Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Bradford Barbara - Triumf Katie Byrne(1)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Bradford Barbara - Triumf Katie Byrne(1).pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse B
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 36 osób, 32 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 203 stron)

Barbara Taylor Bradford Triumf Katie Byrne Przełożyła Katarzyna Bieńkowska

Dla mojego męża, Boba, z miłością i wdzięcznością, że za jego sprawą wszystko jest tak wyjątkowe

Pragnę wymienić osoby, które pomogły mi podczas pracy nad tą książką. Szczególną wdzięczność winna jestem porucznikowi Ericowi C. Smithowi, komendantowi brygady kryminalnej zachodniego obwodu policji stanu Connecticut, za wtajemniczenie mnie w procedury policyjne na miejscu zbrodni i w dalszym toku śledztwa. Dziękuję także Bette Bartush z policji stanu Connecticut za cenne wyjaśnienia; Arthurowi H. Diedrickowi z biura gubernatora stanu Connecticut za rady w kwestiach dotyczących tego stanu; Frań Weissler za wyjaśnienie pewnych aspektów funkcjonowania teatrów broadwayowskich; Rosemarie Cerutti i Susan Zito z Bradford Enterprises za pomoc w zdobywaniu potrzebnych materiałów oraz Liz Ferris za istny maraton maszynopisania ukończony tak sprawnie i szybko. Moi wydawcy, Deb Futter z Doubleday w Nowym Jorku oraz Patncia Parkin z HarperCollins w Londynie, służyli mi nieocenioną radą i wsparciem, niech im będą dzięki. I wreszcie muszę wyrazić wdzięczność memu mężowi, Robertowi Bradfordowi, za jego wiarę, że potrafię napisać powieść kryminalną, i za nieustającą zachętę, bym wreszcie spróbowała.

Część pierwsza Pocałunek śmierci Connecticut 1989 ... przerwijcie ten ostatni żałobny pocałunek, co wysysa dwie dusze i obie we mgłę przemienia. John Donne Tchórz załatwia to pocałunkiem. Oscar Wilde

Rozdział pierwszy Siedziała na wąskiej ławce pośrodku sceny, pochylona, z łokciem wspartym na kolanie i głową na dłoni. Myśliciel pogrążony w głębokiej zadumie – zdawał się mówić język jej ciała. Jej strój był bardzo prosty, chłopięcy, luźna szara tunika z dzianiny, ściągnięta czarnym skórzanym paskiem, czarne rajtuzy i baletki. Długie rudawo-złote włosy miała splecione w warkocze, które ciasno opasywały głowę, tak że fryzura sprawiała wrażenie połyskującego w punktowym świetle miedzianego hełmu. Dziewczyna nazywała się Katie Byrne, miała siedemnaście lat, a aktorstwo było całym jej życiem. Występowała właśnie przed swoją ulubioną publicznością – złożoną z dwóch osób, jej najlepszych przyjaciółek, Carly Smith i Denise Matthews. Dziewczęta siedziały na drewnianych krzesłach z prostymi oparciami, naprzeciwko prowizorycznej sceny, w starej stodole należącej do Teda Matthewsa, wuja Denise. Obie były w tym samym wieku co Katie i przyjaźniły się od dzieciństwa; wszystkie trzy uczęszczały na zajęcia szkolnego kółka teatralnego w wiejskiej okolicy Connecticut, gdzie mieszkały. Katie wybrała Szekspirowski monolog na zbliżający się szkolny spektakl gwiazdkowy. Do świąt zostały już zaledwie dwa miesiące i Katie właśnie rozpoczęła próby; Carly i Denise także ćwiczyły wybrane przez siebie fragmenty na ten sam spektakl. Spotykały się w stodole prawie codziennie. Katie wreszcie podniosła głowę, skierowała spojrzenie błękitnych oczu na tylną ścianę stodoły, jakby dostrzegła tam coś widocznego tylko dla siebie. Wzięła głęboki oddech i zaczęła mówić: – „Być albo nie być, oto jest pytanie. / Czy jest szlachetniej, aby duch nasz znosił / Pęta i strzały gwałtownego losu, / Czy za broń chwycić przeciw morzu cierpień / I zmóc je w twardej walce? Umrzeć...”1 [Przekład Romana Brandstaettera]. Tu Katie zamilkła niespodziewanie. Zerwała się z ławki, podeszła do krawędzi sceny i spojrzała z góry na przyjaciółki. Potrząsała głową, jakby nagle straciła wiarę we własne siły, ona, która zazwyczaj była tak pewna siebie i opanowana. – To wciąż nie to – jęknęła. – Ależ tak, jesteś rewelacyjna! – wykrzyknęła Carly, podnosząc się z krzesła i podchodząc bliżej sceny, tej samej, na której zaczęły występować jako małe dziewczynki. – Nikt nie czuje Szekspira tak jak ty. Jesteś bezkonkurencyjna, Katie. – Carly ma rację – poparła ją Denise, idąc w stronę sceny za przyjaciółką. – To, jak odgrywasz każde słowo, sposób, w jaki je wypowiadasz. Wydobywasz najdrobniejsze niuanse. Nigdy nie było takiego Hamleta jak ty. Katie wybuchnęła śmiechem. – Dzięki za komplement, Denny, ale przede mną było paru innych... Laurence Olivier i Richard Burton, żeby wymienić choćby tych dwóch... To byli najwięksi klasyczni aktorzy anglojęzycznej sceny, tak jak Christopher Plummer jest największym klasycznym aktorem

dzisiaj. I słuchaj, ciągle ci to powtarzam, wszystko polega właśnie na zrozumieniu znaczenia poszczególnych słów, wszelkich podtekstów i ukrytych intencji. A także na odpowiednim rozłożeniu akcentów, na tym, żeby wiedzieć, kiedy mówić bez przerwy, a kiedy zrobić pauzę na oddech... – Zawiesiła głos, dochodząc do wniosku, że to nie jest właściwy moment na udzielanie Denise kolejnej lekcji aktorstwa. Z powrotem usadowiła się na ławce, przybierając swoją ulubioną pozę myśliciela, i przez chwilę siedziała tak w zadumie. Cokolwiek mówiły przyjaciółki, jakkolwiek hojnie obsypywały ją komplementami, Katie wiedziała, że jej recytacja nie była dziś całkiem udana. Nie mogła się skoncentrować tak jak zwykle i nie była pewna dlaczego. Może po prostu miała poczucie winy, że jest tu tego popołudnia. Mama nie czuła się dobrze, a ona powinna pomagać jej w domu. Jednak mimo to samolubnie postanowiła przyjść do stodoły ćwiczyć Hamletowski monolog i namówiła przyjaciółki, żeby towarzyszyły jej tu po szkole. Więc ćwicz, nakazał jej wewnętrzny głos. Wzięła kilka głębokich oddechów, odchrząknęła i przez chwilę trwała w ciszy, czerpiąc z niej spokój i siłę. Po paru minutach była gotowa i raz jeszcze rozpoczęła monolog ze swą naturalną, przyrodzoną pewnością siebie. Słuchając uważnie, Carly jak zwykle dała się porwać głosowi Katie. Był dźwięczny, pełen subtelnych odcieni i uczucia. Nic dziwnego, powiedziała w duchu Carly, myśląc o rygorze ćwiczeń, jaki narzuciła sobie Katie. Wszystkie wiedziały, jak poważnie traktuje aktorstwo. Katie miała pasję, wewnętrzną dyscyplinę i determinację, by odnieść sukces. W jakiś sposób Katie wiedziała, jak mówić wybrane fragmenty, wcale nie potrzebując wielu lekcji, podczas gdy Denise i ona starały się, jak mogły, a i tak posuwały się naprzód drobnymi kroczkami. Na szczęście robiły jednak postępy, dzięki ustawicznym wskazówkom i zachęcie ze strony nieprzejednanej Katie. Zaczęły bawić się w teatr siedem lat temu, naiwne dziesięciolatki marzące o sławie. Wuj Denise, Ted, udostępnił im starą stodołę na skraju swojej posiadłości, a one przemieniły ją w prowizoryczny teatr. To wtedy złożyły sobie nawzajem uroczyste ślubowanie, że któregoś dnia pojadą do Nowego Jorku i na poważnie poświęcą się aktorstwu. Ich wielkim marzeniem był podbój Broadwayu. Katie wciąż się zaklinała, że wyjadą do Nowego Jorku tuż po skończeniu szkoły i że ostatecznie wszystkie trzy zostaną broadwayowskimi gwiazdami. Carly bardzo chciała w to wierzyć, czasem jednak ogarniało ją zwątpienie. Denise nie miała żadnych wątpliwości. Siedząc obok Carly i z zachwytem oglądając Katie na scenie, była absolutnie pewna, że ich marzenia wkrótce się spełnią. Katie była rewelacyjna, bez dwóch zdań, a i one stawały się coraz lepsze, głównie dzięki jej intensywnym lekcjom. Kiedy już wyjadą do Nowego Jorku, wspólnie wynajmą mieszkanie, zapiszą się do szkoły aktorskiej i zostaną profesjonalnymi aktorkami. To wszystko się uda, ich marzenia staną się rzeczywistością, była o tym przekonana. Katie wstała nagle, przeszła na prawą stronę proscenium i mówiła dalej: – „Umrzeć, zasnąć – /Nic więcej. Pewność, że sen będzie kresem / Męki serdecznej i tysiącznych wstrząsów, / Których dziedzicem jest to nasze ciało – / Oto cel naszych

