Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 129 805
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 309

Britton Pamela - Uwiedziona

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :696.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Britton Pamela - Uwiedziona.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse B
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 148 stron)

Pamela Britton Uwiedziona PROLOG Było faktem dobrze znanym w towarzystwie, że przywiązanie do Luciena St. Aubyn niosło za sobą śmierć. Och, oczywiście nie wszyscy, dla których kiedykolwiek coś znaczył, ginęli, jedynie prawie wszyscy. Weźmy na przykład jego guwernantki. Cztery z tych jejmości zmarło, zanim Lucien osiągnął wiek męski, z tego jedna najwyraźniej na zaledwie ból głowy. Fakt, że zmarł także stajenny młodego hrabiego, wydawał się zbiegiem okoliczności. Jednak po śmierci najlepszego przyjaciela Luciena ludzie zaczęli się już na widok hrabiego żegnać. W końcu ile zgonów może wydarzyć się wśród 1

znajomych jednego człowieka, zanim zacznie się to wydawać, no cóż, dziwne? Śmierć najlepszego przyjaciela nie byłaby niczym nadzwyczajnym. Ostatecznie ludzie umierają. To raczej okoliczności, w jakich zginął ten młodzieniec, tak przeraziły co bardziej przesądnych. Marcus zginął od uderzenia kamieniem. Fakt, że kamyk ten wystrzelił spod kół powozu Luciena, wydawał się szczególną ironią losu. To, że młody hrabia jechał właśnie w odwiedziny do Marcusa, a ten do niego, również zakrawało na ironię. Jednak dopiero fakt, że kamień trafił młodzieńca tak niefortunnie, że stał się przyczyną jego gwałtownego zejścia, okazał się prawdziwą ironią losu. Potem, gdy Lucien miał lat dwadzieścia, zmarł jego ojciec, co ludziom przypomniało, iż matka młodego hrabiego odeszła w połogu, a fakt, że bogate wdowy skrzętnie ukrywały swoje córki za każdym razem, gdy Lucien pojawił się w okolicy, nie wróżył dobrze jego życiu towarzyskiemu. Taka przeszłość niepokoiła również pewną cząstkę samego Luciena. W końcu było to dość niesamowite, że miejscem pobytu tylu jego znajomych był grób. Czyżby w pogłoskach, jakoby ciążyła na nim klątwa, tkwiło ziarno prawdy? Choć mogło wydawać się to niemądre, zmartwienia te dręczyły go do tego stopnia, że pewnego razu poruszył bolesny temat w rozmowie z bratem. Henry, który zdaniem Luciena był najrozsądniejszą osobą na tej bożej ziemi, po prostu się roześmiał. - Lucien, mój stary - rzekł Henry - trzeba rozum postradać, żeby wierzyć w takie brednie. Te słowa dodały wielkiej otuchy młodzieńcowi. Mimo to jakaś część jego duszy nie chciała zostawić tej kwestii w spokoju. - Przecież nie wszyscy zmarli nagle - zauważył jego brat. -Pomiędzy zgonami mijały lata. - Tak, ale to i tak wiele zgonów. - Wszyscy umarli z przyczyn naturalnych - przekonywał Henry - wliczając w to naszego ojca. - Kość kurczęcia to naturalna przyczyna? - spytał Lucien. Henry wzruszył ramionami. - W końcu do gardła nie wleciało mu całe kurczę. Na te słowa Lucien roześmiał się. Henry celował w wygłaszaniu stwierdzeń w sposób przyziemny, a jednak dowcipny. Prawdę mówiąc, Henry nie przejmował się praktycznie niczym. Bo i czemu miałby? Był synem pierworodnym, co gwarantowało mu sześćdziesiąt tysięcy funtów rocznego dochodu, tytuł księcia, akry ziemi i możliwość przebierania w pięknościach danego sezonu. Lucien urodził się drugi w kolejności, co zapewniało mu mizerną część fortuny brata, tytuł hrabiego i zamek, którego mury sypały się do oceanu. Wprawdzie fakt, że Henry'ego nie sposób było rozdrażnić, niezmiernie irytował Luciena, młodzieniec jednak kochał brata. Tak, trochę zazdrościł draniowi, i nieraz okazywał swą zazdrość, ale w końcu tego należało się spodziewać: wszyscy drudzy w kolejności synowie zazdrościli pierworodnym. - Więc nie wydaje ci się to dziwne, że tylu ludzi, którzy mnie znali, umarło? Brat posłał mu łobuzerski uśmiech. - Ani trochę, bracie. W końcu nie zabiłeś jeszcze mnie. Dwa miesiące później Henry już nie żył. Wtedy to w towarzystwie zaczęto nazywać Luciena Księciem Śmierci. Młodzieniec starał się ignorować to miano, lecz w głębi duszy jego niepokój wzrósł wielokrotnie. Zmarło dziewięć osób, które go znały, a ostatnia z nich, jego brat, poniosła najokropniejszą śmierć. Henry został zastrzelony. Najgorsze i prawie niemożliwe do uwierzenia było to, że Henry'ego trafiła kula z pistoletu, z którego wypalił sam Lucien. Henry umarł. Wspaniały, radosny Henry, jedyny krewny, który został Lucienowi. Po raz pierwszy Lucien poznał prawdziwe znaczenie słowa „żal". Nic dotąd, nawet śmierć ojca, nie 2

dotknęło go tak boleśnie. Sytuację pogarszał jeszcze fakt, że w towarzystwie za wytwornymi wachlarzami szeptano, iż nowy książę być może umyślnie zabił swego brata. W miarę rozrastania się plotek stało się jasne, że wielu ludzi uważało go za winnego tego czynu. Oczywiście nadal akceptowano go w towarzystwie, jednak tylko z konieczności. O ile przed śmiercią Henry'ego Luciena zapraszano na najbardziej prestiżowe przyjęcia, w rok po zgonie brata trudno mu było otrzymać więcej niż dwadzieścia zaproszeń na sezon. W taki oto sposób Lucien mimo woli poróżnił się z towarzystwem. Ono go nie lubiło, a on nie lubił jego. Mimo to nadal mu się narzucał, niemal jakby chciał ukarać je za to że miało czelność okazać mu jawnie swą niechęć. W miarę upływu lat, kiedy pamięć o zgonach przygasła, stał się osobą coraz bardziej akceptowaną. Lucien jednak nigdy nie zapomniał. Być może po to, aby ukryć ból spowodowany odpowiedzialnością za śmierć brata, a być może po to, by zagrać na nosie tym, którzy obciążali go winą za ten czyn - czy z jakiegokolwiek powodu - Lucien stał się bardzo lekkomyślny. Robił rzeczy, jakich młody mężczyzna o zdrowych zmysłach nigdy by nie zrobił: uwodził niewinne kobiety (oczywiście z dobrych domów) i gnał po krętych uliczkach Londynu na złamanie karku. Urządzał dzikie przyjęcia w swojej posiadłości. Stał się hulaką. A właściwie kimś więcej. Był królem wszystkich hulaków. Hulaką z Ravenwood. Co dziwne, to nowe miano tylko dodało mu wdzięku. Kobiety wzdychały, gdy wchodził do pokoju, a młodsze z nich fantazjowały, że to im właśnie uda się poskromić tego księcia łotrów. Starsze kobiety, panie w wieku odpowiednim, by pamiętać skandal towarzyszący śmierci jego brata, pociągała jego niebezpieczna przeszłość, nie wspominając już o zielonych oczach, które mówiły „grzesz ze mną", szerokich, silnych barkach i męskiej, kwadratowej szczęce. Nawet matrony wynajmowane po to, by trzymać takich mężczyzn z dala od swych podopiecznych - przyzwoitki - puszczały w ruch wachlarze, kiedy się zbliżał. Cóż z tego, że, jak wieść niosła, książę złamał życie niejednej z ich podopiecznych. Lucien był znudzony. Trudno mu się było dziwić, skoro mógł przebierać w kobietach, zachowywać się wedle własnego widzimisię i nie ponosić tego konsekwencji. Jego zachowanie było rezultatem nadmiernego folgowania swoim zachciankom. Książę nie wierzył w miłość, uważał uczucia za oszustwo, bajkę zmyśloną przez poetów i powieściopisarzy, po to, by skłonić młode damy do czytania ich słów (i płacenia za ten przywilej). Nie, miłość nie istniała, a jeśli nawet było inaczej - co oznajmiał głośno przy licznych okazjach - z pewnością nigdy by go nie znalazła. Przynajmniej tak mu się zdawało. Dla Elizabeth Montclair nie było miejsca w wyższych sferach. Ona sama o tym wiedziała. Ton wiedział o tym. I niech Bóg ją ma w swej opiece - wiedziały o tym także londyńskie gazety. Rzecz nie w tym, że brakowało jej tytułu szlacheckiego. W końcu była córką hrabiego. Problem wynikał raczej z tego, skąd wziął się ten tytuł, niż z samego tytułu. Ostatecznie zasłużenie sobie na tytuł hrabiowski tylko tym, że się było - jak to ujął król Jerzy III - „cholernie dobrym szewcem", nie mogło się wydawać, powiedzmy, szczególnie romantyczne. Trzeba było zabić smoka albo pokonać jakiegoś księcia, aby zdobyć powszechny szacunek. Dlatego też Elizabeth już w dzieciństwie oswoiła się ze zgorszonymi spojrzeniami, jakie jej posyłano. Sytuacji nie polepszał bynajmniej fakt, że na powozie, którym jeździła, widniał herb - trzewik. Jej dziadek, prawie tak samo szalony jak król, uważał wtedy, że to bardzo śmieszne. Towarzystwo uznało to za mniej zabawne. Elizabeth nierzadko sądziła, że to właśnie po dziadku odziedziczyła nieco niekonwencjonalny i niezwykły umysł, który zdawały się często nękać dziwaczne myśli. Pogodziła się z faktem, że w 3

trakcie składania ukłonu ogarniała ją nagła chęć, by zatańczyć irlandzką gigę. Albo może zjechać po poręczy do sali balowej. Były to osobliwe myśli, bez wątpienia, i zawsze je tłumiła, a jednak wciąż świtały jej w głowie. Z drugiej strony, fakt, że wydawała się zwariowana, mógł mieć coś wspólnego z małżeństwem jej ciotki z lordem Harrym Ludlowsem. Zwykle ślub krewnej nie wywiera tak radykalnego wpływu na młodą dziewczynę, ale to małżeństwo nie było zwyczajne. Ślub zapowiedziany przez ciotkę dość mocno wstrząsnął rodziną Montclairów. Damą tą nikt się nie interesował przez prawie dwadzieścia lat (czego powodem, bez wątpienia, była mało elegancka profesja jej ojca). Jednakże po spotkaniu przyszłego pana młodego ojciec jej ciotki aż za dobrze zrozumiał jego wybór. Lord Ludlows był okrytym niechlubną sławą dziedzicem fortuny Ludlowsów, łajdakiem o takiej reputacji, że nawet świeżo mianowany hrabia słyszał o nim. Ludlows został wygnany na kontynent za karę za jedną ze swoich bardziej skandalicznych eskapad, i to właśnie tam ciocia Lilibeth (jak ją nazywano, ponieważ również nosiła imię Elizabeth... podobnie jak każda pierworodna córka Sheffieldów, a było ich aż dwie) spotkała swojego amanta. Tam się zakochała w swoim „naprawionym" hulace. I tam wyszła za niego za mąż, ku wielkiej rozpaczy rodziny. Elizabeth nie pojmowała gniewu dziadka z powodu tego małżeństwa. Ciotka zawsze powtarzała jej, by wyszła za mąż z miłości, i sama właśnie tak postąpiła. Czy mógł istnieć doskonalszy koniec doskonalszej bajki? Jak już wspomniano wcześniej, Elizabeth była zbyt młoda, by zdawać sobie sprawę z tego, że pozory mylą. Lord Ludlows przyjął swój powrót do Anglii z entuzjazmem. Cóż za wachlarz nowych zdobyczy roztaczał się przed jego rozbieganymi oczami. Co z tego, że dopiero co zawarł małżeństwo. Tuż po ślubie dał swojej nowej żonie jasno do zrozumienia, że ożenił się z nią tylko dla jej fortuny. Nic innego nie mogłoby go skłonić do poślubienia - dobry Boże -kobiety niskiego stanu. Potrzebował pieniędzy, a ślub z ciotką Lilibeth wydawał się najlepszym sposobem ich zdobycia. Tak więc, kiedy Elizabeth zastała pewnego dnia ciotkę zapłakaną w rodzinnej samotni, w pierwszej chwili sądziła, że kobieta się zraniła. - Cioteczko, co się stało? Na te słowa jej ciotka rozszlochała się na dobre. Elizabeth pomyślała, że z pewnością coś ją boli, skoro tak lamentuje. Zamiast więc zrobić to, co zrobiłaby większość jej rówieśników, to znaczy pobiec po dorosłego albo samej się rozpłakać, dziewczynka podeszła do ciotki i uczyniła coś bardzo dziwnego jak na dziecko w tym wieku, mianowicie przyłożyła dłoń do jej twarzy. - Skaleczyłaś się? - spytała, szczerze zatroskana. Ciotka pociągnęła nosem kilka razy, a potem zdołała wykrztusić: - Tak, dziecko. Jestem zraniona. - Gdzie? - zaciekawiła się Elizabeth. - Tutaj - powiedziała ciotka, odsuwając się od dziewczynki i wskazując na serce. Elizabeth zrobiła zdziwioną minę, kiedy nie dostrzegła ani krwi, ani nawet rozcięcia na cytrynowej sukni ciotki. Spojrzała w oczy prawie tak samo szafirowoniebieskie jak jej własne i zmarszczyła czoło. - Nie widzę rany, cioteczko. Kobieta otarła łzy wolną dłonią. - To dlatego, że rana jest głęboko w środku. - Naprawdę? Ciotka pokiwała głową, odwróciła wzrok na chwilę i łzy znów napłynęły jej do oczu. - Czy jeśli ją pocałuję, przestanie cię boleć? - spytała Elizabeth. - Nie, kochanie, taki ból nigdy nie mija. 4

