyjaśniła Kara, zastanawiając się, dlaczego ranczo Maca miałoby stanowić temat rozmowy między nią i pastorem. W tym momencie Tai zamiauczał tak przeraźliwie, Ŝe musiano go usłyszeć na całym lotnisku. - Widzę, Ŝe Autumn będzie miała konkurencję we wrzaskach - mruknął Mac. Kara nie wiedziała, do czego odnosi się ta uwaga, lecz była pewna, Ŝe nie ma ona związku z jej ulubieńcem. - Tai nie jest wytrawnym podróŜnikiem - wyjaśniła przepraszająco. - To był jego pierwszy lot i czuje się nieszczęśliwy. Cieszę się, Ŝe wzięłam go ze sobą do kabiny pasaŜerskiej. Głębokie spojrzenie ciemnobrązowych oczu Maca Wilde’a wprawiało Karę w zakłopotanie. Kiedy znowu poczuła je na sobie, zarumieniła się gwałtownie. - Wiem, Ŝe nie ucieszyło to załogi ani pozostałych pasaŜerów, ale po prostu nie mogłam skazać go na lot w przedziale towarowym - ciągnęła, odwracając wzrok. - Tai nigdy przedtem nie podróŜował. To moŜe pozostawić w jego psychice trwałe urazy. - Kot z urazami w psychice - powtórzył Mac. Pomyślał, Ŝe taka wraŜliwość dziewczyny dobrze rokuje, jeśli chodzi o stosunki z dziećmi. W końcu były sierotami, które od czasu śmierci rodziców po raz drugi zmieniły dom. - Chodźmy, odbierzemy pani bagaŜ i ruszamy na ranczo. - Ja... wolałabym raczej pojechać do domu wielebnego Franklina - zauwaŜyła Kara, która przez cały czas kurczowo trzymała w ręku klatkę z Taiem. - Nie mogę się doczekać spotkania z wujem Willem. Z Ginny i dziewczynkami takŜe - dodała szybko. Mac nie był zachwycony, ale przystał na to Ŝyczenie. - Tylko nie mogę zbyt długo zostawiać dzieci bez opieki. Naprawdę powinniśmy zaraz jechać. Poszedł po bagaŜ, a Kara podąŜyła za nim, podziwiając po drodze wspaniałą sylwetkę swego towarzysza. Miał dzieci. To oczywiste, Ŝe taki atrakcyjny męŜczyzna załoŜył rodzinę. Kara zastanawiała się, gdzie teŜ moŜe być jego Ŝona, skoro tak spieszno mu do dzieci, i dlaczego w tej sytuacji zgodził się wyjechać po nią na lotnisko. Pomyślała, Ŝe Ŝonaty męŜczyzna nie powinien patrzeć na kobiety taksującym wzrokiem. A moŜe była przewraŜliwiona lub źle zrozumiała jego spojrzenia? - DuŜo ma pan dzieci? - spytała, gdy juŜ opuścili lotnisko i znaleźli się w dŜipie Maca. Wydobyła kota z klatki i trzymała go na kolanach, co sprawiło, Ŝe przestał rozpaczliwie miauczeć. - Czworo - odrzekł Mac. Pastor z pewnością musiał wspomnieć o dzieciach. W końcu to główny powód jej przyjazdu tutaj! Mac rzucił okiem na Karę i spostrzegł, iŜ ukradkiem go obserwuje. Przyłapana, zarumieniła się lekko ze zmieszania. - To miło - ciągnęła tym samym, bezosobowym tonem. Co teŜ pastor mógł jej powiedzieć, skoro dziewczyna przyjmuje wszystko z takim spokojem? Z radia dobiegały słowa romantycznej piosenki. Kara gładziła futerko kota i próbowała się uspokoić. Czuła się nieswojo. Była w dŜipie sam na sam z męŜczyzną. - W jakim wieku są pańskie dzieci? - zapytała, bawiąc się obróŜką Taia. Mac zmarszczył brwi. Nie tak to sobie wyobraŜał. Sądził, Ŝe Kara przyjedzie do Montany

poinformowana przez pastora o wszystkim, co dotyczyło jej przyszłej rodziny. A moŜe dziewczyna tylko udawała nieświadomą, próbując przełamać lody pytaniami, na które od dawna znała odpowiedź? Z radia rozległy się podniecające dźwięki saksofonu. Melodia wyczarowywała obraz pary kołyszącej się rytmicznie w jej takt. Mac powędrował wzrokiem ku szyi panny Kirby. Kusiła go jedwabiście miękka skóra i lekko zaróŜowione policzki. Zastanawiał się, jaki smak mają wargi tej dziewczyny. - Jakie mają imiona? - zadała następne pytanie, nie doczekawszy się odpowiedzi na pierwsze. Towarzysz podróŜy najwyraźniej nie przejawiał chęci do rozmowy, ale jego spojrzenia świadczyły, Ŝe jest Karą zainteresowany. Jak mógł wujek Will wysłać go po nią na lotnisko? - zastanawiała się zdenerwowana. A co będzie, jeśli ten małomówny męŜczyzna okaŜe się zboczeńcem? - Chce pani dowiedzieć się czegoś o dzieciach? - westchnął Mac. - Dobrze. Nieuczciwie byłoby owijać rzeczy w bawełnę, więc powiem wprost. Lily właśnie skończyła siedemnaście lat. Jest gwałtowna i kłamie na potęgę. Brick na Nowy Rok skończy czternaście i jeśli nie ma w danej chwili kłopotów, to sam ich szuka. Autumn jest dziesięciolatką. To mały wampirek z obsesją na punkcie zbrodni i klęsk Ŝywiołowych. Wszędzie wietrzy niebezpieczeństwo. Wreszcie najmłodszy, Clay, siedmioletni diabeł, który Ŝyje po swojemu, nie słuchając nikogo. Trzeba przyznać, Ŝe niełatwo mieszkać z taką czwórką. - Z pewnością - odrzekła Kara. MoŜe to jego zły dzień, pomyślała. Uznała, Ŝe w tej sytuacji wypada zachować się dyplomatycznie. - Dzieci mają dość oryginalne imiona∗ - zauwaŜyła. - Jakie dzieci, takie imiona - zgodził się ponuro Mac. - Ich rodzice, mój brat Reid i jego Ŝona, Linda, pragnęli nazwać swoich potomków tak, by podkreślić związek człowieka z naturą i naszą planetą. - Sądzę, Ŝe rozumiem - rzekła Kara. To nie są jego dzieci, pomyślała zaskoczona. Mac odczuł wewnętrzne zadowolenie. Nie potępiła dzieciaków ani nie wydrwiła filozofii Ŝycia Reida i Lindy. Wydawała się tolerancyjna, a tego właśnie potrzebowali jego bratankowie i bratanice. Dobrze zrobił, Ŝe ją tu sprowadził. Im wcześniej zamieszka z nimi, tym lepiej dla wszystkich. - Teraz dzieci są u pana? - Kara próbowała uporządkować sobie całą historię. - Mieszkają ze mną na stałe. Straciły rodziców w wypadku samochodowym prawie dwa lata temu. - Straszne! Biedne dzieci! - Tak. Najpierw zajmowała się nimi matka Lindy, ale tylko przez trzy miesiące. Nie mogła sobie dać z nimi rady i wkrótce przeniosła się do pensjonatu dla emerytów, w którym zabrania się przyjmować dzieci poniŜej dwudziestu lat nawet w charakterze gości. Potem mój brat, James, i jego Ŝona podjęli się opieki nad sierotami. Wytrwali przez rok. - Zabrakło sprzyjającej atmosfery - wyraziła przypuszczenie Kara, a w jej ciepłym głosie zabrzmiało współczucie. - MoŜna tak to określić - uznał Mac. Macauleyowi przypadła do gustu wywaŜona reakcja, nikogo i niczego nie potępiającej Kary. Wszystko wskazywało na to, Ŝe dziewczyna miała zamiar zamieszkać z czwórką młodocianych terrorystów. - Skoro sprawy nie układały się najlepiej, wziął pan sieroty do siebie? - Mieszkają ze mną od czerwca. Muszę zaznaczyć, Ŝe niewiele wiem o wychowywaniu dzieci. Zdaję sobie sprawę, jaki ojciec moŜe być z kawalera - powiedział Mac i obrzucił Karę przeciągłym spojrzeniem. Nie był Ŝonaty. Kara poczuła wewnętrzne ciepło i zaczęła rozwaŜać moŜliwości zainteresowania sobą tego męŜczyzny. Mac sięgnął po telefon. - Powiem dzieciom, Ŝe juŜ jedziemy. Odczekał dłuŜszą chwilę, lecz w domu nie podnoszono słuchawki. - Dlaczego nikt nie odpowiada? Gdzie są dzieci? Telefon dzwonił bez przerwy. Mac spojrzał na zegarek. - JuŜ piąta. Powinny były wrócić ze szkoły. - MoŜe coś... je zatrzymało? - zasugerowała Kara. W końcu w słuchawce odezwał się cienki głosik: - Halo?

- Autumn, tu wujek Mac. - MęŜczyzna odetchnął z ulgą. - Dlaczego tak długo nie odbierałaś telefonu? - Byłam w swoim pokoju i musiałam najpierw odciągnąć komodę spod drzwi, a to zabrało trochę czasu. - Co tam robiłaś zabarykadowana? I gdzie są pozostali? - Oglądałam telewizję. - W swoim pokoju? PrzecieŜ nie masz telewizora. - Teraz mam - odpowiedziała z dumą Autumn. - Przeniosłam go do siebie z salonu. Wujku, wiesz, jacy źli ludzie siedzą w więzieniach? - Autumn, mówiłem, Ŝe nie wolno ci oglądać takich programów. Telewizor ma wrócić na swoje miejsce. - Mac przerwał na moment. - Nie powiedziałaś mi, gdzie są inni. - Wyszli - odparła dziewczynka. - Nie wiem, dokąd. Po prostu wyszli. Wujku, co będzie, jeśli któryś z tych zabójców znajdzie Lily albo Bricka, albo Claya i... - Przestań, Autumn. Na pewno nie wiesz, gdzie oni są? - Nie wiem, gdzie jest Lily i Brick, ale Clay powiedział, Ŝe chce pojeździć na tym czarnym koniu. - Na Blackjacku? Wielki BoŜe?! Autumn, musisz... - Wujku, ktoś stuka do drzwi. Bardzo głośno, jak morderca. - Autumn wydała z siebie krzyk mroŜący krew w Ŝyłach. - Czy z nią wszystko w porządku? - spytała Kara z troską w głosie. - Autumn! - Mac kilkakrotnie wołał bratanicę, zanim udało mu się skłonić ją do rozmowy. - On mówi, Ŝe jest Webbem Asherem i przyprowadził Claya - raportowała dziewczynka. - Chce, Ŝebym otworzyła drzwi, ale ja tego nie zrobię. Myślę, Ŝe to morderca z więzienia udaje Webba - zakończyła dramatycznie. - Autumn Wilde, natychmiast otwórz drzwi i poproś Webba do telefonu - zaŜądał Mac. Wysłuchał Ashera, a potem odłoŜył słuchawkę. - Mój zarządca przyłapał Claya na karmieniu ogiera ciastkami. Mały próbował zaprzyjaźnić się z koniem, bo chciał na nim pojeździć. To groźne zwierzę. Mogło go zabić jednym kopnięciem. Gdyby nie Webb... Muszę natychmiast tam wracać. Jeden Bóg wie, gdzie są Lily i Brick. Nie mogę zostawić dwójki maluchów bez opieki. Prosiłem Webba, Ŝeby posiedział z nimi, dopóki nie wrócimy, ale pewnie nie na długo starczy mu cierpliwości. - Daleko jeszcze do Bear Creek? - spytała Kara. - Nie jedziemy tam. Wybrałem drogę, która omija miasteczko. Kara ukryła rozczarowanie. W tych okolicznościach nie mogła wymagać, by Mac odwiózł ją najpierw do pastora. - Zadzwonię do wujka Willa, jak tylko przyjedziemy na ranczo, i poproszę, by po mnie przyjechał. Nie będzie pan musiał zostawiać dzieci i wozić mnie do miasta. - Nie moŜna zaczekać ze spotkaniem do jutra? - spytał Mac. - Odbyła pani długą podróŜ, a poza tym nie ma potrzeby fatygować po nocy wielebnego Willa. - Czekać do jutra? - powtórzyła Kara. - NiemoŜliwe! - Załatwimy to inaczej. Dziś w nocy nikt nigdzie nie pojedzie. Jutro pomówimy o odwiedzinach w Bear Creek. - Nie mogę zostać u pana na noc! - Kara wpadła w panikę. - Kochanie, moŜesz i zostaniesz. Rozumiem, Ŝe na samą myśl o spotkaniu z dziećmi mogłaś się zdenerwować. KaŜdy by tak zareagował, bo to naprawdę dobrana paczka. Ale nie zapominajmy o przyczynie twojego przyjazdu do Montany... - Właśnie. - Kara przerwała jego wywody. Pod wpływem strachu nabrała nagłej śmiałości. - Przyjechałam odwiedzić wuja Willa. - Bądźmy wobec siebie szczerzy, Karo. Wiesz, Ŝe jesteś tu po to, by wyjść za mnie za mąŜ i pomóc wychować dzieci. ROZDZIAŁ DRUGI Kara nie mogła wydobyć z siebie głosu. Czuła, jak jej policzki pokrywają się rumieńcem. - Jeśli to Ŝart, to w bardzo złym guście - powiedziała. Nigdy dotąd w jej spokojnym Ŝyciu nie zdarzyło się, by ktoś do tego stopnia wyprowadził ją z