najżarliwszych pragnień! / O, umrzeć, zasnąć... Zasnąć... Może marzyć!”. Bez jednej pomyłki czy choćby zająknięcia Katie dokończyła ten najsłynniejszy z Szekspirowskich monologów; jej pięknie modulowany głos wznosił się i opadał, gdy na pewne słowa kładła nacisk, innym zaś nadawała mniejsze znaczenie. Jej kunszt aktorski był najwyższej próby; po początkowym wahaniu, pozornej utracie pewności, odegrała tę etiudkę brawurowo. Gdy skończyła, przez parę sekund stała jeszcze nieporuszona, z błękitnymi jak bławatki oczami wciąż wpatrzonymi w przestrzeń przed sobą, po czym zamrugała kilka razy, zanim przeniosła wzrok na Carly i Denise. Wtedy uśmiechnęła się do nich radośnie, mając niewątpliwie świadomość, że wreszcie udało jej się wydobyć z monologu wszystko, co chciała. Jej przyjaciółki zaczęły klaskać i wiwatować, żywiołowo wskoczyły na scenę, ściskały Katie i gratulowały. – Dzięki – powiedziała Katie rozpromieniona, odwzajemniając uściski. – Ale nie uważacie, że powinnam jutro zrobić jeszcze jedną próbę, żeby mieć całkowitą pewność? Obie przyjaciółki spojrzały na nią zdumione. Denise zawołała przenikliwym głosem: – Ty nie potrzebujesz kolejnej próby! Za to my tak. I musisz nam jutro pomóc. Ja nigdy nie opanuję tego monologu Desdemony, a Carly też wciąż ma kłopoty ze swoją Porcją, prawda, Carly? – Oj, mam – potwierdziła Carly ze zbolałą miną. Po chwili jednak jej głos zabrzmiał bardziej optymistycznie, gdy dodała: – Jeśli o ciebie chodzi, Katie Byrne, jesteś po prostu boska. – Jutro nie pozwolimy ci okupować sceny – zapowiedziała Denise z szerokim uśmiechem i zagroziła żartobliwie: – Będziesz przesłuchiwać nas, bo wciąż tego potrzebujemy. A jak nie, możesz sobie sama zostać broadwayowską gwiazdą. – Za nic w świecie. Obie będziecie tam ze mną – zapewniła przyjaciółki Katie, przyciągając je do siebie i spoglądając na Denise z zachwytem. Jej przepastne brązowe oczy błyszczały. Denise zawsze tryskała energią, zawsze radosna, zawsze uśmiechnięta, zawsze w doskonałym humorze. Miała w sobie taką złocistą promienność, ze swymi długimi jasnymi włosami i różowo-białą porcelanową cerą. To była prawdziwie amerykańska piękność, smukła, zgrabna i długonoga. Z kolei Carly, z którą Katie przyjaźniła się od wczesnego dzieciństwa, była zupełnie inna. Spokojniejsza, bardziej zamknięta w sobie, czasem trochę chimeryczna; w pewnym sensie jej wyrazista, uwodzicielska uroda dawała fałszywe pojęcie o jej powściągliwej, delikatnej naturze. Patrząc na nią, Katie pomyślała, że nawet w szkolnym stroju Carly wygląda ponętnie. Carly była filigranowa i zgrabniutka, a ze swymi krótkimi ciemnymi loczkami i fiołkowymi oczami przypominała młodą Elizabeth Taylor. Katie odczuła nagle z całą siłą przyjaźń i miłość do nich obu... to były jej najdroższe, najwspanialsze przyjaciółki. – Albo my trzy, albo nic! – wykrzyknęła Katie z emfazą. – I z przyjemnością was jutro przesłucham. Ale słuchajcie, wy dwie, jesteście znacznie lepsze, niż wam się zdaje.

Pamiętajcie o tym. Carly i Denise rozpromieniły się, słysząc te słowa, ale nic nie powiedziały i wszystkie trzy zeszły razem ze sceny, trzymając się pod ręce. Zgodnie z ustalonym dawno temu rytuałem zasiadły przy stoliku, by wypić po butelce kokakoli. Dzisiaj skupiły się na analizie występu Katie i ogólnej rozmowie o ich rolach i fragmentach wybranych na spektakl. To Carly zmieniła temat, zwracając się do Katie: – Myślisz, że twoja ciocia Bridget znajdzie nam mieszkanie w Nowym Jorku? Naprawdę myślisz, że to wszystko nam się uda? Katie kiwnęła głową. – Tak. Jestem absolutnie pewna. I powiedziała, że możemy zatrzymać się u niej tak długo, jak będziemy chciały. – Pani Cooke jest przekonana, że dostaniemy się do American Academy of Dramatic Arts. Powiedziała nawet, że nam pomoże – wtrąciła Denise. Wycią’gnęła rękę i ścisnęła Carly za ramię. – Nie bądź taką katastrofistką. Carly westchnęła i już uspokojona sączyła swoją kolę. Po chwili odezwała się z namysłem: – Pomyślcie tylko, za rok o tej samej porze będziemy w wielkim mieście, będziemy chodzić na zajęcia aktorskie i mieszkać na szałowym strychu cioci Bridget. – Hej, nie taki on znowu szałowy – wykrzyknęła Katie, uśmiechając się do przyjaciółki. – Ale jest wygodny, to trzeba przyznać. – Zerwała się na równe nogi i skierowała do zasłoniętej kotarą wnęki, której używały jako przebieralni. Weszła za zasłonę, po czym wystawiła z powrotem głowę: – Muszę się spieszyć. Jest już naprawdę późno, a miałam pomóc mamie przy kolacji. – Popatrzyła na kostiumy Porcji i Desdemony oraz inne przedmioty rozrzucone wokół w nieładzie. – Już nie zdążę pomóc wam sprzątać, przepraszam. – Nie ma sprawy – zapewniła ją Carly. – Zresztą trochę bałaganu i tak nie zaszkodzi. Poza nami nikt tu nigdy nie bywa. – Wujek Ted mówi, że po tych wszystkich latach stodoła jest nasza. – Denise z uśmiechem przenosiła wzrok z Carly na Katie, po czym sięgnęła po leżący na stole egzemplarz Otella. Zaczęła kartkować dramat, szukając fragmentu, który przygotowywała. Katie zniknęła za kotarą; Carly otworzyła Kupca weneckiego, chcąc przeanalizować raz jeszcze słynny monolog Porcji o „przymiocie miłosierdzia”, zastanawiając się, czy kiedykolwiek zdoła go opanować, znów pełna obaw, które nie opuszczały jej od kilku tygodni. Po kilku zaledwie sekundach Katie w szkolnym stroju wyłoniła się zza zasłony i w biegu wkładała kurtkę. – Do zobaczenia jutro w szkole – krzyknęła, pędząc do drzwi. Denise posłała jej promienny uśmiech, a Carly spytała podnosząc głowę: – Katie, mogłabyś przynieść jutro tę długą czarną perukę? Myślę, że nadałaby się dla mojej Porcji. – Tak, będzie dla ciebie kapitalna. Wezmę ją do szkoły, Carly. – Wychodząc ze stodoły,

pomachała nonszalancko przez ramię.