Na twarzyczce Elizabeth zagościł wyraz zdumienia, dziewczynka bowiem nic nie zrozumiała. Ciotka musiała zauważyć jej zakłopotanie, gdyż tym razem to ona ujęła twarz dziecka w dłonie. Jej skóra - tak gładka, że malej Elizabeth przypominała jedwab - zabarwiła się rumieńcem. Oczy ciotki błyszczały od łez, kiedy kobieta patrzyła na nią z góry. - Kochane biedactwo. Ty nie masz pojęcia, jak źle będzie cię traktować ton, prawda? Elizabeth, która była przekonana, że ton to coś, co dużo waży, tylko pokiwała głową. - Pożrą cię i wyplują - zapowiedziała jej ciotka. - Zwłaszcza jeśli wyjdziesz za mąż tak niefortunnie, jak ja to uczyniłam. - Potem zrobiła coś zaskakującego. Spuściła głowę tak nisko, że prawie zetknęły się nosami. Na jej twarzy zagościł dość wojowniczy wyraz. - Musisz mi coś obiecać, Elizabeth. Coś bardzo ważnego. Dziewczynka, która zrobiłaby wszystko dla swojej cioci, skinęła głową. - Obiecaj, że nigdy nie poślubisz jednego z nich. Elizabeth poczuła, jak jej brwi wędrują w górę ze zdziwienia. - Jakich ich? - Ich - niemal warknęła ciotka. - Mężczyzn. Łajdaków. To diabły wcielone, każdy z nich. Nigdy nie wolno im ufać. Jej słowa wstrząsnęły Elizabeth. Nic dziwnego, gdyż ciotka zawsze głosiła, że każda dziewczyna powinna wyjść za mąż, i co więcej, powinna wyjść za mąż z miłości. - Ale... nie rozumiem. Ciotka Lilibeth odsunęła się i twarz jej natychmiast posmutniała. - Z czasem zrozumiesz. Elizabeth wątpiła w to, ale że nie była całkiem typowym dzieckiem, postanowiła poważnie się zastanowić nad ciotczynym ostrzeżeniem. Na tyle poważnie, że nigdy nie zapomniała jej słów. Tak się złożyło, że wreszcie je zrozumiała dwa lata później. Wysłano ją do ciotki, co nigdy Elizabeth nie przeszkadzało, tak więc tuż po przybyciu na miejsce nie czekała, aż kamerdyner ją zapowie. Wbiegła do salonu. I zastała wuja leżącego na jednej z pokojówek. Elizabeth była przerażona i zdumiona, a potem, w przypływie dojrzałości wyprzedzającej znacznie jej wiek, wreszcie pojęła: jej wuj nie kochał jej ciotki. Kochał pokojówkę. Jednakże, tak naprawdę dopiero po kolejnych dwóch latach zrozumiała wszystko do końca, gdyż wtedy złożyła ukłon towarzystwu. Pierwszy bal. Któżby nie czuł się podekscytowany? Elizabeth, jak każda dziewczyna w jej wieku, była niezmiernie podniecona. Pogoda tego dnia dopisała. Piękny wieczór. Ciepły. Magiczny. Jej matka, Hartnell z Hartnellów z Cheshire, dobrze ją do tego dnia przygotowała. Elizabeth położyła się do łóżka wcześnie (żeby nie mieć podpuchniętych oczu, ale z podniecenia ledwo mogła leżeć). Kiedy nadszedł czas, nałożyła najpiękniejszą kreację (suknię z białego atłasu przetykanego srebrną nitką, tak że wydawało się, iż w fałdach stroju migoczą gwiazdy). Jej czarne włosy umyto i wyszczotkowano do takiego połysku, że trudno byłoby dostrzec w nich diadem, który dziadek odkupił od jakiegoś zubożałego wicehrabiego. Stojąc na szczycie schodów, Elizabeth czuła się jak księżniczka. Szkoda, że nie pojawił się królewicz. Ani książę. Ani nawet hrabia. Tylko najmłodszy syn zubożałego barona wraz z piętnastoma innymi gośćmi. Było to straszliwe upokorzenie i jej matka nigdy tego nie przebolała. Tańcząc z jedynym odpowiednim młodzieńcem, który raczył się zjawić, Elizabeth wreszcie zrozumiała złowieszcze słowa ciotki. Reszta gości tylko się przyglądała. W większości byli to powinowaci ze strony brata dziadka i wszyscy zjawili 5

się po to, by się pogapić na wyposażenie domu bogatszych krewnych. (Elizabeth spostrzegła nawet, że jeden z dalekich kuzynów wpychał do kieszeni pierścień na serwetki. Mogła się tylko domyślać, że wziął go za bransoletkę). Cóż z tego, że odebrała wykształcenie w odpowiedniej pensji dla panien. Cóż, że miała maniery i wdzięk córki księcia. Zgodnie z ostrzeżeniami ciotki towarzystwo spoglądało na nią z dezaprobatą. Była to bolesna świadomość i niektóre młode damy nie zniosłyby tego. Elizabeth zniosła. Uświadomiła sobie, że cokolwiek powie czy zrobi, niczego to nie zmieni. Pogodziła się z faktem, że nigdy nie będzie wystarczająco dobra dla towarzystwa, w ten sam sposób, w jaki większość ludzi godzi się z kolorem swoich włosów. A jeśli czasami niektóre uwagi ją raniły, ignorowała je. Zachowywała się idealnie. Uczęszczała na bale. Tańczyła spokojnie. Jednakże w głębi duszy, na samym dnie serca, Elizabeth zastanawiała się, czy to wszystko nie jest kpiną. Może któregoś dnia się zbuntuje. Może któregoś dnia ludzie zobaczą, kim jest naprawdę - dziewczyną z pospólstwa podającą się za córkę hrabiego. Może któregoś dnia zrobi coś, co naprawdę okryje ją hańbą. W końcu, choćby nie wiem jak doskonałe miała maniery, zawsze będzie wnuczką szewca. A potomkowie szewców zazwyczaj nie wchodzili do rodów szlacheckich. Przynajmniej tak się ludziom wydawało... Wszyscy powinni cierpliwie ponosić konsekwencje swego własnego zachowania - Fedrus 1. Londyn, 1819 Z hulaszczym trybem życia wiązała się pewna swoboda. Rodzaj wspaniałego wyzwolenia, które sprawiało, że czarny frak, jaki nosił Lucien St. Aubyn, był prawie warty wysiłku, jaki wymagało jego założenie. Prawie. Z laseczką o kryształowej gałce w ręku książę Ravenwood wyszedł ze swego powozu. Powietrze było chłodne, gdyż ciężkie chmury, które wisiały nisko na zamglonym londyńskim niebie, spadły na ziemię w postaci deszczu. Mężczyzna odetchnął głęboko wilgotnym powietrzem, pozwalając, by go orzeźwiło, poczym poklepawszy się po piersi, aby się upewnić, że monokl jest tam, gdzie być powinien, ruszył w stronę olbrzymiej posiadłości. Należała ona do jednej z najważniejszych rodzin w towarzystwie: lorda i lady Derby. Masywny, czarny powóz odjechał, znikając w mroku nocy, gdy mężczyzna wszedł po schodach zbudowanego z cegieł dworu, ignorując wścibskie i podekscytowane spojrzenia, jakie mu posyłano, gdy w ślad za tłumem podążał w stronę dość pretensjonalnej i ostentacyjnej sali balowej. Wrzawa licznych głosów dobiegająca z jej wnętrza omal go nie ogłuszyła. Jakiś półgłówek, bez wątpienia pani domu, wpadł na genialny pomysł, by z balkonu otaczającego salę balową sypać płatki róż. Skutkiem tego goście mieli owe płatki we włosach, na ubraniach i na podeszwach butów. Prawdę mówiąc, mężczyzna był zaskoczony, że lady Derby nie kazała wystroić dzieciaczków w przepaski biodrowe i sztuczne elfie skrzydełka i nie zawiesiła ich pod sufitem. Z drugiej strony powinien być chyba wdzięczny, że nie przyszło jej to do głowy. Było całkiem prawdopodobne, że przybiłaby te skrzydełka dzieciom do pleców gwoździami, powodując nieziemski rwetes. Potrząsnął głową, zatrzymując się na chwilę na progu. Patrzył przez zamieć białych i czerwonych płatków na pary tańczące pośrodku sali. Oferta tego sezonu stała pod jedną ścianą, wystawiona na pokaz niczym karpie na targu rybnym. Co gorsza, pozłacane zwierciadła ukazywały plecy panienek. W sali nie było drzwi balkonowych, 6

jedynie wysokie okna, pomiędzy którymi wisiały kunsztownie szlifowane lustra. Większość z tych okien była otwarta, choć prawie żaden podmuch wiatru nie poruszył piór wetkniętych w wyszukane fryzury debiutantek ani nie rozpraszał woni ciał, którym dawno już należała się kąpiel. Lucien przyjrzał się temu wszystkiemu i westchnął. Kolejna noc. Kolejne przyjęcie. Na miłość boską, nudziło go to do łez. Ustawił się w kolejce, by złożyć wyrazy uszanowania pani domu. Dama ta, prawdziwa stara wiedźma według standardów socjety, niewiasta trzydziestosiedmioletnia (siedem lat starsza od niego), próbowała udawać, że nie zauważa upływu czasu, ubierając się w ciemnoniebieską suknię odpowiedniejszą dla kobiety o połowę od niej młodszej i o mniejszym przynajmniej o połowę biuście. W każdej chwili groziło jej, że ów biust wyskoczy z dekoltu, jak zauważył Lucien. - Lady Derby - rzekł, przeciągając głoski, kiedy stanął przed kobietą, opierając się całym ciężarem ciała na lasce. Zajrzał jej w dekolt dość bezwstydnie, składając szarmancki ukłon. - Muszę przyznać, że wybija się pani dziś wieczór. Pani modystce należą się gratulacje za to, że udało jej się tak świetnie, hmm... okryć pani wdzięki. Na policzkach gospodyni wykwitł natychmiast rumieniec, wyjątkowo niekorzystny, zważywszy na jej plamistą cerę. - Lordzie Ravenwood, cóż za niespodzianka, że pana tu widzę - powiedziała z uprzejmym uśmiechem przyklejonym do bladej twarzy. Kobieta na swoje nieszczęście miała kędzierzawe, rude włosy, przez co przypominała pomarańczowego pudla, łącznie ze szpiczastym nosem i oczkami kąśliwego psa. - Szczególnie iż nie przypominam sobie, abym pana zapraszała - dodała. Mężczyzna pozwolił, by na jego twarzy zagościł absolutnie fałszywy, jednak niezmiernie zarozumiały uśmiech. - Ależ oczywiście, że mnie pani nie zapraszała. Lady Derby zesztywniała. - Założyłem jednakże, że brak zaproszenia był wynikiem przeoczenia. Dlatego też pozwoliłem sobie naprawić sytuację. Wiedziałem, że nie może się nadal pani na mnie gniewać za wzgardzenie pani wdziękami. Po prawdzie, dama wyglądała na rozgniewaną. Zacisnęła dłonie. Jej brązowe psie oczy rozbłysły. - Gdyby był tu pański ojciec, natarłby panu uszu - powiedziała, rzuciwszy wpierw okiem na sąsiadów, aby się upewnić, że nikt ich nie podsłucha. Lucien nie czuł takich oporów. Nachylił się ku niej na odległość zaledwie kilku cali. - Gdyby był tu mój ojciec, nadal spałaby pani z nim, dlatego też bez wątpienia nigdy nie przespałbym się z panią, zakładając oczywiście, że byłbym zainteresowany, a zapewniam panią, że tak nie jest. Jej spojrzenie omal go nie spaliło. Lucien uśmiechnął się. - Zechce mi pani wybaczyć - rzekł z fałszywą uprzejmością - czekają na mnie ważne sprawy. - Ominął ją spojrzeniem. - Chociaż wydaje mi się, że pani mąż już skończył swoje interesy. - Cmoknął z dezaprobatą. - Powinna mu pani powiedzieć, żeby schował koszulę do spodni. To niegustowne nosić się w ten sposób. Nie dał gospodyni czasu na odpowiedź; odwrócił się i ruszył na skraj sali balowej, postukując laską i uśmiechając się zarozumiale. Jednakże nuda dopadła go niemal prawie tak samo szybko, jak go opuściła. Westchnąwszy, Lucien wyruszył na parkiet w poszukiwaniu kolejnych osób, których kosztem mógłby się zabawić, gdy dość niespodziewanie musiał się zatrzymać. Drogę zagrodził mu młodzieniec tak przejęty pokazywaniem swych nowych (rzekomo) złotych spinek od koszuli swoim kompanom, że nie zauważył zbliżającego się, od tyłu Luciena. Mężczyzna wyjął z kieszeni monokl, włożył go do prawego oka i zmierzył spojrzeniem młodzieńca od stóp do głów. 7