równowagi. - Wujek Will kupił mi bilet i... - Nieprawda. Ja opłaciłem twoją podróŜ. Jeśli pastor powiedział coś innego, to... skłamał. Nikt nie jest bez grzechu. - Naprawdę mam uwierzyć, iŜ wujek mógłby zaprosić mnie tutaj na takich warunkach? - Kara dobitnym tonem podkreśliła niewiarygodność takiej koncepcji. - śe sprowadziłby mnie po to, bym... wyszła za pana za mąŜ i słowem nie wspomniał o pańskim istnieniu? - Nie tak to miało wyglądać. - Mac nie ukrywał niezadowolenia. - Sądziłem, Ŝe pastor wszystko dokładnie wyjaśni. Sam to wymyślił. - Nie mógł zrobić czegoś takiego! Nie wujek Will! - Słuchaj, kochana, nie miałem pojęcia, Ŝe istniejesz, dopóki mi o tobie nie wspomniał. Wiedział, Ŝe mam kłopoty z dziećmi i potrzebuję Ŝony do pomocy. Zasugerował, iŜ moŜe zechcesz przyjechać, by wyjść za mnie. Skoro przyjęłaś bilet, uznałem, Ŝe odpowiada ci... rola mojej Ŝony. - Och! To nie moŜe być prawda! - Kara skryła w dłoniach rozpaloną twarz. - Wiesz, Ŝe tak jest. - Nie! Przyjechałam tu odwiedzić wuja... - Ojczyma - poprawił ją Mac. - Pastor opowiedział mi o swoim poprzednim małŜeństwie. Chyba nikt w Bear Creek nie wie, iŜ był juŜ raz Ŝonaty i miał pasierbicę w swoim pierwszym związku. - Byłą pasierbicę. To zasługa jego Ŝony. Kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką, zabroniła mi zwracać się do niego „tatusiu”. Powiedziała, Ŝe Will ma własne córki. Zabolało mnie to, ale pastor prosił, bym mówiła do niego „wujku” i tak juŜ zostało, chociaŜ przez długi czas myślałam o nim jak o tacie. Mój prawdziwy ojciec zmarł, gdy byłam niemowlęciem. Will był jedynym tatą, jakiego znałam. - Twoim kosztem zadowolił Ginny? - Nie miał wyboru. - Kara lojalnie broniła ojczyma. - Trudno uwierzyć, Ŝe to, co usłyszałem, dotyczy pastora i jego Ŝony. W końcu znam ich od piętnastu lat. - Wujek Will miał złamane serce, kiedy moja matka porzuciła go dla innego męŜczyzny. Ja zresztą równieŜ. - Głos Kary przycichł, gdy wspomniała tamten smutny okres. - Mama zawsze uwaŜała, Ŝe oŜenił się z Ginny po to, by się na niej zemścić. Sądzi, Ŝe nowa pani Franklin dobrze o tym wie i dlatego zabrania mu kontaktu ze mną. Jego serdeczny stosunek do pasierbicy musiał jej przypominać, Ŝe to moja matka, a nie ona była największą miłością w Ŝyciu Willa. - Jakoś nie mogę wyobrazić sobie pastora w tak romantycznej roli, a tym bardziej Ginny jako jędzy dokuczającej małym dziewczynkom. - śadna kobieta nie lubi myśleć o sobie jako o tej drugiej w Ŝyciu kochanego męŜczyzny, a moja matka była i jest piękna. Niestety, ja bardziej przypominam ojca. Jestem pospolita w kaŜdym calu - wyjaśniła pospiesznie. - Niczego ci nie brak. Kara zmieszała się i zaczęła głaskać kota. Z Ŝadnym męŜczyzną nie rozmawiała dotąd tak otwarcie o swojej przeszłości. - Myślisz, Ŝe powiedziałem to tak sobie - Mac zareagował na milczenie dziewczyny. - Nie naleŜę do męŜczyzn prawiących słodkie słówka... - Oczywiście - przerwała Kara. - Wydaje się pan wyjątkowo praktyczny w dziedzinie uczuć. I choć to draŜliwy temat, to czy nie przyszło panu na myśl, Ŝe moŜe zachodzić związek między pańską trzeźwością w tych sprawach a potrzebą... kupienia Ŝony? Nigdy w Ŝyciu nie zdobyła się jeszcze na tak zjadliwą szczerość, lecz Mac sprawił, Ŝe przestała być sobą. Zaatakowany, uniósł brwi, zdjął rękę z kierownicy i przesunął palcem od ramienia ku dłoni Kary. - Dama pokazuje pazurki, prawda? Zupełnie jak kot. Kara zadrŜała. Nawet przez grubą warstwę wełny poczuła mrowienie na skórze wzdłuŜ linii, po której przesunął ręką. - Proszę się nie spoufalać - warknęła. - Jak sobie Ŝyczysz, kochanie. - Uśmiechnął się szeroko.

Ten uśmiech miał zniewalającą siłę, a Mac pewnie doskonale o tym wiedział. Instynkt ostrzegał ją, Ŝe taki męŜczyzna potrafi spoŜytkować swój czar dla osiągnięcia konkretnego celu. Przestali rozmawiać. Kara nerwowo rozpatrywała własną kłopotliwą sytuację. Co on sobie myśli? śe z wdzięczności za bilet lotniczy wyjdzie za niego i zajmie się dziećmi? Mac nie wyglądał na poruszonego. - Zwrócę pieniądze za bilet - oznajmiła Kara, bezowocnie starając się zachować chłodny ton i opanowanie. - Bar... bardzo mi przykro, Ŝe powstało takie nieporozumienie. - Nie chcę zwrotu kosztów. Spodziewam się, Ŝe dotrzymasz umowy i wyjdziesz za mnie. - Nie było Ŝadnej umowy! - Kupiłem bilet w dobrej wierze i zakładam, Ŝe przyjęłaś go wraz z pozostałymi warunkami kontraktu - spojrzał znacząco. Dziwił się, Ŝe tak łatwo potrafi ją przeniknąć. Była skonfundowana tym, co mówił, i najwyraźniej brała jego słowa za dobrą monetę. - A moŜe mnie zwodzisz? UŜyłaś moich pieniędzy, Ŝeby zafundować sobie wycieczkę do Montany. Kto wie, ile jeszcze zamierzałaś ode mnie wyciągnąć? Czy wielebny Will teŜ jest w zmowie? - Jak pan moŜe mówić coś podobnego? To po prostu okropne nieporozumienie! - krzyknęła Kara. - Nie przekonasz mnie, kochanie. Myślę, Ŝe razem z pastorem próbujecie mnie naciągnąć - zakończył Mac nadspodziewanie pogodnym tonem. - AleŜ nie! Kara wpatrywała się w twarz Maca. Podejrzany błysk w oczach i nutka triumfu w głosie nasunęły jej myśl, Ŝe ten męŜczyzna z niej Ŝartuje. - Nie ma pan podstaw zakładać, Ŝe coś knujemy. - Nie? Więc odpowiedz, dlaczego Ginny Franklin miałaby cię zapraszać do swego domu i pozwalać męŜowi, Ŝeby płacił za bilet, skoro przypominasz jej przeszłość? Kara otworzyła usta, Ŝeby coś powiedzieć, i natychmiast je zamknęła. Po rozmowie z wujem sama zadawała sobie podobne pytanie, ale była zbyt uradowana zaproszeniem, by głębiej się nad tym zastanawiać. - Nigdy przedtem ich nie odwiedzałaś - ciągnął Mac. - Tylko raz widziałaś się z pastorem, gdy przyjechał do Waszyngtonu słuŜbowo, a więc bez Ginny i dziewczynek. Nie mam racji? Kara niechętnie skinęła głową. - JuŜ w dzieciństwie Ginny jasno dała ci do zrozumienia, Ŝe nie Ŝyczy sobie, by twój były ojczym podtrzymywał z tobą kontakty. Pastor teŜ wspominał, iŜ nie mogliście się widywać tak często, jak tego pragnęliście. Czemu wszystko miałoby się nagle zmienić? Prawda jest taka, Ŝe nie oczekują cię w tamtym domu. Jeśli Ginny w ogóle wie o twoim przyjeździe, to pewnie tylko tyle, Ŝe zatrzymasz się u mnie, w Double R. Will nie mógł kupić ci biletu. Chyba po trupie Ginny. - Wszystko, co powiedziałam, zostało uŜyte przeciwko mnie - rzekła, spuszczając głowę. - Miłość albo wojna, dziecino. - Ani jedno, ani drugie. Proszę się zatrzymać. Wysiadam! - Zamierzasz wracać autostopem na lotnisko? Z bagaŜem i tym miauczącym kotem? - Roześmiał się głośno. - Tak. - Jesteś pewna? Słońce juŜ zachodzi, a w nocy jest tu dość niebezpiecznie. WzdłuŜ szosy grasują niedźwiedzie i kuguary. - Chce mnie pan przestraszyć. - Kara próbowała zignorować dreszcz przenikający jej ciało. - Myślę, Ŝe większe niebezpieczeństwo zagraŜa mi tutaj. Proszę się zatrzymać, bo wyskoczę! Mac gwałtownie skierował dŜipa w zakole parkingowe na poboczu szosy. Kara zadrŜała. Wyglądało, Ŝe zamierzał spełnić jej Ŝyczenie. Dławiący strach ścisnął gardło. Jak wrócić na lotnisko? Tai zamiauczał rozpaczliwie. Kara stłumiła szloch. A jeśli naprawdę grasują tu drapieŜniki? - Lepiej wsadź kota do klatki - poradził Mac. Dziewczyna bez słowa niemal na siłę wepchnęła tam opierające się zwierzątko. Mac przełoŜył klatkę na tylne siedzenie.