Rozdział drugi Katie zamknęła za sobą ciężkie drzwi stodoły i skuliła się pod kurtką. Zrobiło się zimno i dziewczyna drżała, spiesząc pod górę w stronę autostrady. Wciąż myślała o Carly i Denise. Były znacznie lepsze, niż im się wydawało. Świetne, świadome swego aktorskiego warsztatu. Tyle że brakowało im wiary we własne możliwości, potrzebowały po prostu nabrać większej pewności siebie, na tym polegał ich zasadniczy problem. Pani Cooke, która w szkole prowadziła kółko teatralne i uczyła aktorstwa, wróżyła im wszystkim świetlaną przyszłość już za kilka lat, z powodu ich talentu, pasji i gotowości do ciężkiej pracy. Katie cieszyła się, że Heather Cooke tak w nie wierzy i podsyca ich teatralne ambicje. Katie mozolnie wspinała się na strome zbocze, nadal myśląc o przyjaciółkach, wyobrażając sobie, jak to będzie mieszkać w Nowym Jorku i studiować w akademii. Nie mogła się doczekać, kiedy to wreszcie nastąpi, i była pewna, że Carly i Denise odczuwają podobne podniecenie. Nagle kątem oka dostrzegła gwałtowny ruch w pobliżu kępy rododendronów porastających obficie wzgórze. Przystanęła raptownie i odwróciła się w stronę ciemnozielonych krzewów, marszcząc brwi zaintrygowana. Ale wokół panowała cisza i spokój, nigdzie nic nawet nie drgnęło. Katie wzruszyła ramionami i podążyła dalej pod górę, dochodząc do wniosku, że tamta ciemna smuga musiała być sarną. Na wzgórzach Litchfield było ich sporo i stawały się coraz bardziej zuchwałe. Ogrody wszystkich mieszkańców tej okolicy, w tym ogród jej mamy, mogły to poświadczyć. Po kilku minutach marszu zbocze wyrównywało się, przechodząc w pas nieużytków, które ciągnęły się aż do autostrady. Szosa przecinała New Milford, biegła do Kent i małych miejscowości położonych dalej. Katie zatrzymała się na poboczu, żeby przepuścić ciężarówkę, po czym przebiegła na drugą stronę. Parę sekund później szła piaszczystą drogą między rozległymi łąkami za Dovecote Farm, charakterystycznym punktem tych stron z malowniczymi czerwonymi stodołami i silosami, a latem bujnymi łanami falującej złocistej pszenicy. W pewnej chwili spojrzała w górę. Niebo nabrało barwy zaśniedziałego żelaza, zdało jej się ponure, dalekie i złowrogie. Powoli zapadał zmierzch i cienie zaczęły wypełniać łąki. Chcąc jak najszybciej dotrzeć do domu, Katie puściła się biegiem, zagłębiając się coraz dalej w pola. Wkrótce zdała sobie jednak sprawę, że musi zwolnić. W powietrzu unosiła się lekka mgiełka niczym szary welon; drzewa i żywopłoty rozmyły się nagle, tworząc niesamowite kształty majaczące groźnie ze wszystkich stron. Katie przemierzała tę ścieżkę od wczesnego dzieciństwa, jej stopy znały tu każdy kamyk. Niemniej poruszała się teraz żółwim tempem, stąpając ostrożnie w obawie, by się nie potknąć w gęstniejącej mgle. Z oddali dobiegało muczenie krów, gdzieś jeszcze dalej szczekał pies. Te znajome odgłosy działały na nią kojąco; a przecież opustoszałe pola wywoływały w niej poczucie

samotności, dziwną melancholię i nieoczekiwany niepokój. Zrobiło się jeszcze zimniej. Otuliła się kurtką i znów przyspieszyła kroku, świadoma późnej pory, jak zwykle martwiąc się o mamę. Wkrótce dobrnęła do końca ścieżki i wyszła wreszcie na szeroką drogę prowadzącą ku osadzie, gdzie mieszkała z rodzicami i dwoma braćmi, Niallem i Finianem. Malvern zostało założone w 1799 roku i nazywano je miasteczkiem, choć tak naprawdę była to zaledwie mała wioska. Kilka rozrzuconych domostw, parę sklepików, cmentarz, na szczycie wzgórza biały kościółek z wieżyczką i klub rozrywki tuż obok. Biały kościółek zawsze wydawał się Katie dzielnym wartownikiem trzymającym straż ponad domami, przycupniętymi wygodnie w przytulnej kotlince między wzgórzami. Wyszła na tę drogę z prawdziwą ulgą. Czując pod stopami gładką smołowaną powierzchnię, obejrzała się przez ramię na spowite mgłami łąki i uświadomiła sobie nagle, jak bardzo się cieszy, zostawiając je za sobą. W tych pustych polach było coś dziwnego, niemal upiornego. Gdy droga zaczęła się wznosić ku kościołowi, Katie zwolniła kroku. Kiedy dotarła na szczyt, przystanęła na chwilę, spoglądając w dół na Malvern. Widziała rozedrgane światełka w oknach domów rozrzuconych na stokach wzgórz, chłodne wieczorne powietrze niosło zapach drzewnego dymu zmieszany z wonią wilgotnych liści. Nagle ogarnął ją nastrój wczesnej jesieni i uśmiechnęła się w duchu. Ze wszystkich pór roku najbardziej lubiła właśnie jesień, kiedy liście stawały się złote, rdzawobrunatne i czerwone, jej babcia piekła placki z jabłkami i cynamonowe babeczki, a cała rodzina szykowała się do Święta Dziękczynienia i Bożego Narodzenia. Wraz z jesienią rozpoczynał się sezon świąteczny, który jej mama tak uwielbiała. Mijając lasek po prawej stronie drogi, Katie zmarszczyła nos, uderzona ostrym, przenikliwym zapachem sosny. Jakże to wszystko było kojące, teraz gdy opuściła już wilgotne łąki. Zaraz dotrze do domu, gdzie czeka na nią mama. Przygotują kolację dla całej rodziny, razem nakryją i podadzą do stołu. Bladą twarz Katie rozpromienił czuły uśmiech, rozjaśniając jej błękitne oczy. Katie kochała obie przyjaciółki i była im oddana, ale to mama była najważniejszą osobą w jej życiu, to z nią była najbardziej związana, to ją ubóstwiała. Myślała o mamie jako o zaczarowanej irlandzkiej księżniczce. Z całą pewnością była piękna, ze swymi falującymi rudymi włosami i błękitnymi oczami, które odziedziczyła Katie. Dla Katie głos mamy brzmiał słodko: ciepły, łagodny, dźwięczny, z bardzo dyskretnym śpiewnym irlandzkim akcentem. Myśl o mamie dodała jej energii i Katie puściła się biegiem w dół zbocza.

Rozdział trzeci Gdy dom rodziców ukazał się wreszcie w całości, Katie poczuła nagły przypływ szczęścia i wzruszenia i biegła dalej drogą, ile sił w nogach. Średniej wielkości, dość zwarty, dom znajdował się na szczycie niewielkiego pagórka, cofniętego w stosunku do głównej drogi; był to jedyny dom, jaki Katie znała w swoim życiu. Kochała go z całego serca, podobnie jak jej rodzice i dwaj bracia. Dziś wieczór część okien na dole była jasno oświetlona, a z kominów wydobywały się pióropusze szarego dymu. Dom sprawiał przyjazne, miłe wrażenie, zdawał się zapraszać wszystkich do środka. Spojrzenie Katie ogarnęło cały budynek, gdy szła po kamiennych schodkach w górę trawnika wznoszącego się ku wyłożonemu kamiennymi płytkami tarasowi.” Przystanęła na chwilę, podziwiając dom, a przyjemność, którą czerpała z jego widoku, wywołała przelotny uśmiech na jej twarzy. Dom był zbudowany w kolonialnym stylu Nowej Anglii, miał malowaną na biało, pokrytą szalunkiem fasadę, ciemnozielone okiennice i spadzisty czarny dach. Oryginalny budynek postawiono w latach osiemdziesiątych XIX wieku, a choć zasadnicza konstrukcja została zachowana, ojciec Katie odremontował i przebudował część wnętrz. Michael Byrne szczycił się swoją znajomością architektury kolonialnej, którą zawsze uwielbiał do tego stopnia, że kilka lat po szkole przemienił chłopięcą pasję w zyskowny interes. Był jednym z nielicznych miejscowych przedsiębiorców budowlanych dysponujących dogłębną wiedzą na temat stylu kolonialnego, z tego też powodu nie miał trudności ze znalezieniem zleceń budowlanych i renowacyjnych, odkąd tylko rozpoczął zawodową działalność. Ojciec Katie i jej starszy brat Niall dbali o to, by dom wyglądał nieskazitelnie, i poświęcali mu znaczną część wolnego czasu. Katie odnosiła wrażenie, że właściwie nigdy nie wypuszczali z rąk malarskiego pędzla, a nawet jej młodszy brat Finian, mały intelektualista ślęczący stale z nosem w książce, odkładał czasem swoją lekturę, by zanurzyć pędzel w puszce białej farby. Często nachodziła ją myśl, że dwunastoletni Finian jest już takim samym nałogowcem jak pozostali dwaj mężczyźni w rodzinie. Kiedy Katie znalazła się na tarasie, skręciła w prawo w stronę bocznego wejścia i weszła do domu. Zamknęła za sobą drzwi i poczuła na twarzy miłe ciepło. Powiesiła kurtkę na wieszaku w przedpokoju i pospieszyła korytarzem do dużej rodzinnej kuchni. To tutaj od zawsze było centrum domu, miejsce, gdzie wszyscy się zbierali, przytulne i wygodne. Tego wieczoru kuchnię wypełniał ciepły różowy poblask bijący od starych szklanych wiktoriańskich lamp rozmieszczonych w strategicznych punktach oraz od sterty drew płonących niesfornym płomieniem w dużym kamiennym kominku. Przedmioty z miedzi i mosiądzu mrugały i skrzyły się w tym migotliwym świetle, a całe pomieszczenie ożywiały wesołe dźwięki: trzaskający w kominku ogień, czajnik pogwizdujący