Ta dzisiejsza młodzież. Nie dość że się dziwacznie ubiera, w dodatku wcale nie szanuje starszych. Wystarczy spojrzeć na tego chłopca. Kołnierz koszuli miał tak wysoki, że groził mu wyłupieniem oczu. Młody człowiek włożył bogato haftowaną kamizelkę. Nić była złota, a sama kamizela miała kolor takiego błękitu, jaki Lucien widywał tylko na muchach plujkach i skarabeuszach. Na dodatek młodzie- niec nosił włosy zaczesane na bok w taki sposób, że przywodziły na myśl źdźbła trawy zgniecione przez krowę. Lucien czekał, by młody człowiek go zauważył, a kiedy tak się nie stało, przełożył laskę do prawej ręki, uniósł lewą dłoń i poklepał młodzieńca po ramieniu. - Przepraszam, młody człowieku - wycedził. Chłopak odwrócił się, zobaczył, że Lucien patrzy na niego, posłał mu spojrzenie mówiące: „nie widzisz, że rozmawiam", po czym natychmiast się odwrócił do niego plecami. Lucienowi monokl wypadł z oka. Mężczyzna wyprostował się, bardzo poważnie zaszokowany. Czyżby ten młodzieniaszek go nie poznał? Czyżby nie wiedział, że jest Księciem Śmierci? Lucien rozejrzał się, próbując ustalić, czy ten oburzający brak szacunku został dostrzeżony. I wtedy zobaczył ją. Lady Elizabeth Montclair. Wirowała na parkiecie w ramionach mężczyzny tak starego, iż jego plecy były zgarbione niczym posąg Atlasa. Lady Elizabeth wydawało się to jednak nie przeszkadzać. Najwyraźniej nie zauważała, że dzięki temu jego lordowska mość miał świetny widok na jej biust. Lawendowa suknia, którą włożyła na bał, była z przodu dość śmiało wycięta. Naszyte na nią koraliki skrzyły się w blasku świec umieszczonych pod sufitem. Włosy kobiety spiętrzono w jakąś wymyślną fryzurę sprawiającą wrażenie naturalnej, jednak Lucien wiedział, że ich ułożenie wokół diademu trwało godzinami. Panna ta miała figurę zgrabną, która jednakże pozbawiona była pewnej krzepkości, jaką preferowali niektórzy kawalerowie. Jasnoniebieskie oczy lady Elizabeth większości mężczyzn wydawały się piękne i ekscytujące, ponieważ widoczne były nawet z oddali. Tylko jej oblicze miało klasyczną urodę, od zadartego noska do przypominającego serce kształtu jej twarzy. Jaka szkoda, że dziewczyna ta pochodziła z pospólstwa. Pochodzenie jednak nie przeszkadzało jej być zdumiewająco piękną. W dodatku nienawidziła go. To było cudowne. Spotkali się dwa razy, i przy obu okazjach panna Montclair zrobiła wszystko, co było w jej mocy, aby okazać mu tę nie-przychylność w jak najbardziej twórczy i nieuprzejmy sposób. Za pierwszym razem nazwała go mordercą i łajdakiem, co było mianem niezupełnie odpowiadającym prawdzie Za drugim razem spotkali się na pokładzie statku, kiedy obydwoje mieli nieszczęście znaleźć się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie, mianowicie na tym samym żaglowcu. Wtedy to panna Montclair dała Lucienowi jasno do zrozumienia, że go nie lubi, nigdy go nie polubi i nie będzie zadawać sobie trudu, aby udawać, że go lubi. Taka postawa, w dodatku reprezentowana przez wnuczkę szewca, początkowo go oburzyła, a potem roz- bawiła. A niech to diabli, jeśli jej tupet nie wzbudził w nim podziwu. Od tego czasu obserwował ją z oddali, chociaż wątpił, aby ona o tym wiedziała. Myślał o niej raczej jak o jakimś stworzeniu, któremu warto się bliżej przyjrzeć, wydawało mu się to bowiem dość niezwykłe, że osoba z takim pochodzeniem tak wysoko zadzierała nosa. Lucien wyprostował się. I po raz pierwszy tego wieczoru, nie, po raz pierwszy od miesięcy, Lucien poczuł, że nuda go opuszcza. Dlaczego nie pomyślał o tym wcześniej? Potrzebował rozrywki. Wyzwania. Kogoś, kto nie przy czołga się do niego już po pierwszym spojrzeniu. Uzmysłowił sobie, że musi uwieść lady Elizabeth Montclair. Chciała uciec z sali balowej. 8

Lady Elizabeth Montclair pewnie tak by zrobiła, gdyby nie znajdowała się pośrodku parkietu, wśród setek ludzi przyglądających się jej tańcom z mężczyzną tak starym, że aż dziw, że nie zabiła go apopleksja albo przynajmniej nie upadł na posadzkę i nie złamał sobie jednej z tych skrzypiących ze starości nóg. To dość makabryczna ewentualność, przyznała dziewczyna, lecz cóż można było poradzić. Tańczenie ze starym lordem Luthgowem każdemu podsunęłoby makabryczne myśli. Może powodem było bielidło na jego twarzy. Jego lordowska mość nałożył go tego wieczoru tak dużo, że jego oblicze przypominało wynik nieudanego eksperymentu dziecka z farbkami. Może przyczyną były jego ręce, które miały skłonność do wędrowania po pewnych częściach jej ciała, a w niektórych przypadkach wręcz do ich ściskania. A może chodziło o to, że jego lordowska mość był głuchy jak pień. Niezależnie od powodu, Elizabeth gotowa była zrobić coś drastycznego, jeśli lord nie oderwie wzroku od jej biustu i nie spojrzy jej w oczy. Sytuację pogarszał fakt, że kiedy wirowała z nim po parkiecie, czuła na sobie surowe spojrzenia socjety. Zawsze tak było, ilekroć tańczyła z kimś z towarzyskiej elity. Jego lordowska mość był baronem z bardzo starej i bardzo szacownej rodziny. Ton uważał, że to kpina, aby jeden z najczci- godniejszych członków Izby Lordów raczył tańczyć z kobietą, której rodzina ostatnio dość poważnie zubożała. - Więc lubi pani ogniste konie, tak? Wyrwana z zamyślenia Elizabeth zmusiła się do skupienia uwagi na słowach partnera. Nie powiedziała niczego podobnego. Rozmawiali o Brighton. Elizabeth powiedziała, że fascynują ją morskie tonie. Jego lordowska mość pomyślał sobie, że powiedziała „konie". Teraz był absolutnie przekonany, że Elizabeth jest zapaloną amazonką, która uwielbia rozmawiać o koniach. O ile lady Montclair rzeczywiście kochała konie, konieczność krzyczenia, by zostać usłyszaną, mogła doprowadzić do szału. - To prawda - powiedziała mimo woli i jakiś chochlik, którego przypuszczalnie powinna zignorować, nakazał jej dodać: - Obok orangutanów to moje ulubione zwierzęta wierzchowe. Ku jej zaskoczeniu jego lordowska mość pokiwał głową. - Tak, sam lubię araby. Niesamowicie poprawiły rasę angielskich koni wyścigowych, zgodzi się pani ze mną? Zdumiona Elizabeth wlepiła w niego oczy. Nie mogła wprost uwierzyć, aby mógł tak kompletnie się przesłyszeć. Spróbowała jeszcze raz. - Oczywiście. Domieszka małpiej krwi przyniosła ogromne korzyści. Nie dalej jak wczoraj słyszałam, jak koń wydal szympansi okrzyk, zdecydowanie milszy od rżenia. Mężczyzna pokiwał głową. Naprawdę pokiwał. Niewiarygodne. Mogło to tak trwać jeszcze długo, gdyby nie to, że muzyka ucichła. Dzięki ci, Panie, pomodliła się w duchu Elizabeth. - Tańczenie z panią było prawdziwą przyjemnością -rzekł jego lordowska mość, składając jej ukłon i zaglądając jej przy tym w dekolt. Stary ścierwnik. - Chciałabym móc powiedzieć to samo, wasza lordowska mość, ale tańcząc z panem, miałam ochotę się rozpłakać. - Dziewczyna dygnęła przed nim lekko. Lord uśmiechnął się wielkodusznie. - Już dobrze, moja droga. Nie pochlebiaj mi tak bardzo. Mój talent tancerza nie powinien cię wzruszać do łez. Elizabeth wytrzeszczyła oczy, przygryzła wargę, a potem skinęła głową, pozwalając sobie na cichy chichot, który przeszedł w kaszel, po czym wymamrotała: 9

- Święte słowa. - Następnie odwróciła się i omal nie pognała z powrotem do matki. Ze wszystkich niedorzecznych konwersacji... - Co tam u jego lordowskiej mości? - spytała jej matka. - Był dość... rozmowny - odparła Elizabeth. Pewnie nie powinna zachowywać się tak podle, ale doprawdy nie mogła się powstrzymać. Może powinna przeprosić jego lordowska mość. Z drugiej strony, mógł znów nie dosłyszeć, co mówi, i pomyśleć, że wyraża ubolewanie z powodu zgonu konia pełnej krwi angielskiej, albo temu podobne brednie. Ojej. Spojrzała na matkę, która wyglądała wyjątkowo majestatycznie w sukni w kolorze czerwieni i złota - najmodniejszych barwach tego sezonu. Jej siwe włosy, naturalnie kędzierzawe, sterczały na wszystkie strony, mimo iż były ściągnięte do tyłu i upięte w kok. Nie zestarzała się ładnie; skóra wokół jej oczu zwiotczała, jakby całkiem już porzuciła nadzieję, że kiedyś odzyska młodość. Mimo to matka zachowywała się tak, jakby była tą samą wielką pięknością, co w młodości. Właśnie tę urodę kupił jej ojciec. Mówiąc bez ogródek, sprzedano ją temu, który dał najwięcej, a przetarg omal nie zrujnował rodziny ojca. - O czym rozmawialiście? Elizabeth znów się spłoniła. - O koniach. Jej matka pokiwała głową, jej jasnoniebieskie oczy zalśniły. - Świetnie, doskonale. Jego lordowska mość jest wprawdzie stary, lecz także niezmiernie bogaty i bardzo ceniony w ton. Dobrze zrobisz, dając mu nadzieję. Ma wyjść za mąż za tego obleśnego starego głupca! Nic z tego, poprzysięgła sobie w duchu Elizabeth. Nie mogła jednak wyrazić takich opinii na głos. To miał być jej ostatni sezon, a rodzinne fundusze prawie się wyczerpały. Nikt o tym jeszcze nie wiedział i nikt się nie dowie, jeśli jej matka będzie miała coś do powiedzenia. - Jaśnie pani? - powitał ją męski głos. Elizabeth odwróciła się, rzucając okiem na stojącego w pobliżu służącego. - Jaśnie pani, list. - Lokaj ukłonił się lekko. Niemodna peruka, którą kazała mu nałożyć pani domu, miała prawie ten sam kolor ciemnej szarości, co jego surdut. - Liścik! - zaszczebiotała jej matka. - Och, moja droga. Pewnie kolejny sonet od jednego z twoich wielbicieli. - Słowa te zostały wypowiedziane głośno, aby usłyszały je wszystkie inne znajdujące się w pobliżu matki z pannami na wydaniu, a przy okazji aby mogły wywołać w nich obrzydliwą zazdrość, że ich córkom nie przysłano takich listów. Elizabeth, która w życiu nie dostała żadnego sonetu, z zainteresowaniem wzięła kopertę i otworzyła ją. Ze środka praktycznie wypadł kawałek papieru. Beth, muszę się z tobą natychmiast zobaczyć. Stało się coś strasznego. Spotkajmy się w salonie lady Derby. Przyjdź sama. Lucy Gdyby ktoś wtedy przyglądał się uważnie lady Elizabeth, zauważyłby, jak gwałtownie się zmieniła. Pobladła na twarzy. Zacisnęła dłonie. - Elizabeth, co ci się stało? - Nic, mamo. - Co jest w tym liście? Elizabeth zastanawiała się gorączkowo, co powiedzieć matce, wiedziała jednak, że wyjawienie prawdy nie byłoby mądre. Nie po tym, co się stało ostatnim razem, gdy przyszła z pomocą przyjaciółce w potrzebie. Dzięki swej niezdarnej koleżance omal nie pożeglowała do Hiszpanii z Księciem Śmierci. 10

