Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 116 497
  • Obserwuję513
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań682 741

Brent Madeleine - Angielska niewolnica

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Brent Madeleine - Angielska niewolnica.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse B
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 348 stron)

Brent Madeleine Angielska niewolnica Siedemnastoletnia Angielka Jemima Lawley zostaje uprowadzona w góry Hindukuszu. Jako niewolnica okrutnego paszy doświadcza poniżenia i zniewagi. Po dwóch latach cierpienia udaje jej się uciec z niewoli. W podróży przez Afganistan czyha na nią wiele niebezpieczeństw. Również pobyt w Anglii obfituje w dziwne przygody, ale Jemima zyskuje także przyjaciół i ukochanego. Kto wie jednak, czy nie będzie musiała powrócić do tamtego obcego kraju, żeby wyjaśnić najdziwniejszą z zagadek swojego życia!

1 Tego wiosennego dnia obudziłam się o świcie ze snu o życiu, które niegdyś wiodłam. Mimo ciepłej pory roku poranne powietrze było jeszcze dość chłodne, jak to bywa w górach. Naciągnęłam na ramiona barani kożuch, walcząc z nieubłaganym i niemiłym powrotem do rzeczywistości. Podczas dwóch i pół roku spędzonych w Szul rzadko dręczyły mnie sny o czasach sprzed niewoli, za co byłam szczerze wdzięczna losowi. Wątpliwą przyjemnością bowiem było śnić o sobie z tamtych dni, o Jemimie Lawley, córce sir George'a i lady Lawleyów, próżnej, zuchwałej siedemnastoletniej pannicy, wyniosłej wobec tubylczej służby i niebywale samolubnej. Jeszcze gorsze było przebudzenie i powrót do prymitywnego, przerażającego życia, jakie stało się moim udziałem od momentu pamiętnej rzezi we wrześniu 1879 roku. Wtedy to afgańscy żołnierze wpadli w krwiożerczy szał i zaatakowawszy brytyjskie poselstwo w kabulskiej twierdzy Bala Hissar, wycięli w pień ponad sto osób. Podczas tych krwawych wydarzeń zginęli moi rodzice. Ja wprawdzie ocalałam dzięki lojalności naszego służącego krajowca, na którą - prawdę powiedziawszy - niczym sobie nie zasłużyłam, ale w ciągu tygodni, które potem nastąpiły, aż nazbyt często przyszło mi żałować, że nie poniosłam śmierci jak inni. Uniosłam głowę i spojrzałam na drugą stronę maleńkiej izby. Było tam okno, czyli kwadratowy otwór wycięty w ścianie z surowych cegieł, z drewnianą okiennicą po zewnętrznej stronie, od wewnątrz przysłonięty zasłoną utkaną z przędzy z koziej sierści. Światło wpadające przez szczelinę okiennicy było jeszcze bardzo blade, więc wiedziałam, że słońce nie zdążyło wznieść się nad horyzont. Wobec tego jeszcze chwilę mogłam poleżeć. Moje posłanie składało się — 2 —

z kilku baranich skór. Odkąd Dinbur mnie oddalił, czyli od półtora roku, nie spałam w normalnym łóżku. Dinbur kazał się tytułować paszą, co oznacza króla w języku Kafirów, ale tak naprawdę był tylko plemiennym wodzem. W odległych partiach gór Hindukuszu często zdarzali się tacy samo-zwańczy królowie, rządzący raptem kilkoma wioskami. Czasami dochodziło między nimi do walk. Opowiadał mi 0 tym Sandru, a ja mu wierzyłam, gdyż Kafirowie byli na wpół dzikimi i z natury żądnymi krwi ludźmi. Na szczęście, odkąd tu przybyłam, niewielkie królestwo Dinbura nie było zaangażowane w żadną wojnę plemienną. Tego wiosennego poranka obudziwszy się, po raz pierwszy zaczęłam się zastanawiać, jak długo tu jeszcze zostanę 1 czy przyjdzie mi spędzić resztę życia wśród prymitywnego ludu żyjącego w tym okrutnym kraju. Na tę myśl aż się wzdrygnęłam. Zamknęłam oczy. Sandru wielokrotnie mnie zapewniał, że ucieczka stąd jest niemożliwa. Zimą przełęcze zasypane są śniegiem i nikt nie przebędzie gór Hindukuszu. Zresztą sama nazwa Hindu Kush znaczy „Zabójca Hindusa". Wiosną i latem podróż była możliwa, ale nie dla samotnej kobiety, a zwłaszcza Angielki, która w dodatku została schwytana po masakrze w Kabulu przez mężczyzn doskonale zdających sobie sprawę z wysokiej ceny, jaką można było uzyskać za młodą feringhee. Dinbur na pewno nie życzyłby sobie, aby brytyjskie władze dowiedziały się, iż prze- trzymywał jako niewolnicę ich rodaczkę - mało tego, że zmusił ją, by została jego żoną. Feringhee było muzułmańskim określeniem człowieka z Europy. Ludzie w Szul często mnie tak nazywali, nawet ci, którzy nie byli wyznawcami islamu i sami czasem chętnie ścinali głowy wyznawców Proroka. Sandru wyjaśnił mi, że słowo „Kafir" oznacza „niewierny". Kafirowie czcili różne bóstwa, składali im w ofierze zwierzęta i mieli swoich kapłanów, czy też raczej szamanów, zwanych desztayu. To najwyższy desztayu Dinbura wygłosił przepowiednię, z powodu której odbyłam długą, wyczerpującą podróż z Kabulu do niewielkiego królestwa Szul.

Myśli moje uparcie powracały do tego samego pytania. Jak długo jeszcze? Jak długo ma trwać moja niedola? W dalekiej Anglii, w hrabstwie Surrey, wśród rozległego parku położonego na skraju lasu stoi piękny dom, a zapach sosen jest tam czasem tak mocny, że oczy same się zamykają, zmożone sennością. Jak przez mgłę pamiętałam ów dom, w którym przebywałam kilkakrotnie jako dziecko - ostatni raz w wieku lat trzynastu. Potem mieszkałam najpierw w Egipcie, a następnie w Indiach, jako że ojciec mój był dyplomatą w służbie kolonialnej. Ten zapach sosen zapamiętałam najlepiej. Po tragicznej śmierci rodziców byłam jedyną dziedziczką domu, otaczających go gruntów oraz znacznego majątku, jaki pozostawił mój ojciec. Niestety, na kilka tygodni przed dwudziestymi urodzinami stałam się niewolnicą ludu nie znającego w ogóle cywilizacji, a jego władca zabiłby mnie w jednej chwili, gdyby przyszedł mu do głowy taki kaprys. Kazał przecież ściąć desztayu, kiedy proroctwo związane ze mną nie spełniło się, a to, że ja uniknęłam tego samego losu, zawdzięczałam jedynie interwenci Sandru. Jak długo jeszcze? Tak postawione pytanie niosło w sobie promyk nadziei, jednak nie byłam w stanie wyobrazić sobie ucieczki. Sandru został pojmany czterdzieści lat temu i teraz wystarczało mu w pełni to, że może spokojnie dożyć swych dni w Szul. Nie uważał siebie za niewolnika i bałby się wrócić do świata, w którym żył za młodu. Czyżby tak miało wyglądać i moje przeznaczenie? Stąd do Kabulu w linii prostej było niewiele ponad sto mil, lecz tym, którzy mnie pojmali, podróż zajęła dwadzieścia siedem dni. Jechaliśmy wozem, na wielbłądach, na koniach, a czasem szliśmy piechotą przez pustynne równiny i wysoko położone górskie przełęcze, gdzie moje płuca rozpaczliwie walczyły o oddech w rozrzedzonym powietrzu. Przeprawialiśmy się przez wezbrane rzeki, pokonywaliśmy wiszące nad głębokimi przepaściami mosty. Choć przez ponad dwa lata całkiem nieźle opanowałam tutejszy język i byłam dużo bardziej wytrzymała niż przedtem, droga do wolności była równie nierealna jak podróż na księżyc. Jak długo? Zrzuciłam skóry owcze i wstałam z posłania. Lepiej od razu zająć się pracą, niż leżeć i rozpamiętywać rzeczy, które — 4 —