na piecu, tykający na gzymsie kominka zegar, a w tle łagodna muzyka płynąca z radia. Nawet powietrze zdawało się wyjątkowe, nasycone mieszaniną zapachów, od których ślinka napływała do ust: jabłecznik stygnący na deseczce przy zlewie, bochenki chleba rumieniące się w piekarniku, baranina po irlandzku dusząca się na wolnym ogniu w wielkim garnku i wydzielająca aromatyczne kłęby pary. Katie przystanęła na ułamek sekundy w cieniu przy drzwiach, chłonąc tę jakże znajomą i drogą sercu atmosferę, tę przytulność, smakowite zapachy przyrządzanych przez mamę potraw, rozkoszne ciepło po chłodzie łąk. Ale przede wszystkim Katie upajała się poczuciem bezpieczeństwa i przynależności, wynikającym z tego, że jest się kochanym członkiem swojej rodziny. Jej najlepsze przyjaciółki nie miały tyle szczęścia, wiedziała o tym, przez co doceniała swoją rodzinę jeszcze bardziej. Carly najczęściej wracała do pustego domu, ponieważ jej mama pracowała w domu spokojnej starości i na ogół zostawała tam do późna, a ojciec zmarł przed wielu laty. Jeśli chodzi o Denise, jej sytuacja była właściwie taka sama. Rodzice prowadzili niewielki bar i restaurację w pobliskim Kent i spędzali noce i dnie na gotowaniu i obsługiwaniu klientów. A mimo to, z tego co mówiła Denise, interes wcale nie był taki zyskowny. Katie często zastanawiała się, dlaczego w takim razie nie dadzą sobie z tym spokoju; przypuszczała, że nie znali innego sposobu zarabiania na życie. Katie dawno zdała sobie sprawę, że z nich trzech to ona jest najszczęśliwsza, los naprawdę ją rozpieszczał. Jej mama również pracowała, ale w domu, prowadziła księgi rachunkowe i zajmowała się całą papierkową robotą rodzinnego interesu Byrne’ów. Miała na piętrze małe biuro, dlatego właściwie w każdej chwili mogła oderwać się od pracy, gdyby Katie i Finian jej potrzebowali. Dziewiętnastoletni Niall pracował już u boku ojca w jego firmie budowlanej. Wreszcie Katie przestąpiła próg kuchni. Mama stała przy piecu z drewnianą łopatką w dłoni, słysząc Icroki, wyprostowała się i obejrzała przez ramię. Na widok córki twarz Maureen Byrne rozjaśniła się. – Jesteś wreszcie, Katie Mary Bridget Byrne! Oczywiście jak zwykle spóźniona. – Przepraszam, mamo, naprawdę przepraszam. Znowu straciłam na próbie poczucie czasu. – Katie podbiegła do mamy, zarzuciła jej ręce na szyję i uściskała ją mocno. Maureen Erin O’Keefe Byrne była najcudowniejszą z mam. Była najwspanialsza na świecie. – Wynagrodzę ci to, mamo – wyszeptała Katie z twarzą wtuloną w jej włosy. – Dokończę gotowanie, nakryję do stołu, a potem pozmywam. Tylko powiedz, że się nie gniewasz. Maureen popatrzyła w świetliste jasnoniebieskie oczy córki, bliźniaczo podobne do jej własnych, i powiedziała ze śmiechem: – Och, nie bądź niemądra, kochanie, oczywiście, że się na ciebie nie gniewam. I nie martw się, nie zostało już wiele do zrobienia, w każdym razie z gotowaniem właściwie już się uporałam. Ale do stołu rzeczywiście mogłabyś nakryć, to świetny pomysł. Katie kiwnęła głową i wykrzyknęła: – Czuję się okropnie, że tak cię zawiodłam, mamo. Musiałaś wszystko zrobić sama, a

przecież jeszcze nie doszłaś do siebie po chorobie. Powinnam była wrócić wcześniej. – Przygryzła wargę w poczuciu winy, mama wciąż była osłabiona po sześciu tygodniach zmagań z zapaleniem oskrzeli. – Oj, daj spokój, Katie, nic się nie stało. Czuję się dzisiaj znacznie lepiej. Zresztą Finian mi pomógł. – Znów rozbrzmiał jej melodyjny śmiech. – Mówię ci, z tego chłopaka robi się doskonały mały pomocnik. Katie też się roześmiała, po czym rozejrzała się po kuchni i spytała: – A gdzie się podział nasz młody uczony? – Podejrzewam, że ogląda telewizję. Pozwoliłam mu, gdy już mi obrał warzywa, wyrzucił śmieci i pozmywał garnki w zlewie. To naprawdę dobre dziecko. Katie mruknęła, głośno myśląc: – Ciekawe, dlaczego Finian postanowił tak nagle zostać wzorem wszelkich cnót, mamo. Myślisz, że kierują nim jakieś ukryte pobudki? – Jestem tego pewna, Katie. Już on ma swoje powody, żeby mi się przypodobać – Maureen uśmiechnęła się pobłażliwie. – To miłe dziecko, ale też diabelnie inteligentne i podobnie jak ty uważam, że coś knuje. Ale co – nie mam pojęcia. To zresztą bez znaczenia, kochanie. – Skoro tak mówisz – odparła Katie, wiedząc, że mama ma słuszność co do wyjątkowej bystrości Finiana. Posiadał nadzwyczajny umysł jak na dwunastolatka, a pod pewnymi względami był nad wiek dojrzały. Tymczasem Maureen skierowała uwagę z powrotem na piec, zaczęła obracać cebulki, które podsmażała na patelni, tłumacząc córce: – Dorzucę je do baraniny dla dodania aromatu, a potem pomogę ci nakryć do stołu. Później możemy... – Maureen nie skończyła zdania. Przerwał jej gwałtowny atak kaszlu. Szybko odłożyła drewnianą łopatkę, sięgnęła do kieszonki fartucha po chusteczkę i zasłoniła nią usta. Kaszel trwał tak długo, że Katie wpadła w popłoch i wpatrywała się w mamę z przerażeniem. – Wszystko w porządku, mamo? Przynieść ci coś? Co mam zrobić? Maureen nie była w stanie odpowiedzieć, odwróciła jedynie głowę. Katie krzyknęła: – Usiądź! Ja wszystko dokończę. Stopniowo Maureen uspokajała się, aż wreszcie wyszeptała: – Już dobrze, Katie, kochanie. Nie przejmuj się tak. – Odpocznij teraz, mamo. Sama mogę nakryć do stołu – odparła Katie już pewniejszym głosem i natychmiast zdecydowanym krokiem podeszła do walijskiego kredensu w rogu kuchni. Wyjęła białe talerze, jakich używali w powszednie dni, i zaniosła je na duży prostokątny stół stojący przy ogromnym oknie. Gdy już rozstawiła talerze na obrusie w białoczerwona kratę, poszła po resztę rzeczy potrzebnych do kolacji. Maureen doszła już do siebie i zaczęła łyżką nakładać cebulki na duszone mięso. Nie podnosząc głowy, powiedziała: – Jak nakryjesz do stołu, byłoby miło, gdybyś zaparzyła nam po filiżance herbaty, Katie.