- Elizabeth? - zaciekawiła się matka. - Tu jest tak napisane - Elizabeth grała na zwłokę, gorączkowo starając się wymyślić odpowiedni wierszyk. -Czerwone róże na górze, na dole fiołki. Piękne masz włosy, kochajmy się jak aniołki. Uśmiechnęła się żałośnie do matki, wiedząc, że szacowna dama natychmiast przejrzy jej kłamstwo. Jednak jej matka zbyt była zajęta udawaniem, że się zachwyca tymi słowami. - Moja droga - zaszczebiotała dość głośno, by ją usłyszeli mieszkańcy Francji. - Masz skrytego wielbiciela. - W rzeczy samej, mamo, zapewne mam. Jej matka rzeczywiście sprawiała wrażenie zadowolonej, po raz pierwszy od dawna. Elizabeth ledwo mogła wytrzymać. - Wybacz, mamo. Chyba pójdę się odświeżyć, na wypadek, gdyby poprosił mnie do tańca mój nowy... przyjaciel. - W rzeczy samej, w rzeczy samej - zachęciła ją matka, odprawiając ją gestem. Elizabeth miała mdłości; wiedziała, że nie wolno kłamać. Inna część jej duszy wiedziała, że jej matka nigdy nie lubiła Lucy i nigdy jej nie polubi. Zawsze patrzyła krzywym okiem na jej wizyty, zwłaszcza odkąd Lucy została markizą. Matkę strasznie drażnił fakt, że najlepsza przyjaciółka jej córki zajmuje w towarzystwie wyższą pozycja niż Elizabeth. Dziewczyna spojrzała na służącego, który przyniósł wiadomość, i któremu najwyraźniej kazano czekać na odpowiedź. - Gdzie ona jest? - spytała, kiedy znaleźli się poza zasięgiem słuchu. - Proszę za mną. - Elizabeth! - zawołała jej matka. Dziewczyna zesztywniała i odwróciła się. - Nie zapomnij uszczypnąć się w policzki. Jesteś dziś blada jak trup. Elizabeth oblała się szkarłatnym rumieńcem. - Och. Tak, dobrze, mamo. Oczywiście. - Odwróciła się. Że też musiała powiedzieć coś właśnie takiego! Jej zażenowanie i uraza znikły jednak, kiedy podążyła za służącym, natomiast troska o przyjaciółkę odezwała się ze zdwojoną siłą. Lucy spodziewała się dziecka i Elizabeth nagle przyszło na myśl, że mogą być kłopoty z ciążą. Czyż jednak w takim przypadku jej mąż, Garrick, nie powinien przyjechać po nią? Ledwo zwracając uwagę na płatki kwiatów, które sypały się na nią albo na twarze mijanych ludzi - z których wszyscy uśmiechali się do niej szyderczo, kiedy przechodziła obok - podążała za służącym. Minęła panią domu, opuściła salę balową i wyszła na główny korytarz. Nagły spadek natężenia hałasu przyniósł jej ulgę. Tak samo podmuch chłodnego powietrza w hallu. Przed lustrem stała waza z wielobarwnymi tulipanami. Kiedy dziewczyna przechodziła obok więdnących kwiatów, dostrzegła w zwierciadle swoje odbicie. Po obu stronach korytarza widoczne były rozliczne zamknięte drzwi. Na jego końcu znajdowały się schody, które prowadziły wzdłuż prawej ściany, a potem skręcały w lewo. Na dole też były drzwi i tam właśnie zaprowadził ją służący. Elizabeth weszła do pokoju odczuła ulgę, że dotarła do przyjaciółki niezauważona. Lucy siedziała w beżowym fotelu, okryta purpurową peleryną. Wstała w chwili, gdy usłyszała, że przyjaciółka wchodzi. Dwie rzeczy rzuciły się Elizabeth natychmiast w oczy. Po pierwsze, Lucy bardzo urosła, odkąd widziały się ostatnio. Po drugie, małżeństwo wcale nie służyło jej przyjaciółce, bowiem albo nabrała bardzo męskiego wyglądu, albo osoba, która przyglądała jej się, była... - To ty! - zasyczała Elizabeth, zatrzymując się raptownie. Jego miłość, książę Ravenwood, skłonił się lekko. - Moja droga Elizabeth, znów się spotykamy. 11

Lucien przyglądał się, jak na twarzy Elizabeth pojawiła się komiczna mieszanina niedowierzania, oburzenia i oskarżenia. - To przecież moje - rzekła z wyrzutem, wskazując pelerynę, którą miał na sobie. - W rzeczy samej - odparł mężczyzna, zatrzymując się. -Jak sądzisz, dobrze mi w niej? - Kokieteryjnym gestem przysłonił twarz połą peleryny, naśladując kobiecy głos w sposób, którego nie powstydziłby się aktor szekspirowski. -Przyznaję, powiedziałem służącemu, który mi ją przyniósł, że moim zdaniem mogę w niej wyglądać nieco blado. Dziewczyna po prostu przypatrywała mu się. On czekał na jej reakcję. Ona jednak nie zareagowała. On zrzucił z głowy kaptur peleryny. Ona nadal nie reagowała. Prawdę powiedziawszy, było to dość denerwujące. Łudził się nadzieją, że panna zacznie krzyczeć - może wołać podniesionym głosem - a wtedy on przystąpi do akcji, pozbawi zmysłów pocałunkiem, może nawet niecnie ją wykorzysta - jeśli dziewczyna będzie miała szczęście - po czym oboje przejdą do gabinetu i zapalą cygara. Przynajmniej on zapaliłby cygaro. Był absolutnie przekonany, że ona też chętnie zapali, jeśli nie stracił jeszcze smykałki do tych spraw. Tyle tylko że dziewczyna zachowywała rezerwę. Książę zrzucił pelerynę dramatycznym gestem, ukazując jej się w swym męskim odzieniu. Może w tym był problem. W końcu trudno jest - rozumował - sprawić, by kobieta padła przed nim na kolana, jeśli wygląda się jak pokojówka Marysia. Wyprostował się, pozwalając jej nacieszyć oczy jego widokiem, i obserwując ją, podczas gdy ona mierzyła go spojrzeniem od stóp do głów. Po części miał ochotę stanąć tak, by wydać się jeszcze wyższym podczas tej lustracji. Przez wykładane dębową boazerią ściany słychać było skoczną melodię, którą właśnie rozpoczął skrzypek. Lucien czekał. Wtedy dziewczyna zrobiła coś, co go naprawdę wprawiło w osłupienie. Wzięła się pod boki, powoli i z wyrachowaniem. Potem uniosła jedną czarną, doskonale zarysowaną brew w dość karcący sposób. Stała w tej pozie przez dokładnie dziesięć sekund, a następnie cmoknęła z dezaprobatą, mówiąc: - Przyszło mi na myśl, wasza miłość, iż musisz mieć jakiś haniebny i skandaliczny powód, aby mnie tu wzywać. Prawdę mówiąc, wolałabym, żeby pan wydusił go wreszcie z siebie, zamiast kazać mi czekać. Lucien wybałuszył oczy. - Jeśli się mylę, niech mnie pan poprawi. Jeśli przypadkiem Lucy przysłała mi wiadomość przez pana, chciałabym się dowiedzieć, co się stało. Co? Nie piszczy? Nie wskazuje go palcem? Nie krzyczy na niego: „Ty okropny łotrze"? To prawda, że od ponad roku nie widział się z nią sam na sam, lecz kiedy się rozstali ostatnim razem, był pewny, że nim gardzi. Nic dziwnego. Sam sobą gardził. Dziewczyna czekała z uniesioną lewą brwią. Książę powiedział: - Sądzi pani, że pani przyjaciółka naprawdę poprosiłaby mnie o pomoc? Elizabeth wzruszyła ramionami, uwydatniając tym gestem swe małe piersi. - Czemu nie? Ona najwyraźniej pana lubi, chociaż nie mam pojęcia, czemu. Ufa panu. Zatem tak, ona mogłaby zrobić coś równie niewiarygodnie niemądrego. Lucien nie wiedział, co powiedzieć. Nie wiedział, co robić. I to nie jej wzgardliwa maniera tak go zbiła z tropu. W osłupienie wprawiło go raczej jej przekonanie, że ktoś w Londynie mógł go naprawdę lubić. - O co więc panu chodzi, wasza miłość? Po co pan mnie tutaj sprowadził? Wiem, że to niemożliwe, 12

aby pragnął pan mego uroczego towarzystwa. - Tak pani sądzi? Dziewczyna zmrużyła oczy. - Wie pan, jak mało pana lubię. Rzeczywiście wiedział. W odróżnieniu od większości towarzystwa ona tego nie ukrywała. Podejrzewał, że ma to coś wspólnego ze śmiercią jego brata, ale nie był pewien. Kto wie, jak działa umysł kobiety? - No więc? - poganiała go Elizabeth. Dobry Boże. Dziewczyna wręcz tupnęła lewą stopą, posyłając mu zniecierpliwione spojrzenie. - Sprowadziłem panią tu, aby złożyć na jej ustach mój pocałunek śmierci. Oczywiście bynajmniej nie było to jego zamiarem, ale Lucien nagle poczuł chęć zobaczenia, jak ona zareaguje na te słowa. Elizabeth nie zareagowała. Zacisnęła tylko wargi w grymasie zniecierpliwienia i powiedziała: - Radzę panu zachować go dla pańskiej kurtyzany, kimkolwiek jest ta nieszczęsna kobieta. Nieszczęsna? Teraz Lucien poczuł się z lekka obrażony. Wyprostował się, przybierając swą najlepszą minę, która mówiła: „Jestem Hulaką z Ravenwood i przybyłem skraść twoją cnotę". Dziewczyna nawet nie drgnęła. Do licha. Dobrze. Zobaczmy, jak zareaguje na słowa wypowiedziane na głos. - Sprowadziłem tu panią, aby ją uwieść. - Znów zaczekał na jej reakcję. Chwilę później jej się doczekał. Dziewczyna parsknęła śmiechem. 2. Elizabeth nie mogła się powstrzymać. Niewątpliwie głośny śmiech nie przystawał damie, lecz słowa księcia zabrzmiały bardzo niedorzecznie. - Chce mnie pan uwieść? - powtórzyła sarkastycznie. - Chcę - powiedział mężczyzna. - A czemuż to - spytała Elizabeth - postanowił pan mnie uwieść? Książę wzruszył ramionami, najwyraźniej zastanawiając się nad swymi słowami, a potem odparł szczerze: - Ponieważ pani mną gardzi. Jego słowa pomału dotarły do niej. Jednak to wyraz jego twarzy ostatecznie ją przekonał, że mógł mówić prawdę. - Książę, jest pan idiotą. - Słucham? - zdziwił się mężczyzna. - Nie przesłyszał się pan. Co więcej, mówię prawdę. Niech pan zważy na swe postępowanie ostatnio. Ach, tak - powiedziała, widząc wyraz zdziwienia na jego twarzy. -Być może upłynął już ponad rok od owego nieszczęsnego skandalu, gdy pojawiły się plotki o tym, jakoby skompromitował mnie pan w czasie podróży żaglowcem, a dodam, że plotkom tym nie pofatygował się pan nigdy zaprzeczyć. Ja jednak w tym czasie obserwowałam pana bacznie, przede wszystkim z zamiarem trzymania się od pana z daleka. Dlatego wiem o tym konnym wyścigu na Drury Lane i o bijatyce w operze. Nawet o walkach kogutów, na jakie pan chadza. Co więcej, znam przyczynę tego wszystkiego. - Doprawdy? - spytał książę. - Zechciej mnie więc, pani, oświecić. - Nudzi się panu, wasza miłość. Zżera pana straszliwa i bezgraniczna nuda. Uwielbia pan dręczyć towarzystwo swymi aroganckimi minami i ekscentrycznym zachowaniem, a teraz najwyraźniej postanowił pan poznęcać się nade mną. Cóż, nic z tego nie będzie, ponieważ wychodzę. Zechce mi pan wybaczyć, że zepsułam panu plany. Odwróciła się, uniosła dumnie głowę i ruszyła w stronę wyjścia. 13