przyprawiają jedynie o jeszcze większy smutek. Kiedy dawnej Jemimie Lawley zdarzały się napady złego humoru, stawała się opryskliwa, wpadała w przygnębienie albo krzyczała w ataku złości, zawsze na miejscu była wyrozumiała matka i cierpliwa hinduska niania, obie gotowe nieść pociechę i koić ból z oddaniem i współczuciem. A w Szul, gdzie nazwano mnie Lallą - zniekształciwszy moje nazwisko - nikogo nie obchodziło, czy Lalla jest szczęśliwa, czy nie; nikt nie starał się mnie pocieszyć, wprawić w lepszy nastrój, a moje wybuchy gniewu czy napady złego humoru mogły zakończyć się chłostą. Lekcję tę otrzymałam już drugiego wieczoru po przybyciu do Szul, w dniu kiedy poślubiono mnie Dinburowi. Po ceremonii, która odbyła się zgodnie z plemiennymi obyczajami, usiłowałam stawić opór jego obmierzłym uściskom, przy czym to nie odwaga mną kierowała, ale przerażenie i wstręt. Za pomocą razów szybko przywrócił mnie do porządku i wymusił uległość. Żałowałam gorąco, że nie miałam tyle odwagi, by opierać się dłużej. Tamtej nocy odkryłam, że jestem tchórzem. Potem, kiedy Dinbur oddalił mnie, wziął mnie do swego domu Sandru. To on mnie nauczył prostej prawdy, że na rozpacz, smutek i czarne myśli najlepszym lekarstwem jest konkretne zajęcie. Pamiętając o tym, wstałam i zrzuciłam wełnianą szatę, w której sypiałam. Był to wprawdzie tylko okrągły kawał materiału z jedną dziurą na głowę i dwiema na ręce, ale jakże dla mnie ważny. W Szul zimą sypiano w dziennej odzieży. Ludzie rzadko się myli i prawie nigdy się nie kąpali. W rezultacie zapach człowieka był równie ostry jak odór kozy, owcy czy mokrego psa. Zdążyłam się do tego przyzwyczaić u innych, ale sama starałam się za wszelką cenę przestrzegać higieny na tyle, na ile było to możliwe. Widziałam w tym jedyny sposób na zachowanie odrębności. W głębi duszy lękałam się, że prymitywny świat wchłonie mnie, że stanę się taka sama jak tutejsi ludzie. Zbyt nędzne życie wiodłam, abym miała czuć się Jemimie Lawley, a jednocześnie myśl o tym, by przeobrazić się w Lallę z Szul, była mi równie wstrętna jak moje tutejsze miano. Każdego wieczoru stawiałam na kominie dzbanek z wodą. Tlił się tu nawóz stanowiący najczęściej używany opał. Rano woda ciągle była jeszcze ciepła. Codziennie starannie myłam ręce, twarz i stopy,

a raz na tydzień całe ciało. Włosy nosiłam krotko obcięte. Usiłowałam utrzymać je w czystości, szczotkując jak najczęściej i raz na trzy lub cztery tygodnie myjąc szamponem przygotowanym z dwóch jajek. Na noc wkładałam zgrzebną koszulę - nie znano tu żadnych prześcieradeł, które oddzielałyby ciało od owczych skór posłania. Raz na tydzień prałam ją w rzece wraz z innymi częściami odzieży. Moja dawna suknia oraz wszystko, co miałam na sobie w chwili, gdy mnie pojmano dwa i pół roku temu, zostało mi zabrane przez nową żonę Dinbura. I tak wdzięczna byłam losowi, że nie zażądała ona mojej głowy. Kilka zgrzebnych szat utkanych z koziej sierści, dwie tuniki z długimi rękawami, wełniane pończochy wiązane poniżej kolan i sandały składały się na moją obecną garderobę. Zimą nosiłam skórzane, wysokie buty, kożuch i kaptur. Taka rzecz jak bielizna była w Szul nieznana. W gorące dni wkładałam na koszulę jedną szatę, a w zimne - dwie lub trzy. Tego ranka umyłam się i wyszczotkowałam włosy, a następnie włożyłam dwie szaty, gdyż było chłodno. Potem wyniosłam skórę, która służyła mi za kołdrę, i rozwiesiłam na drewnianym koźle, żeby się przewietrzyła. Następnie wytaszczyłam posłanie, rozdzieliłam skóry i przesypałam je drobnym piaskiem. Był to doskonały sposób na ich odświeżenie. Po paru godzinach strzepywałam piasek, który przez ten czas wchłaniał tłuszcz i wilgoć z sierści, pozostawiając skóry świeże i czyste. Dom, w którym mieszkałam z Sandru, oddalony był od rzeki o jakieś sto jardów. Jak wszystkie domy w Szul zbudowany był z surowej cegły, ale stał osobno, nie łączył się z innymi i był znacznie większy niż pozostałe. Wnętrze przeciętnego domu w Szul nie było na ogół większe od wnętrza zwykłej angielskiej bawialni. Rozrzucone bezładnie domy ciągnęły się pół mili na wschód i pół mili na zachód. W północnej części osiedla było ich mniej, gdyż tam przeważały podobne do namiotów jurty, w których mieszkali najubożsi. Poniżej domostw roz- — 6 —

ciągały się pola pszenicy i jęczmienia, a wyżej, na zboczu, znajdowały się pastwiska, na których wypasano chude, wynędzniałe bydło. W całym Kafiristanie spożywano wiele miodu i wina, ale tu nie mieliśmy ani pszczół, ani winorośli. Zarówno miód, jak i wino sprowadzano z pobliskiej wioski, położonej siedem mil na zachód od naszego miasta. Było to jedyne miasto w Szul, a wielkością nie przewyższało małego targowego miasteczka w Anglii. Nazywało się Kuttar. Reszta królestwa Dinbura składała się z paru wiosek rozrzuconych na wielu milach kwadratowych wzgórz i dolin. Na jednym końcu Kuttaru stała świątynia, w której podczas religijnych uroczystości składano w ofierze Doghanowi Stwórcy Wszechrzeczy krowy i kozy. Na pagórku pośrodku miasta, niedaleko domu Sandru, stała budowla, którą pasza Dinbur nazywał swoim pałacem. Był to prosty budynek w kształcie kwadratu, w niczym nie przypominający pałaców europejskich. Za to jako jedyny w całym królestwie miał dwie kondygnacje. Wewnątrz znajdowało się dwanaście komnat i wielki hall. Znałam dobrze ten dom, gdyż właśnie tam mieszkałam przez pierwsze miesiące mego pobytu w Kuttarze. Na zewnątrz budowla pomalowana była na kolor ciemnej ochry. Wnętrza kuchni i pomieszczeń dla służby były nagie i surowe. W hallu wisiały tłoczone skóry. W pokojach Dinbura na podłodze leżały dywany, a ściany pokryte były tkaninami z surowej wełny. W komnacie, w której sypiał, stało wielkie, masywne drewniane łoże,, a na nim leżał materac wypchany najlepszą wełną. Nowej królowej może spało się tam dobrze, ja zaś byłam głęboko wdzięczna losowi, że nie musiałam dłużej dzielić tych luksusów z barbarzyńskim władcą. Kiedy skończyłam rozdzielać skóry, z których składało się moje posłanie, brzeg słońca wychynął już ponad linię wzgórz widocznych na wschodzie. Miasto Kuttar zaczynało budzić się do życia. Mieszkańcy brali się za dojenie kóz, pieczenie chleba, ruszali do pracy w polu - rozpoczynali zwykłe, codzienne czynności. 10