Chętnie bym się napiła. – Tak, mamo, już parzę. *** Maureen podeszła do kominka i stanęła plecami do ognia, przyglądając się, jak córka krząta się po kuchni. Katie była jej dumą i radością. Kochała ją do szaleństwa i rozpieszczała, a przecież zaprawiała swoją miłość sporą dawką dyscypliny. Maureen potrafiła być twarda, zwłaszcza jeśli chodziło o szkołę, odrabianie lekcji czy rozmaite zajęcia gospodarskie. Jakże jesteśmy podobne pod wieloma względami, zwłaszcza z urody, myślała Maureen, a przecież mamy zupełnie inne charaktery i osobowość. Tu różnimy się zasadniczo. Ona jest znacznie bardziej ambitna i zdecydowana niż ja w jej wieku, pragnie znacznie więcej, niż ja kiedykolwiek pragnęłam. Katie chce podbić świat: pragnie sceny, blasku jupiterów, rozgorączkowanej atmosfery, oklasków, sukcesu i sławy. Tak, ona pragnie tego wszystkiego i zdobędzie to, rzecz jasna, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Przez chwilę Maureen zastanawiała się nad własnym życiem. Ja zdobyłam to, co chciałam, dzięki Bogu, więc dlaczego z Katie miałoby być inaczej? Jej marzenia, pragnienia, nadzieje i dążenia tak różnią się od moich, lecz są równie realne. Ja marzyłam o małżeństwie i rodzinie i miałam to szczęście, że znalazłam wspaniałego mężczyznę, który mnie pokochał, który wciąż mnie kocha i którego ja kocham. Mam cudowne, zdrowe, wolne od uzależnień, odpowiedzialne dzieci, wygodny dom, piękny ogród i szczęśliwe, spokojne życie na wsi. To właśnie było moją największą ambicją, moim marzeniem i to marzenie się spełniło. Los był dla mnie łaskawy, odkąd tylko przybyłam do Ameryki. Był rok 1960 i miała wtedy dokładnie tyle lat, co Katie teraz – zaledwie siedemnaście. A jej siostra Bridget dziewiętnaście. Wyemigrowali wraz z rodzicami, Seanem i Catrioną O’Keefe, i osiedlili się w Nowym Jorku. Wszystkim udało się względnie szybko znaleźć pracę; Bridget zdecydowała się na zawód agentki nieruchomości i trafiła do małej, lecz prestiżowej firmy, Maureen natomiast została modelką znanej projektantki Pauline Trigere, która – ledwie ją zobaczyła – uznała, że wysmukła, wiotka sylwetka Maureen będzie idealna do jej eleganckich kreacji. Matka Maureen, Catriona, również zajęła się modą, na swój własny sposób; została ekspedientką w dziale odzieżowym domu towarowego Bloomingdale’s. Ojciec, Sean, wykwalifikowany rzemieślnik, znalazł posadę u wytwórcy mebli projektującego dla indywidualnych klientów przy Dziesiątej Wschodniej, gdzie błyskawicznie wyrobił sobie markę. Spoglądając w przeszłość, Maureen uświadomiła sobie, że naprawdę serdecznie wspomina czasy, gdy mieszkali w Forest Hills. Powiodło im się w życiu i zawsze błogosławili fakt, że mieli odwagę zacząć wszystko od początku, przyjeżdżając do Ameryki. Z upływem lat wielkie miasto zaczęło ich męczyć, zapragnęli schronić się . gdzieś przed zgiełkiem metropolii, znaleźć spokojne miejsce, które przypominałoby im ukochaną irlandzką wieś. Wreszcie podczas odwiedzin u przyjaciół, którzy przenieśli się do północnozachodniego Connecticut, zrozumieli, że znaleźli to, co nazywali Bożą krainą. „To jest to!” – wykrzyknęła

tego dnia jej matka, a oni wszyscy zgodzili się z Catriona. Natychmiast podjęli decyzję: Tu było ich miejsce. Przygotowania zajęły ponad rok, ale w końcu Maureen i jej rodzice przeprowadzili się do New Milford, gdzie znaleźli uroczy, wygodny i nieprzesadnie drogi dom. Bridget, pochłonięta pracą w nieruchomościach, postanowiła zostawać w mieście w ciągu tygodnia i przyjeżdżać do Connecticut na weekendy. Maureen miała dwadzieścia trzy lata, gdy przenieśli się na wieś, a w ciągu kilku miesięcy od przybycia do New Milford poznała Michaela Byrne’a. Dla obojga była to miłość od pierwszego wejrzenia. Właśnie takiego mężczyznę zawsze widziała w wyobraźni jako idealnego partnera: wysoki, ciemny, przystojny, szarmancki i czuły. Pobrali się, gdy ona miała lat dwadzieścia pięć, a Michael dwadzieścia siedem, i od tej pory układało im się znakomicie. Po dziś dzień. Wyszłam za mąż dwadzieścia lat temu, pomyślała nagle, lekko zmarszczyła brwi, które złączyły się w jedną linię nad nosem. Jak szybko płynie czas. Nie mogę uwierzyć, że mam już czterdzieści pięć lat. Nie czuła się na tyle i wiedziała, że nie wygląda na swój wiek. Westchnęła, przypominając sobie o tym wszystkim, co chciała jeszcze w życiu zrobić. Muszę z tym zdążyć, zanim będę za stara, zanim Michael będzie za stary, dodała, nakazując sobie, żeby porozmawiać z nim o wyprawie do Irlandii, którą obiecywali sobie od lat. Spoglądając przez kuchnię, Maureen zobaczyła, że Katie stoi przy piecu i napełnia brązowy imbryk wodą. Może i różniły się charakterem i osobowością, ale nikt nie mógłby mieć wątpliwości, że są matką i córką. Z wyglądu były niemal identyczne, miały taką samą karnację i sylwetkę. Siadając w fotelu przy kominku, Maureen oparła się wygodnie, wciąż wpatrzona w Katie, swoje środkowe dziecko i jedyną córkę. W głębi swej celtyckiej duszy zawsze wiedziała, że Katie nie jest taka jak inne dzieci. Jej córka miała w pełni ukształtowaną osobowość i charakter w dniu, w którym przyszła na świat. Już jako trzyletni berbeć Katie doskonale wiedziała, kim jest i czego chce, i była bardzo zdecydowana. Maureen często powtarzała Michaelowi, że ich córka ma niezwykłą samoświadomość, która przejawiała się zdumiewającą wewnętrzną pewnością. Nie musiała mu zresztą tego mówić, on i tak wiedział, że Katie jest niezwykła. A przecież Katie nigdy nie była zepsuta ani przedwcześnie dojrzała w negatywnym sensie. Czasami Maureen patrzyła na swoją trzyletnią córeczkę i widziała w niej kobietę, jaką się stanie, jej osobowość była już tak wyrazista. Może tak jest ze wszystkimi, pomyślała Maureen, tylko że nie u każdego z nas rysuje się to z taką oczywistością. Przywołała w pamięci dzieciństwo Nialla, potem Finiana, ale oni byli... no cóż, to byli zwyczajni mali chłopcy, z całą pewnością ani szczególnie opanowani, ani tak świadomi czy zdecydowani jak ich siostra. Z tych rozmyślań o synach wyrwała ją Katie, podchodząc z dwiema filiżankami herbaty do kominka. Podała jedną mamie, a z drugą usiadła w fotelu przy ogniu. – Dziękuję, kochanie – powiedziała Maureen i upiła łyk herbaty. – Dobra – szepnęła, uśmiechając się do córki. – Czyli urządziłyście sobie próbę w waszej stodole? Katie skinęła głową.