- Wyjmę swój bagaŜ, a potem wezmę kota - powiedziała, chwytając za klamkę. - To nie będzie konieczne - rzekł i zanim zdąŜyła się zorientować, odpiął pasy bezpieczeństwa i ujął jej ręce. - Co pan robi? - krzyknęła, widząc twarz Maca tuŜ przy swojej i wyczuwając kolanami dotyk jego ud. Próbowała uwolnić ręce, ale uścisk okazał się zbyt silny. - Powiem ci, czego nie zrobię. Nie porzucę cię z kotem na autostradzie i nie naraŜę na Ŝadne niebezpieczeństwo. Serce dziewczyny gwałtownie tłukło się w piersiach. Czuła się zagroŜona tu, w dŜipie! - Uspokój się - powiedział Mac łagodnie. - Widzę, Ŝe drŜysz. Nie mam zamiaru cię skrzywdzić. - Proszę mnie natychmiast puścić! - Nie musisz się bać. - To po co pan mnie straszy? - Chciałaś, Ŝebym się zatrzymał, i groziłaś, Ŝe wyskoczysz, jeśli tego nie zrobię. Trudno było ocenić, czy to blef. Nie najlepiej radzę sobie z histerycznymi kobietami. MoŜesz zapytać moją byłą Ŝonę. - Był pan Ŝonaty? - Kiedyś. To trwało trzy lata. Rozwiedliśmy się prawie dziewięć lat temu, więc to odległa przeszłość. Nie patrz na mnie z takim przeraŜeniem. Większość męŜczyzn w wieku trzydziestu pięciu lat doświadczyła słodyczy świętego stanu małŜeńskiego. - Świętego stanu - powtórzyła. - Jeśli tak pan to traktuje, to dlaczego... - Zmusiło mnie do tego kilka przyczyn - powiedział Mac, a zawtórowało mu gniewne miauczenie kota. - Pozwoliłem ci wierzyć, Ŝe mam zamiar wypuścić cię z samochodu, bo chciałem, Ŝebyś wsadziła do klatki tego drapieŜnika. Wolałem, by nie odwracał twojej uwagi i nie przeszkadzał nam rozmawiać. - Biedny Tai. - Kara powoli wyzbywała się strachu, lecz nie opuszczało jej napięcie. Czuła, Ŝe Mac gładzi kciukiem przeguby jej rąk. Ten delikatny dotyk wywoływał falę podniecenia. - Powinniśmy porozmawiać, zanim posuniemy się dalej. - Tt... Tak - przyznała, starając się zapanować nad sobą. - Bardzo mi przykro, Ŝe naraził się pan na koszt i kłopot... - Zapomnij o tym. Skończmy tę zabawę w kotka i myszkę. Wiem, Ŝe sytuacja jest trochę niezwykła. Panna młoda dostarczona na zamówienie... - Panna młoda na zamówienie? To mam być ja? - Kara nie mogła powstrzymać śmiechu. - Tak, to brzmi zabawnie. I ja się roześmiałem, kiedy pastor wspomniał o tym po raz pierwszy. A potem pomyślałem, Ŝe to doskonały pomysł. Teraz, kiedy zobaczyłem ciebie, sądzę, Ŝe wprost znakomity. - Obrzucił ją wzrokiem. - Och, proszę! Wystarczy, iŜ uznał mnie pan za kobietę tak spragnioną męŜczyzny, Ŝe aŜ w Montanie gotową szukać kandydata na męŜa. Nie musi pan jeszcze udawać, Ŝe się panu podobam. - Niczego nie udaję. Naprawdę mi się podobasz. - Po co ta gra? Mówi pan to, co według pana chciałabym usłyszeć - rzuciła Kara przygnębiona świadomością, Ŝe jego fałszywe komplementy sprawiają jej przyjemność. - Nie jestem aŜ tak naiwna, by uwierzyć, Ŝe mógłby pan... - Skończmy mówić o mnie i zajmijmy się tobą - przerwał jej wywody Mac. - Myślę, Ŝe ja teŜ ci się podobam. Trochę się mnie boisz, ale na pewno ci się podobam. Szybkim ruchem przesunął ręce ku jej talii, objął ją i posadził sobie na kolanach. - Popracujmy nad wyeliminowaniem strachu i sprawieniem, bym stał się dla ciebie bardziej atrakcyjny. - Nie, Mac! - zaprotestowała Kara. Uśmiechnął się i przytulił ją mocniej do siebie. - Zróbmy coś, Ŝeby zamienić twój okrzyk na: och. Mac! Kara uświadomiła sobie bliskość tego silnego, podnieconego męŜczyzny. Zmieszana sytuacją, zamknęła oczy. - Mówiłem, Ŝe ci się podobam. - Mac zaczął delikatnie pieścić wargami jej usta. - Nie jestem taka łatwowierna, jak myślisz - szepnęła Kara, z trudem wymawiając słowa i zbierając myśli. - Nie naleŜę do tych kobiet, które natychmiast budzą poŜądanie...

- Nie? Koniuszkiem języka delikatnie przesunął po jej ustach, aŜ nieświadomie rozchyliła wargi. - Nie widzę tu nikogo oprócz ciebie. Rozumiesz chyba, co to znaczy? - zapytał. - Pewnie tyle, Ŝe kaŜda kobieta doprowadza cię do takiego stanu. Zarumieniona ze wstydu Kara próbowała wyzwolić się z uścisku. Wiedziała jednak, Ŝe sobie nie poradzi. - Dlaczego nie doceniasz własnej wartości? - rzucił ochrypłym, hipnotyzującym głosem. - Tylko ty tak mnie podniecasz. Ciepłą dłonią otoczył jej pierś. Nie było w tym geście Ŝadnej natarczywości. Pieścił delikatnie, jakby to była najnaturalniejsza w świecie czynność. Kara oddychała gwałtownie. Miała świadomość, Ŝe Mac ją uwodzi, a ona się temu poddaje. Wędrował ustami po jej policzkach, szyi, płatkach uszu. Nigdy dotąd nie miała do czynienia z tak doświadczonym męŜczyzną. - Jaka cudownie gładka skóra! - zachwycał się. - Chcę zobaczyć więcej. Poznać twój smak. Pewnym, spokojnym ruchem wsunął rękę pod sweter Kary i sięgnął do stanika. Palce dotknęły pieszczotliwie nabrzmiałej sutki. - Mac, nie! - krzyknęła Kara przeraŜona falą gorąca, które ogarnęło jej ciało i jak poŜar rozprzestrzeniało się w kaŜdym miejscu, do którego dotarło. W najintymniejszym zakątku ciała czuła bolesne napięcie i krępującą wilgotność. - Nie? - Mac niechętnie wysunął dłoń spod swetra. - Jestem dla ciebie za szybki, kochanie? Zacisnęła uda, starając się opanować rosnące podniecenie. - Zz...za szybki. W końcu dopiero się poznaliśmy. Nie mogła zdobyć się na to, by zejść z kolan Maca i wrócić na swoje miejsce. - To prawda, ale nie będziemy przejmować się konwenansami. Mac przesunął dłoń ku krągłym pośladkom Kary i pieszczotliwym ruchem przygarnął ją mocniej do siebie. - Oto co w tym wszystkim jest najlepsze. Nie będziemy się bawić w Ŝadne wstępne gry, przejmować się tym, czy coś wypada robić. Jesteśmy ponad to, mimo Ŝe spotkaliśmy się dziś po raz pierwszy. Zamierzamy się pobrać, więc zwlekanie nie ma sensu - mówił łagodnym, uspokajającym tonem, a jego ręce nie ustawały w pieszczotach. Ściskał coraz mocniej pośladki i uda Kary. Opuszkami palców przesuwał ku ich wewnętrznej stronie. Wreszcie sięgnął wyŜej, a ona instynktownie rozsunęła nogi. Mac zaczął pieścić najintymniejsze fragmenty ciała, dotykiem pobudzając Karę do drŜenia. Przestała nad sobą panować, czuła, Ŝe kręci się jej w głowie i serce zaczyna gwałtownie bić w piersi. Nie kontrolowała juŜ ogarniającej ją namiętności. - Pocałuj mnie - zamruczał Mac. Nie czekając na reakcję, sam wsunął język w usta Kary i przygarnął ją do siebie jeszcze mocniej. Jedną ręką podtrzymywał jej głowę, a drugą pieścił ciało. Pocałunek przedłuŜał się i stawał coraz gwałtowniejszy. Nikt dotąd nie całował jej w ten sposób. DrŜała, czując, Ŝe ten męŜczyzna rozbudził w niej dziką zmysłowość. Poruszała się nerwowo i tuliła do niego coraz mocniej. Pierwszy raz w Ŝyciu czuła w sobie narkotyczną moc pragnień, domagających się natychmiastowego spełnienia. Nagle, w najmniej odpowiednim momencie, rozległ się ostry dzwonek telefonu. - Do licha - mruknął Mac. - Nie ma to jak telefon w samochodzie. Przerwał pocałunek, lecz ciągle trzymał Karę w ramionach. Telefon zadzwonił jeszcze raz, co zmobilizowało kota do głośnego miauczenia. Kara wróciła na swoje miejsce i zaczęła uspokajać Taia. Poczucie niespełnienia i napięte nerwy wprawiły ją w irytację. - Tak, to ja, Autumn - mówił Mac. - Nie jestem Ŝadnym złoczyńcą, który udaje wujka. Dobrze, Ŝe zadzwoniłaś. Po to mam telefon w samochodzie, Ŝebyś zawsze mogła się ze mną skontaktować. Słowa Maca z trudem docierały do Kary, nie mogła pozbierać myśli. Kiedy nieco ochłonęła, zauwaŜyła, Ŝe jej towarzysz zachowuje się zupełnie spokojnie. Bardzo szybko zapomniał o tym, co zaszło przed chwilą, i jak gdyby nigdy nic rozmawiał z bratanicą. A moŜe rzeczywiście to niewiele dla niego znaczyło?

Kara przeraziła się oczywistości owego stwierdzenia. Takie przygody w dŜipie to dla niego nic nowego. Tylko ona straciła głowę. Mac całkowicie panował nad sytuacją. - Co zrobiła? - krzyknął do słuchawki. - Autumn, poproś Webba do telefonu. Co takiego? Bardzo dobrze! Wzburzenie, z jakim wypowiedział ostatnie słowa, świadczyło wyraźnie, iŜ wszystko musiało układać się fatalnie. - Autumn, zawrzyjmy umowę. Jeśli ty i Clay będziecie, dopóki nie wrócę, spokojnie oglądać telewizję, to pozwolę wam wybrać z katalogu dowolną zabawkę. Ale pamiętaj, umowa straci waŜność, jeśli wdacie się w bójkę albo odejdziecie od telewizora. Mac odłoŜył słuchawkę, włączył silnik i wrócił na autostradę. W ponurym wyrazie jego oczu próŜno by szukać śladów namiętności sprzed paru minut. - Rozumiem, Ŝe... na ranczu stało się coś złego? Czy chodzi o dzieci? - Kara zaryzykowała pytanie. - Z nimi zawsze coś się dzieje - burknął. - Autumn powiedziała, Ŝe szeryf zatrzymał Lily w zajeździe przy drodze do Bear Creek, w którym spotykają się tutejsi kowboje, nie stroniący od hazardu, pijaństwa i bijatyk. - Pewnie kobiety tam nie bywają. - Och, są takie, które przesiadują w barze, ale im chodzi o... - Zawieranie przelotnych znajomości? - zauwaŜyła taktownie. - MoŜna to tak nazwać - zgodził się Mac z lekkim uśmiechem. - W kaŜdym razie nie jest to miejsce odpowiednie dla siedemnastoletnich uczennic. Mój zarządca pojechał, Ŝeby przywieźć Lily do domu, a to znaczy, Ŝe Autumn i Clay znowu są sami. - Dlatego próbowałeś przekupstwa? - Jesteś temu przeciwna? - spytał z rozdraŜnieniem. - Nie mogę ryzykować stosowania w pewnych sytuacjach bardziej pedagogicznych metod wychowawczych. Przekupywanie zabawkami i słodyczami przynajmniej skutkuje - dodał ponuro. - A czym przekupujesz starsze dzieci? - Niczym ich nie przekupisz. Robią, co chcą. Czasem myślę, Ŝe wyrosną z nich kryminaliści. Reid i Linda bardzo cenili wolność i w niczym nie ograniczali swobody swego potomstwa. - Wydaje mi się, Ŝe pewne ograniczenia dałyby dzieciom wyobraŜenie o poczuciu bezpieczeństwa - zauwaŜyła Kara. - Taka zupełna swoboda musi być przeraŜająca. - I ja tak myślę. - Mac uśmiechnął się z widoczną ulgą, zdjął rękę z kierownicy i połoŜył ją na kolanie Kary. - Będziemy dobraną parą. Jestem wdzięczny, Ŝe zechciałaś... - Nie pragnę wdzięczności - przerwała. - Na nic się jeszcze nie zgodziłam. ZałoŜyła nogę na nogę, chcąc pozbyć się jego dłoni z kolana. Mac zrozumiał to i odsunął rękę. Jego słowa dotknęły Karę. Czy aŜ do tego stopnia potrzebuje pomocy w wychowywaniu dzieci, iŜ udaje, Ŝe mu się spodobała jako kobieta? Skrzywiła się. Mac nie wiedział, jak rozumieć ten grymas. śałował, Ŝe nie zna jej lepiej, i zastanawiał się, czy naciskać bardziej, czy teŜ wprost przeciwnie. W końcu zdecydował na wszelki wypadek dać jej trochę czasu, by oswoiła się z sytuacją. Uznał teŜ, Ŝe najbezpieczniej będzie zmienić temat rozmowy. - Opowiedz mi o swojej pracy - zaproponował. - Pastor wspominał, Ŝe pracujesz w ministerstwie... - Jestem statystykiem w ministerstwie handlu. - Pewnie świetnie sobie radzisz z liczbami. - Zawsze byłam dobra z matematyki - twierdziła obojętnie. - Wspaniale! - wykrzyknął Mac. - Zajmiesz się naszymi podatkami. Co roku przeŜywam koszmar, gdy zbliŜa się termin rozliczeń. A teraz jeszcze w grę wchodzą fundusze powiernicze dzieci, ich polisy ubezpieczeniowe... Chętnie ci to wszystko przekaŜę. Będziesz prowadzić księgi rachunkowe rancza i zawiadywać budŜetem. - Ja... - Och, znowu pospieszyłem się z planami. - Mac próbował udawać skruszonego. - Chciałem tylko powiedzieć, Ŝe jeśli zdecydujesz się zostać, będziesz mogła zająć się tym wszystkim. - Wyjmę Taia z klatki - oznajmiła, wykorzystując miauczenie niezadowolonego kota jako pretekst do