On jednak w mgnieniu oka znalazł się przy niej i Beth doprawdy nie pojmowała, jakim sposobem mógł tak szybko się poruszać. Wyciągnął rękę i chwytając Elizabeth lekko za przedramię, zatrzymał ją. Dziewczyna żachnęła się, oburzona tak śmiałym postępowaniem, a potem spojrzała wymownie na jego dłoń, rozkazując mu bez słów, aby natychmiast ją puścił, a jednak wydawała się przez chwilę dziwnie zagubiona, gdy patrzyła na jego opalone palce na swej bladej skórze. Raptem podniosła na niego oczy, z niepokojem uświadamiając sobie, jak bardzo blisko siebie stoją. - Pani naprawdę mną pogardza, prawda? - spytał cicho mężczyzna, wpatrując się w nią tymi oczami koloru estragonu w sposób, który ją zaskoczył. Wydawał się niemal dbać o jej opinię o nim. To niedorzeczne. - Prawda - przyznała, choć mówiąc szczerze, w rzeczywistości wcale nie darzyła go nienawiścią. Elizabeth do nikogo nie czuła nienawiści. Wciąż jej nie wypuszczał, więc świadoma była dotyku jego ręki, och, jak bardzo była tego świadoma. Zirytowało ją to do tego stopnia, że wyszarpnęła rękę z jego uścisku. - Jakże to niezmiernie zaskakujące - mruknął książę. - Zaskakujące jest to, wasza miłość, że nikt jeszcze nie wpakował panu kuli w serce. - Czyżby zgłaszała się pani na ochotnika do tego zadania? - spytał z miną nieomal wyrażającą nadzieję. - Zgłosiłabym się na ochotnika tylko do tego, by pana obić. A teraz proszę mnie puścić. Lucien tak zrobił. Elizabeth poczuła się upojona swoim zwycięstwem. Było to jednak krótkotrwałe zwycięstwo, mężczyzna bowiem ponownie przyjrzał jej się dokładnie, mierząc spojrzeniem od stóp do głów. - Muszę przyznać, że do twarzy pani w tej fryzurze. - Zaiste, sir, pochlebia mi pan. Skoro twierdzi tak człowiek, którego garderoba składa się zapewne z czerwonych peleryn i diabelskich wideł, wezmę sobie ten komplement do serca. - Zastanawiam się, jak uda się pani go tam zachować. Może za pomocą szpilek? Oczywiście żartował, ale ona też potrafiła odpłacić mu żartem. - Oczywiście, książę, użyję tych samych szpilek, którymi niewątpliwie przypina pan sobie rogi. Mężczyzna posłał jej uśmiech, sprawiający wrażenie szczerego, a w jego oczach pojawił się wyraz jakby zaskoczenia. I zaintrygowania. - Touche, moja droga. - Żegnam pana, wasza miłość - powiedziała Elizabeth, odwracając się do drzwi, kiedy stało się oczywiste, że on nie ma zamiaru wyjść. - Miłej podróży powrotnej do piekła. - Nie chce pani się dowiedzieć, co zamierzałem zrobić, kiedy już panią uwiodę? Elizabeth chciała odejść. Powiedziała sobie, że się nie zatrzyma. A mimo to nie poruszyła się. Później, patrząc z perspektywy czasu, zdała sobie sprawę, że to właśnie w tym momencie nieodwołalnie zmieniło się jej życie. Wbiła w niego wzrok, czekając, aż jej powie. - Chciałem spytać panią, czy zechce pani zostać moją kochanką - wyjaśnił Lucien. Dziewczyna zamrugała, zastanawiając się, jak zareagować. Właściwie wiedziała, co chciałaby mu powiedzieć, albo raczej, kim go nazwać, ale tak niegodne damy słowa nie chciały jej przejść przez usta. - Z pewnością jest pan najpodlejszym i najbardziej zepsutym mężczyzną, jakiego znam. - Tak pani sądzi? - zaciekawił się książę. - Owszem. Nie byłabym jednak taka dumna z tego faktu, wasza miłość. Spojrzałabym w lustro. Proszę popatrzeć, kim się pan stał. Obawiam się, że nie spodoba się panu to, co pan tam zobaczy. 14

- Czyżby? - spytał. W jego oczach zdawał się malować wyraz szczerego zaciekawienia, a potem zamyślenia. -A czy nie ciekawi pani, co by się stało, gdyby zrobiła pani to samo? Nie ma pani dość bycia taką doskonałą damą? - Nie mam pojęcia, o czym pan mówi. Co więcej, nie mam ochoty się tego dowiedzieć. - A mnie się zdaje, że pani bardzo dobrze wie, o czym mówię. Ełizabeth odsunęła się, gdy książę uniósł rękę. - Co się stało, moja droga? Wolałaby pani, gdybym prawił jej czule słówka? Może powiedział pani, że jej wargi zdają się być miękkie jak płatki róż? Dziewczyna spojrzała na jego uniesioną dłoń, dziwnie szorstką jak na dłoń człowieka, który nie pracował fizycznie. - Proszę nie prawić mi komplementów, sir. To panu nic nie da. - Ależ to nie komplementy. To prawda. Pani wargi naprawdę są jak płatki róż. - A pan jest marnym kłamcą. - A pani kawałek płatka przyczepił się do dolnej wargi. Ełizabeth wyprostowała się. - Tutaj - rzekł mężczyzna, dotykając jej, nachylając się ku niej, zbliżając swe wargi na odległość zaledwie paru cali. - Spadł z pani włosów, kiedy się pani odwróciła. Elizabeth poczuła, jak całe jej ciało sztywnieje, potem przeszły ją ciarki, a potem, dobry Boże, sama nie wiedziała, co się z nią dzieje. Spojrzała na Luciena, który był tak blisko, że jego oddech muskał leniwie jej twarz. Omal nie zamknęła oczu, chociaż powtarzała sobie, że musi się cofnąć. Musi się odsunąć. Wymierzyć jego lordowskiej mości solidny policzek. Doświadczenie ostrzegało ją, że książę nie jest człowiekiem, z którym można zadzierać. Ale oczywiście stała bez ruchu, podczas gdy on wodził palcem po jej dolnej wardze, Zostawiając za sobą ślad gorąca. - Och, przepraszam najmocniej. Elizabeth wzdrygnęła się. Tak samo książę. Odsunęli się od siebie, obydwoje spoglądając w stronę drzwi. - Jaśnie panie - Zaszczebiotała ich gospodyni, a na jej zarozumiałej twarzy pojawił się nagle wyraz złośliwości. -Nie miałam pojęcia, że sprawą, jaką musiał się pan zająć, jest panna Montclair. Elizabeth już wiedziała. Wiedziała, co się stanie, kiedy lady Derby opuści pokój. Tutaj szept, tam sugestia na temat tego, czego była świadkiem. Reputacja Elizabeth legnie w gruzach. Bowiem w czasie, gdy ton tańczył zaledwie kilka pokoi dalej, ona przebywała sam na sam z mężczyzną, bez przyzwoitki, a ów mężczyzna jej dotykał. Dotykał jej poufale. I to nie byle jaki mężczyzna, lecz Ravenwood. Mężczyzna, z którym już w przeszłości ją łączono. Była skompromitowana. Skompromitowana przez Hulakę z Ravenwood. 3. Następnego dnia domostwo Montclairów pogrążyło się w atmosferze posępności. Dawało się ją wyczuć nawet w samych murach domu. Wszędzie zalegała cisza. Nie skrzypiały deski. Nie trzaskały okna. Żaden głos nie śmiał się odezwać. Elizabeth odsunęła ciężką kotarę z niebieskiego aksamitu i wyjrzała przez okno swojej sypialni na brukowaną kocimi łbami ulicę na dole. Słońce rozbłyskiwało na kamieniach, które wydawały się jarzyć radością z niespodziewanie pięknego dnia. Jego światło raziło ją w oczy, skrząc się tęczowo w niteczkach sieci, którą pająk utkał po drugiej stronie szyby. Dziewczyna czuła się jak ta zmumifikowana mucha, którą widziała w pajęczynie. W potrzasku. Bezradna. Odetchnęła głęboko, żeby powstrzymać łzy. Powtarzała sobie, że się nie rozpłacze. Nie zrobi tego. Niedorzecznością wydawało się szlochać, kiedy nie mogła nic poradzić na to, co się stało. 15

Ravenwood. Ten diabeł. Nie. Nie diabeł. Antychryst. Gorycz w ustach sprawiała, że trudno jej było przełknąć ślinę. Elizabeth odwróciła się, nie mogąc już ani chwili dłużej znosić słonecznego blasku. Jej reputacja legła w gruzach zeszłego wieczoru. Została całkowicie i doszczętnie zniszczona. A jeśli Ravenwood zachowa się tak, jak czynił to dotychczas, Elizabeth straci jeszcze bardziej na opinii, gdyż wątpiła, aby książę się z nią ożenił. Mężczyzna wyj- dzie z tego bez szwanku, ale ona będzie musiała pozbierać resztki swej nadszarpniętej reputacji, jeśli w ogóle będzie to możliwe, zważywszy na jej już niską pozycję społeczną. I co teraz? Elizabeth nie miała posagu. Nie miała nieposzlakowanej opinii, niczego, co w oczach mężczyzny mogłoby przemawiać na jej korzyść. Zresztą nie zależało jej szczególnie na zamążpójściu, zwłaszcza że pamiętała o tym, jak bardzo lord Ludlows skrzywdził jej ciotkę, kiedy się z nią ożenił. Zdawała sobie jednak sprawę, że nie ma wielkiego wyboru. Jej rodzinie brakło pieniędzy. Nic bardziej nie świadczyło o tym niż wygląd jej pokoju. Kiedyś niebieskie zasłony były nowe, lecz dziś ze szwów wystawały nitki, a u dołu materiał się strzępił. Kwiecisty dywan sprawiał wrażenie wytartego, a pasująca do jej aksamitnych kotar narzuta na łóżku zestarzała się w takim samym stop- niu, jak reszta wyposażenia pokoju. Już nie dla Elizabeth przyszłoroczny sezon balów. Elizabeth już wcześniej zakładała - i pogodziła się z tym faktem - że zostanie guwernantką, kiedy jej matka zaakceptuje porażkę. Teraz nie mogło być mowy o tych planach. Ani teraz, ani nigdy. Nie dla osoby z taką reputacją. Jej uwagę przyciągnął nagły hałas na dole. Odwróciła się znów do okna i spojrzała z góry na ulicę. W innych oknach także pojawiły się twarze, to mieszkańcy sąsiednich kamienic pośpieszyli zobaczyć, co się dzieje. W ich stronę jechał powóz zaprzężony w sześć siwych jabłkowitych wałachów, którymi powoził woźnica w czerwono-fioletowej liberii. Towarzyszyło im dwóch forysiów. Była to najbardziej błyszcząca, największa i najbardziej majestatyczna karoca, jaką Elizabeth kiedykolwiek widziała, a do tego podzwaniała i skrzypiała jak cały orszak na paradzie w Mayfair. Dobry Boże, jej ojciec dałby sobie rękę uciąć za taki powóz. W stronę karety zanurkował jakiś ptak, lecz w ostatniej chwili zawrócił, jakby się wystraszył. Pierwszy od lewej koń w zaprzęgu potrząsnął grzywą i machnął ogonem, jakby chciał go skarcić za tę impertynencję, i czarno-srebrna uprząż błysnęła w słońcu. Elizabeth, której się zdawało, że już wszystko widziała, bezwiednie otworzyła usta ze zdumienia. Boże drogi, to na pewno królewski syn, książę Walii. Wtedy zauważyła herb na drzwiach powozu. Dwa czarne ptaki zwrócone dziobami ku sobie, na czerwonym tle. Ravenwood. Nie syn króla. Książę. Zacisnęła zęby. Znów odwróciła się od okna, targana sprzecznymi uczuciami. Ulga. Gniew. I co dziwne, nadzieja. Zatem postanowił przyjechać? Zastanawiała się, czy książę to zrobi. Całą noc się zamartwiała, rozmyślając o tym, co gorsze: oświadczyny jego wysokości czy też ich brak? Chciała go spytać zeszłego wieczoru, kiedy matka pośpiesznie wypychała ją za drzwi, ale nie padło ani jedno słowo, ani jedno spojrzenie, które obiecywałoby, że książę zaradzi nieszczęściu. W związku z tym nie wiedziała, czego oczekiwać. Nadal nie wiedziała, mimo iż jego powóz był na zewnątrz. Książę mógł tylko przejeżdżać obok, przyciskając twarz do okna, wtykając kciuki w uszy i szyderczo pokazując jej język podczas mijania ich domu. Karoca się jednak zatrzymała. Elizabeth usłyszała, że tak się stało. Zerknęła w stronę kominka w narożniku pokoju i zegara, który cykał na półeczce nad nim. Upłynęło piętnaście minut, zanim 16

usłyszała pukanie do drzwi. - Jaśnie pani? - zawołała pokojówka Elizabeth odwróciła się znów do okna, patrząc przez nie niewidzącymi oczami. Wiedziała, po prostu wiedziała, że Lucien St. Aubyn, Książę Śmierci, Hulaka z Ravenwood, poprosił jej ojca o jej rękę. Niech Bóg ma ją w swej opiece. Miała zostać księżną. - Przyjmiesz jego oświadczyny - oznajmiła matka, kiedy piętnaście minut później dziewczyna weszła do salonu. Tyle czasu potrzebowała Elizabeth, aby się uspokoić. Mimo to nadal trzęsły jej się ręce. Nadal kręciło jej się w głowie z niedowierzania. - Przyjmiesz jego oświadczyny i będziesz mu za to wdzięczna, gdyż chyba nie muszę ci przypominać, że nie stać już nas na to, by zapewnić ci jeszcze jeden sezon. To jedyna rozsądna propozycja, jaką otrzymaliśmy, i masz ją przyjąć. To nie były oświadczyny. Elizabeth miała zepsutą opinię, ale nie przypominała matce o tym fakcie. - Powinnaś się cieszyć - dodał ojciec ze swojego kąta. Jego włosy, ufryzowane w loki po bokach głowy, sprawiały wrażenie potarganych, a niebieskie oczy lśniły ostro niczym grot włóczni. Chociaż w rzeczywistości był niższy od swej córki, tego poranka nagle wydał się dwukrotnie większy. -Ponieważ zostaniesz księżną. - Stanął w pobliżu zbroi, którą zakupiono na aukcji z zamiarem wprawienia gości w błędne przekonanie, iż ich ród jest bardziej szlachetny, niż był w rzeczywistości. - O zapewnieniu ci takiego tytułu mogliśmy z matką tylko marzyć. Księżna Śmierci. Jak uroczo. Niemniej jednak skinęła głową, nie patrząc żadnemu z rodziców w oczy, szczególnie swojej matce. Nie potrafiła spojrzeć jej w oczy, odkąd lady Derby uraczyła hrabinę Sheffield opowieścią o tym, co zobaczyła. Ravenwood dotykał jej warg, zasyczała lady Derby wystarczająco głośno, by usłyszała ją połowa gości. Elizabeth nigdy nie zapomni wyrazu twarzy swojej matki. Nie zapomni przerażenia, które zastąpiła ulga, a potem triumf. Najwyraźniej jej matce nawet nie przeszło przez myśl, że Ravenwood może zawieść jej oczekiwania i nie zjawić się. - Elizabeth, słuchasz mnie? - spytał ojciec, mrużąc oczy, niebieskie, jak jej własne. Dziewczyna drgnęła, spłoszona. - Oczywiście, papo. Ojciec pokiwał głową, wymieniając z żoną spojrzenie pełne aprobaty, a następnie hrabina podeszła do drzwi łączących dwa pokoje. Gestem poleciła córce wejść i Elizabeth uczyniła, co jej kazano. Matka nie zostawiła drzwi otwartych, jak należało do dobrego tonu. Elizabeth wydawało się to szalenie zabawne, chociaż nie potrafiłaby wyjaśnić, czemu. - Moja najdroższa lady Elizabeth. Dziewczyna odwróciła się w prawo, kiedy drzwi się zamknęły. Okna salonu wychodziły na ulicę, doskonale widziała więc księcia, który klęczał na jednym kolanie przed masywnym oknem w zaokrąglonej wnęce. Do piersi przyciskał błyszczący, czarny cylinder, w prawej ręce trzymał bukiet cieplarnianych róż. Na ramiona miał zarzuconą wielką czarną pelerynę, a jego but był tak wypolerowany, że odbijały się w nim białe smugi światła od refleksów w oknie. - Przyszedłem prosić cię o rękę. Elizabeth przymrużyła oczy na ten widok, później westchnęła, a potem, o zgrozo, poczuła cisnące się do oczu łzy. Och, jakże się starała od nich powstrzymać. Jednak nie mogła. Patrzyła na klęczącego mężczyznę i spod powieki wymknęła jej się łza. Otarła ją ze złością. Musiał to dostrzec, ponieważ powoli wstał. Patrzyła, jak przygląda jej się przez sekundę, a potem rzuca kwiaty i cylinder na 17

podłogę. - A to dopiero - rzekł. - Nigdy się nie spodziewałem, że moje oświadczyny wzruszą cię do łez. Wtedy tama pękła. - Ty draniu - rzuciła Elizabeth. - Masz pojęcie, jak ja tobą gardzę? Lucien drgnął. Co to ma znaczyć? - Gardzisz mną? - spytał. - Tak - powiedziała dziewczyna z płaczem. - Ale czemu? - mimo woli zaciekawił się. Płacz stał się głośniejszy. - Lady Elizabeth, proszę. Nie widzę powodu do łez. - Nie widzisz powodu? - dziewczyna krzyknęła z furią. Lucien poderwał się przerażony. Kto by się nie przestraszył takiej jędzy? Elizabeth nagle zaczęła przypominać bohaterkę Poskromienia złośnicy. Rzuciła się ku niemu z wyciągniętą ręką, a pasemka zaczesanych do góry włosów powiewały za nią niczym dym bijący jej z uszu. Naprawdę nie miał pojęcia, co zamierzała zrobić, dopóki nie zatrzymała się przed nim i nie uderzyła go w twarz. Policzek zapiekł go od uderzenia. Ją musiała też zaboleć ręka, bowiem syknęła, a potem pogroziła mu pięścią. - Masz twarz równie twardą jak ta twoja diabelska głowa. Lucien widywał kobiety cierpiące. Widywał też kobiety odczuwające rozkosz. Nigdy jednak nie widział kobiety tak na niego wściekłej, jak Elizabeth Montclair. I miała prawo być wściekła. Wiedział o tym. Przyznawał to. Dlatego stał przed nią, chociaż zdawał sobie sprawę, że poślubienie jej równało się z podróżą do piekła. Oznajmił jej, że chce ją uwieść, lecz tylko zmarnował jej życie, a teraz odezwała się w nim jakaś dawno zapomniana rycerskość, każąc mu zastanowić się nad swymi zasadami moralnymi, lub raczej ich brakiem. Elizabeth nienawidziła go. Nie, ona powiedziała, że nim gardzi. Ale z pewnością zgodzi się zostać jego żoną. Kiedy tylko ją uspokoi. - Lady Elizabeth, proszę. - Uniósł ręce. - Czy nie możemy o tym porozmawiać jak cywilizowani ludzie? - Cywilizowani! - krzyknęła wzburzona, Lucien zaś, patrząc na nią, nagle doznał olśnienia. Dziewczyna włosy miała zaczesane do tyłu w sposób, który podkreślał jej urodę, a rumieńce złości na policzkach dodawały jej jeszcze większego uroku. Oczy się skrzyły, pierś falowała. Wydawała mu się wręcz przepiękna. - Cywilizowani - powtórzyła, a jej pierś nadal gwałtownie unosiła się i opadała. - Czy tak nazwałbyś swoje zachowanie? - Wyraz twarzy dziewczyny zmienił się i teraz malowała się na niej uprzejma wzgarda. - „Przybyłem, by panią uwieść" - szydziła z jego słów. - Czemu, zapytuję - powtórzyła swoją wypowiedź. - „Ponieważ - znów go przedrzeźniała - zasługujesz na to, by cię uwieść". - Nigdy nie powiedziałem, że na to zasługujesz - wtrącił Lucien. Przerywanie rozzłoszczonej kobiecie w środku tyrady nie było chyba najlepszym pomysłem. Beksa znikła bez śladu; na jej miejscu zjawiła się najbardziej zadziorna i najbardziej atrakcyjna kobieta, jaką Lucien w życiu widział, i niech go diabli porwą, jeśli potrafił się domyślić, skąd się wzięła. - Nie musiałeś tego mówić - cisnęła mu te słowa w twarz. A potem złość jej przeszła równie niespodziewanie, jak się zjawiła. - Nie musiałeś tego mówić - powtórzyła i jej zdumiewająco piękne niebieskie oczy znów napełniły się łzami. - Ponieważ wiem, dlaczego wybrałeś mnie. Jestem wnucz- ką szewca, człowieka, który na swoje nieszczęście został mianowany hrabią. Mimo to nikt nie szanuje jego tytułu. Ani ty, ani towarzystwo. Nawet lud go nie szanuje. Gdyby więc udało ci się mnie uwieść, 18

towarzystwo udawałoby, że niczego nie dostrzega. Gdyby ci się nie powiodło, już byś się postarał, aby wyglądało to tak, jakbym to ja została wystrychnięta na dudka, nie ty. - Mówisz tak, jakbym celowo zmarnował ci życie. - A nie było tak? - Wielkie nieba, nie! Chciałem się tylko z tobą przespać. Elizabeth uniosła głowę, a w jej oczach odmalowała się mieszanina cierpienia i urażonej dumy. - Rozumiem - rzekła, choć było oczywiste, że nie jest to prawdą. Elizabeth była odtrącona przez wyższe sfery. On był księciem. Towarzystwo w końcu przymknęłoby oczy, gdyby nie zechciał jej poślubić. Wiedział o tym. Poczuł się przez to jak najnędzniejszy robak, który wije się na spodzie uniesionego kamienia. Był zaskoczony. Prawdę mówiąc, sądził, że nie zostało mu już nic, co przypominałoby sumienie. Najwyraźniej się mylił. Lucien przypatrywał się dziewczynie, zastanawiając się, co robić. Kobiety lubiły jego uściski. Przynajmniej te kobiety, które znał. Podszedł więc do niej i pochwycił ją w ramiona, obejmując po raz pierwszy w życiu. Zastanawiał się, czemu jeszcze dotychczas tego nie zrobił. - Przykro mi, Elizabeth. Ona jednak natychmiast wyszarpnęła się z jego objęć. - Przykro, wasza miłość? - spytała schrypniętym głosem. -Mnie też jest przykro. Przykro, że cię kiedykolwiek spotkałam. Przykro mi, że zmuszona jestem przyjąć pańską propozycję. - Przełknęła ślinę i otarła oczy, zostawiając smugi łez na twarzy. - Przykro mi, że pójdę w ślady mojej ciotki i poślubię najsłynniejszego londyńskiego hulakę o czarnym sercu. Kolejne łzy pociekły jej z oczu, lecz i te osuszyła. - Przysięgam ci jednak jedno - wycedziła. - Możemy zostać mężem i żoną, ale nigdy, przenigdy nie dostaniesz niczego więcej niż palec, na którym umieścisz swoją obrączkę. Spojrzała na niego z pogardą. Lucien był rozdarty między chęcią powiedzenia czegoś sarkastycznego i przyznania, że zasłużył na jej słowa. Zamiast tego, mimo woli złożył jej ukłon. - Jeśli taka twoja wola - odparł, zaskoczony ostrym ukłuciem żalu, jaki poczuł. 4. I tak oto książę Ravenwood wreszcie stanął na wysokości zadania. Można sobie wyobrazić, jaką sensację wywołała ta wieść w towarzystwie, w którym wielu słyszało słynną historię o kompromitacji lady Elizabeth i ledwo mogło uwierzyć, że książę rzeczywiście poprosił o rękę tej dzierlatki. Były też takie matrony, które przeklinały swojego pecha, ponieważ to córce hrabiny Sheffield, a nie ich potom- stwu udało się dokonać tej sztuki. A była to sztuka, chociaż nikt na serio nie wierzył, że okryty niechlubną sławą książę rzeczywiście stanie na ślubnym kobiercu. W klubie White's zebrano już prawie pięćdziesiąt związanych z tą sprawą zakładów. Ich wachlarz był szeroki - od tego, kiedy książę ucieknie z Londynu, do tego, jak długo lady Elizabeth będzie stać przed ołtarzem, zanim zrozumie, że jego wysokość się nie zjawi. Gazette opublikowała tę historię na swoich łamach, a wtedy przeczytał o niej każdy, kto tylko chciał. I każdy zapragnął być świadkiem niecodziennego widowiska. O wszystkim tym Elizabeth wiedziała i miała szczerą chęć rzucić się z okna swojej sypialni w przeddzień uroczystości ślubnych. No, może niezupełnie, ale przez chwilę taka myśl wydawała się jej pociągająca. Tymczasem jednak siadła przed kominkiem w swoim saloniku. Rój iskierek tańczył w strumieniu idącego w górę powietrza w kominie, a potem gasł. Nikt nie dotrzymywał jej towarzystwa, ponieważ matka rzekomo „ręce sobie urobiła do łokci", przez co Elizabeth zrozumiała, że służba musiała 19

zaharowywać się na śmierć w ciągu tych trzech tygodni, jakie dał im książę na poczynienie przygo- towań. Trzy tygodnie. I przez cały ten czas nie miała od niego ani słowa. Elizabeth, choć niechętnie, przyjrzała się jednak sukni, która wisiała w kącie jej saloniku. Suknia była piękna. Biała lama wyszywana perełkami, długie, wąskie rękawy ozdobione srebrno-kremową jedwabną koronką. Tren -Elizabeth przypominał żagiel zwany fokiem, tak był długi - wykonany z tej samej lamy. Jutrzejszego dnia będzie w tej sukni wyglądać oszałamiająco. Jeśli oczywiście książę się zjawi. A jeśli nie, co wtedy? Wolała się nad tym nie zastanawiać, gdyż wiedziała aż za dobrze, co się wtedy stanie. Jej reputacja legnie w gruzach, jej kompromitację bowiem mógł naprawić jedynie ślub. Mimo to w klubie White's obstawiano sześć do jednego, że narzeczony ją wystawi do wiatru. Osobiście podzielała przekonanie o takich szansach, ponieważ od dnia oświadczyn ani go nie widziała, ani nie miała od niego wieści. Z tego, co wiedziała, mógł być już w drodze do Indii, świętując w towarzystwie pijanych żeglarzy swą ucieczkę przed małżeńskim stryczkiem. Elizabeth zdała sobie sprawę, że jeśli książę rzeczywiście jest na pokładzie statku, ona nic nie może na to poradzić. Jutro rano się dowie, co przyniesie jej przyszłość. Tymczasem musiała czekać. Czekać i spać, jeśli było to w ogóle możliwe. Wstała z fotela, odwróciła się od kominka i otuliła bawełnianym szalem, wychodząc z saloniku. To będzie długa noc. - Dobry wieczór, Elizabeth. Zaskoczona Elizabeth drgnęła. Uniosła oczy i zobaczyła pewnego siebie mężczyznę, który przyjąwszy swobodną pozę, siedział na jej łóżku, oparty o kolumienkę. Mężczyzna, którego od razu rozpoznała. Ten przeklęty łajdak. - Ty! - syknęła i zamrugała oczami z niedowierzania. - Ty - powtórzył szyderczo książę Ravenwood, wstając z łóżka. Poły czarnej marynarki, którą miał na sobie, rozchyliły się. Wyglądał, jakby wrócił z pijatyki. Miał zarośnięty podbródek, jego zwykle schludnie ułożone czarne kędziory zwisały w nieładzie. Sięgały mu poniżej ramion i Elizabeth uświadomiła sobie, że są całkiem długie. Biała koszula była zmięta, krawat rozluźniony, a jego końce omal nie ciągnęły się po ziemi. - Moja droga Elizabeth - wycedził książę ze złośliwym uśmieszkiem - musisz zacząć witać mnie innymi słowami niż „ty", ilekroć mnie widzisz. Być może nie był pijany, z pewnością pił jednak, gdyż wyczuwała w jego oddechu lekki zapach brandy. Starała się nie patrzeć na niego, lecz nie mogła się opanować. - Jesteś w mojej sypialni - rzuciła oskarżycielsko. Mężczyzna rozejrzał się. - Doprawdy? Zabawne, myślałem, że to salon. - Popatrzył na materac pokryty niebieskim materiałem w kwiatki, w zamyśleniu gładząc się po podbródku. - Chociaż zapewne to tłumaczy obecność łóżka. - Jesteś w mojej sypialni - powtórzyła dziewczyna z nutą gniewu w głosie. Książę uniósł brwi. - Tak, wydaje mi się, że odgadłem znaczenie twoich słów za pierwszym razem. - Mojej sypialni - powtórzyła ponownie. - Twojej sypialni - powtórzył książę. - Doprawdy. - Co tu robisz? Lucien znów uniósł brew. - Chcę z tobą porozmawiać, oczywiście. Elizabeth zdumiała się. 20

- Porozmawiać ze mną? Teraz? - Zawsze powtarzasz to, co do ciebie powiedziano, czy doznałaś nagiej, poważnej utraty słuchu, o której powinienem wiedzieć? - Chcesz porozmawiać ze mną dziś wieczorem - powiedziała z naciskiem, ignorując jego słowa. - Nie trzy tygodnie temu, kiedy dałeś mi ultimatum i nakazałeś przygotować się do naszego ślubu? Nie dwa tygodnie temu? Nawet nie dziś rano? Teraz? - Sprawiasz wrażenie dość poirytowanej. - Proszę wyjść - rozkazała Elizabeth, wskazując mu drzwi, i nagle zdała sobie sprawę, że na koszuli nocnej ma jedynie szal z koronkowym obszyciem, którego brzeg drapał ją w kark. Otuliła się nim szczelnie, zahaczając o pasmo włosów, które dopiero miała zapleść na noc. - Proszę wyjść. Cokolwiek masz do powiedzenia, z pewnością może zaczekać do rana. -Nie. - Nie? - spytała ironicznie dziewczyna. - Nie - powtórzył Lucien. - Może o tym nie wiesz, ale zadałem sobie wiele trudu, przychodząc tutaj na górę. Zajęło mi to prawie piętnaście minut, a potem minęło kolejnych dziesięć, zanim znalazłem twój pokój. Jestem całkiem wyczerpany. - Jesteś szalony. - Czyżby? Jakie to pocieszające, że się o tym dowiedziałem. To sporo wyjaśnia. Zostawmy jednak w spokoju stan mojego umysłu. Nie zamierzam wyjść. A jeśli martwisz się, że mogę cię skompromitować, nie musisz się obawiać -rzekł ze złośliwym uśmiechem. - Sądzę, że raczej trudno byłoby ci zepsuć opinię po raz drugi. Elizabeth zaczerwieniła się. - Idź precz, ty nieznośny człowieku. - Nie pójdę - odparł stanowczo. - To, co mam do powiedzenia, zajmie tylko chwilę - dodał. - Chyba tyle możesz mi poświęcić? Dziewczyna owinęła się szalem jeszcze ciaśniej. - Możesz pomówić ze mną jutro rano. Mężczyzna uniósł brwi i na jego twarzy odmalował się wyraz zgrozy. - W dniu naszego ślubu? To przynosi pecha. - O to bym się nie martwiła, wasza miłość. Dawno już powinien strzelić w ciebie piorun. Mężczyzna zacisnął wargi i pokiwał głową. - Tak, wiem. Dlatego też pomyślałem sobie, że dam dobremu Bogu w niebie kolejny powód, aby mnie pokarał, przychodząc do twojego pokoju, by porozmawiać o naszym zbliżającym się małżeństwie. On zamierza odwołać ślub, zdała sobie sprawę Elizabeth, starając się nie wpadać w panikę. Przez chwilę zapomniała o złości i o tym, że ma na sobie tylko szal i przejrzystą koszulkę pod spodem... zapomniała o wszystkim, z wyjątkiem nagłej, niespodziewanej paniki. Nie może odwołać uroczystości. Jej rodzina nie zniosłaby hańby. I tak ich pozycja społeczna była wątpliwa. Gdyby książę rzucił ją jutrzejszego poranka, zepsułby opinię im wszystkim i przy okazji zrujnował finansowo. Rodzina musiała dobrze wydać ją za mąż, aby podbudować swój majątek. Ravenwood został zmuszony do zapłacenia za to, że zszargał jej dobre imię, i zapłacił drogo. Jej ojciec nie posiadał się z radości. - Chcę ci zadać pytanie. - Pytanie? - powtórzyła Elizabeth, czując w głowie mętlik. - Wiesz, Elizabeth, naprawdę martwię się o twój słuch. Zapewnij mnie, że nie zapadłaś na jakąś chorobę w ciągu tych trzech tygodni, odkąd ostatnio cię widziałem. 21

- Z moim słuchem jest wszystko w porządku - powiedziała dziewczyna. - Chciałabym także, skoro zamierzasz odwołać nasz ślub, abyś uczynił to teraz. - Ja mam go odwołać? - zdumiał się mężczyzna, unosząc czarne brwi. - Ja chcę, żebyś ty go odwołała. - Ja? - szepnęła wstrząśnięta Elizabeth. Lucien uniósł dłoń do jej podbródka i dotknął jej tak, jak w dniu balu u lady Derby, w tym nieszczęsnym dniu, który doprowadził do tej chwili. Potem nachylił się blisko ku Elizabeth, mówiąc bardzo wyraźnie i zwięźle: - Tak, ty. - Następnie wyprostował się, chociaż jej nie puścił. - Pomyślałem, że skoro wyraźnie nie chcesz mnie za męża, a ja wyraźnie nie chcę cię za żonę, to może zechcesz mnie jutro wystawić do wiatru. Elizabeth nie poruszyła się, nie mogła się ruszyć. - Ale ja nie mogę cię odrzucić - powiedziała i podmuch jej oddechu wrócił do niej. - Czemu nie? Pomyśl, Elizabeth. Dziewczyna zamrugała oczami i spojrzała na jego wargi. Nie, nie, nie. Nie tam. Odwróciła oczy i skupiła wzrok na jego lewym uchu. Tutaj. Tak lepiej. Z płatka jego ucha wyrastały drobniutkie czarne włoski. Jakie to... nieoczekiwane. - Moja rodzina nie przetrzymałaby skandalu. - Elizabeth ośmieliła się znów spojrzeć mu w oczy. Mon Dieu, ależ on stał blisko. - Gdybym cię rzuciła, uznano by mnie za wyrzutka społeczeństwa. - Kobiety bezustannie rzucają mężczyzn - sprzeciwił się Lucien. - Nie księcia. Zwłaszcza jeśli kobiecie tej książę zepsuł opinię. - To drobiazg - rzekł mężczyzna. - Nie dla mnie - zaprotestowała Elizabeth. - Zapłacę ci za to - powiedział książę cichym, niemal kuszącym głosem. Dziewczyna zamrugała oczami, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. - Zapłacę tobie, nie twojemu ojcu - powiedział z szerokim, kuszącym uśmiechem na twarzy. - Dam ci dość pieniędzy, abyś mogła żyć samodzielnie i w dostatku, gdzieś daleko, gdzie będziesz mogła zachowywać się, jak chcesz, i robić, cokolwiek zechcesz. Zepsuta opinia nie będzie miała najmniejszego znaczenia. Elizabeth odsunęła się, choć wymagało to od niej ogromnego wysiłku. Odsunęła się od jego niepokojącego dotyku. Odsunęła się od tego mężczyzny. On opuścił rękę. - Chyba żartujesz? Lucien się wyprostował. - Ani myślę, pani. Spojrzał na nią i to właśnie spojrzenie, w połączeniu z sensem jego słów, sprawiło, że dziewczyna zrobiła krok do tyłu i wzięła się pod boki. - Ach, ty łajdaku - wycedziła przez zęby. - Chcesz mnie przekupić. Mężczyzna zdziwił się, spojrzał jej w oczy, a potem na jego twarzy zagościł uśmiech zadowolenia. - Tak, sądzę, że właśnie to powiedziałem. Elizabeth popatrzyła na niego, zastanawiając się, jak to możliwe, że poczuła tak niegodną damy ochotę, żeby uderzyć go w twarz... , Lucien ponownie uniósł brwi. - Czy zamierzasz mnie znów spoliczkować, bo jeśli tak, to może lepiej się odsunę. Dziewczyna zarumieniła się, czyżby tak łatwo potrafił czytać w jej myślach? - Nie mogę uwierzyć, że prosisz mnie o coś takiego. 22

- Czemu nie? To sensowniejsze, niż gdybym ja miał odwoływać ślub. Jeśli ja to uczynię, zostaniesz odtrącona, uznana za zdemoralizowaną, uwiedzioną i porzuconą przez nikczemnego księcia - dodał z uśmieszkiem. - Nie odzyskasz już nigdy dobrej opinii. Elizabeth zesztywniała. Wiedziała, że on ma rację, i to ją złościło. - Jakby moja reputacja coś dla ciebie znaczyła. Przycisnął dłoń do piersi, jak człowiek zraniony, robiąc przy tym minę uroczego łobuziaka. - Bo znaczy. Dziewczyna nie wierzyła mu ani przez chwilę. Zapewne obchodziło go tylko to, że gdyby ją porzucił, towarzystwo mogłoby spojrzeć na niego niechętnym okiem. W istocie mogło go nawet odtrącić. Ten mężczyzna już stąpał po cienkim lodzie, zważywszy na podejrzenia dotyczące śmierci jego brata. - Odkładając to jednakże na bok - dodał - dostrzegasz bezsprzecznie błyskotliwość tego pomysłu. - Błyskotliwość dla kogoś o tak żałosnym intelekcie, jak twój, jest zaiste czymś nadzwyczajnym. - Ależ, pani, ranisz mnie swoimi słowami. - Mogę tylko mieć nadzieję. Nie zrobię tego. Muszę myśleć o rodzinie... - Będziesz miała dość pieniędzy, by ją odwiedzać od czasu do czasu. Nie, jeśli jej ojciec trafi do więzienia za długi. Zacisnęła wargi, a potem dokończyła: - Przyniosłabym im wielki wstyd - powiedziała. - Mam też przyjaciółki, których mężowie sprzeciwialiby się mojej obecności, gdybym przyjechała z wizytą. - Możesz znaleźć nowe przyjaciółki. Jej cierpliwość wystawiona była na bardzo ciężką próbę. Czegoś takiego mógł zażądać tylko człowiek bez sumienia. Jednak była to kusząca oferta. - Żądasz zbyt wiele - wycedziła, zła na niego za to, że ośmielił się przyprzeć ją do ściany w jej własnej sypialni i złożyć tak niedorzeczną propozycję. Jeszcze bardziej zła była na siebie, że w ogóle wzięła ją pod rozwagę. - Czemu? To, co ja proponuję, chyba nie jest gorsze od tego, co ty proponujesz. Chcesz, żebyśmy się związali węzłem małżeńskim i zostali mężem i żoną. Będziemy zmuszeni znosić swoje towarzystwo do końca życia. Szczerze mówiąc, wolałbym chyba przywiązać sobie kamienie do kostek i rzucić się z Mostu Westminsterskiego, niż to znosić. Elizabeth uniosła podbródek. - Ja mam takie same odczucia.. - Widzisz. Gdybyś ty mnie porzuciła jutro rano - ciągnął spokojnym tonem - mogłabyś poszukać własnej przyszłości. Będziesz mogła poślubić mężczyznę, jakiego zechcesz, albo w ogóle nie wychodzić za mąż, jeśli taka będzie twoja wola, ale uwolnisz nas obydwoje od małżeństwa, którego żadne z nas nie pragnie. Przypominał Szatana, który stanął przed nią, by kusić ją do zawarcia umowy. Nawet kominek współgrał z tym obrazem, gdyż płomienie nagle strzeliły w górę, a w powietrzu rozniósł się swąd dymu. Elizabeth czuła się wodzona na pokuszenie. Dobry Boże, była zaskoczona tym, jak mocno musiała walczyć z chęcią, by się zgodzić na jego propozycję. Jednak wraz z pragnieniem, by postąpić zgodnie z jego wolą, zjawił się lęk; co się stanie, jeśli rzeczywiście tak zrobi. Konsekwencje jej samolubnej decyzji poniosłaby cała rodzina. Zostaną bez grosza, odtrąceni, podczas gdy ona będzie żyła w dostatku. Oczywiście będzie mogła podzielić się z nimi swoim majątkiem, lecz znała swego oj- ca wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że nigdy nie przyjmie od niej jałmużny. Poza tym, kto powiedział, że jej reputacja nie pójdzie za nią? Jeśli się zgodzi, może nie mieć niczego, może nawet męża, bo jaki mężczyzna poślubiłby kobietę o tak zepsutej opinii? Będzie miała zmarnowane życie. Potem zostanie uznana za idiotkę za to, że odrzuciła propozycję przywrócenia jej dobrego imienia. 23

Jej ojciec trafi do więzienia dla dłużników. - Nie - prawie jęknęła. - Nie mogę tego zrobić. - Spotkała spojrzenie jego zielonych oczu, które w tym świetle wydawały się niemal czarne. - To, co proponujesz, jest niedorzeczne. Żądasz, abym zrezygnowała z wszystkiego, co jest mi drogie, żebyś ty mógł nadal wieść taki żywot, jaki ci się podoba. Tego nie zrobię. Była dumna z siebie i ze sposobu, w jaki się zachowała -choć on stał tak blisko.. Była dumna z tego, że nie drżała, choć krew szumiała jej w uszach. Przede wszystkim, dumna była z tego, że miała odwagę powiedzieć mu „nie". - Dasz mi potomka, Elizabeth? Krew odpłynęła jej z twarzy niczym płyn z przewróconej filiżanki. - Zrobisz to? - spytał. Znów się do niej przysunął, ledwie o cal, lecz jej się wydało, że napierał na nią swym ciałem. - Czy pozwolisz, że zrobię to? Nachylił się nad nią i zanim zrozumiała, co zamierza uczynić, nakrył jej wargi swoimi. Zaskoczona, wypuściła końce szala i przycisnęła dłonie do jego twardej piersi. Mężczyzna przechylił głowę na bok. - Jesteś gotowa na coś takiego każdej nocy, Elizabeth? Bo właśnie tego będę żądał - szepnął, a jego gorący oddech rozpalał w niej żar, którego istnienia nawet się nie domyślała. Dziewczyna starała się odsunąć głowę, lecz on mocno ujął jej twarz w dłonie. Ciemne plamy zatańczyły jej przed oczami, kiedy przycisnął ją do ściany. To dlatego, że czuję gniew, pomyślała sobie - lecz nie - tym, co wzbudził w niej ów pocałunek, nie był gniew. Po raz pierwszy przyznała, że zawsze pragnęła tego, by mężczyzna tak ją pocałował, by naparł na nią ciałem i posmakował jej ust. Jakaś jej część zastanawiała się, wprawdzie krótko, jakie byłoby to uczucie być całowaną przez niego. Nikczemna. Nikczemna. Nikczemna myśl. Przeraziło ją to do tego stopnia, że z całych sił pchnęła Luciena. Tyle że on nawet nie drgnął, odsunął się tylko nieznacznie i zapytał jeszcze raz z błyskiem w oku: - Może jednak nie będziesz miała nic przeciwko temu, by dać mi potomka? -Cham! - Elizabeth wysyczała niegodne damy słowo, a potem odsunęła się, czując, jak jej wargi drętwieją od nacisku jego ust. Otarła wargi i odwróciła się znów ku Lucienowi, prostując plecy i zaciskając dłonie. - Nie spłodzisz te mną dziedzica. - Spojrzała w jego zagadkowe zielone oczy. - Czemu jednak mam dziwne odczucie, że tak naprawdę nie zależy ci na dziedzicu? Coś błysnęło w jego oczach, coś jakby zaskoczenie, a później gniew. Znikł czarujący drań, a na jego miejscu zjawił się mężczyzna, którego wygląd budził lęk. - Nie oczekuj, że będę ci wierny - warknął Lucien. - Nie oczekuj, że ja będę ci wierna - natychmiast odparła Elizabeth. Zapadła cisza. - Zgoda - rzekł mężczyzna, odsuwając się od niej. - Tylko żeby nie było nieporozumień. - Nie będzie - warknęła dziewczyna. - Ty będziesz miał swoje kochanki, a ja będę miała swoich zalotników. - Jeśli taka twoja wola - odparł. - Zatem czy zobaczę cię jutro rano? - A czy ja zobaczę ciebie? - spytała Elizabeth. Przez sekundę sądziła, że może zaprzeczyć - serce jej naprawdę przestało bić, kiedy czekała na odpowiedź - lecz on nie zaprzeczył. Niczego nie powiedział. Bez słowa odwrócił się i opuścił jej pokój równie bezgłośnie, jak do niego wszedł. Elizabeth ciężko siadła w fotelu. 24

- Wielkie nieba - szepnęła. Jak mogę być tak niegodziwa, by rozkoszować się jego niechcianym dotykiem? I jak mogę go jutro poślubić? Na drugim końcu miasta, z dala od wścibskich spojrzeń i podsłuchujących uszu, dwaj dżentelmeni również dyskutowali o mającym się wkrótce odbyć ślubie. - Czy powinniśmy ostrzec rodzinę? - spytał królewski prokurator, rozluźniając ramiona. Wygodnie rozparty siedział w czerwonym, pluszowym fotelu w zacisznym kącie klubu White's. Ludziom zawsze wydawało się dziwne, że ów mężczyzna ze swoimi brązowymi oczami i równie brązowymi włosami miał wygląd dobrotliwego szczeniaczka, podczas gdy w rzeczywistości, jeśli chodziło o skazywanie zbrodniarzy, zawziętością i siłą przypominał bulterriera. - Przed czym? - Minister sprawiedliwości potrząsnął głową. Jego siwe włosy były ułożone z niezmierną starannością, która cechowała również resztę jego stroju. Pociągnął solidny łyk brandy, po czym powiedział: - Przed tym, że mogą pojawić się nowe dowody na potwierdzenie oskarżenia, iż książę mógł zabić swego brata? Na razie nie wiemy nic ponad to, co od lat jest powtarzane w towarzystwie. Brązowe oczy zwęziły się. - Tak, lecz teraz po raz pierwszy być może rzeczywiście będziemy mogli udowodnić przestępstwo. Minister zmarszczył czoło, a potem znów potrząsnął głową. - Nawet jeśli to prawda, nie sądzę, aby zmieniło to zdanie hrabiego i hrabiny. Za bardzo im zależy na tym, aby ich córka została księżną. Nie zapominaj, że ich tytuł szlachecki jest nowy, a z tego, co słyszałem, rodzina jest bez grosza przy duszy, gdyż zapewnili córce prawie trzy sezony. Nie. Jestem pewny, że hrabia wynegocjował odpowiednią cenę za narzeczoną w zamian za kompromitację, jakiej dopuścił się wobec nich książę. Nie będą chcieli z tego zrezygnować. Prokurator zdumiał się. - Przecież to zakrawa na niedorzeczność, aby pozwolili córce wyjść za mąż za takiego mężczyznę! -Wręcz przeciwnie - zaprzeczył minister z kwaśnym uśmiechem na twarzy. - Odkąd skandal związany ze śmiercią brata Ravenwooda przycichł, wielu spośród towarzystwa patrzy na księcia całkiem łaskawym okiem. - Nie potrwa to długo. -W rzeczy samej - odparł, machając wypielęgnowaną dłonią. - Wiedz jednak, że ostrzegłem już hrabiego najlepiej, jak mogłem. Gdybym powiedział mu więcej, mógłby pójść prosto do księcia, a może nie dbasz o to, że jego miłość mógłby zbiec z kraju, zanim zdołałbyś go postawić przed sądem? Prokurator królewski odetchnął głęboko, wiedząc, że minister ma rację. - Żal mi tej panny. Niełatwo jej będzie znieść taki skandal. - Jest przyzwyczajona do skandali. - Nie tego rodzaju. - Jest wnuczką szewca. Ludzie ich pokroju potrafią prze- trzymać burzę. Zawsze przetrzymują. Różnica między wojną i małżeństwem polega na tym, że w małżeństwie śpi się z wrogiem - Anonim 5. Dzień ślubu Elizabeth Montclair i księcia Ravenwood, niczym w bajce, wstał jasny i pogodny. Powietrze niemal iskrzyło się od słońca, a na błękitnym niebie nie było prawie ani jednej chmurki. Był to jeden z tych rzadkich, pięknych dni, kiedy rosa na źdźbłach trawy migocze w słońcu. Ciepły wietrzyk zwiastuje idealne, słoneczne popołudnie, a płatki kwiatów lśnią żywymi barwami, które niemal rażą w oczy. Wymarzona pogoda dla gapiów, którzy stali po obu stronach ulic wiodących do 25