– Chyba wreszcie znalazłam klucz do mojego Hamleta. Zawsze mi się wydawało, że ten monolog jest łatwy, ale to nieprawda, mamo. Nie, jeśli chce się go powiedzieć, jak należy. – Katie westchnęła i skrzywiła się. – Mówię, że znalazłam klucz, ale wiele można jeszcze poprawić. – Przytaknęła sama sobie. – Zawsze można coś jeszcze poprawić, doskonałości nie osiąga się bez wysiłku. Maureen uśmiechnęła się, zachodząc w głowę, kogo Katie zacytowała tym razem. Czasami ta jej dziewczynka przemawiała jak pani nauczycielka, zwłaszcza kiedy czerpała z klasyków. – A co z pozostałymi? – spytała. – Jak sobie radzą Carly i Denise? – Są dobre, mamo, ja to wiem. Problem w tym, że one nie są o tym przekonane. Mam nadzieję, że stopniowo zdołam im wpoić większą wiarę w siebie. To wszystko kwestia pewności siebie. Której tobie nigdy nie brakowało, pomyślała Maureen, powiedziała natomiast: – Szkoda, że nie zaprosiłaś ich na kolację, Katie. Zawsze starcza dla wszystkich, a już na pewno, kiedy mamy baraninę po irlandzku. Tata twierdzi, że zawsze nagotuję tyle, że mogłabym wykarmić pułk żołnierzy. – Myślałam, żeby je zaprosić, ale uznałam, że zbyt by cię to zmęczyło. Byłaś taka chora. – Czuję się znacznie lepiej, skarbie. Drzwi z drugiej strony kuchni otworzyły się na oścież i do środka wpadł z impetem Finian. – Cześć, Katie – zawołał. – Cześć, Fin. – Wolę Finian – oznajmił dwunastolatek. – Och, wybacz – odparła Katie, ukrywając rozbawienie. To było coś nowego. – Nie szkodzi. Ale moje pełne imię brzmi Finian. – Spojrzał na mamę. – Pomóc ci jeszcze w czymś, mamo? Pokręciła głową. – Nie, Fin... to jest – Finian. Ale dziękuję, że spytałeś. Wypijesz kubek herbaty? – Nie, dzięki. – Potrząsnął głową i podszedł do lodówki. – Wolałbym kolę. – A jak tam twoja praca domowa, Finian? – spytała mama. Chłopiec rzucił jej przeciągłe spojrzenie. – Już odrobiłem. Maureen zmarszczyła brwi w lekkim niedowierzaniu. – Kiedy? – zapytała. – Przed chwilą. Kiedy siedziałem w salonie. – Wzruszył lekceważąco ramionami i wyjaśnił: – Nie było dziś tego dużo. Tylko matma. Maureen skinęła głową i nie wnikając głębiej w sprawę, obdarzyła synka zadowolonym uśmiechem, dalej pijąc herbatę. Nagle Katie zdrętwiała w fotelu, popatrując na mamę z ukosa. – Gdzie ja mam głowę? – wykrzyknęła przenikliwym głosem. – Zostawiłam teczkę w stodole! Och, mamo! Moja praca domowa! Co ja teraz zrobię? – To mówiąc, zerwała się na równe nogi. – Będę musiała po nią wrócić.

– Nie teraz, Katie! – sprzeciwiła się Maureen. – Jest już zdecydowanie za ciemno i wiesz doskonale, że nie puszczę cię samej taki kawał przez pola. Nawet o tym nie myśl! – Ale mamo, ja muszę mieć moje zeszyty – jęknęła Katie z żałosną miną. – Tak, wiem o tym. Ale będziesz musiała zaczekać, aż Niall wróci do domu. Pójdzie z tobą. Albo jeszcze lepiej zawiezie cię do stodoły swoim pikapem. Tak będzie najszybciej. Fin, wyłącz już, proszę, baraninę, a ja wyjmę chleb z piekarnika, już chyba ma dość. – Finian, mamo – wymamrotał chłopiec. – Mam na imię Finian, jak z Tęczy Finiana. To taki musical. Maureen spojrzała na niego, zastanawiając się, co mu jeszcze przyjdzie do głowy.

Rozdział czwarty W pikapie Katie siedziała obok brata zupełnie nieruchomo, nie odzywając się słowem. Była pewna, że jest zły, bo musi z nią jechać po jej zeszyty i podręczniki. Kiedy chwilę wcześniej wrócił po pracy do domu, nie wydawał się wytrącony z równowagi prośbą mamy i całkiem ochoczo zgodził się zawieźć ją do stodoły. Ale odkąd ruszyli w stronę autostrady, milczał jak zaklęty. Katie kilka razy zerknęła ukradkiem na Nialla, wahając się, czy zacząć rozmowę. Zazwyczaj był dość gadatliwy, omawiał z nią przeróżne sprawy i zwierzał jej się, podobnie jak ona jemu. Był od niej zaledwie dwa lata starszy i gdy dorastali, zawsze byli sobie bliscy, jak najlepsi przyjaciele. Oboje traktowali Finiana jak małe dziecko, odnosząc się do niego albo z wyższością, albo obojętnie. Dopóki nie stał się zdecydowanie zbyt bystry, by można było nie zwracać na niego uwagi. Jednak chociaż ostatecznie go zaakceptowali i traktowali przyjaźnie, nigdy tak naprawdę nie dopuścili go do swego klubu dwojga, czym zresztą on – ku ich niemałemu zdziwieniu – zupełnie nie wydawał się przejmować. Katie i Niall znali się na wylot i teraz, rzucając bratu kolejne ukradkowe spojrzenie, dziewczyna zobaczyła, jak bardzo jest zatroskany. Jego uśmiechnięta zazwyczaj twarz przybrała poważny wyraz i Katie zastanawiała się, co też zaprząta jego myśli. Może nie układało mu się z dziewczyną, Jennifer Wilson. Niall podobał się kobietom, na ogół rzucały się wręcz na niego i trudno się dziwić. Był równie przystojny jak ich ojciec, ze swymi czarnymi włosami, zielonymi oczami i kanciastą, męską twarzą. Niall miał wyraziste rysy podobnie jak ojciec; ten wygląd macho zawdzięczali przodkom Byrne’ów, którzy w dziewiętnastym wieku opuścili Irlandię, by osiedlić się w Connecticut. To Niall przełamał w końcu milczenie i wyrwał ją z zamyślenia, mówiąc: – Jesteś dziś bardzo cicha, Katie. Zaskoczona, Katie wyprostowała się na siedzeniu i wykrzyknęła z nerwowym śmieszkiem: – To samo mogłabym powiedzieć o tobie, Niall! I bez dwóch zdań jesteś bardzo poważny. Coś się stało? – Nie, nie, nic... Tak tylko myślałem... o tobie. – O mnie? – Głównie o twoich nowojorskich planach na przyszły rok. Naprawdę myślisz, że rodzice cię puszczą? – Oczywiście, że tak. – Odwróciła się w stronę brata, spoglądając na niego w przyćmionym świetle, i dodała prędko: – Mówili ci coś? To znaczy o tym, że mnie nie puszczą? Niall, powiedz mi. Nigdy nie mieliśmy przed sobą żadnych tajemnic. Ponieważ milczał, powtórzyła łagodniejszym, proszącym tonem: – Proszę, powiedz mi. – Nic nie mówili, słowo – odparł Niall zgodnie z prawdą. – Ale wiem, że nie są zachwyceni tym pomysłem.

– Dlaczego? – Daj spokój, Katie, nie bądź niemądra, to do ciebie niepodobne. To oczywiste. Uważają, że jesteś za młoda, żeby sama wyprawiać się do wielkiego miasta. – Zerknął na nią kątem oka i znów skierował wzrok na drogę. – Jestem pewien, że chcą, żebyś to odłożyła na parę lat. – Mama nigdy mi nic takiego nie mówiła, tata też nie. A w ogóle dlaczego akurat teraz z tym wyskoczyłeś? – zapytała nagle, zdenerwowana. – Pewnie nic bym nie powiedział, gdybyś nie spytała, czy coś się stało. Byłem z tobą po prostu szczery, bo o tym właśnie myślałem – o twoim wyjeździe do Nowego Jorku. A przypuszczam, że przyszło mi to na myśl, ponieważ jedziemy do stodoły, gdzie spędzasz większość czasu, bawiąc się w aktorkę. – Rozumiem. Ale, posłuchaj, Niall... W Nowym Jorku będę z Carly i Denise. I nie zapominaj, że tam mieszka ciocia Bridget; zatrzymamy się przecież u niej. Niall wykrzyknął: – I na jak długo? Ciocia Bridget ma poważną pracę w nieruchomościach i własne życie. Nie będzie chciała, żeby wasza czereda plątała jej się pod nogami... A w każdym razie nie w nieskończoność. Katie już chciała zaprotestować, ale się powstrzymała. Wzięła głęboki oddech, zastanawiając się, czy rodzice jednak nie rozmawiali z nim o całej sprawie. Ale gdyby tak było, dlaczego nie miałby tego przyznać? Nigdy przedtem niczego przed nią nie ukrywał. W końcu spytała cicho: – Niall, powiedz mi prawdę, tak jak zawsze mówiłeś. Czy rodzice rozmawiali z tobą o moim wyjeździe do Nowego Jorku? – Nie, Katie, nie rozmawiali. Słowo honoru, nawet o tym nie wspomnieli. Mówię ci tylko, co sam myślę. Wiem, jacy oni są. Oboje bardzo się o ciebie boją. I mają rację. Sam czuję to samo. – Zdrajca – mruknęła. – Nigdy wcześniej o tym nie wspominałeś. Zawsze twierdziłeś, że powinnam iść na akademię, jak tylko skończę szkołę. A teraz nagle śpiewasz na całkiem inną nutę. Wszystko, czego kiedykolwiek pragnęłam, to być aktorką. Wiesz, że to całe moje życie. Niall westchnął. Powinien był się domyślić, że siostra przyjmie taką postawę; zaczynał żałować, że w ogóle poruszył ten temat, że wyraził swoją opinię. – Nie kłóćmy się, skarbie – powiedział łagodząco. – Słuchaj, przepraszam, że w ogóle o tym wspomniałem. Zostawmy to. Zapomnij, że w ogóle cokolwiek mówiłem. Jak przyjdzie co do czego, rodzice na pewno się zgodzą, zwłaszcza jeśli ciocia Bridget stanie po twojej stronie. Poza tym będziesz z Denise i Carly, a to też się liczy. W końcu nie pojedziesz do Nowego Jorku całkiem sama. – No właśnie. I mam nadzieję, że rodzice naprawdę się zgodzą – odparła Katie, odprężając się powoli. Poza tym czując, że lepiej będzie zostawić tę sprawę, zręcznie zmieniła temat. – Jak tam Jennifer? Ostatnio rzadko o niej wspominasz. – Staram się trochę ostudzić nastroje, że tak powiem – mruknął i zaśmiał się dziwnie. – Jeśli chcesz wiedzieć, to Jennifer robi się nieco męcząca. Czy uwierzysz, że ona myśli o małżeństwie?