zmiany tematu. - Dobry pomysł - zgodził się Mac, uśmiechając się do własnych myśli. Za cenę biletu lotniczego w jedną stronę otrzymał podniecającą kandydatkę na Ŝonę, opiekunkę do dzieci i księgową. Opłacalna inwestycja, nawet jeśli to rozpieszczone kocisko miało być częścią transakcji. - Miły kotek - mruknął, głaszcząc Taia, który usadowił się na kolanach Kary. Kot pokazał pazury, chcąc podrapać mu rękę. - Denerwują go obcy - wyjaśniła Kara. - Będzie miał duŜo czasu, by mnie poznać. Mac miał ochotę dotknąć jej nóg, a moŜe nawet wziąć za rękę. Sądził, Ŝe Karze spodobałby się taki romantyczny gest, ale Tai wyraźnie nie sprzyjał jego zamiarom. - Czy wspominałem, Ŝe starsza córka pastora, Tricia, jest uczulona na koty? - spytał obojętnym tonem. - Wiem o tym, bo kiedy parę lat temu rodzice kupili jej na urodziny kociaka, to biedna Tricia wylądowała w pogotowiu. Dostała okropnej alergii. Następnej niedzieli pastor pytał po mszy, czy ktoś nie wziąłby kota do siebie, bo jego rodzina nie moŜe go zatrzymać. - Wymyśliłeś to! - uznała Kara. - Po co miałbym kłamać? Tylko cię informuję. - Chcesz powiedzieć, Ŝe Tai nie będzie mógł zostać ze mną w domu wuja - rzekła z obawą. - Oczywiście, Ŝe nie - zapewnił Mac. - Ale chciałbym, abyś wiedziała, iŜ Tai jest mile widziany na ranczu, nawet jeśli ty zdecydujesz zatrzymać się u pastora. ChociaŜ pozostawienie tak wraŜliwego kota wśród obcych pewnie będzie dla niego bolesnym przeŜyciem i spowoduje uraz psychiczny. - Akurat cię to porusza - zawołała Kara. - Po prostu chcesz, Ŝebym... - Tak - przerwał jej Mac z diabolicznym uśmieszkiem. - Masz rację, chcę. Minęło kilka sekund, zanim Kara zrozumiała, o co mu chodzi. Nie miała zbyt wielkiego doświadczenia w Ŝonglowaniu niedomówieniami. Zaczerwieniła się i ucichła. Przez dalszą część drogi mówił tylko Mac. Opowiadał o historii tych okolic i własnej rodziny. Ranczo Double R, którego herbem były dwie odwrócone do siebie tyłem litery „R”, naleŜało do Wilde’ów od czterech pokoleń i zwyczajowo przechodziło z ojca na syna. - W pierwszych trzech pokoleniach zdarzał się zawsze jeden męski potomek i same córki, ale moi rodzice mieli trzech synów - wyjaśniał Mac. - Jednak tylko ja kochałem tę ziemię i chciałem na niej zostać. Reid wyjechał do Kalifornii, a James wybrał karierę akademicką. Dziesięć lat temu, wkrótce po śmierci mamy, ojciec przepisał na mnie ranczo i przeniósł się do Arizony. - Dostałeś ranczo, a twoi bracia nic? - zdziwiła się Kara. - Reid bogato się oŜenił. Jamesowi, który chciał pieniędzy, ojciec odmówił. Stwierdził, Ŝe wystarczająco duŜo łoŜył na jego studia, umoŜliwiając tym samym osiągnięcie pozycji dobrze sytuowanego naukowca. - Czy James ciągle jeszcze czuje się oszukany? - Oczywiście. UwaŜa, Ŝe został pokrzywdzony. Nie licz na to, iŜ on i Ewa przyjadą na nasze wesele. - Jak moŜna było pozbawić dziedzictwa wszystkie córki Wilde’ów? - zauwaŜyła Kara, ignorując napomknienie o weselu. - To jakiś średniowieczny obyczaj. - Tak, moje ciotki nie były nim zachwycone - przyznał Mac. - CóŜ za niemądra tradycja! Gdybym ja miała córkę... - Wierzę, Ŝe tak będzie, co nie wyklucza urodzenia równieŜ męskiego potomka rodu - wtrącił Mac. - Moja córka dostałaby tyle samo, co jej brat - rzekła Kara, puszczając mimo uszu słowa Maca. - Dzielimy skórę na niedźwiedziu, kochanie - wycedził Mac. - Po spotkaniu z dziećmi Reida opowiesz się za natychmiastową sterylizacją. - Nie mogą chyba być tak okropne, jak twierdzisz - zauwaŜyła Kara, czując wielką chęć, by mu się we wszystkim sprzeciwiać. - Masz rację. Są znacznie gorsze. - Mac zjechał z autostrady na boczną drogę. - Jeszcze kilka kilometrów i będziemy w domu. Przygotuj się na atak. ROZDZIAŁ TRZECI Światła dŜipa wydobyły z mroku szeroki podjazd przed domem. Kara ujrzała zabudowania z trzech stron

otoczone drzewami, które osłaniały ranczo od wiatru. Kamienna alejka, prowadząca do frontowych drzwi, obsadzona była ozdobnymi krzewami. - Dom, słodki dom. JuŜ słyszę owację powitalną - zaŜartował Mac. Oczywiście przesadzał. Niczego nie było słychać. Obawy, które dręczyły Karę od dłuŜszego czasu, teraz dały o sobie znać ze wzmoŜoną siłą. Spojrzała na Maca zupełnie zrozpaczona. Nie była w stanie spędzić nocy w jego domu! - Mac, proszę... nie mogę tego zrobić. Odwieź mnie jeszcze dziś do wujka Willa. - Sprawiasz, Ŝe czuję się jak potwór - odrzekł Mac, widząc, jak piwne oczy panny Kirby zachodzą łzami. - PrzeraŜam taką miłą dziewczynę i doprowadzam ją do płaczu. Delikatnie przesunął palcem po jej zmysłowych, pełnych wargach. Na samo wspomnienie pocałunków poczuł bolesne napięcie w lędźwiach. - Ja nie płaczę - rzekła drŜącym głosem. Odsunęła rękę Maca. Jego dotyk pobudzał wszystkie zmysły. Kara pragnęła tego męŜczyzny równie mocno, jak się go obawiała. Ujął jej dłoń i przytulił do swego policzka. Miał szorstką skórę, której dotknięcie znowu przejęło ją dreszczem. Czuła przyspieszony rytm serca. Wiedziała, Ŝe musi od niego uciec, zanim... - Po prostu chcę... - zaczęła. - Wiem, wiem. Jesteś bardzo dzielna, biorąc pod uwagę sposób, w jaki zostałaś tu sprowadzona. Doskonale się spisałaś. Przepraszam, Ŝe cię denerwuję. - To nie twoja wina. Wujek Will od razu powinien był mi wszystko powiedzieć. Wtedy uniknęlibyśmy tego okropnego... - Nieporozumienia - dokończył Mac. Spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się jednocześnie. Po raz drugi uśmiech Kary wywarł na nim niezwykłe wraŜenie. - Odwiozę cię do wuja - powiedział miękko. - Ale najpierw muszę sprawdzić, co się dzieje z dziećmi i czy Webb juŜ wrócił. Wejdziesz ze mną do środka? Odczuła ulgę. Nie było powodu do obaw. Mac nie miał zamiaru zatrzymywać jej siłą. - Oczywiście. Sprawdź, czy wszystko jest w porządku. Mac uśmiechnął się z satysfakcją. Wcale nie zamierzał odwozić jej do miasta, choć nie bardzo wiedział, jak z tego wybrnie, skoro przed chwilą złoŜył obietnicę. Pomyślał, Ŝe zajmie się tym później. Spojrzał w pełne ufności oczy Kary. Z całą pewnością mu uwierzyła. - Dziękuję - powiedziała z uśmiechem. - Nie martw się. Dzieciom na pewno nic się nie stało. Jeśli pozwolisz, to zadzwonię do pastora i uprzedzę go, Ŝe wkrótce przyjedziemy do Bear Creek. Nie wspomniała o kocie. Ciągle wątpiła w tę historię z Tricią. - Dobry pomysł. Zadzwoń - zgodził się Mac. Wysiadł z dŜipa i podszedł, by, jak prawdziwy dŜentelmen, otworzyć drzwi Karze, a potem pomógł jej wysiąść z auta. Na koniec podniósł rękę dziewczyny do ust i delikatnie ucałował koniuszki palców. - Witaj w Double R - rzekł z uśmiechem. Gdy tylko Kara zatopiła wzrok w ciemnych oczach Maca, natychmiast ogarnęła ją słabość. - Wniesiemy kota do środka? - spytał troskliwie. - Tt... tak, lepiej wziąć go ze sobą. Będzie się bał tu zostać. - Słowa Maca ledwie do niej docierały. - Oczywiście. - Macauley puścił jej rękę i sięgnął po kocią klatkę. Drzwi domu nie były zamknięte. Mac wszedł do środka, a Kara podąŜyła za nim. Znaleźli się w obszernym holu o zniszczonej drewnianej podłodze i ścianach pomalowanych na beŜowo. Kara rozejrzała się wokoło. Po lewej stronie zauwaŜyła zamknięte drzwi. Dalej widać było jadalnię z olbrzymim prostokątnym stołem, który niemal w całości wypełniał pokój. Po prawej znajdowało się obszerne wnętrze, w którym najbardziej rzucał się w oczy wielki granitowy kominek, a nad nim przytwierdzony do ściany jeleni łeb. PoroŜe jelenia było ozdobione rękawicami do baseballu. Jedna ze ścian salonu była całkowicie przeszklona i za dnia rozciągał się stąd zapewne wspaniały widok. Pozostałe wyłoŜono ciemną boazerią. Mały chłopiec i dziewczynka siedzieli na poduszkach rozrzuconych na podłodze i oglądali telewizję.

śadne nie zwróciło uwagi na pojawienie się Kary i Maca. Nawet miauczenie Taia nie odwróciło ich uwagi od ekranu. - To Clay i Autumn - mruknął Mac. - Uwielbiają telewizję. Kiedy tu zamieszkali, zainstalowałem antenę satelitarną. Kara nie uwaŜała się, co prawda, za eksperta od wychowywania dzieci, ale nie sądziła teŜ, by wysiadywanie przed telewizorem dobrze słuŜyło maluchom. W głosie Maca pobrzmiewała autentyczna duma z tego, Ŝe uszczęśliwił dzieci, więc nie miała serca mu powiedzieć, iŜ nie najlepiej im się przysłuŜył. - Co teraz oglądają? - spytała, słysząc straszliwe wrzaski, które wydobywały się z telewizora. Kilka skąpo odzianych kobiet biegało z krzykiem w kółko, starając się uciec przed jakimiś terrorystami w czarnych skórzanych kurtkach. Autumn i Clay z zapartym tchem chłonęli brutalne sceny. - Cześć, dzieciaki, co oglądacie? - zapytał Mac. - Dobry film - odpowiedział Clay, nie odrywając oczu od ekranu. - „Wampiry w szkole”. - Bardzo pouczające - zauwaŜył ich opiekun. - Jak będę mieszkać w internacie, to obok łóŜka na wszelki wypadek postawię krzyŜ i święconą wodę - oznajmiła Autumn, a po chwili skryła twarz w poduszce, nie mogąc znieść widoku kolejnej przeraŜającej sceny. - Czy nie będą ich męczyć po nocach koszmary? - mruknęła Kara. - To fałszywa krew i nieprawdziwe wampiry - pisnął Clay. - Czasem prawdziwi mordercy udają wampiry i wysysają krew z ludzi - wtrąciła Autumn z wyraźną przyjemnością. - Wyłączcie to i przywitajcie się z Karą, moją... znajomą - powiedział Mac. Dzieci nawet nie ruszyły się z miejsc, więc Mac podszedł do odbiornika i sam go wyłączył. Dwie naburmuszone dziecięce buzie odwróciły się do Kary. Twarzyczkę Claya pokrywały wysmarowane na fioletowo krostki. - Wspominałem ci, Ŝe mały zaraził się wietrzną ospą. Od tygodnia nie chodzi do szkoły i pewnie jeszcze z tydzień posiedzi w domu - powiedział Mac. - A ty potrzebujesz kogoś, Ŝeby się nim zaopiekował - domyśliła się Kara, rozumiejąc teraz, czemu ranczerowi tak bardzo zaleŜy mu na Ŝonie. Współczuła Macowi, lecz nie uwaŜała, by jego sytuacja stanowiła wystarczającą motywację do zawarcia małŜeństwa. - Ani ja nie nadaję się na pielęgniarkę, ani Clay nie jest przykładnym pacjentem - przyznał Mac. - Jestem okropny - potwierdził Clay. - Cały czas się drapałem, nawet kiedy wujek mi płacił, Ŝebym tego nie robił. - Płaciłeś mu? - zdziwiła się Kara. - Nic innego nie skutkowało. - Mac wzruszył ramionami, - Teraz jestem bogaty - pochwalił się mały - ale i tak czasem się drapię. - Tu jest kot! - wykrzyknęła Autumn, podchodząc do klatki. - Jak ma na imię? - Tai - powiedziała Kara. - Odbył długą podróŜ i jest zdenerwowany, dlatego tak miauczy. - Biedny kotek! - rozczuliła się Autumn. - Czy moŜna go wyjąć z klatki? - Lepiej nie... - zaczęła Kara, lecz dziewczynka z prędkością światła podbiegła i otworzyła drzwiczki. Tai natychmiast wyskoczył z klatki, korzystając z okazji, by zniknąć w zakamarkach holu. - Podoba mu się u nas! Zabawimy się w chowanego! - wykrzyknął z zachwytem Clay i pobiegł za kotem. - Ja pierwsza go zobaczyłam i pierwsza będę się z niani bawić. Nie ty! - zawołała Autumn, goniąc brata. Kara i Mac wymienili znaczące spojrzenia. - Miła scenka rodzinna. CzyŜ jest coś bardziej sympatycznego niŜ zwierzątka i dzieci bawiące się razem? - zauwaŜył Mac z ironią. Głosy dzieciaków niosły się echem po całym domu. Tai ukrył się gdzieś przed nowymi wielbicielami i nie zamierzał pozwolić się schwytać. - Mac! Dzięki Bogu, Ŝe wróciłeś! - W holu rozległ się głęboki męski głos, w którym dźwięczała wyraźna

ulga. - Przywiozłeś ją, Webb? Gdzie Lily? - Musiałem związać tę twoją piekielną bratanicę. - Wujku! Na pomoc! - wołał ktoś z kuchni. Przestronne, wyłoŜone kafelkami wnętrze mogło uchodzić za wzór kuchennej nowoczesności. Wszystko było tu zautomatyzowane, od elektrycznego otwieracza do konserw po kuchenkę mikrofal ową. Akcent rustykalny stanowiło zdobiące ścianę poroŜe łosia. Kara dostrzegła drewnianą ławę, owalny stół i cztery krzesła. Do jednego z nich była przywiązana ładna, kruczowłosa i ciemnooka nastolatka. Na ten widok oczy Kary zaokrągliły się ze zdumienia. To musiała być Lily, najstarsza bratanica Maca. Dziewczyna miała ręce wykręcone do tyłu i przywiązane do krzesła. Jej długie nogi w obcisłych niebieskich dŜinsach równieŜ zostały skrępowane linką i unieruchomione. Kołysała się raz w przód, raz w tył, ale nie mogła się uwolnić. - Co tu się dzieje? - zaŜądał wyjaśnień Mac. - Szeryf kazał mi ją zabrać z przydroŜnego zajazdu i zagroził, Ŝe jeśli tego nie zrobię, to wsadzi tę idiotkę do więzienia. Trzymałby ją tam, dopóki ty byś się po nią nie zgłosił. Miałem mu na to pozwolić? - ZwiąŜ mnie mocniej, Webb - przerwała Lily. - Naprawdę masz szczególne upodobania! ZałoŜę się, Ŝe najbardziej byś chciał przywiązać mnie do swego łóŜka. Lily ubrana była w obcisły niebieski sweterek i pręŜąc się na krześle, wypinała do przodu krągłe piersi. - Przede wszystkim bym cię zakneblował - warknął Webb. - Ooch! Mówiłam, Ŝe ma sprośne myśli - draŜniła się ze swym prześladowcą nastolatka, koniuszkiem języka prowokacyjnie oblizując wargi. - MoŜe byś mi jeszcze zawiązał oczy? Skoro Ŝaden z męŜczyzn nie kwapił się do uwolnienia Lily, zajęła się tym Kara. - Dzięki ci, kimkolwiek jesteś - rzekła bratanica Maca. - Jestem Kara Kirby... zaprzyjaźniona z rodziną pastora Franklina. - Chyba zabłądziłaś i znalazłaś się w domu, który w niczym nie przypomina zacnej siedziby wielebnego Willa - chłodno zauwaŜyła Lily. Kiedy Kara uporała się z rozplątywaniem linek, Webb wyciągnął do niej rękę: - Jestem Webb Asher. Miło mi panią poznać, panno Kirby. - Są jeszcze jacyś przyjaciele pastora, z którymi chciałbyś się zaprzyjaźnić, Webb? - zgryźliwie spytała Lily. Zrzuciła więzy i nagle zamachnęła się, by wymierzyć zarządcy potęŜny cios w splot słoneczny. Ale Webb Asher okazał się szybszy. Błyskawicznie, chwycił dziewczynę za rękę i wykręcił jej ramię do tyłu. - Chciałaś być lepsza ode mnie, malutka? - warknął. - Lily, nie moŜesz się tak zachowywać! - krzyknął Mac. - Nawet jeŜeli przywiązał mnie do krzesła? - Dziewczyna szarpała się w uścisku Webba. - Powiedz mu, Ŝeby mnie puścił! - Ale obiecaj, Ŝe go nie zaatakujesz - upomniał Mac. Lily nagle zaprzestała walki i przylgnęła do Ashera. - A moŜe dla odmiany zostanę w takiej pozycji? Lubię się przytulić do przystojnego męŜczyzny - rzuciła prowokacyjnie. Webb odepchnął ją od siebie z taką siłą, Ŝe aŜ zatoczyła się na Karę. Panna Kirby spojrzała jej w oczy i zorientowała się, Ŝe dziewczyna panuje nad sytuacją, a nawet doskonale się bawi, wprawiając w zakłopotanie dwóch dorosłych męŜczyzn. - Wynoszę się stąd, Ŝeby być jak najdalej od tej małej wiedźmy - zawołał zarządca i pośpiesznie opuścił kuchnię. - Do licha, Lily! Jeszcze tego brakuje, Ŝebym przez ciebie stracił dobrego pracownika - rzucił Mac i wybiegł za Asherem. - Co mogę na to poradzić, Ŝe facet mnie pociąga - powiedziała Lily, wzruszając ramionami. - śartujesz chyba! CzyŜbyś interesowała się Webbem? - spytała niepewnie Kara. - Zabawne. Od lat do nikogo tak się nie paliłam. Działa na mnie jego muskularne ciało. Gdybyś widziała Webba Ashera bez koszuli... Jest taki silny. MoŜe mnie podnieść jedną ręką. Dziś wyniósł mnie z zajazdu!

Było cudownie! - dodała z entuzjazmem. - PrzecieŜ on jest od ciebie dwa razy starszy - zauwaŜyła Kara. - Ma ze trzydzieści cztery lata. - No to co?! - wykrzyknęła Lily. - Jako przyjaciółka świętoszkowatych Franklinów pewnie myślisz, Ŝe powinnam się umawiać tylko ze szkolnymi kolegami. - Czy wujek wie, co czujesz do zarządcy rancza? - O, tak! - zaśmiała się lekcewaŜąco nastolatka. - Siadamy i gawędzimy. Ja o swoim Ŝyciu miłosnym, a on o jego braku. - Nie ma Ŝadnej sympatii? - Kara poczuła wstyd, Ŝe wypytuje podlotka o prywatne sprawy wuja, lecz nie mogła powstrzymać ciekawości. - Skoro jesteś nowa w tym mieście, moŜesz się nim zająć. Biedny facet nie był z kobietą, odkąd u niego zamieszkaliśmy. - Naprawdę? Serce Kary zabiło mocniej. Teraz juŜ wiedziała, dlaczego Mac tak zareagował, gdy znalazła się w pobliŜu. Po prostu był spragniony kobiety. - Z tego, co słyszałam, damska populacja Bear Creek uwaŜała wujka za najbardziej łakomy kąsek. Dziewczyny jedna przez drugą pchały się mu do łóŜka - ciągnęła Lily z błyskiem w oczach. - Kiedy zabrał nas do siebie, skończyło się balowanie! Został głową rodziny, a tego panienki nie lubią. Dzieci teŜ nie znoszą. - A duŜo jest takich... polujących na twego wujka dziewczyn w okolicy? - zapytała Kara, przygryzając wargę. - Sporo. Jeśli wierzyć plotkom, to wujek miał je wszystkie. Ale od czerwca sytuacja się zmieniła. Kara przypomniała sobie scenę w dŜipie i poczerwieniała. Skłonna była uwierzyć w te plotki. Mac okazał się przecieŜ doświadczonym uwodzicielem. Pewnie w duchu naśmiewał się z jej Ŝałosnej naiwności. - Czemu tak o niego wypytujesz? Wpadł ci w oko? Mac, który właśnie wrócił do kuchni, spostrzegł rozbawienie bratanicy oraz zmieszanie swego gościa. - Przestań dokuczać Karze - powiedział. - AleŜ nic się nie stało. Lily opowiadała mi o... niektórych mieszkańcach Bear Creek. - Tak i jeszcze nie doszłam do jej przyjaciół, Franklinów, a moŜna by o nich sporo powiedzieć. Na przykład o Ginny, która uśmiecha się nawet wtedy, gdy nie ma na to ochoty, i o słodziutkiej Tricii, udającej przyjaciółkę całego świata, a za plecami wbijającej ci nóŜ w plecy. - Przestań - zawołał Mac. - Kara z pewnością nie chce słuchać, jak obmawiasz jej znajomych. A tak się składa, Ŝe ja teŜ lubię Ginny i Tricię. - To nic nie znaczy, bo masz spaczony gust. Po kimś, kto jest fanem telewizyjnych meczów golfowych i trującego gulaszu pani Lattimore, moŜna spodziewać się wszystkiego. - Nie moŜemy znaleźć kota! - Do kuchni wpadli Clay i Autumn. - Gdzieś zniknął - wołała dziewczynka. - Jakiego kota? - spytała Lily. - Był tu prawdziwy kot czy znowu coś wymyśliłaś? - Prawdziwy - potwierdził Clay. - Ona go przywiozła! - Wskazał palcem właścicielkę Taia. - Chcieliśmy się z nim bawić, ale on uciekł. Powiedz mu, Ŝeby się z nami bawił - malec zwrócił się z Ŝądaniem do Kary. - Koty zawsze robią, co chcą - wyjaśnił Mac. - MoŜe, jak będziecie cicho, sam zdecyduje się wyjść z kryjówki. Idźcie pooglądać telewizję. Tylko Ŝadnych filmów o wampirach - dodał. - Czemu nie obejrzycie kasety z „Małą syrenką”, którą wam kupiłem? Malcy jęknęli, protestując. - No dobrze, to moŜe „Piękną i bestię”. - Mac poszedł na kompromis. - MoŜecie sobie wyobraŜać, Ŝe bestia to wampir. - Ale to takie nudne, wujku - zawołała Autumn. - Dziękuję ci. Nie sypiam po nocach, Ŝeby wymyślić wam jakąś sensowną rozrywkę, a wy tak to doceniacie... Dzieci wybiegły z kuchni, po odrodzę obdzielając się kuksańcami. - Poznałaś juŜ troje, teraz muszę znaleźć Bricka - powiedział Mac, zwracając się do Kary. - Lily, gdzie

twój brat? - Skąd mam wiedzieć? Brick chadza własnymi ścieŜkami - odparła dziewczyna ze wzruszeniem ramion i skupiła uwagę na pannie Kirby. - Jesteś pewna, Ŝe chcesz odwiedzić Franklinów? - Prawdę mówiąc, powinnam teraz do nich zadzwonić... - odrzekła Kara. - Niesamowite! - zawołała Lily. - Wyglądasz tak słodko i nieszkodliwie, ale w rzeczywistości musi być z ciebie niezły numer. - Z tonu bratanicy Maca wynikało, Ŝe to komplement. - Nie rozumiem. - AleŜ to jasne! Mówisz tak niewinnym głosikiem, Ŝe nawet Ginny ci uwierzy. Jednak przyjechać z kotem w odwiedziny do Franklinów, to bombowy pomysł! Masz zamiar jeszcze raz wysłać tę zasmarkaną Tricię do szpitala? Jesteś niesamowita! - Słyszałaś o uczuleniu Tricii na koty? - Mac obojętnym tonem zwrócił się do bratanicy. - KaŜdy, kto zna Franklinów, musiał o tym słyszeć. PrzecieŜ to najwaŜniejsze wydarzenie w nudnym Ŝyciu Tricii. Dostała kociaka i o mało nie umarła, bo prawie przestała oddychać. Jak tylko kogoś spotka, to po pięciu minutach zaczyna o tym nawijać. Kara poczuła, Ŝe nogi się pod nią uginają. Opadła na najbliŜsze krzesło. A więc to prawda. Jej przyszywana przyrodnia siostra cierpiała na alergię. Lily nie umawiała się przecieŜ z wujem, by ją zwodzić. A jeśli Ginny, jak sugerował Mac, nie miała udziału w zaproszeniu jej do Bear Creek, to moŜna sobie wyobrazić, jak zareaguje na widok kota, zagraŜającego zdrowiu córki! - Naprawdę nic o tym nie wiedziałam - wymamrotała. - Co mam zrobić z Taiem? - Wpuść go do pokoju Tricii i wytarzaj w jej pościeli - entuzjazmowała się Lily. - Zawsze moŜesz zostawić go tutaj - zaproponował Mac. - Autumn i Clay będą zachwyceni. - Chciałabym zadzwonić do wujka Willa, jeśli moŜna - powiedziała cicho. - Wujka? - zdziwiła się Lily, - Oczywiście. Tu jest telefon. - Mac wskazał aparat i zwrócił się do Lily: - Później ci to wyjaśnię, a teraz wyjdźmy stąd, Ŝeby mogła spokojnie porozmawiać. Wielebny Franklin od razu podniósł słuchawkę. - Wujku, tu Kara. - Kara! - powtórzył jowialnie pastor. - Jesteś juŜ spakowana? Jutro wielki dzień! Nie mogę się doczekać, moja droga! Będę na lotnisku. Zjemy razem obiad, a potem pojedziemy do Bear Creek. - Wujku, juŜ tu jestem. Przyleciałam dzisiaj - rzekła zakłopotana. - Co? Tutaj? Dziś? - zdumiał się pastor. - Jak to moŜliwe? PrzecieŜ zapisałem sobie datę twojego przyjazdu. Miałaś przylecieć jutro! - Kto ci tak powiedział? - spytała podejrzliwie. - Czy nie Mac Wilde? - Tak, a dlaczego...? - zaczął pastor, a potem westchnął. - Właśnie. Teraz juŜ wiesz, w czym rzecz? Wszystko było jasne. Mac, który opłacił bilet, celowo wprowadził w błąd pastora, ale dlaczego to zrobił? - Kiedy miałeś zamiar wspomnieć mi o Macu i całej... intrydze ze ślubem? - Spotkałaś go? Powiedział ci? - Will Franklin był wyraźnie przygnębiony. - Wszystko - potwierdziła. - Ślub? - wykrzyknęła Lily po drugiej stronie kuchennych drzwi. Oboje z wujem tkwili tam, starając się podsłuchać rozmowę, choć Mac przez cały czas próbował odesłać bratanicę do jej pokoju. - Wujku, zamierzasz się z nią oŜenić? - No, dalej, powiedz, jak bardzo nie odpowiada ci ten plan - warknął Mac. - Pewnie zrobisz wszystko, by do tego nie dopuścić. - Przeciwnie. Myślę, Ŝe to dobry pomysł. Autumn i Clay potrzebują matczynej ręki. A załoŜę się, Ŝe i ty przestaniesz zrzędzić, gdy będziesz miał kobietę... - Uspokój się i odsuń od drzwi! Przestań szpiegować Karę. - Dobra. Tobie zostawię to zajęcie. Mam nadzieję, Ŝe będziesz z nią szczęśliwy - rzuciła bratanica. Lily odeszła, by dołączyć do Autumn i Claya, a Mac przylgnął uchem do drzwi.

- Dlaczego o niczym nie powiedziałeś i pozwoliłeś mi wierzyć, Ŝe to ty kupiłeś bilet? - Kara domagała się wyjaśnień od pastora. - Pragnąłem twoich odwiedzin, moje dziecko. Bardzo za tobą tęskniłem przez te lata. Dlatego od razu pomyślałem o tobie... jako towarzyszce Ŝycia Maca. Wydawało mi się, Ŝe to świetne rozwiązanie dla nas wszystkich. Mac potrzebuje Ŝony, by wychować dzieci, a ty byłaś taka samotna w wielkim mieście. Wiem, Ŝe zawsze pragnęłaś mieć rodzinę. Kara wzięła głęboki oddech. Starała się, Ŝeby jej listy do wuja Willa były pogodne i dowcipne. Nigdy nawet słowem nie wspomniała o samotności. Musiał to wyczytać między wierszami i uznać ją za zdesperowaną osobę, która nie potrafi znaleźć sobie stałego partnera, nie mówiąc juŜ o męŜu i rodzinie. Czuła się upokorzona. - Jeśli wyjdziesz za Maca, zamieszkasz w Double R, blisko Bear Creek - ciągnął pastor. - Znowu stanę się częścią twego Ŝycia. Wiem, Ŝe powinienem był cię o wszystkim uprzedzić, ale wydawało mi się, Ŝe nie naleŜy robić tego przez telefon. - W głosie wielebnego Willa brzmiało zawstydzenie. - Myślałem, Ŝe jak przyjedziesz tutaj, przedstawię cię Macowi, on zacznie się o ciebie starać i wszystko się ułoŜy. - A ja nigdy bym się nie dowiedziała, Ŝe ukartowaliście to małŜeństwo? Miałam wierzyć, Ŝe zakochał się we mnie? Ogarnął ją gniew na samą myśl o podstępie. Czuła się rozczarowana i zdradzona. Mac Wilde przynajmniej niczego nie ukrywał. MoŜna mu było zaliczyć to na plus. - Mylisz się co do Maca, wujku. On nie jest zainteresowany zalotami. Pragnie natychmiast zrekompensować sobie wydatki poniesione na tę inwestycję. Sądził, Ŝe wyjaśniłeś mi wszystko, i chciał uniknąć... Och! - Drgnęła, gdy gwałtownie otworzyły się drzwi i stanął w nich Macauley. Kara była przekonana, Ŝe cokolwiek Mac zechce powiedzieć pastorowi, nie będzie to przyjemne. Nie Ŝyczyła sobie takiej konfrontacji. Popatrzyła na Maca. Oto męŜczyzna, który oszukał wielebnego Willa, chciał sobie kupić Ŝonę, ale teŜ potrafił ją rozbawić i całować tak, jak kaŜda kobieta chciałaby być całowana. Schowała słuchawkę za siebie, nie dopuszczając go do telefonu. - Najpierw musisz ochłonąć, Mac, bo powiesz coś, czego będziesz Ŝałował. - To wzruszające, Ŝe chcesz bronić pastora przede mną, a mnie przed samym sobą - powiedział schrypniętym głosem. Podszedł tak blisko, Ŝe czuła ciepło jego ciała. Zaparło jej dech na widok muskularnej klatki piersiowej i mocno dopasowanych dŜinsów, które wyraźnie podkreślały męskość Maca. Próbowała schwycić oddech i nie mogła. Wydawało się jej, Ŝe czuje dotyk jego dłoni na piersiach. Cofnęła się, a Mac postąpił krok do przodu i uśmiechnął się zmysłowo. Słuchawka wyśliznęła się z drŜących palców Kary i zawisła nad podłogą. - Mac - zaczęła, próbując go skłonić do zachowania dystansu. Dotknęła ręką jego piersi i znowu poczuła ciepło. W uszach dźwięczały jej słowa Lily: „Dziewczyny jedna przez drugą pchały się mu do łóŜka”. - Karo - wymówił pieszczotliwie. Pochwycił ją za biodra i przycisnął do siebie tak, by odczuła, jak jest podniecony. - Mac - szepnęła, topniejąc w jego ramionach. Bliskość tego męŜczyzny nie pozwalała myśleć o niczym innym. - Halo! - w słuchawce rozległ się głos pastora. - Jest tam kto? - Nie zwracaj na niego uwagi - mruknął Mac i lekkim kopnięciem przesunął telefon w odległy kąt kuchni. - Halo! Halo! Co się dzieje? - niepokoił się wielebny Will. Kara zamrugała powiekami, budząc się z erotycznego oszołomienia. Wyzwoliła się z objęć Maca i chwyciła za słuchawkę. - Wujku! - Powiedz mu, Ŝe zostaniesz tutaj - cicho poprosił Macauley. - Ja... ja... - Odwróciła wzrok od wpatrzonych w nią oczu Maca. - Czy to prawda, Ŝe Tricia jest uczulona na koty? - usłyszała samą siebie, zadającą głupie pytanie. Pastor milczał przez chwilę zaskoczony.

- Tak. Na jedenaste urodziny kupiliśmy jej kotka, bo męczyła nas miesiącami... Szczegółowo opowiadał całą historię, a Kara musiała jej słuchać, nie zdradzając znudzenia. Mac zasiadł na krześle, krztusząc się ze śmiechu. Do kuchni wpadł Clay. - Znaleźliśmy kota! Siedzi na belce pod sufitem w twojej sypialni, wujku. Nad samym łóŜkiem. - Oczywiście! A gdzie indziej mógł się schować? Mam nadzieję, Ŝe z przeraŜenia nie zwymiotował na moją poduszkę wszystkiego, co zjadł w ciągu dnia? - Wujku, muszę kończyć - powiedziała szybko Kara. - Przenocuję u pana Wilde’a. Porozmawiamy jutro. OdłoŜyła słuchawkę i wąskim korytarzem podąŜyła za Makiem oraz Clayem do wyłoŜonej ciemną boazerią sypialni, w której królowało olbrzymie łoŜe przykryte ciepłą, puchową kołdrą. W pokoju znajdował się granitowy kominek, podobny do tego z salonu, choć nie tak duŜy. Wisiał nad nim wypchany potęŜny łeb górskiego barana. Kara skrzywiła się. Jeleń i łoś nie wyglądały tak groźnie jak to zwierzę. - Czy kaŜdy pokój zdobią jakieś trofea? - spytała zaniepokojona. - U mnie jest górska kozica! - wykrzyknął Clay. - A u mnie niedźwiedź - pisnęła Autumn, która właśnie weszła do sypialni. - Bałam się, więc wujek przykrył go kocem. - Dziadek był zapalonym myśliwym, stąd te ozdoby - wyjaśnił Mac. - Tam siedzi Tai! - Clay wskazał sufitową belkę, na której przycupnął kot. Oboje z Autumn wdrapali się na łóŜko i podskakując, próbowali dosięgnąć zwierzaka. Tai tylko parskał odstraszająco. - Zwabię go jedzeniem - rzekła Kara. - Nie jadł nic przez cały dzień. Mam w torbie jego smakołyki. Ale muszę tu z nim zostać sama, bo Tai obawia się obcych. - Zostawimy Karę, by mogła zająć się kotem - powiedział Mac i wyszedł, zabierając dzieci. Kara czuła się nieswojo w sypialni Maca. Nakarmiła Taia i rozejrzała się wokół. Nigdzie nie było widać fotografii, ksiąŜek ani niczego osobistego. Wyobraziła sobie Maca w łóŜku pod puchową kołdrą, strzeŜonego przez dzikiego barana. Sypiał w piŜamie czy w spodenkach? A moŜe nago? Na myśl o tym ogarnęła ją taka fala gorąca, Ŝe machinalnie rozsunęła uda. Z jękiem rozpaczy przysiadła na krawędzi łóŜka. Co się z nią stało? Nigdy w Ŝyciu nie myślała w ten sposób o Ŝadnym męŜczyźnie! Dotknęła ręką czoła. Była bardzo zmęczona. - Widzę, Ŝe Tai zdecydował się zejść na kolację - w sypialni rozległ się niski, spokojny głos Maca. Stał w drzwiach, spoglądając na Karę wzrokiem pełnym ukrytych pragnień. To spojrzenie sprawiło, Ŝe zerwała się na równe nogi i odskoczyła od łóŜka. - Malcy juŜ śpią. Lily poszła do swego pokoju, wyjawiwszy przedtem, Ŝe Brick spędzi dzisiejszą noc u swego przyjaciela, Jimmy’ego Crowa - westchnął Mac. - Brick i Jimmy znani są w całym Bear Creek z róŜnych wybryków. Czasami fotografują dziewczęta przebierające się w szatni, innym razem przebijają opony w samochodach nauczycieli... - Masz z tymi dziećmi masę kłopotów. - Nie uwaŜaj mnie przypadkiem za świętego - zastrzegł Mac, zbliŜając się do Kary. - Zapewniam cię, Ŝe jestem tylko człowiekiem - powiedział i przyciągnął ją do siebie. Kara przełknęła ślinę. Miała opuszczone ręce i robiła wszystko, by nie zarzucić mu ich na szyję. - Według Lily nie byłeś z kobietą, odkąd sprowadziłeś tu dzieci, a nie przywykłeś do tak długiego... celibatu. Podobno jesteś męŜczyzną, o którego biją się okoliczne damy. - Nie wierz we wszystko, co usłyszysz, a juŜ szczególnie od Lily - rzekł Mac, patrząc jej w oczy. - To oczywiste, Ŝe tak mówisz. Trudno, Ŝebyś się chwalił swoimi... - Nie mogła znaleźć odpowiedniego słowa na określenie łóŜkowych przygód. - Podbojami? - Mac uśmiechnął się i zmruŜył oczy. - Czemu sądzisz, Ŝe taki podejrzany typ jak ja nie miałby się tym chełpić? Nie zauwaŜyłaś nacięć na słupkach baldachimu? KaŜde z nich oznacza kolejną miłosną przygodę. Ujął jej głowę w obie dłonie. - Aha! Mam cię! JuŜ chciałaś przekonać się, czy mówię prawdę.

Kara wiedziała, Ŝe Mac Ŝartuje. - PrzecieŜ nie ma tu Ŝadnego baldachimu. Z jednej strony miała ochotę uśmiechnąć się, ale z drugiej ogarniała ją wściekłość na myśl o nim w ramionach innej kobiety. W końcu rzekła: - Na zagłówku teŜ nie ma Ŝadnych nacięć. - A o czym to świadczy? - spytał ochryple, przytulając swój szorstki policzek do twarzy Kary i przesuwając dłońmi wzdłuŜ jej ciała. - O tym, Ŝe wiesz, jak prowadzić rozmowę, bym poczuła się zakłopotana i straciła wątek. - Mówiliśmy o przeszłości. Liczy się jednak tylko teraźniejszość i fakt, Ŝe mamy zamiar się pobrać - przypomniał, tuląc Karę w objęciach i pokrywając pocałunkami jej szyję. Dziewczyna z rozkoszą poddawała się pieszczotom. Mac wziął ją na ręce i podszedł do łóŜka, a potem usiadł, trzymając na kolanach. - Jesteś taka piękna, podniecająca. Bardzo cię pragnę, kochanie - szepnął. ROZDZIAŁ CZWARTY Kara zamarła w bezruchu. - Co się stało? - spytał Mac, spragniony jej bliskości. Przed chwilą tuliła się do niego, nagle usiadła wyprostowana, a potem poderwała się i poszukała wzrokiem kota, który chłeptał wodę z miseczki. Mac patrzył na nią oszołomiony. MoŜe nie chciała się kochać z nim w obecności kota? ChociaŜ sam nie miał nic przeciwko takiemu towarzystwu, gotów był zrobić wszystko, by Kara poczuła się swobodnie. - Mam go przenieść do innego pomieszczenia? - zapytał. - Kot moŜe zostać, jeśli chce, ale ja wyjdę - odrzekła, kierując się do drzwi. Mac podniósł się wolno i ruszył za nią. - Czy mogłabyś chociaŜ wyjaśnić, co się stało, Ŝe zmieniłaś zdanie? - Powiedziałeś, Ŝe jestem piękna i podniecająca. - To cię dotknęło? - Mac był wyraźnie zaskoczony. - Tak, bo to wierutne kłamstwo. Więcej nie praw mi tego typu komplementów. - Komplementów? - Mówisz je pewnie kaŜdej kobiecie, którą bierzesz do łóŜka. To obraźliwe! - wybuchnęła i nie oglądając się za siebie, wyszła z sypialni. Nie miała pojęcia, co zrobi. Kot został w sypialni Maca, a ona nie dysponowała Ŝadnym środkiem transportu, by dotrzeć do miasta. Zresztą gdyby nawet jakoś się tam dostała, nie miała się gdzie zatrzymać. Nagle tuŜ za Karą pojawił się gospodarz rancza i łagodnie połoŜył dłonie na jej ramionach. - Musisz być głodna - powiedział, zanim zdąŜyła w jakikolwiek sposób zareagować. - Oboje nic nie jedliśmy. Powinniśmy byli pójść na obiad w Helenie i... - Spieszyłeś się do dzieci - przypomniała drŜącym głosem, czując, jak Mac delikatnie gładzi jej ramiona. - Z twojego punktu widzenia nie warto było tracić czasu na restauracje. W końcu przyjechałam tu, Ŝeby się za ciebie wydać, więc po co miałbyś czynić jakieś dodatkowe zabiegi o moje względy? Odsunęła się od niego, choć ciągle czuła na ramionach ciepło jego dotyku. - Nieźle mnie podsumowałaś - zauwaŜył sucho. - Pewnie na to zasłuŜyłem. Ale skoro JuŜ tu jesteś, moŜe ogłosimy zawieszenie broni i coś zjemy? Była dziś na ranczu pani Lattimore i zostawiła... - Swój paskudny gulasz? - Kara przytoczyła opinię Lily. - MoŜe jakoś go przełknę. - Nie doniosę pani Lattimore, co powiedziałaś. Chodź, skosztujemy wspaniałego dania - rzekł i podał jej ramię, prowadząc do kuchni. Pozwoliła mu na to, bo naprawdę czuła głód i nie było sensu uciekać przed panem tego rancza. Musiała gdzieś przenocować, więc zgodziła się zawrzeć rozejm. Usiadła przy kuchennym stole i spoglądając na telefon, myślała o dzisiejszej rozmowie z pastorem, podczas gdy Mac podgrzewał gulasz w kuchence mikrofalowej. - Dlaczego tak naprawdę nie podałeś wujkowi Willowi właściwej daty mego przyjazdu?

- Pomyślałem, Ŝe przyjedzie po ciebie na lotnisko, a ja nie chciałem z nikim dzielić chwili naszego spotkania. Pragnąłem, byś pierwsze godziny w Montanie spędziła tylko ze mną. - To nie brzmi wiarygodnie. Jaki był prawdziwy powód? - No dobrze. Muszę przyznać, Ŝe niepokoiła mnie myśl o spotkaniu przyszłej panny młodej w obecności pastora. Sądziłem, Ŝe będzie niezręcznie, jeśli się sobie nie spodobamy, a on zacznie grać rolę swata. Z drugiej strony, gdybyśmy od razu przypadli sobie do gustu, pastor tylko by nam zawadzał. Kara oparła się przemoŜnej chęci, by zapytać o wraŜenie, jakie na nim wywarła w chwili spotkania. Pewnie nie wydała mu się wyjątkowo odpychająca i pogodził się z tym, Ŝe nie jest tak piękna, jak przypuszczał, choć się do tego nie przyzna. Będzie opowiadał, jak to oczarowała go od pierwszego we- jrzenia. - Nie potrafię prawić oryginalnych komplementów - przyznał, nakrywając do stołu. - Ale na swoją obronę mogę powiedzieć, Ŝe jeśli coś mówię, to naprawdę tak uwaŜam. Kara automatycznie połoŜyła sztućce przy dwóch nakryciach. Wiedziała, co Mac miał na myśli. - A więc jeŜeli kochasz się z kobieta, to wierzysz, Ŝe jest piękna i podniecająca? - Oczywiście. Dlaczego miałbym się kochać z jakimś brzydactwem? - Właśnie, dlaczego? - powtórzyła. - Wybacz, jeśli cię uraziłem. Naprawdę nie chciałem cię dotknąć, uŜywając banalnych słów dla wyraŜenia moich uczuć. - Po prostu miałeś zamiar iść ze mną do łóŜka. Pragnąłeś mnie tak bardzo, bo jestem piękna i seksowna - zaŜartowała. - Nie wiem, dlaczego nie moŜesz w to uwierzyć - jęknął Mac. - Pamiętasz, juŜ wcześniej, w dŜipie... - Nie chcę o tym mówić. Po to zawarliśmy rozejm, by do tego nie wracać - przerwała mu. - Kto ustalił zasady rozejmu? Czy to ja nalegałem, by wprowadzić do niego taką klauzulę? - spytał Mac, stawiając na stole naczynie z parującym gulaszem. Znowu się z nią droczył, a to mogło przywrócić atmosferę intymności, w której Kara czuła się niepewnie. Postanowiła więc skierować rozmowę na inny temat. - Co za niespodzianki kryją się w tej potrawie? - spytała. - Jeśli ci powiem, to juŜ nie będzie niespodzianek. Ale wierz mi, Ŝe całość zupełnie nieźle smakuje z zimnym piwem - powiedział i wyjął dwie puszki z lodówki. - Nigdy nie widziałam tego gatunku - rzekła Kara, przyglądając się kuguarowi na puszce. - To ulubiony napitek ranczerów. Niezłe. Świetnie nadaje się do przepłukania gardła po gulaszu pani Lattimore. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to wolałabym napić się wody. - Proszę bardzo. Masz do wyboru mineralną, którą zwykle pija Lily, albo kranówkę przeznaczoną dla nas, proletariuszy. Kara nalała do szklanki wody z kranu i oboje zajęli się potrawą, którą pani Lattimore doprawiła w sposób trudny do zaakceptowania przez szanującego się kucharza. JednakŜe mimo oryginalnych przypraw danie okazało się jadalne. - Zaniosę twój bagaŜ do pokoju gościnnego - zaproponował Mac po kolacji, gdy Kara zbierała talerze ze stołu. - ChociaŜ zaproszenie do mojej sypialni jest ciągle aktualne - zaznaczył. - Dziękuję. Tai i ja wolimy oddzielny pokój. Przywiozłam ze sobą torbę na kocie nieczystości, a jeśli znajdziesz jeszcze dla niego jakieś kartonowe pudełko, to będzie całkowicie usatysfakcjonowany. - Znajdę - obiecał, przyglądając się jej uwaŜnie. Ktoś, kto tak jak ona woził Ŝywność dla kota i torebki na nieczystości, musiał być niezwykle odpowiedzialną osobą. - Nie mogłam oczekiwać, Ŝe wujek Will będzie biegał po mieście i kupował drobiazgi potrzebne Taiowi - wyjaśniła. - Pewnie myślisz, Ŝe dziwaczka ze mnie... - SkądŜe. UwaŜam, Ŝe jesteś po prostu bardzo przewidująca - odrzekł, nie dodając, iŜ docenia w niej równieŜ inne zalety i Ŝe z kaŜdą minutą coraz bardziej jej pragnie. Nie ośmielił się tego powiedzieć, by znowu nie pomyślała, Ŝe prawi jej tanie komplementy. Kiedy posprzątali po kolacji, Mac pomógł Karze przenieść kota do wolnej sypialni, która poprzez łazienkę łączyła się z jego pokojem. Wnętrze umeblowane było bardzo skromnie. Poza łóŜkiem stała tu

jedynie mahoniowa szyfonierka, której przydałaby się renowacja. Znad łóŜka łagodnym wzrokiem spoglądała sama. - Widzę, Ŝe twój dziadek nie oszczędzał nawet kuzynek jelonka Bambi - zauwaŜyła Kara. - Masz coś przeciwko polowaniom? - Nie zastanawiałam się nad tym, dopóki tu nie przyjechałam. A teraz nie wiem juŜ, od czego dostałam gęsiej skórki. Na myśl o polowaniach czy na widok tych trofeów. PrzecieŜ cały dom wygląda jak koszmar ze snu wypychacza zwierząt. - Kiedy zostaniesz moją Ŝoną i zamieszkasz tu, zmienisz wystrój wnętrza. Zamiast trofeów myśliwskich powiesisz obrazki przedstawiające kwiaty albo owoce. Wybacz, Ŝe ten pokój tak wygląda - powiedział Mac. - Jest mały i wyziębiony, ale tylko ten był wolny. Pewnie nie chciałabyś spać z którymś z dzieci. Dałaś teŜ jasno do zrozumienia, Ŝe moja sypialnia ci nie odpowiada. MoŜesz się tu zamknąć, jeśli boisz się, bym nie naruszył zasad naszego rozejmu. - Nie obawiam się ciebie - odrzekła z uśmiechem. PrzeraŜał ją raczej fakt, iŜ pod wpływem samego spojrzenia Maca przenikają fala gorąca. - To dobrze - mruknął. Mieli dzielić wygodną łazienkę z dwiema umywalkami, prysznicem i staroświecką, duŜą wanną. Godzinę wcześniej ta okoliczność niepokoiłaby Karę. Teraz była na to zbyt zmęczona. Mac szarmancko ustąpił jej pierwszeństwa przy myciu. Po dokonaniu wieczornej toalety i włoŜeniu sięgającej kostek bawełnianej róŜowej koszuli z długimi rękawami i zapięciem pod samą szyję, Kara wśliznęła się pod koc. Tai usnął w nogach łóŜka. W pokoju było chłodno. Wełniany koc i bawełniana narzuta nie zapewniały tyle ciepła, by moŜna było spokojnie zasnąć. Kara tęsknie pomyślała o puchowej kołdrze w sypialni Maca i spróbowała szczelniej otulić się tym, co miała pod ręką. Ciągle trzęsła się z zimna. JuŜ zaczęła się zastanawiać nad włoŜeniem swetra i skarpet... - Karo? W pokoju rozległ się głos Maca. Mógł wejść przez łazienkę. Mimo panujących ciemności dostrzegła zarys wysokiej, męskiej sylwetki, która powoli zbliŜała się do łóŜka. Przez moment przestało jej bić serce. Usiadła na łóŜku, szczelnie owijając się kocem. - Czego chcesz? - zapytała przestraszona. Jak w transie patrzyła na muskularną, pokrytą czarnymi włosami pierś Maca. Był tylko w slipach, które znakomicie uwydatniały jego męskość. - Przyniosłem dodatkowe koce. Jest zimno, z pewnością ci się przydadzą - powiedział niskim, głębokim głosem. Wpatrzona w Maca i przeraŜona jego obecnością w pokoju nawet nie zauwaŜyła koców, które teraz układał na łóŜku. W świetle księŜyca Kara wydała się Macowi zachwycająca. Przysiadł na krawędzi posłania. - Myślałem, Ŝe się mnie nie boisz, więc czemu wyglądasz na śmiertelnie wystraszoną? - spytał łagodnie i dotknął palcami warg dziewczyny. - Zdałam sobie sprawę, Ŝe jestem okropnie niemądra. Sama naraŜam się na niebezpieczeństwo - szepnęła jednym tchem. - To prawda - przyznał Mac. - Potrzebujesz męŜa, który by cię chronił - dodał, wsuwając ręce pod koc, by dosięgnąć piersi Kary. Dziewczyna była oszołomiona i przeraŜona przyjemnością, którą sprawiła jej ta pieszczota. Mac delikatnie gładził kciukami okolice sutek, nie dotykając samych koniuszków piersi. Zapragnęła go gwałtownie. - Proszę, ja nie... Nie moŜemy... - Głos się jej załamał pod wpływem intensywnych odczuć. - MoŜemy, ale nie będziemy - poprawił Mac. - W kaŜdym razie nie dzisiaj. Teraz pocałuj mnie na dobranoc, to sobie pójdę. Jęknęła, gdy dotknął jej warg i zaczął namiętnie ją całować. Karę przeniknął dreszcz poŜądania. Kiedy Mac po raz drugi połoŜył dłoń na jej piersiach, gwałtownie przycisnęła ją do siebie. Znowu zaczął gładzić wraŜliwą skórę wokół sutek. Dziewczynę oblała fala rozkoszy.

PołoŜył ją delikatnie na wznak, pozwolił, Ŝeby się przytuliła i zaczęła pieścić mu włosy. Pod bawełnianą koszulą Kary wyraźnie rysowały się nabrzmiałe koniuszki piersi. Mac zmruŜył oczy i dotknął ustami jednego z nich. Kara poczuła ciepło oddechu, a potem czubek języka dotykającego sutki. Wygięła się, unosząc piersi ku górze i spazmatycznie powtarzając imię Maca. Przy tym ruchu rozpięła się jej koszula. Mac pieścił teraz językiem nagie piersi, a ciało Kary przeniknęła fala rozkoszy. Dziewczyna przylgnęła do niego mocno, pragnąc otrzymać więcej i więcej... Nagle wszystko się skończyło. Mac usiadł, oddychając cięŜko. - Albo przerwiemy teraz, albo wcale - rzekł, z trudem chwytając oddech. Kara leŜała podniecona, odczuwając bolesne pulsowanie między udami. Pierwszy raz w Ŝyciu straciła nad sobą kontrolę. Nawet nie przypuszczała, Ŝe jest w stanie przeŜywać tak gwałtowną namiętność. Nie mogła się dłuŜej oszukiwać. Gdyby Mac nie przerwał pieszczot z własnej woli, ona by go nie powstrzymała. Zamknęła oczy, by nie patrzeć mu w twarz. - Dobranoc, maleńka. Spij dobrze - szepnął i mocno pocałował w ją usta, a potem jeszcze raz złoŜył pocałunek między jej piersiami. Przeszedł przez pokój, a Kara nie poprosiła, by zawrócił. Gdyby choć raz spojrzał na nią, z pewnością zostałby tu do rana. Nie powinienem tego robić, upomniał sam siebie. Mógł ją posiąść. Wiedział, Ŝe tego pragnęła. To czyste szaleństwo, mieć w łóŜku spragnioną kobietę i zrezygnować z rozkoszy. Na myśl o spełnieniu poczuł, Ŝe się poci. Mimo iŜ noc była chłodna, nie przykrył się kołdrą. Tai siedział pośrodku małej sypialni, miaucząc i popatrując na Karę. Dziewczyna zbudziła się właśnie z głębokiego snu, w który zapadła tuŜ przed świtem, i sięgnęła po zegarek. Dochodziła dziewiąta, a według czasu waszyngtońskiego - jedenasta. Nigdy jeszcze nie wstawała tak późno. Czuła się nieco zdezorientowana. W domu panowała cisza. Umyła się szybko, dokładnie zamknąwszy drzwi od łazienki, choć z sypialni Maca nie dobiegały Ŝadne odgłosy. WłoŜyła dŜinsy i cienką liliową bluzeczkę. OstroŜnie zajrzała do pokoju Macauleya, lecz nie zastała tam nikogo. - Ładnie wyglądasz - powitała ją Autumn, gdy tylko Kara wyszła na korytarz. Drgnęła zaskoczona, Ŝe dziewczynka na nią czekała. - Lily powiedziała, Ŝe mam ci nie przeszkadzać, dopóki nie wyjdziesz z pokoju. Gdzie kotek? - zainteresowała się nagle. - Słyszałam, jak miauczał. Kiedy szły korytarzem, Tai wybiegł z sypialni i czmychnął w głąb domu, jakby go ktoś gonił. Kara zauwaŜyła, Ŝe dziewczynka jest w nocnej koszuli. Jej długie ciemne włosy splątaną kaskadą spadały na ramiona. Był wtorek, a więc mała powinna być w szkole. Nie wyglądała na chorą. - Jak chcesz, to w mikrofalówce rozmroŜę ci coś na śniadanie. MoŜna w niej podgrzewać juŜ przygotowane jedzenie - paplała dziewczynka - ale lepiej nie gotować surowego kurczaka, bo się nie zniszczy wszystkich bakterii. MoŜna się zatruć i umrzeć. Od hamburgerów teŜ moŜna umrzeć. Moja mama i tata umarli, ale nie otruli się, tylko zginęli w wypadku. Mówiłam Brickowi, Ŝe on teŜ moŜe zginąć w katastrofie samochodowej, ale się śmiał. - Czy Brick pojechał gdzieś samochodem? - spytała Kara, próbując uzyskać w miarę dokładne informacje od dziewczynki, mieszającej przeszłość z teraźniejszością. - Dziś rano razem z Jimmym Crowem wzięli samochód jego mamy i pojechali do parku Yellowstone. - Sami? A wujek o tym wie? - spytała Kara w zdumieniu, - Wujek nie pozwolił mu opuszczać lekcji. - Brick ma przecieŜ tylko trzynaście lat! Pojechał bez prawa jazdy! Musimy natychmiast zawiadomić wujka Maca! - zawołała Kara. - A gdzie on jest? - Myślałam, Ŝe ty mi powiesz - przyznała skonsternowana Kara. - A moŜe Lily wie? Zadzwonimy do niej do szkoły. - Nie ma jej w szkole. Wybrała się do... raju. Kara zaniepokoiła się nie na Ŝarty. - Lily mówiła, Ŝe ja teŜ nie muszę dziś iść do szkoły, jeśli nie chcę, i Ŝe ty zaopiekujesz się mną i

Clayem - wyznała Autumn. - Gdzie jest Clay? - Serce Kary o mało nie wyskoczyło z piersi. Cisza panująca w domu wyraźnie wskazywała, Ŝe chłopiec musiał być gdzieś na zewnątrz. - Poszedł do konia. - Chyba nie do Blackjacka? - Kara przypomniała sobie, co Mac mówił o narowistym ogierze. - Tak, Clay go uwielbia i chce na nim jeździć. Troje młodych Wilde’ów potrzebowało natychmiastowej pomocy, ale Clayowi zagraŜało bezpośrednie niebezpieczeństwo. - Autumn, musisz mi pokazać, gdzie jest ten koń. W chwilę później biegły wzdłuŜ podjazdu. Kara modliła się w duchu, by zdąŜyły odnaleźć Claya, zanim ogier zrobi mu krzywdę. - Tu są stajnie. - Autumn przyprowadziła Karę do świeŜo odnowionych zabudowań. Z trudem otworzyły cięŜkie wrota. Wewnątrz nowoczesnej, przestronnej stajni stały dobrze utrzymane konie, ale nie było wśród nich czarnego ogiera. Kara zawołała chłopca, lecz nikt się nie odezwał. - Tu jest bury kot - zauwaŜyła Autumn. - Mieszka w stajni. Wujek mówi, Ŝe nie ma imienia, ale ja nazywam go PrąŜek, bo jest pręgowany jak tygrys. Chciałam go wziąć do mieszkania, lecz wujek powiedział, Ŝe to dziki kot. Czy myślisz, Ŝe Tai chciałby mieć przyjaciela? Kara była zbyt zaabsorbowana sprawą Claya, by zwracać uwagę na paplaninę dziewczynki. - Gdzie moŜe być ten ogier i twój brat? - MoŜe na którymś z wybiegów. Weźmy PrąŜka do domu, Ŝeby spotkał się z Taiem. - Najpierw musimy znaleźć Claya. PokaŜesz mi, gdzie są wybiegi? Kara była zdziwiona, Ŝe mała, zwykle tak wyczulona na wszystkie niebezpieczeństwa, nie niepokoi się o brata. Na szczęście nie trzeba było iść daleko, by dotrzeć do ogrodzonych wybiegów dla zwierząt. Dostrzegła Claya wcześniej niŜ Autumn. Siedział na płocie, obserwując potęŜnego ogiera, który biegał jak szalony i od czasu do czasu stawał dęba, najwyraźniej mało zachwycony towarzystwem chłopca. - Chodź tu, Blackie! Mam coś dla ciebie! - wołał siedmiolatek, wyciągając rękę do konia, który, niepokojony przez intruza, wściekle rył ziemię kopytami. Karze zaparło dech w piersiach. Clay najwyraźniej traktował ogiera jak łagodnego kucyka. Wcale nie zwracał uwagi na jego nieprzyjazne zachowanie. Podbiegła do malca i ściągnęła go z ogrodzenia. Był boso, w szortach i podkoszulku. Miał zimne ręce i nogi. Mimo iŜ świeciło jesienne słońce, dzień był chłodny, a mały nie wykurował się jeszcze do końca z wietrznej ospy. - Clay, powinieneś trzymać się z daleka od tego konia. To dzikie, niebezpieczne zwierzę. Mógł ci zrobić krzywdę - powiedziała drŜącym głosem. - Blackie mógł zabić Claya? Nie wiedziałam, Ŝe konie to robią. - Autumn aŜ sapnęła ze zdziwienia. - Zwykle nie są groźne dla ludzi, ale Blackjack to wyjątek - wyjaśniła Kara. - Chciałem się z nim zaprzyjaźnić - rzekł ponuro Clay. - MoŜe pomyślałbyś o jakimś mniejszym i łagodniejszym zwierzątku - zaproponowała Kara, próbując za wszelką cenę odwrócić uwagę chłopca od ogiera. - Na przykład o psie? - zainteresował się malec. - Kiedy go dostaniemy? - Będziemy mieć szczeniaczka! Szczeniaczka! - pisnęła Autumn. - Zawsze chciałem dostać szczeniaka - wyznał chłopiec i umie wziął Karę za rękę. Wzruszyła się tym gestem. Clay był taki mały, bezradny. Płonącymi, ciemnymi oczami i gęstością włosów bardzo przypominał Maca, - Uwielbiam psy! - entuzjazmowała się Autumn. - Rodzice nie pozwalali ich hodować, wujek James i ciocia Ewa równieŜ nie. A wujek Mac powiedział, Ŝe tutaj nie miałby kto zajmować się szczeniaczkiem, gdy my jesteśmy w szkole. - Ale Lily mówiła, Ŝe ty zamieszkasz z nami. - Clay zwrócił się do Kary. Nie odpowiedziała, lecz malcy wzięli jej milczenie za dobrą monetę. Kiedy wrócili do domu, znalazła dla obojga ciepłe ubrania. Clay był juŜ bezpieczny, lecz co z Lily i Brickiem? Zastanawiała się właśnie,