Z nie znanego mi powodu w świątyni rozdźwięczał się gong. Pomyślałam, że pewnie ktoś zapłacił desztayu za odprawienie specjalnych modłów za zmarłych. Poprzedniego dnia odbył się pogrzeb bogatego wieśniaka. Spojrzałam na kamienną grań wznoszącą się wysoko po drugiej stronie rzeki i zobaczyłam słup dymu unoszącego się nad szczytem, znaczący miejsce, w którym złożono trumnę. Kafirowie nie grzebali swoich zmarłych. Ciało nieboszczyka, ubrane w piękną szatę z kaszgarskiej wełny, składano w skrzyni, którą następnie wnoszono na szczyt wzgórza. Tam, w miejscu wiecznego spoczynku, rozpalano mocno dymiący ogień ze świeżego drewna i wilgotnych liści. Podczas pierwszych tygodni pobytu w Szul byłam zbyt przerażona moim położeniem i za bardzo nieszczęśliwa, żeby zwracać uwagę na to, co nie dotyczyło mnie bezpośrednio. Dużo później ze zdumieniem odkryłam, że wśród tego ludu o brązowawej na ogół skórze trafiają się bardzo różne karnacje. Wiele twarzy miało kolor tak jasny, że sprawiały wrażenie niewiele ciemniejszych od mojej, teraz ogorzałej od słońca i wiatru. Widziałam Kafirów o orzechowych, a bywało nawet i o niebieskich oczach i o włosach tak jasnych jak moje. Sandru twierdził, że są to potomkowie greckich wojowników, którzy przemaszerowali przez te góry ponad dwa tysiące lat temu z Aleksandrem Wielkim po drodze z Persji nad Indus. Nacierając piaskiem ostatnią skórę, myślałam o tym, że Sandru zachowywał się dziwnie poprzedniego wieczoru. Kiedy wrócił z pałacu, dokąd został wezwany przez Dinbura, byłam właśnie w jego pokoju lekarskim, znajdującym się między małą kuchnią a izbą dzienną, stanowiącą jednocześnie sypialnię mego pana. Przed wyjściem kazał mi wyczyścić naczynia, w których przechowywał lekarstwa. Była to długa i żmudna praca. Część z nich zawierała suszone zioła, w innych znajdowały się ziołowe destylaty. Każde naczynie trzeba było opróżnić, wymyć i osuszyć, a następnie włożyć z powrotem jego zawartość. Do pokrywy każdego z nich przyczepiona była drewniana tabliczka z wypaloną rozżarzonym gwoździem nazwą leku. Musiałam bardzo uważać, żeby ich nie pomieszać -napisy były w języku greckim, a ja nadal niezbyt biegle czytałam greckie litery, choć dzięki naukom Sandru mówi- — 11 —

łam dość swobodnie w jego ojczystym języku. Podczas trwającej około godziny wizyty Sandru w pałacu zdążyłam zrobić naprawdę dużo, ale mimo to był rozdrażniony, pokrzykiwał na mnie i nieustannie miał o coś pretensje. Prawdę mówiąc, zaniepokoił mnie, gdyż było to zachowanie zupełnie do niego niepodobne. Sandru był jedyną życzliwą mi duszą. Bałam się nawet pomyśleć, co by się stało ze mną w tym dzikim i okrutnym kraju, gdyby i on zwrócił się przeciwko mnie. Rozmyślając nad niepojętym zachowaniem Sandru, przyniosłam wodę z rzeki i zaczęłam przygotowywać w kuchni śniadanie. Od nowa ogarnął mnie lęk, który dał mi się we znaki ostatniej nocy. Teraz był znacznie silniejszy i bardziej dojmujący, jakby nagle jakiś wewnętrzny głos zaczął ostrzegać mnie przed niebezpieczeństwem. Usilnie starałam się zapanować nad obawami. Nie chciałam, żeby rozpraszały mnie przy pracy. Gdybym zrobiła coś nie tak jak trzeba, Sandru mógłby wpaść w gniew. Nigdy mnie wprawdzie nie uderzył i na ogół był dla mnie dobry, ale po tak długim pobycie wśród Kafirów przejął od nich wiele rzeczy, a także sposób bycia. Uważałam Sandru za mego jedynego przyjaciela. To on uratował mi życie, gdy Dinbur się mną znudził, a teraz chronił mnie status jego sługi. Gdy zostawaliśmy sami, często rozmawiał ze mną jak z kimś równym, a nawet traktował mnie serdecznie, jakbym była jego, na przykład, wnuczką. Jednak działo się tak zawsze z jego inicjatywy, a ja ze swojej strony nigdy nie pozwalałam sobie na żadną poufałość wobec niego. Zbliżał się teraz do siedemdziesiątki, stawał się trudny i gderliwy, zwłaszcza kiedy zdawało mu się, że ktoś się z nim nie liczy. Nie dziwiło mnie to specjalnie. Przeżył tyle lat w Szul tylko dzięki temu, że wzbudzał w ludziach pełen szacunku lęk. Poprzedniego wieczoru, zanim poszłam spać, przysypałam ogień nawozem. Rano wciąż jeszcze w glinianym piecu tlił się mały płomyk. Dorzuciłam więcej suchego nawozu, który po chwili jasno zapłonął. Przesunęłam żar do wnęki na górze pieca i postawiłam nad nim garnek z wodą. Po- przedniego dnia jeden z pacjentów Sandru zapłacił mu 12

za leczenie tłustymi, świeżymi rybami. Oskrobałam, wypatroszyłam i włożyłam do pieca trzy - dwie dla Sandru, jedną dla mnie. Wiele nauczyłam się podczas długiej niewoli, zwłaszcza od chwili, kiedy Dinbur oddalił mnie i zostałam służącą. Przed porwaniem piszczałabym histerycznie i trzęsłabym się z odrazy na samą myśl o dotknięciu surowej ryby. Teraz potrafiłam zabić kurę czy poćwiartować kozę, odczuwając przy tym tylko lekkie ukłucie wstrętu. Nauczyłam się też gotować na tyle dobrze, żeby mój pan był ze mnie zadowolony. Zawdzięczałam to Meyi, która przez wiele lat prowadziła mu dom i ogrzewała jego łoże. Kiedy przybyłam do domu Sandru, była już ciężko chora. Żyła jeszcze pół roku, ale przez ten czas przyuczyła mnie do wypełniania obowiązków dobrej służącej. Sandru opłakiwał ją, kiedy umarła, a ja płakałam razem z nim, gdyż Meya była dla mnie na swój sposób bardzo dobra. Czułam ogromną wdzięczność dla niego, że niósł ulgę jej cierpieniom, a nawet - jak podejrzewałam - ułatwił jej odejście, podając duże dawki opium. Pomogłam mu przygotować ciało do ostatniej drogi, a potem razem odprowadziliśmy trumnę na szczyt grani, gdzie składano zmar- łych. Przez kilka następnych dni ze zmartwiałym sercem oczekiwałam, że Sandru zażąda, iżbym teraz ja dzieliła z nim łoże. Przedtem, kiedy Dinbur zmusił mnie do uległości, bardzo to przeżyłam. Byłam pewna, że postradam zmysły, ale jakimś cudem nie zwariowałam. Wprawdzie nauczyłam się przyjmować bez słowa skargi wszystkie trudy, jakie zgotował mi los, i dzięki temu udało mi się przetrwać, ale moje uczucia nie obumarły całkiem, toteż drętwiałam ze strachu na myśl o położeniu się u boku siedemdziesięcioletniego Sandru. Tymczasem tygodnie mijały, a on nie zdradzał wobec mnie żadnych tego typu zamiarów. Zaczęłam odczuwać wobec niego coraz większą wdzięczność i przywiązanie. Ryba była prawie gotowa, więc zmniejszyłam trochę ogień, postawiłam na piecu kaszę przyprawianą miodem i poszłam obudzić mego pana. Zazwyczaj o tej porze Sandru jeszcze spał, ale tym razem, kiedy rozsunęłam skóry oddzie- 13

łające kuchnię od jego pokoju, zobaczyłam, że siedzi na łóżku ze złożonymi na piersiach ramionami i patrzy przed siebie z groźną miną. Twarz Sandru była brązowa i pomarszczona. Krótko przycięte resztki siwych włosów sterczały wokół czaszki. Oczy miał jasnoniebieskie, wzrok jeszcze dobry i doskonały słuch. Nie był wysoki, ale silny jak na swój wiek, a jego szczupłe ciało nie obrosło tłuszczem. Na rozkaz Sandru każdego dnia mówiliśmy w innym języku, a więc kolejno po angielsku, grecku, francusku i w języku Kafirów. Nauczyłam się trochę kafirskiego już podczas mego pobytu w pałacu, a potem Sandru dopilnował, żebym dobrze opanowała ten język, a także grekę i francuski. Dzięki temu mogłam zająć czymś umysł, a jednocześnie on miał okazję porozmawiania w dwóch rodzinnych językach. Trzecim językiem europejskim Sandru był angielski. Trochę już zapomniał słów, gdyż nie mówił po angielsku od wielu lat, ale bardzo szybko zaczął się nim na nowo biegle posługiwać. Konwersacja ze mną sprawiała mu wyraźną przyjemność. Jego greka i francuski być może nie były na najwyższym poziomie, ale i tak nie byłam tego w stanie ocenić. Pamiętałam, że był to dzień przeznaczony na angielski, a więc najłatwiejszy - przynajmniej bez trudu mogłam skupić się na moich obowiązkach. Skłoniwszy się lekko, powiedziałam: - Dzień dobry, panie. Minęła godzina od wschodu słońca. Powietrze jest suche, nieco chłodne. Śniadanie gotowe. - Dzień dobry, Lallo. - Spojrzał na mnie jakby z lekkim zakłopotaniem, westchnął i dodał: - Przynieś mi śniadanie, a następnie przyjdź ze swoim. Zjemy razem, dziecko. Nie było w tym nic niezwykłego, gdyż Sandru lubił rozmawiać ze mną i mieć we mnie słuchacza. Mawiał, że są to „nasze urocze pogawędki", choć w rzeczywistości były one jednostronne. Teraz poczułam ogromną ulgę przekonawszy się, że Sandru znów jest przyjaźnie do mnie usposobiony, o czym świadczył fakt, że nazwał mnie „dzieckiem". - Tak, panie - odparłam posłusznie i szybko wróciłam do kuchni. Na tacy postawiłam miskę z kaszą, talerz z pieczonymi rybami i czarkę z mocną herbatą. Do tego był ciemny chleb z masłem ubitym z koziego mleka. Obok jedzenia 14

położyłam dwa noże, widelec i łyżkę. Były to prymitywne sztućce wykonane przez miejscowego rzemieślnika. Widać było, że nie miał wprawy w tego typu zamówieniach. W Szul ludzie jedli palcami. Podałam tacę Sandru i poszłam po swój posiłek. Wróciwszy usiadłam po turecku przy małym stoliku. Jak zawsze milczałam i czekałam, aż on się do mnie pierwszy odezwie. Sługa nie powinna mówić nie pytana, chyba że miała coś do powiedzenia w sprawach domowych. Nędzne stworzenie siedzące na szorstkim dywaniku w małym domku z surowej cegły i jedzące na śniadanie kaszę z rybą nie przypominało w niczym zuchwałej, rozkapryszonej dziewczyny, jaką byłam kiedyś. Przepaść między moim dawnym życiem a obecnym była ogromna. Wszystko, czego doświadczyłam w ciągu dwóch i pół roku pobytu w Szul, pozbawiło mnie raz na zawsze złudzeń, które żywi wielu ludzi, przekonanych święcie, że pewne rzeczy nigdy się nie zdarzają. Nauczyłam się, że wszystko może się człowiekowi w życiu przytrafić. Absolutnie wszystko. Wzięłam sobie do serca tę lekcję. Sandru zanurzył łyżkę w misce z kaszą i odkrył naczynie z pieczonymi rybami. - Zastanawiam się, czy wasi generałowie są lepsi od naszych, Lallo - powiedział z zadumą. - Generałowie, panie? - Podniosłam wzrok. - Nie bardzo rozumiem. - No, dowódcy wojskowi - wyjaśnił zniecierpliwiony. -A któż by? Za moich czasów odpowiedzialni byli za utratę Kabulu. Wtedy, czterdzieści lat temu, byli raczej głupcami. Czy wiesz, co zrobili, kiedy od strony równiny nadciągnęła chmara Afgańczyków? Jak myślisz? Otóż kazali żołnierzom uformować czworobok. W głosie Sandru zabrzmiało pełne oburzenie. - Czworobok! Niewątpliwie była to skuteczna taktyka, ale trzydzieści lat wcześniej i wobec jazdy napoleońskiej. A tu? Czworobok wobec zmasowanego ognia piechoty! W ten sposób podano wrogowi cel jak na tacy! Milczał przez chwilę, przeżuwając rybę, a potem podjął temat na nowo. — 12 —

- Często zastanawiałem się, co się naprawdę stało po wycofaniu się Anglików z Kabulu. Słyszałem wiele sprzecznych ze sobą relacji i nie wiedziałem, w co mam wierzyć, dopóki ty nie zjawiłaś się w Szul. Czy za twoich czasów mówiło się o tym jeszcze w Kabulu? - Tak, panie. Często słyszałam, jak o tym mówiono. Potrząsnął ze smutkiem głową. - Armia licząca cztery tysiące lub więcej żołnierzy i dwanaście tysięcy obozowych ciur, łącznie z kobietami i dziećmi... i wszyscy zginęli? Już kilka razy przedtem zadawał mi to pytanie. Działo się tak nie dlatego, iż miał kłopoty z pamięcią, ale że temat ten gnębił go od lat. - Wszyscy zginęli z wyjątkiem niewielkiej garstki, panie - odparłam. Pokiwał głową i wypił trochę herbaty. - Głupio zginęli. Mam nadzieję, Lallo, że wasi generałowie czterdzieści lat później nie są aż takimi głupcami. Z tego co słyszałem, Anglicy wrócili do Kabulu już w sześć tygodni po masakrze, z której ty szczęśliwie ocalałaś. - Odstawił naczynie z herbatą, zmarszczył lekko brwi, jakby usiłował coś sobie przypomnieć... - Przypomnij mi, jak to się stało, że przeżyłaś, dziecko? Opowiadając mu tę historię po raz kolejny, starałam się mówić beznamiętnie, tak by pod wpływem słów nie tworzyły się w moich myślach obrazy wywołujące smutek w duszy. - Kiedy zaczął się atak na poselstwo, panie, Afgańczycy wywiercili dziury w murach i z wielkiego działa ostrzeliwali bramy. Mój ojciec został zabity wraz z brytyjskim posłem sir Louisem Cavagnarim, kiedy obaj strzelali z dachu do atakujących. Matka zginęła, gdy grupa Afgańczyków wdarła się przez mury. Ja straciłam na jakiś czas przytomność. Kiedy się ocknęłam, okazało się, że jeden z naszych afgańskich służących, człowiek imieniem Bihzad, jakimś cudem mnie uratował i wyniósł nieprzytomną przez małą furtkę za fosę po południowej stronie poselstwa... W moich wspomnieniach nadal w tym miejscu była luka. Następne, co pamiętałam, to brudne worki, pod którymi — 16 —

ukryta byłam na wozie - zmarznięta i przemoczona, odchodząca od zmysłów ze strachu, smutku i bólu. Wystawiłam głowę i zobaczyłam, że wózek zaprzężony jest w osła i że to Bihzad^prowadzi zwierzę. Wyszeptał gorączkową prośbę w łamanej angielszczyźnie, bym ukryła się pod workami i zachowywała się cicho. Nie byłam w stanie ocenić, jak długo trwała ta podróż. Zatrzymaliśmy się wreszcie. Na północy, w Kabulu, dwie czy trzy mile od nas nad płonącym poselstwem wznosił się słup dymu. Drżąc, usiadłam na przydrożnym kamieniu i starałam się zrozumieć, co Bihzad do mnie mówi. Powtarzał coś o konieczności ukrycia się, póki walki się nie skończą. Nigdy nie dowiedziałam się, jak miał zamiar przeczekać zamieszki, gdyż zaledwie godzinę później zatrzymała się przy nas niewielka grupka hinduskich kupców podróżujących na mułach i wielbłądach. Byli to całkiem inni ludzie niż Afgańczycy i wyznawali inną religię. Wielu Hindusów służyło w brytyjskiej armii. Podczas mego pobytu w Indiach mieliśmy hinduską służbę, więc znałam trochę ten język. Moją pierwszą myślą było to, że ludzie ci nam pomogą i nie mogłam pojąć, czemu Bihzad nie jest tego taki pewien. Tymczasem jego lęk okazał się słuszny. Kupcy hinduscy najpierw zadali mi kilka pytań, a potem zaczęli z ożywieniem naradzać się między sobą. Nie zrozumiałam wszystkiego, co mówili, ale z ich rozmowy wynikało, że mogę zaspokoić oczekiwania jakiegoś króla czy wodza z dalekiego kraju. Krzyczałam w gniewie, groziłam strasznymi karami, jeśli mi nie pomogą, ale śmiali się tylko. Pojmali mnie, a kiedy Bihzad starał się przyjść mi z pomocą, jeden z napastników wymierzył mu straszliwy cios pałką, po którym nieszczęsny sługa padł bez przytomności - a kto wie, może nawet bez życia - na ziemię. Mnie uderzono otwartą dłonią w twarz. Zrobiło mi się ciemno przed oczami i zemdlałam. Tak zaczęła się długa podróż do krainy Szul, maleńkiego królestwa rządzonego przez Dinbura. Opowiedziałam jeszcze raz tę historię przy śniadaniu, a Sandru kiwał głową od czasu do czasu, jakby moje słowa potwierdzały jego wspomnienia. W czasie podróży dowiedziałam się, że kupcy co — 14 —

roku odwiedzali kraj Kafirów. Z Indii przywozili pieprz, goździki, cynamon i inne przyprawy, a także rusznice, miecze, okulary, nożyczki, paciorki, lustra, kość słoniową i tkaniny. Na północy docierali aż do Buchary, gdzie zaopatrywali się w suszone owoce, barwniki, tytoń i tabakę, wełnę, surówkę jedwabną, konie, kuce i baktryjskie wielbłądy. Usłyszałam wtedy o nie znanej mi wówczas krainie Szul, rządzonej przez paszę, którego dwie żony nie dały mu dzieci. Jeden z kapłanów przepowiedział, że jeżeli władcy przywiedzie się do łoża jasnolicą feringhee, ta na pewno urodzi mu pięknego syna. Bez wątpienia kapłan ów czuł się bezpiecznie, wygłaszając takie proroctwo, nie było bowiem możliwości przywiezienia białej kobiety i tym samym sprawdzenia prawdziwości przepowiedni. Jedynymi Europejkami na całym kontynencie były żony i córki Anglików mieszkających w Indiach. Mało prawdopodobne było zdobycie takiej branki. Tymczasem owego wrześniowego dnia, kiedy w Kabulu Anglicy zostali wycięci w pień, los sprawił, że niewielkiej grupce hinduskich kupców, udających się na północ, trafiła się nie lada gratka. Cztery tygodnie później sprzedali mnie nietkniętą Dinburowi za trzy doskonałe konie i dziesięć bel najlepszej wełny. Mijały miesiące, a ja nie zachodziłam w ciążę. Dinbur coraz bardziej wściekał się na mnie, aż wreszcie zdecydował, że muszę być bezpłodna. Rozkazał desztayu przeprowadzić w świątyni ceremonię unieważniającą nasze małżeństwo i jeszcze tego samego dnia stracił kapłana, który był autorem niefortunnego proroctwa. Jego głowa, ucięta i wysuszona, posłużyła do gry, którą Kafirowie rozgrywali, siedząc na koniach. Był to rodzaj polo, z tym że normalnie używano głowy owcy, a nie ludzkiej. To już nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Podczas roku spędzonego w roli żony Dinbura w Szul napatrzyłam się na tyle barbarzyństwa i okrucieństwa, że zobojętniałam na takie rzeczy. Inaczej na pewno bym oszalała. * * * Żadne z nas nie odzywało się przez jakiś czas. Sandru gestem wskazał pustą czarkę. Wstałam więc i poszłam do — 15 —

kuchni po herbatę. Wróciwszy, postawiłam napój na tacy. Sandru westchnął. - Znów to samo. Szuma nie zaszła w ciążę i Dinbur chce unieważnić małżeństwo. Powiedziałam głosem pełnym szacunku: - Szuma była zamężna i urodziła dwoje dzieci, zanim Dinbur wziął ją na moje miejsce. Jak to się stało, panie, że nie dała Dinburowi dziecka? - Jak? - powtórzył Sandru, a w jego głosie nagle pojawiła się złość. - Z tego samego powodu, dla którego i tobie się nie udało. I dwóm żonom przed tobą. Wina nie leży po stronie kobiet. Dinbur może sobie być ogierem, ale prawda jest taka, że jest bezpłodny. Wątpię, czy jakakolwiek kobieta pocznie z nim dziecko. - Sandru usiadł raptownie w łóżku i wymierzył we mnie palec. - Na miłość boską, nie powtarzaj tego nikomu. Żywej duszy. Gdyby to doszło do uszu Dinbura, jak nic skróciłby mnie o głowę. - Bądź pewien, panie, że zachowam dla siebie to, co mi powiedziałeś - uspokoiłam go. - Ale co się teraz stanie? Już wtedy, gdy ja byłam jego żoną, Dinbur opętany był gniewem i przepojony goryczą. Obawiam się, że będzie coraz bardziej niebezpieczny. - A skąd, u diabła, mam wiedzieć, co się stanie, dziewczyno? - warknął Sandru. - Wiem jedynie, że kupuje nową żonę od paszy Lohstanu. Wędrowni kupcy twierdzą, że lohstańskie kobiety są najpłodniejsze. - Ponuro wzruszył ramionami. - I co to da, skoro Dinbur jest bezpłodny? Lohstan sąsiadował z Szul, a jego władca nosił imię Ak-bah. Nowina, że Dinbur kupuje dziewczynę od niego, była zdumiewająca. W przeszłości między Lohstanem i Szul toczyły się wojny i dopiero od jakiegoś czasu panował pokój. Sandru opowiadał mi, że wojownicy z Szul kilkakrotnie spuścili tęgie baty sąsiadom. Natomiast Akbah zaatakował i podbił inne państewka, które teraz musiały mu płacić haracz w bydle, ziarnie i wełnie. Imię Akbaha kojarzyło się z okrucieństwem i przemocą. Sandru miał raz okazję zetknąć się z nim. Uważał go za sadystę i człowieka niezrównoważonego psychicznie. Poza granicami swego państwa nazywany był Akbahem Szalonym. — 19 —

Zachowanie Sandru tego ranka zdziwiło mnie. Raz był życzliwy, niemal serdeczny, a za chwile powarkiwał na mnie z irytacją. Miałam wrażnie, że coś go poważnie niepokoi, i że ma to jakiś związek ze mną. W pewnej chwili zapadł w posępne milczenie. Myślami wyraźnie był gdzieś daleko. Kiedy skończył drugą czarkę herbaty, zabrałam tacę i wyniosłam do kuchni, znów mając niejasne przeczucie, że coś jest nie tak. Przez następne dwie godziny zajmowałam się różnymi domowymi pracami. Podgrzałam wodę do mycia dla Sandru, pozmywałam, posprzątałam, przyniosłam nawóz do palenia w piecu i pojechałam na Arystotelesie, mule Sandru, do wioski, by kupić jedzenie na kilka najbliższych dni. Późnym rankiem Sandru zaczynał przyjmować tych pacjentów, którzy byli w stanie przyjść do niego, a po południu odwiedzaliśmy chorych w ich domach. Pełniłam przy nim rolę pielęgniarki i nie chwaląc się, muszę wyznać, że wykonywałam swoje obowiązki naprawdę dobrze. Na początku mdlałam na widok krwi i robiło mi się niedobrze przy niektórych zabiegach, ale pod rzeczowym, mądrym kierunkiem Sandru stopniowo zaczęłam radzić sobie coraz lepiej, aż w końcu był ze mnie całkiem zadowolony. Sandru urodził się w Persji. Jego matka była Francuzką, a ojciec Grekiem. Naprawdę nazywał się Georgios Alexan-drou. Imię Sandru, nadane przez Kafirów, było zniekształceniem nazwiska, podobnie jak Lalla. Kiedy miał dziesięć lat, rodzice przenieśli się z Francji do Londynu, gdzie skoń- czył szkołę i studiował medycynę. Po zdobyciu dyplomu lekarza na jakiś czas wyjechał na praktykę do Aten, gdyż tam jego rodzice postanowili spędzić starość, a on chciał być blisko nich. W ciągu trzech lat oboje zmarli. Czasy w Grecji były niespokojne, więc doktor Georgios Alexandrou wyruszył do Egiptu i został wojskowym lekarzem w 44 Pułku Piechoty Jej Królewskiej Mości. Dwa lata później, w 1841 roku, kiedy pułk wraz z innymi siłami brytyjskimi oblegany był w Kabulu, kapitan Alexandrou wziął udział w nieudanym wypadzie mającym na celu zajęcie fortu w wiosce Bemaru, położonej powyżej miasta, i odciążenie obrońców. 20

Historię wypadu znałam dobrze, gdyż po czterdziestu latach wciąż jeszcze w Kabulu mówiło się o tym wydarzeniu. Gdy zostałam sługą Sandru, dowiedziałam się, że w tej akcji młody kapitan Alexandrou stracił przytomność po upadku z konia, zastrzelonego pod nim podczas bezładnego odwrotu. Dotąd nie wiedział, czemu zawdzięczał ocalenie, gdyż kilka godzin przeleżał bez czucia. Kiedy odzyskał przytomność, okazało się, że leży obok rannego Afgańczyka w skalnym zagłębieniu. Człowiek ten otrzymał postrzał w udo. Rana została zabandażowana podartą koszulą i tylko dzięki temu Afgańczyk nie wykrwawił się na śmierć. Koszula użyta do opatrunku należała do kapitana Alexandrou, który dopiero po jakimś czasie, dzięki kulawej znajomości języka, zrozumiał, że to on sam opatrzył rannego, czego w ogóle nie pamiętał. Godzinę później zostali znalezieni przez oddział Afgańczyków. Wtedy brytyjski oficer mógł podziękować losowi, że został ze swoim pacjentem. Afgańczyk wstawił się za nim u swoich i dzięki temu kapitan nie został zabity ani poddany torturom, ale trafił do niewoli i kazano mu się zajmować rannymi. Na szczęście ocalała jego torba lekarska z narzędziami, więc mógł wyjmować kule, nastawiać kości i czyścić rany, w dość prymitywny wprawdzie sposób, ale i tak traktowany był z najwyższym szacunkiem i podziwem przez Afgańczyków, którzy normalnie nie zajmowali się rannymi i nie udzielali im pomocy. - Nie sądzę, by wielu moich pacjentów przeżyło, Lallo -wyznał mi pewnego wieczoru. - Ale kilku żyło wystarczająco długo, bym zyskał sławę, której zawdzięczam ocalenie. Kiedy rozpoczął się odwrót Anglików spod Kabulu, naczelnik wioski sprzedał mnie kupcom udającym się na południe. Ci odprzedali mnie za dwa osły w Kuhistanie, a potem przechodziłem z rąk do rąk, aż trafiłem do Szul. Sandru, jak go już wówczas nazywano, wiele miesięcy spędził w niewoli. W końcu sprzedano go w Szul. Mundur stracił zaraz na początku, ale udało mu się zachować torbę z narzędziami. Przywykł do sposobu życia tubylców. Jako niewolnik i przedmiot transakcji handlowych traktowany — 18 —

był dość brutalnie, ale gdy żądano od niego usług lekarskich, natychmiast przyjmował autorytatywny ton i wydawał rozkazy, jakby miał do tego pełne prawo. - Było to konieczne, Lallo - opowiadał, trzymając w dłoni kubek z ciepłym mlekiem osłodzonym miodem, które lubił wypijać wieczorem. Wpatrywał się przez chwilę w płonący ogień. - Musiałem pokazać im znaczenie i wartość moich umiejętności, gdyż tylko one chroniły mnie przed nożem nieustannie zagrażającym memu gardłu. Ani Afgańczycy, ani Kafirowie nie mają szacunku dla skromności czy pokory, więc musiałem chełpić się i przechwalać moją sztuką, kiedy tylko byłem im potrzebny jako lekarz. - Zachichotał i łypnął na mnie chytrze. - Na sukces lekarza składają się na równi pewność siebie, spryt, szczęście i rzeczywista wiedza. Na moje szczęście umiałem być pewny siebie, sprytny jestem z natury, mam sporo szczęścia i, dzięki Bogu, moja wiedza okazała się przydatna. Sandru został kupiony przez naczelnika jednej z wiosek Szul. Podczas pierwszych tygodni pobytu groziło mu niebezpieczeństwo ze strony desztayu. Byli oni również znachorami, nie tylko kapłanami, i nie chcieli dopuścić, żeby fe-ringhee konkurował z nimi, stosując nie znane im metody. I wtedy Sandru dopisało szczęście, które - jak powtarzał -jest niezwykle przydatne lekarzowi. Rządzący wówczas pasza, dziadek Dinbura, miał córkę, która była ślepa niemal od urodzenia. Desztayu składali ofiary Doghanowi, odprawiali modły i dopełniali wszystkich możliwych obrzędów, by wypędzić złego ducha, który wywołał ślepotę, ale ich wysiłki spełzły na niczym. Ostatnią deskę ratunku pasza dojrzał w białym lekarzu i rozkazał sprowadzić go do pałacu. - Zakomunikowano mi - opowiadał Sandru z westchnieniem - że albo wyleczę córkę paszy, albo utną mi głowę. Była to dla lekarza niecodzienna propozycja. W cywilizowanych krajach za nieudaną kurację doktor liczy sobie kilka gwinei, nie mówiąc o tym, że nikt nie pozbawia go głowy. Jednak okazało się, że los mi sprzyja. Dziecko cierpiało na kataraktę na obu oczach, która, na szczęście, nie posuwała się. Nigdy nie sięgam pochopnie po skalpel, ale w tym wypadku było to konieczne. Uśpiłem 22

dziewczynkę narkotykiem z konopi, często używanym w tych stronach, zwłaszcza przez kapłanów. Tu nazywają te substancję bhang, w Indiach haszysz. Operacja dokonana wysterylizowaną igłą była dość prosta i trwała zaledwie kilka minut, ale aby wywrzeć większe wrażenie, zabroniłem zdejmować bandaże przez trzy dni. Sandru przerwał na chwilę i pokiwał palcem w moją stronę. - Sukces bywa niebezpieczny, Lallo. Dziecko odzyskało wzrok, pasza był zachwycony, a ja z nędznego niewolnika zostałem wyniesiony do godności lekarza władcy i jego rodziny. I wtedy zdałem sobie sprawę, że skoro dokonałem jednego cudu, będą się po mnie spodziewać dalszych. A jeśli zawiodę... Wzniósł oczy do nieba i przesunął palcem po gardle. - Więc powiedziałem paszy, że choć mam potężną moc uzdrawiania, i tak wszystko jest w rękach Doghana Stwórcy Wszechrzeczy. Sam zasugerowałem, że powinien złożyć w ofierze cztery kozy, inaczej cud mojej sztuki lekarskiej może przepaść. Sandru służył trzem paszom w ciągu swego pobytu w Szul. Raz chodził w blasku sławy, kiedy indziej pogardzano nim, ale dzięki wiedzy, sprytowi i elokwencji udało mu się przetrwać trudne czasy. Doprowadził do zawarcia cichego przymierza z desztayu, którym zaoferował swoje usługi, a więc nie obawiali się go już jako rywala i nie mieli pokusy, by mu szkodzić. Dla całego pokolenia Kafirów w Szul, w tym także dla Dinbura, przestał być feringhee. Był Sandru Doktorem, lepszym od wszystkich dotychczasowych znachorów leczących różne choroby i dolegliwości. Miał rację twierdząc, że pewność siebie i spryt są niezbędne lekarzowi. Trzymaliśmy mnóstwo ziół i wywarów w ozdobnych naczyniach ze starannie wykaligrafowanymi na drewnianych tabliczkach nazwami. Niektóre łagodziły dolegliwości, ale niewiele z nich miało rzeczywiste właściwości lecznicze. - Ciało ludzkie leczy się samo - pouczył mnie kiedyś Sandru po długim i ciężkim dniu pracy. - W wielu przypadkach chory zdrowieje niezależnie od tego, co lekarz — 20 —

może w danej sytuacji zrobić. Ale oczywiście zasługa spada na doktora. Doszedłem do wniosku, iż naprawdę warto postarać się, by pacjent uwierzył, że wyzdrowieje wskutek zaleconej kuracji. Dla dobra naszych pacjentów musimy im wmawiać, że lekarstwa przechowywane w dziwacznych naczyniach, i przez to wzbudzające szacunek u prostaczków, są naprawdę skuteczne. W ciągu pierwszych lat spędzonych w Szul Sandru zbierał zioła i eksperymentował z nimi na potęgę. Kilka zwierząt przypłaciło jego doświadczenia życiem; być może kilku pacjentów spotkał ten sam los, ale w końcu udało się opracować kilka mieszanek ziołowych i odwarów, które przynajmniej nie szkodziły. Niektóre naprawdę łagodziły ból lub niemiłe objawy. Przypadkiem Sandru odkrył, że pleśń pojawiająca się na niektórych gatunkach sera przyspiesza gojenie ran, choć nie we wszystkich przypadkach. - Urazy są dużo łatwiejsze do leczenia - twierdził Sandru. - Złamana kość, otwarta rana czy nawet wrzód... W takich wypadkach lekarz naprawdę może pomóc pacjentowi. Dzięki Bogu, umiem dobrze nastawiać kości, a jeśli chodzi o zranienia, to wystarczy je opatrzyć i trzymać w czystości, a natura zatroszczy się o resztę. Były to dziwne poglądy jak na lekarza, ale kiedy zaczęłam pomagać Sandru przy pacjentach, przekonałam się, że bardzo często miał rację, więc zaczęłam mu wierzyć. Bywał niesprawiedliwy wobec siebie, zwłaszcza kiedy mówił lekceważąco o swoich umiejętnościach medycznych. Był, na przykład, mistrzem w odbieraniu porodów. Dużo mniej niemowląt i znacznie mniej matek umierało, kiedy zajmował się porodami Sandru, niż gdy wzywano brudne akuszerki. Sam Sandru nie chwalił się sukcesami w tej dziedzinie, natomiast słyszałam wiele dobrego o nim od kobiet, którym udzielił pomocy, oraz od matek tych samych kobiet, którymi zajmował się wiele lat wcześniej. Teraz wydawało mi się nieprawdopodobne to, że kiedy przywieziono mnie do Szul, nie wiedziałam, skąd biorą się dzieci i jak przychodzą na świat. Odkąd oddano mnie Sandru, nauczyłam się wiele, gdyż zawsze zabierał mnie ze sobą, kiedy trzeba było ode- — 21 —

brać poród. Pod jego kierunkiem nieraz przydałam się w trudnych sytuacjach. Wróciłam z obładowanym Arystotelesem na pół godziny przed przybyciem pierwszych pacjentów. Miałam czas na to, by wypakować ładunek, zdecydować, co podam Sandru do jedzenia w południe, i sprawdzić, czy izba, w której przyjmuje chorych, jest czysta, a księgi, instrumenty i naczynia poukładane tak, jak tego wymagał. Nie mieliśmy poczekalni. Pacjenci siedzieli na długiej ławce stojącej przed domem lub stali, jeśli ławka była zajęta. Tego ranka Sandru kilkakrotnie zbeształ mnie za przewinienia tak drobne, że za każdym razem nie bardzo rozumiałam, o co mu właściwie chodzi. Nie zaprosił mnie, bym usiadła z nim do południowego posiłku, wiec zjadłam sama w kuchni. Później wyruszyliśmy w obchód. Jak zwykle szłam u boku Arystotelesa, niosąc jedną z lekarskich toreb. Sandru siedział okrakiem na mule i przed sobą trzymał drugą torbę. Zazwyczaj rozmawiał ze mną o chorych, których mieliśmy tego dnia odwiedzić, zastanawiając się na głos nad ich dolegliwościami i metodami leczenia. Tego dnia jednak jechał w milczeniu, lekko zgarbiony, w nastroju, który zdecydowanie zniechęcał do rozmowy. Bałam się, że znów się na mnie rozgniewa. Kiedy odbyliśmy połowę przewidzianych na ten dzień wizyt, przybiegł mężczyzna mieszkający w jednej z jurt stojących na obrzeżach Kuttaru. Jego żona zaczęła właśnie rodzić. Sandru przewidywał poród najwcześniej za dwa dni, tymczasem zaczęło się dziać coś niedobrego, z czym nie mogła sobie poradzić miejscowa akuszerka. Dawniej tylko kobiety uczestniczyły przy porodzie, ale od przybycia Sandru wiele zmieniło się w Kuttarze, zwłaszcza gdy do świadomości ludzi dotarła prosta prawda, że w obecności Sandru umiera dużo mniej matek i dzieci. Pośpieszyliśmy do jurty, której konstrukcję stanowił drewniany szkielet podtrzymujący rozpięte skóry. Przypominająca kształtem ul jurta była jakieś trzy razy mniejsza niż moja sypialnia w Kabulu. Akuszerka już sobie poszła i przy położnicy została tylko jej matka. Mąż zapalił więcej świec, by lepiej oświetlić wnętrze i przez następne dwie — 25 —

godziny Sandru zaciekle walczył o życie dziecka zaplątanego w pępowinę. Podczas tych zmagań jego zły humor gdzieś się zapodział i był to ten sam Sandru co zawsze, łagodny i współczujący, delikatny i wspierający pacjenta na duchu. Cieszyłam się, że mogę pomóc przyjść dziecku na świat. Zadanie to pochłonęło mnie do tego stopnia, że zapomniałam o wszelkich lękach i niepokojach. Wielką dumą i satysfakcją napawało mnie to, że mogę być pożyteczna. Nigdy dla nikogo nie zrobiłam nic dobrego, dopóki nie trafiłam do Sandru. Dopiero późnym popołudniem umyliśmy ręce i wreszcie spoczęliśmy na poduszkach w ciemnej, dusznej jurcie, popijając herbatę przyrządzoną specjalnie dla nas przez matkę rodzącej. Położnica siedziała oparta o skórzany wałek i trzymała dziecko przy piersi. Nie ssało jeszcze, ale najwyraźniej było zdrowe i oddychało spokojnie pogrążone we śnie. Zgaszono dodatkowe lampy, w jurcie zapanowała cisza. Sandru uważał, że dzieci nie powinny przychodzić na świat jaskrawy i hałaśliwy. Po dłuższej chwili zwrócił się do mnie łagodnie: - Można już przeciąć pępowinę. Zrób to za mnie, Lallo. Poprosiłam matkę położnicy, by przytrzymała lampę, podwiązałam pępowinę i odcięłam ją. Następnie pomogłam dziewczynie ułożyć się wygodniej. - Piękny chłopak - odezwałam się do jej męża. - Silny. Będzie dużo pracował i będzie bogaty. Mężczyzna zaśmiał się. - Oby tak się stało. Jutro udam się do świątyni złożyć dzięki Doghanowi Stwórcy Wszechrzeczy. Przez głowę przemknęła mi niejasna wątpliwość, co pomyślałby na ten temat wielebny Creasey, pastor anglikański w Kabulu. Ale nie miałam ochoty zabawiać się w misjonarkę, więc tylko skinęłam głową i powiedziałam: - Złóż też dzięki memu panu, Sandru. Wieczorem, kiedy przygotowywałam kolację, powrócił wcześniejszy strach. Starałam się nad nim zapanować. Zapytałam siebie wprost, czego się właściwie obawiam. Powtarzałam sobie, że nie ma przecież żadnego konkretnego powodu do niepokoju. Byłam posłuszną sługą, która nie — 26 —

sprawia panu kłopotu, a ponieważ wykształcenie miałam europejskie, mogłam wiele nauczyć się od Sandru i tym samym byłam dla niego znacznie użyteczniej sza niż kafir-ska dziewczyna. Byłam też dla niego lepszą towarzyszką niż ktokolwiek inny w Szul, ponieważ należałam do tej samej co oń rasy. Więc jakiekolwiek obawy były po prostu niemądre. Sandru był poirytowany tego dnia i zbeształ mnie kilka razy, ale to nie znaczyło jeszcze, że chce mnie sprzedać, a dopóki należałam do Sandru, byłam bezpieczna. Tym razem nie pozwoliłam sobie na myśli, które pojawiły się rano, nim wstałam z posłania. Nie pytałam siebie: Jak długo jeszcze? Musiałabym wówczas szczerze odpowiedzieć, że Sandru nie ma przed sobą długiego życia, a kiedy umrze, rzeczywiście będę miała powody do lęku, gdyż nie wiadomo, co stanie się ze mną, kiedy zabraknie jego opieki. Zawołał mnie, bym zjadła z nim wieczerzę, i choć wyglądał na zmęczonego i przygaszonego, był dla mnie bardzo serdeczny. Kiedy posprzątałam po jedzeniu, usiedliśmy i zagraliśmy w szachy na przepięknej szachownicy inkrustowanej kością słoniową, kupionej od rzadko docierających tu kupców przemierzających drogę z Buchary do Peszawaru. Niezwykłej urody figury również wykonane były z kości słoniowej. Sandru uwielbiał szachy, a przez wiele lat mógł grać jedynie sam ze sobą. Ja dopiero zaczynałam. To on mnie nauczył. Na początku miałam spore trudności ze zrozumieniem tej skomplikowanej gry, a po jakimś czasie polubiłam ją bardzo, gdyż pochłaniała godzinę ciężkiego, znojnego, a czasem niebezpiecznego życia, jakie pędziłam uwięziona w Szul. Raz czy dwa zremisowałam z Sandru, ale nigdy nie udało mi się go pokonać. Tego wieczoru wygrałam dwie partie w ciągu godziny, i to nie dzięki mym umiejętnościom, ale dlatego, że Sandru zrobił kilka dziecinnych błędów. Kiedy po raz drugi dałam mu mata, spojrzał na szachownicę, potrząsnął głową i zaczął chować figury z powrotem do pudełka z drzewa sandałowego, którego delikatnym zapachem były przesiąknięte. Zamknął pudełko i spojrzał na mnie uważnie nad niskim stolikiem, przy którym siedzieliśmy. Wtedy dojrzałam ból w jego oczach. Powiedział cicho: — 24 —

- Przepraszam, że byłem dziś dla ciebie niedobry, Lallo. Nie zasłużyłaś sobie niczym na takie traktowanie. Wprawił mnie w nie lada zażenowanie. Zbyt wiele przejęłam ze świata, który otaczał mnie od lat, bym nie poczuła niepokoju z powodu faktu, iż mój pan, Sandru, przeprasza mnie, swoją sługę. Wymamrotałam tylko: - Proszę cię, panie... Nie mów tak. Jesteś dla mnie bardzo dobry. Zapadła cisza, którą Sandru po chwili przerwał nieswoim głosem: - Byłem dla ciebie surowy, ponieważ bałem się powiedzieć ci o tym, co teraz muszę ci wyznać, dziecko. Wiesz, że Dinbur wezwał mnie wczoraj do pałacu. Oznajmił, że kupuje nową dziewczynę, która ma zostać jego żoną. Kobietę z Loh-stanu. Do tego potrzebna jest zgoda paszy Lohstanu. Ostatnio posłowie jeździli tam i z powrotem właśnie w tej sprawie. Pomyślałam, że Sandru znów ostatnio stał się roztargniony, co mu się czasem zdarzało. - Tak, panie. Powiedziałeś dziś rano, że Dinbur kupuje nową żonę od Akbaha Szalonego, ale dlaczego miałoby to dotyczyć mnie? Jeżeli Dinbur nie spłodzi z nią dziecka, a sam mówisz, panie, że to niemożliwe, to ją będzie za to winić, tak jak winił mnie. Naprawdę szczerze mi jej żal, ale wdzięczna jestem losowi, że moja kolej już minęła. Spojrzałam na niego, mówiąc te słowa i zobaczyłam, że Sandru siedzi ze spuszczoną głową. Po chwili wyszeptał: - Nie powiedziałem ci, jaka ma być cena. Tu chodzi o cenę, Lallo! Ten potwór Akbah ma kolejny kaprys... Zachciało mu się białej kobiety. Dinbur zgodził się wymienić ciebie na dziewczynę z Lohstanu. 2 Strach nie był dla mnie uczuciem obcym. Żyłam z nim w dzień i w nocy od chwili pojmania pod Kabulem, poprzez koszmar życia z Dinburem, do dnia, kiedy zawiedziony i wściekły władca wypędził mnie ze swego domu. Ale — 28 —