– Z tobą? – zapytała Katie, podnosząc głos. – A z kim by innym? – Jesteś za młody, Niall. – No pewnie, że tak. Tak czy owak, Jennifer jest bardzo miła, nie zrozum mnie źle, ale ja po prostu nie chcę angażować się na poważnie. To nie jest dziewczyna dla mnie. Jeszcze takiej nie znalazłem. Katie milczała przez chwilę, potem powiedziała półgłosem: – Zabawne, zdawało mi się, że raz ci się to jednak zdarzyło. Niall nie odpowiedział, ale jego dłonie zacisnęły się na kierownicy. Wreszcie Katie powiedziała: – Zdawało mi się, że w zeszłym roku zupełnie oszalałeś na punkcie Denise. Miałeś to wypisane na twarzy. Byłam pewna, że się w niej zakochałeś. Dałabym głowę, że wreszcie dostrzegłeś światło, odkryłeś, jaka jest niezwykła. – Może i tak... To Denise stanowiła problem, nie ja. Ona zawzięła się, żeby zostać aktorką, zrobić karierę na scenie, jechać z tobą i Carly do Nowego Jorku. Tego właśnie chce, nie mnie czy jakiegokolwiek innego faceta, jak mi się zdaje. Czy ona w ogóle o mnie wspominała, kiedy się spotykaliśmy w zeszłym roku? Opowiadała ci cokolwiek? – Nie i już ci to mówiłam. Powiedziała jedynie, że jesteś miły – Katie zmarszczyła brwi. – I powtórzyłam ci to w swoim czasie. Niall mruknął: – Pewnie tak. Denise nie chce mieć chłopaka, w każdym razie nie teraz. Pragnie SŁAWY. Chce zobaczyć swoje nazwisko na teatralnych afiszach. – Też tak myślę – przyznała Katie. – Ale Denise jest taka słodka i śliczna, Jennifer Wilson nie może się z nią równać. – Wiem o tym. Niall zwolnił przy wjeździe na ziemię Teda Matthewsa. Skręcił i sunął dalej przez leżące odłogiem pola, następnie zjechał powoli ze wzgórza w dolinę. To tam pośród drzew stała stodoła. Gdy pikap zbliżył się do budynku, Niall powiedział: – Denise i Carly muszą tam jeszcze być, Katie. Światła są zapalone. Katie nie zdziwiła się i wyjaśniła: – Często zostają tu jeszcze długo po moim wyjściu. Lubią próby, lubią razem pracować nad swoimi rolami, a czasem odrabiają lekcje. W domu nic dobrego na nie nie czeka, kiedy wszyscy są w pracy. – Tak, wiem. – Niall zatrzymał wóz przed stodołą. Katie otworzyła drzwiczki i zeskoczyła na ziemię. Było zimno, aż przeszedł ją dreszcz, otuliła się ciaśniej kurtką i ruszyła truchtem. Gdy dobiegła do drzwi stodoły, zaskoczyło ją, że są otwarte. Katie odchyliła je i z uśmiechem weszła do środka, wołając: – Carly! Denise! Co tu się dzieje? Co za pomysł, żeby zostawiać otwarte drzwi w taki zimny wieczór? Nikt nie odpowiedział. Stodoła była pusta.

Zaskoczona, Katie stała przez chwilę jak zamurowana. Obrzuciła pomieszczenie szybkim spojrzeniem i natychmiast spostrzegła panujący w nim zamęt. Dwa przewrócone krzesła leżały na boku. Abażur ceramicznej lampy był przekrzywiony, jakby pod wpływem silnego uderzenia, a niebieski obrus na stoliku, przy którym piły kolę, ściągnięty na bok, zwisał teraz z jednej strony blatu. W miarę jak Katie lustrowała wnętrze stodoły, dostrzegła płaszcze przyjaciółek wiszące na kołkach na ścianie, a poniżej na podłodze ich szkolne teczki. Swoją własną również, choć nie pamiętała, by ją tu stawiała. Była pewna, że raczej cisnęła ją gdzieś w kąt. A teraz wszystkie trzy stały równiutko obok siebie. Dziwne. Katie ogarnął nagle strach. Odwróciła głowę, gdy do środka wszedł Niall. – Gdzie Denise? Carly? – spytał i automatycznie chwycił ją za rękę, natychmiast dostrzegając przewrócone krzesła i inne ślady zamętu. – Nie wiem. – Katie przygryzła wargę. – Muszą być gdzieś... na zewnątrz. – Bez kurtek? – Niall zmarszczył brwi, uporczywie wpatrując się w siostrę. Przez chwilę Katie nie była w stanie wykrztusić słowa. Ściskający ją strach jeszcze się nasilił i nogi ugięły się pod nią, miała wrażenie, że zaraz upadnie. Instynkt podpowiadał jej, że zdarzyło się coś potwornego. Powoli wybąkała drżącym głosem: – Niall, stało się coś złego. – Na to wygląda. – Jej brat wziął głęboki oddech i mówił dalej: – Lepiej wyjdźmy na zewnątrz i poszukajmy ich. Muszą być gdzieś w pobliżu. Jest bardzo ciemno, ale w wozie mam latarkę. – Jedna jest też w szufladzie stolika. Trzymamy ją tu na wszelki wypadek – wyjaśniła. – To weź ją, Katie, i chodźmy.

Rozdział piąty Na zewnątrz było chłodno, wilgotno i jeszcze ciemniej niż przedtem. Ciężkie chmury przysłaniały mglisty księżyc, panował złowróżbny nastrój. Coś namacalnego wręcz wisiało w powietrzu, Katie miała wrażenie, że gdyby wyciągnęła rękę, mogłaby tego dotknąć. Była napięta i przestraszona. Przez jej głowę – jedna za drugą – przelatywały trwożne myśli. Nic już nie było normalne, a instynkt mówił jej, że stało się coś złego. Coś przerażającego. Dziwne przeczucie nieszczęścia utrzymywało się, mimo iż usiłowała je odpędzić. Wilgoć przenikała przez jej kurtkę, mrożąc dziewczynę do szpiku kości; czekając na brata, cała dygotała. Niall poszedł do pikapa po latarkę, a Katie ściskała kurczowo w dłoni tę, którą wzięła ze stodoły. Dostała ją od mamy dawno temu i teraz cieszyła się, że akurat ostatnio pomyślała o tym, żeby wymienić baterię. Niespodziewanie Niall włączył przednie światła wozu i Katie drgnęła zaskoczona. Teren przed stodołą, gdzie stała, został nagle oświetlony i przynajmniej widziała teraz lepiej. Niall biegł w jej stronę, wymachując latarką, a gdy znalazł się już przy siostrze, dotknął jej ramienia w uspokajającym geście. Jednocześnie oświadczył nerwowo: – Słuchaj, Katie. Musimy trzymać się razem. Naprawdę blisko. Nie chcę, żebyś błąkała się tu sama. Jasne? – Tak. Zresztą to ostatnia rzecz, jaką bym zrobiła – odparła ściszonym głosem i przysunęła się bliżej do brata. Po chwili wahania powiedziała: – Są tylko dwie możliwości, Niall. Albo opuściły stodołę w wielkim pośpiechu, albo zostały uprowadzone. – Uprowadzone – powtórzył i zmarszczył brwi nad zaniepokojonymi nagle szarozielonymi oczami. – Ale kto miałby je uprowadzić? I dokąd? – Nie wiem. Ale wiemy, że do stodoły wdarł się jakiś intruz lub kilku intruzów, bo rzeczy są poprzestawiane i porozrzucane. – Odwróciła się i skinęła głową w stronę stodoły. – Wiesz, Carly i Denise może tu już wcale nie być. W tej chwili mogą być daleko stąd. Jeśli zostały uprowadzone. Porwane. – Jezu, co ty wygadujesz, Katie? – wymamrotał Niall, zupełnie jak dziadek Sean, którego kochał i naśladował we wszystkim. – Dlaczego ktoś miałby uprowadzić Denise i Carly. Co ty chcesz powiedzieć? – W okolicy roi się od dziwaków, wiesz o tym równie dobrze jak ja. Ćpuny. Maniacy seksualni. Szaleńcy. Seryjni zabójcy. Niall wpatrywał się w nią, najwyraźniej wstrząśnięty jej słowami; na jego twarzy malował się niepokój i strach. – Nie traćmy czasu. Rozejrzyjmy się najpierw za stodołą. – To mówiąc, popchnął ją lekko w stronę drzew okalających podupadły budynek od północy. – Mogły pobiec do domu Teda Matthewsa, Niall. – Tak, trzeba to wziąć pod uwagę. Obeszli stodołę naokoło, machając latarkami na boki, kierując promienie światła na

drzewa i zarośla i nawołując: Carly! Denise!. Nikt nie odpowiadał, nie było też widać niczego niepokojącego. Żadnej zdeptanej trawy, połamanych gałązek, zmiażdżonych krzaków czy odcisków stóp na ziemi. I z całą pewnością ani śladu dziewcząt. W pewnej chwili Niall przystanął i obrócił Katie twarzą do siebie. Popatrzył na nią. – Oboje sądzimy, że ktoś wszedł do stodoły. Niespodziewanie. Nieproszony. Ktokolwiek to był, albo uprowadził dziewczyny siłą, albo tak je wystraszył, że rzuciły się do ucieczki. Zgodzisz się ze mną? Katie skinęła głową. – A jeśli wybiegły na zewnątrz i były naprawdę przerażone, prawdopodobnie skierowały się na farmę Teda. To kawałek drogi stąd, ale zdecydowanie bliżej niż do nas czy do ich własnych domów. Niall nie wydawał się przekonany. – A nie mogły pobiec do autostrady? – Nie, nie, na pewno tak by nie zrobiły – odparła szybko Katie, potrząsając głową. – Ciężko jest biec pod górę. Pewnie wypadły na dwór i pędziły prosto przed siebie, do lasu. Gdyby już się przedostały przez las, miałyby łatwą drogę aż na farmę Teda. Przez pola można szybko przebiec, błyskawicznie dotarłyby na miejsce. – Masz rację, więc najpierw przeszukajmy las. Możliwe, że Denise i Carly schowały się tam i boją się wyjść. Jeśli ich nie znajdziemy, możemy zadzwonić do Teda z automatu przy autostradzie. Katie złapała brata za rękę. Była cała wzburzona. Nagle ogarnęła ją fala lęku i aż zrobiło jej się słabo. Miała pewność, że coś się stało po jej wyjściu, i modliła się, żeby Carly i Denise były całe i zdrowe, żeby były bezpieczne. Niall mocno ściskał jej dłoń, gdy wracali przed front budynku, gdzie zostawili pikapa, i gdy zagłębili się w las naprzeciwko stodoły. To nie był duży obszar, lecz drzewa rosły tu gęsto i panowała całkowita ciemność. Ścieżka była tak wąska, że musieli iść gęsiego; Niall nalegał, żeby Katie szła przodem, dzięki czemu mógł ją mieć cały czas na oku. Wolał nie ryzykować jej bezpieczeństwa. Szli równym krokiem, a Katie nawoływała: – Carly! Denise? To ja, Katie. Jesteście tam? Niall wtórował jej jeszcze głośniej: – Denise? Carly? Gdzie jesteście? Bez odpowiedzi. Rodzeństwo trzymało się ścieżki, wymachując na boki latarkami, rozglądając się wokół w nikłym świetle. Wtem Katie zatrzymała się gwałtownie i podniosła rękę. – Niall, słyszałeś? – spytała cicho. – Co? – Ten szelest tuż przed nami. – Nie, nic nie słyszałem. To pewnie jakieś zwierzę. Sarna. Oddech uwiązł Katie w gardle i zamarła w bezruchu, przypominając sobie ciemną smugę, którą zobaczyła przedtem kątem oka. Na wzgórzu, przy krzakach rododendronu, gdy wracała do domu. Nie powinnam była zostawiać ich samych w stodole, powinnam je namówić, żeby

wyszły razem ze mną. Ale one często zostawały tam do późna, to nic nowego. Dopóki były w stodole, dotrzymywały sobie towarzystwa, zamiast siedzieć same w domu. Czy rzeczywiście ktoś czaił się wtedy w zaroślach? Przełknęła ślinę. Zaschło jej w ustach, zastanawiała się, czy tajemniczy intruz był po południu na wzgórzu. Jeśli tak, przechodziła bardzo blisko niego. Albo nich. Przeszedł ją dreszcz. – Teraz coś słyszę – szepnął Niall, nachylając się ku niej i kładąc jej dłoń na ramieniu. Ten szmer, czy cokolwiek to było, wydał się teraz Katie znacznie głośniejszy i wyraźniejszy, to brzmiało tak, jakby ktoś przedzierał się przez poszycie, szeleszcząc liśćmi i łamiąc gałęzie. Jeśli to było zwierzę, musiało być spore. – Jest tam kto? – zawołał Niall. – Carly, Denise, to ja! I Niall! – krzyknęła Katie, przykładając do warg stulone dłonie. Nikt nie odpowiedział, za to hałas ustał. Teraz nie było słychać żadnych odgłosów, wokół panowała cisza. Stali oboje bez ruchu. Czekali, nasłuchując. Nic się nie poruszyło, nie zadrżał nawet listek. Las spowijała całkowita cisza. Katie odetchnęła głęboko i zrobiła krok do przodu. Niall ruszył za nią, coraz bardziej zaniepokojony. Nie chcąc jednak dodatkowo straszyć Katie, wyszeptał uspokajająco: – To była sarna, skarbie. Albo jeleń. Tak, jeleń, to bardziej prawdopodobne. Nic innego się za tym nie kryje, Katie. Po prostu zwierzę. – Chociaż starał się mówić z przekonaniem, nie był pewien, czy wierzy we własne słowa. Katie w każdym razie nie uwierzyła; miała zupełnie inne podejrzenia. Wzięła kilka głębokich oddechów, żeby się uspokoić, i ruszyła do przodu zdecydowanym krokiem. *** Katie pierwsza zobaczyła Carly. Machała latarką na boki i nagle zimny promień białego światła padł na ciało Carly. Jej przyjaciółka znajdowała się na małej polance obok ścieżki, przy kępie krzewów. Leżała bez ruchu, wyciągnięta na plecach. – To Carly – zawołała Katie i rzuciła się biegiem w jej stronę, pełna najgorszych obaw, kierując światło latarki na twarz przyjaciółki. Natychmiast odskoczyła przerażona. Twarz Carly była cała we krwi, jej rysy ledwo dawały się rozpoznać. Katie krzyknęła, zawołała Nialla i stała w miejscu jak zaczarowana, niezdolna się poruszyć. Gdy nadbiegł Niall, Katie przypadła do niego i zawodziła nienaturalnie piskliwym głosem: – Carly jest cała we krwi! O, Boże! O, Boże! To niemożliwe, żeby nie żyła! Powiedz, Niall! Kto mógł jej zrobić coś tak potwornego? – Katie przytuliła się do brata i znów opanowało ją niepohamowane drżenie. Z trudem utrzymywała się na nogach, przycisnęła twarz do ramienia brata, żeby nie patrzeć na zakrwawioną głowę Carly. Niall skierował swoją latarkę na Carly i natychmiast odwrócił wzrok, równie wstrząśnięty i przerażony jak Katie. Po chwili powiedział cicho: