ROZDZIAŁ PIERWSZY
Tinderbox, Kalifornia, 1849 rok
Kate Dennington przyjechała za późno.
Miesiące spędzone na statku, kilka dni podróży przez
parującą dżunglę Panamy, rzeczne stateczki, wozy ciąg
nięte przez muły, no i długi marsz w podziurawionych bu
tach...
Wszystko to na próżno!
Przygryzła wargi i jej oczy spotkały pełen współczucia
wzrok notariusza.
- Kiedy zmarł mój ojciec? - zapytała.
- We wtorek.
Pan Vickery spojrzał przez okno na cmentarz po drugiej
stronie ulicy i widoczny tam świeży wzgórek ziemi.
- Wtorek. - Przymknęła oczy i głęboko westchnęła
w duchu. Złożyła ręce. Dłonie jak zwykle miała suche
i zimne. Tylko bez łez, dziewczyno, weź się w garść, po
myślała.
Jakby słyszała swoją zmarłą dawno temu matkę, która
z irlandzką dumą mówiła: „Denningtonowie nie płaczą.
Nigdy!".
- Jaki dziś dzień?
Przyjechała do San Francisco prawie tydzień temu le
dwie żywa po długiej podróży statkiem parowym, z pie
niędzmi, które z trudem starczyły jej na dotarcie do gra-
nicznego miasteczka górniczego, gdzie ojciec miał zdobyć
fortunę.
- Niedziela.
Usłyszała przesłodzony głos należący do dobrze ubra
nego dżentelmena, który od razu, gdy tylko tu przybyła,
przecisnął się przez tłum górników zebranych w dawnym
sklepie Liama Denningtona.
Pan Vickery stanął z boku w pozie pełnej szacunku.
- Hm... hm... - chrząknął, jakby nagle zaschło mu
w gardle. - To jest pan Landerfelt z Wirginii. Eldridge
Landerfelt. Przewodniczący rady miejskiej i właściciel
firmy dostawczej Górnictwo i Handel.
Kate widziała gęsto zalesiony teren z plątaniną namio
tów, szałasów i bud, które miały być górniczym centrum
handlowym. Podobnie jak jego firma, również sam dżen
telmen prezentował się zbyt zamożnie jak na miasteczko
zwane Tinderbox.
- Eldridge, to jest panna Den...
- Wiem, kim ona jest - powiedział Landerfelt i spoj
rzał na nią taksująco.
Kate uniosła brwi i odwzajemniła spojrzenie. Silny
i pewny siebie, przypominał jej boksera, który walczył
o nagrodę na ringu w miasteczku pod Dublinem, gdzie
mieszkała wraz z braćmi. Tam był ich prawdziwy dom.
Wiedziała, na co się waży, decydując się na samotną
i męczącą podróż do Ameryki. Czekały ją liczne kłopoty,
tego była pewna, lecz nie mogła zignorować wezwania oj
ca. Liam Dennington zachorował i zawiadomił o tym
młodszego brata Kate, Michaela. List dotarł do Irlandii pół
roku później, gdy Michael i jego nowo poślubiona żona
spodziewali się dziecka.
Kate nie miała wyboru, musiała ruszyć w drogę sama.
Bliźniacy, Patrick i Francis, mieli po dwanaście lat
i byli za młodzi, a piętnastoletni Sean zbyt lekkomyślny.
Zostawiła więc chłopców pod opieką Michaela i jego żo
ny, i nie oglądając się za siebie, wsiadła na statek do Ame
ryki. Pieniądze na podróż pożyczyła od niezbyt z tego za
dowolonych krewnych matki z County Kildare. Zwłasz
cza ciotka uważała, że było to zwykłe marnotrawstwo.
Eldridge Landerfelt zmarszczył brwi i zapytał:
- Czy panna Dennington zna prawo?
- Jakie prawo? - Nie słuchała uważnie.
- Właśnie miałem poruszyć tę sprawę. - Vickery wrę
czył jej pognieciony pergamin. - To jest testament pani
ojca. Spisałem go na dwa dni przed jego śmiercią. Podpi
sał go tu, na dole.
Kate spojrzała na kartkę. Litery wyglądały jak pająki.
Równie dobrze mogło to być napisane po grecku. Gdy do
rastała, nie miała czasu na naukę czytania. Poznała tylko
ekstrawagancki podpis ojca. Nie był jednak tak wyzywa
jący jak kiedyś.
- Owszem, to jego podpis - powiedziała stanowczym
tonem.
- Zostawił wszystko Michaelowi, czyli... pani młod
szemu bratu. - Vickery znów zerknął w dokumenty
i wzruszył ramionami. - Spodziewałem się, że on tu przy
jedzie. Zresztą wszyscy tak myśleliśmy. - Landerfelt dał
krok do przodu, zaś Kate cofnęła się instynktownie.
- Mikę Dennington nie przyjechał i to wszystko zmienia.
- Pan Landerfelt ma rację - powiedział Vickery. - Zie
mia, sklep, broń i muł, wszystko to jest w testamencie.
Prawie wszystko przechodzi na następnego krewnego. Ma
być nim...
W co ona się wpakowała?!
- A więc wszystko jest moje? Sklep, towary, wszystko?
Kate przyjrzała się nędznej dwuizbowej chałupce zbu
dowanej przez jej ojca na działce wygranej w pokera. Pra
wdziwa fortuna, pomyślała z przekąsem, i zaraz zmówiła
w duchu modlitwę za ojca, za jego głupią, lecz mającą do
bre intencje duszę.
- Owszem, to pani własność. Przynajmniej do jutra ra
na. - Eldridge Landerfelt zapalił cygaro, rozsiewając wo
kół cuchnący dym.
Kate zmarszczyła nos.
- Co pan ma najnyśli, mówiąc „jutro"?
- Pan jest prawnikiem - powiedział Landerfelt do Vi-
ckery'ego. - Niech jej pan to wytłumaczy.
- Hm... A więc tak... - Vickery wyciągnął plik papie
rów z teczki i upuścił je. Rozsypały się po podłodze. -
Och, przepraszam, zaraz pozbieram.
Landerfelt prychnął i rzucił niecierpliwie:
- Takie jest prawo, bez dwóch zdań! Posiadłość i sklep
przechodzą na panią, ale nie może pani tego zatrzymać na
własność. Przynajmniej nie w tym mieście.
- Dlaczego nie mogę zatrzymać spadku po moim ojcu?
Przecież pan Vickery powiedział, że...
- Prawo własności nie dotyczy samotnych kobiet,
w szczególności imigrantek. Nie w Tinderbox. - Lander
felt spojrzał z niechęcią na młodą Chinkę, która przez szy
bę zaglądała do sklepu. - Nie wolno im prowadzić żadne
go interesu. Tak jest lepiej dla naszego miasta!
Dla miasta? Już raczej dla jednego z jej mieszkańców,
pomyślała Kate. Eldridge Landerfelt i Liam Dennington
byli właścicielami jedynych sklepów, jakie wypatrzyła
w drodze z Sacramento. Teraz Landerfelt zamierzał po
zbyć się konkurencj i...
- To całkiem nowe prawo. - Vickery podał jej papiery
pozbierane z podłogi. Kate popatrzyła na nie. - Zatwier
dzone przez radę miasta kilka dni temu. - Rzucił okiem
na Landerfelta, który przybrał triumfującą pozę.
- Ale... interesy mojego ojca... sklep... Muszę to
przemyśleć - powiedziała Kate.
Jej sytuacja była naprawdę poważna. Będzie musiała
zdobyć pieniądze nie tylko na życie w tej dziurze, lecz
także na powrót do Irlandii. No i na zwrot długu, jaki za
ciągnęła^ krewnych swojej matki. Wszyscy wierzyli, że
rozliczy się z nimi ojciec, ale w tej sytuacji...
Jego list... dobrobyt, który w nim opisywał... Kate po
patrzyła na półki z resztkami towaru i starą, pustą, zardze
wiałą kasę stojącą na kontuarze.
Musi zdobyć pieniądze. Nie miała innego wyjścia. Jeśli
tego nie zrobi, ciotka zabierze Michaelowi wszystkie, z
takim trudem zarobione pieniądze, a on ma na utrzymaniu
żonę i dziecko, nie mówiąc o pozostałych braciach.
- Nie każda działalność gospodarcza jest zakazana. -
Landerfelt spojrzał na nią dwuznacznie. - Są pewne ro
dzaje usług...
- Wynika z tego, że nie wolno mi przejąć sklepu ojca,
ale mogę zająć się jakąś inną działalnością?
Nie słyszała nigdy o równie idiotycznym prawie. Była
jednak gotowa wykonywać każdą pracę, byle tylko zdo
być pieniądze i wrócić do Irlandii.
Landerfelt uśmiechnął się.
- Tak, do diabła! Pewien rodzaj... hm... działalności
będzie dobrze widziany w Tinderbox. - Obmacał ją wzro
kiem, zatrzymując się na piersiach. - Jeśli dobrze mnie pa
ni rozumie?
Nagle spostrzegła, że wszyscy zebrani w sklepie gór-
nicy patrzą nanią głodnymi oczami. A więc nie chodzi
o prowadzenie garkuchni na przykład. Doskonale pojęła
aluzję Landerfelta i krew się w niej zagotowała.
- Jestem pewna, że źle zrozumiałam to, co pan miał
na myśli - powiedziała.
Eldridge Landerfelt zachichotał z lepką słodyczą.
- A zatem do jutra mogę dysponować ziemią i budyn
kiem? - zapytała. - Rozumiem, że także mogę zatrzymać
i konia, i muła?
Postanowiła, że sprzeda zwierzęta razem z całym ma
jątkiem, aby zdobyć fundusze na oddanie długu i podróż
do domu. Gdy zabrakło ojca, nie miała najmniejszego po
wodu, by tu pozostawać dłużej, niż trzeba.
- Do piątej. - Landerfelt sięgnął do kieszeni i wyciąg
nął pięknie zdobioną sakiewkę. - Chyba że chce pani to
wszystko sprzedać natychmiast?
- Panu?
- Owszem.
Wziął ją za rękę, a ona zesztywniała. Uroczy uśmie
szek, który pojawił się na jego twarzy, spowodował, że
chciała go uderzyć. Pozwoliła jednak, aby wysypał zawar
tość sakiewki na jej dłoń. Spoglądała na sześć złotych
dziesięciodolarówek.
- O mój Boże! - Vickery wybałuszył oczy.
Kate prędko zrobiła rachunek, uwzględniając inflację, która
wybuchła ubiegłej nocy, ponieważ rozeszła się plotka, że ulice
kalifornijskich miast wybrukowane są złotem. Nie umiała czy
tać, ale znała się na liczbach. Całe lata liczenia nędznych pen
sów, za które musiała utrzymywać braci i lekkomyślnego ojca,
nauczyły ją trudnej sztuki handlowych negocjacji.
- Zwariowałeś, Landerfelt? Za to można by kupić co
najwyżej jakąś szkapę.
Kate zgadzała się z tym. Przyjrzała się grubo ciosanej
sylwetce trapera, który wypowiedział te słowa. Dotąd go
nie zauważyła. Z ramionami skrzyżowanymi na piersi
opierał się o stos drewna w pobliżu wejścia do sklepu. Biła
z niego duma, jakby był właścicielem całej okolicy.
Kate oblała się rumieńcem pod jego chłodnym spojrze
niem, którym omiótł jej postać. Nie był ubrany jak inni
w wełniane spodnie i flanelową koszulę. Futro i skóry kró
licze okrywały go od stóp do głów. Nie widziała nigdy ta
kiego futra. Boże! Wyglądał wspaniale! Niesforne czarne
włosy, wbrew modzie długie, i jeszcze czarniejsze oczy!
Zmusiła się, żeby znów spojrzeć na pieniądze. To, co
zaoferował jej Landerfelt, z trudem starczyłoby na powrót
do San Francisco i nocleg, lecz nie na spłatę długu i po
dróż do domu. Nie! Potrzebowała grubo ponad tysiąc do
larów, a może nawet dwa tysiące. Przy obecnych cenach
mogła tylko zgadywać.
Patrzyła, jak traper przepchnął się przez zebranych
i stanął za Eldridge'em Landerfeltem. Zwrócił na nią swe
ciemne oczy, aż poczuła wewnętrzny dreszcz. Był wyższy,
niż myślała, i wyglądał na człowieka niebezpiecznego. Je
go lewy policzek przecinała brzydka szrama. Pamiątka po
krwawej bójce, a może podpis niedźwiedzia? - zastana
wiała się. W tym dzikim miejscu wszystko było możliwe.
Popatrzył na nią, jakby dokładnie wiedział, o czym my
ślała. Kate poczuła nagle, że jest jej zbyt gorąco w tym
pomieszczeniu.
- To za mało i ty o tym wiesz - powiedział.
Landerfelt odwrócił się do niego.
- Za mało? Więc czemu nie dasz tej małej panience
więcej ze swoich pieniędzy, Crockett, o ile jakieś jeszcze
ci zostały?
Przez tłoczących się górników przeszedł szmer. Na szyi
trapera nabrzmiały grube żyły, czarne oczy jeszcze po
ciemniały, a wyraz twarzy skojarzył się Kate z groźnymi,
posępnymi skałami na wybrzeżu w Wicklow.
- To moja cena - powiedział do niej Landerfelt.
Strząsnął popiół z cygara na ladę. - Bierz lub nie.
Kate spojrzała na monety i na triumfalną minę Lander-
felta. Tak, była samotną kobietą na obcej ziemi, ale nikt
nie zrobi idiotki z Kate Dennington! - pomyślała. Nie
wiedziała nic o cenach i wartości ziemi, ale było jasne, że
kupiec chce ją ordynarnie oszukać.
- Zabierz swoje pieniądze - powiedziała twardo i rzu
ciła złote monety na ladę.
Landerfeltowi opadła szczęka. O mało co nie zgubił cy
gara.
- Ha! - Crockett uśmiechnął się do dziewczyny. Za
uważyła jego zęby. Były białe i równe. Z bliska, z brzydką
szramą i spaloną na brąz skórą, nie był podobny do żad
nego z mężczyzn, jakich spotkała podczas swej długiej po
dróży.
A widziała setki imigrantów podążających na złotonoś
ne tereny. Głos Crocketta, jego sposób zachowania były
niemal... wykwintne. Było w nim coś, co trudno było
określić, ale co wskazywało, że nie jest stworzony do ta
kiego życia, jakie wiódł. Był... po prostu inny niż wszyscy
wokół.
W jednej chwili cały sklep wypełniła wrzawa i krzyki.
Górnicy pchali się do przodu, przygważdżając Kate do
kontuaru. Co do diabła?
- Może sprzedasz mi ten ostatni słoik brzoskwiń?! -
krzyczał przysadzisty górnik z okrągłymi policzkami,
wskazując na półkę.
- Wezmę wszystkie puszki, jakie jeszcze zostały! -
wrzasnął inny.
Kilkunastu górników wywrzaskiwało swoje zamówie
nia.
Kate poczuła zawrót głowy. Co ma robić? Landerfelt
i Vickery zostali zepchnięci na bok przez napierający
tłum.
Poszukała notariusza, prosząc go wzrokiem o pomoc.
Vickery tylko wzruszył ramionami, starając się nie zgubić
okularów i teczki wypchanej papierami. Jedno było dla
niej jasne. To ciągle był jej sklep aż do piątej po południu
następnego dnia.
Tak, sprzeda cały towar i...? Nie myślała, co dalej.
W sekundę znalazła się za ladą, sięgając po ostatni słoik
brzoskwiń.
- Ile płacę? - zapytał górnik.
Ile? Boże, nie miała pojęcia. Była w Kalifornii dopiero
od kilku dni. Waluta, ceny i pieniądze były dla niej zupeł
nie obce. Zwłaszcza ceny wydawały się rosnąć z godziny
na godzinę. Górnik położył na ladzie mały skórzany wo
reczek i wskazał na małą, dziwnie wyglądającą wagę.
- Wezmę też woreczek mąki. - Otworzył skórzaną sa
kiewkę i wysypał trochę błyszczącego proszku na wagę.
- Wystarczy?
Co to jest? - pomyślała Kate. Spojrzała na kupkę bły
szczącego piasku i nagle wszysto zrozumiała.
- Ach... - zająknęła się. -To... złoto?
Ten człowiek chciał jej płacić złotym piaskiem. Ale ile
powinien zapłacić? Jak miała ocenić wartość złota, które
jej dał? Poczuła, że pocą się jej ręce i wytarła je o swoją
jedyną suknię. W panice spojrzała w górę, prosto w czarne
oczy mężczyzny, który jako jedyny miał odwagę sprzęci-
wić się propozycji Landerfelta. Traper Crockett! Ciekawi
ło ją, dlaczego postanowił jej pomóc. Czym się kierował?
- Odsuń się, panienko! - Zanim zdążyła zaprotesto
wać, wszedł za ladę, a jego ręce dotknęły wagi. Z szuflady
schowanej pod ladą wyciągnął zniszczone drewniane pu
dełko. W środku była kolekcja metalowych cylindrów
o zwiększającej się objętości, od malutkiego wielkości pa
znokcia, do dużego jak dłoń. Były z mosiądzu. Patrzyła
zafascynowana, jak Crockett umieścił kilka najmniejszych
na szali. Zdziwiła się, jak szybko zrównoważył ciężar od
ważników ze złotym piaskiem.
- Więcej - powiedział.
Górnik z tłustymi policzkami ostrożnie dosypał złota
z woreczka na szalę.
- Wystarczy. - Crockett przesunął brzoskwinie po la
dzie i wskazał na wielki worek mąki stojący na podłodze.
- Trzy dolary za brzoskwinie i dziesięć za mąkę - po
wiedział.
- Trzynaście dolarów? - Kate była oszołomiona. Prze
liczyła w myślach, że za tę sumę mogłaby wyżywić siebie
i braci przez miesiąc...
- Tak jest. - Crockett wykrzywił usta. - Nie podniecaj
się za bardzo. Dennington na pewno zapłacił pięć dolarów
za mąkę w Sacramento i pięć za dostawę. Bóg wie, ile ko
sztowały brzoskwinie.
Kate zauważyła, że Crockett przyglądał się jej. Stał
zbyt blisko. Tak blisko, że futro, którym obszyta była jego
kurtka, dotykało jej ręki. Starała się odsunąć, lecz było to
niemożliwe, gdyż rzesza górników napierała na kontuar,
starając się kupić resztę towaru ze sklepu.
- Ale ceny! Skąd wiesz, ile co kosztuje? - zapytała
Kate.
- Mei Li! - Crockett skinął na młodą Chinkę, którą
Kate zauważyła przed wejściem do sklepu. Potem zrobiło
się zamieszanie i straciła ją z oczu, aż do chwili, kiedy jej
czarna głowa wyłoniła się po drugiej stronie lady. Miała
piękny uśmiech i strój, którego Kate nigdy przedtem nie
widziała.
- Czy potrzebować moja pomoc? - zapytała.
- Tak! - Crockett wręczył jej listę wyciągniętą spod
kontuaru.
Pewnie cennik, domyśliła się Kate. Niestety nie umiała
czytać.
Wyglądało na to, że oboje, dziewczyna i Crockett, wię
cej wiedzą o interesach w sklepie jej ojca, niż Kate mogła
się spodziewać. Postanowiła później spytać o to pana Vi-
ckery'ego.
- Panna Dennington może potrzebować pomocy. -
Crockett spojrzał na nią badawczym wzrokiem.
Skinęła głową, zastanawiając się nad motywami, jakimi
kierował się traper, choć zarazem była mu wdzięczna za
pomoc. Mei Li natychmiast zaczęła obsługiwać kolejnych
klientów. Landerfelt wyszedł z kąta, do którego został we
pchnięty wraz z Vickerym. Wypluł niedopałek cygara na
podłogę i wyszedł ze sklepu na błotnistą drogę, dumnie
nazywaną przez mieszkańców Main Street. Uśmiech znik
nął z twarzy Crocketta. Ponurym spojrzeniem odprowa
dził Landerfelta do drzwi. Zanim Kate zdążyła mu podzię
kować, przepchnął się przez ciżbę i wyszedł.
- Kim, na miłość boską, jest ten człowiek? - spytała
Kate.
- To Will Crockett - powiedziała Mei Li, nie przery
wając następnej transakcji.
Kate przyglądała mu się przez okno. Stał przed sklepem
Landerfelta, z rękoma wzdłuż ciała, z zaciśniętymi pię
ściami. Wyglądał tak, jakby na kogoś czekał. Może na
właściciela? Obaj mężczyźni nie darzyli się sympatią, to
pewne...
- Jest traperem?
- Tak, handlować skóra.
Kate już się tego domyślała po jego ubraniu. Ciągle jed
nak miała wrażenie, że bardziej pasuje do salonu i nie
dzielnych herbatek.
Nie wiedziała zbyt dużo na ten temat. Dwuizbowe mie
szkanie, które dzieliła z ojcem i czterema braćmi, niewiele
miało wspólnego z takim życiem.
- Mieszka w Tinderbox?
- Nie, Crockett mieszkać na północ, na Alaska. Polo
wać na bobra i lisa. Tam być dobre futra. Jego statek od
pływać za kilka dni.
- Naprawdę? - Czyżby jednak był prawdziwym trape
rem?
- Czy ty zatrzymać sklep?
- C... co? - Nie słuchała. Spojrzenie miała utkwione
w Willu Crocketcie. - Ach, sklep. Nie, nie mogę... Pan
Vickery powiedział, że takie jest prawo. Samotna kobieta
nie może prowadzić interesów. - Żadnych przyzwoitych
interesów, dodała w myślach ze wstrętem.
Nie, musi to wszystko sprzedać. Potrzebuje pieniędzy
na powrót do domu. Musi być pewna, że Michael i Sean
nie wylądują w więzieniu za długi. Siostra jej matki nie
odpuści ani pensa.
Pożyczyła jej pieniądze, bo miała nadzieję, że wzboga
ci się dzięki fortunie, którą miał zrobić jej szwagier w Ka
lifornii.
- Nie, nie sprzedać - powiedziała Mei Li. - Nikt nie
dać dobra cena. Oni chcieć tylko złoto, nie sklep. Ciebie
oszukać!
Dziewczyna miała rację, a śmieszna oferta Landerfelta
była tego najlepszym dowodem. Kate spojrzała na twarze
górników walczących o resztki pozostałych w sklepie to
warów. Zobaczyła w ich oczach desperację i chciwość.
Głód złota.
- Ty prowadzić sklep dla zysk, a Mei Li ci pomagać.
- To niemożliwe. - Kate potrząsnęła głową. - Pan
Vickery powiedział...
- Wiem, wiem. Żadna samotna kobieta, żadna imi-
grantka...
Mei Li dodała coś niezrozumiale, pewnie po chińsku.
- A więc jedynym wyjściem jest...?
- To być łatwe. - Mei Li spojrzała znad wagi. - Ty
wyjść za mąż.
- Co? - O mało nie upuściła ostatniego kawałka masła
na podłogę.
- Will Crockett być dobry wybór. On cię lubić. Ja wi
dzieć to w jego oczy.
Kate usiadła z wrażenia na stołku stojącym za ladą
i przygładziła swoje płomienne, niesforne włosy. Hałas
robiony przez górników ucichł, gdy jej wzrok pomknął
przez okno na drugą stronę ulicy i zatrzymał się na wspa
niałej postaci ubranej w skóry i futro. Zmrok zapadał,
a Will Crockett nie widział zapalanych świateł latarni, tyl
ko patrzył w okno przedsiębiorstwa Landerfelta.
A może... rzeczywiście... Will Crockett? Słodki Jezu,
co to za pomysł?!
ROZDZIAŁ DRUGI
To był szalony pomysł.
Nigdy by mu nie przyszedł do głowy, nawet gdyby mógł
odegrać się naLanderfelcie. Pomysł, aby ożenić się z córką
Denningtona, jako żywo przypomniał mu o wydarzeniach,
które spowodowały, że znalazł się właśnie tu, na Zachodzie.
Spojrzał na niepasującą do otoczenia, malowaną minia
turę, opartą o kilof w witrynie sklepu Landerfelta, i ode
pchnął ten pomysł jak najdalej.
Znów na niego patrzyły niebieskie oczy Mary Kate
Dennington. Do tej pory był przekonany, że to oczy żony
Denningtona. W ciągu ostatnich miesięcy wiele razy wi
dział, jak irlandzki kupiec wyciągał z kieszeni pamiątko
wy portrecik i z miłością spoglądał na tę dziewczynę. Po
wtarzał wówczas: „To moja Mary Kate".
Teraz Will przyglądał się temu obrazkowi. Namalował
go dobry artysta. Zastanawiał się, co tak naprawdę zwró
ciło jego uwagę na Kate Dennington? Nie była ładna. Od
dzieciństwa wpajano mu zupełnie inny ideał kobiety. Za
to na pewno była silna. Will podziwiał sposób, w jaki sta
wiła czoło Landerfeltowi. A zresztą... Najważniejsze, że
Dennington był uczciwym człowiekiem, jednym z niewie
lu w Tinderbox, którzy zasługiwali na szacunek. Jedyne,
co mógł zrobić przed wyjazdem, to upewnić się, że Lan-
derfelt nie wykorzysta jego córki i nie zabierze jej tego,
co się jej należy. W tym tygodniu, jak zresztą w każdym
innym, zrobił już wystarczająco wiele szwindli. Will wsa
dził rękę do pustej kieszeni, gdzie do niedawna miał pie
niądze oszczędzane przez kilka miesięcy. Za trzy dni
chciał za to opłacić podróż statkiem z San Francisco do
Sitki i wrócić do handlu skórami.
Nieuczciwość Landerfelta sprawiła, że wszystko przepadło,
także koń i najlepsza strzelba. Jedyne, co mu zostało, to ubra
nie na grzbiecie. Wystawił twarz na deszcz i zamknął oczy.
Kiedy je otworzył, zobaczył Landerfelta, który z wykrzywioną
gębą stał za kontuarem. Popatrzyli na siebie przez szybę wy
stawy. Jak on, u diabła, zdobył tę miniaturę? Dennington za
wsze trzymał ją przy sobie. Chorował ciężko przez prawie rok.
Will widywał się z nim, kiedy tylko przyjeżdżał do miasta.
Niespodziewanie stan Irlandczyka poprawił się na tyle,
że doktor Mendenhall stwierdził całkowite wyzdrowienie,
ale we wtorek rano znaleziono Liama Denningtona mar
twego w łóżku. Tak po prostu! A chwilę potem miniatura
została wystawiona na sprzedaż w sklepie Landerfelta.
- To wykapana podobizna panny Kate!
Will odwrócił się na dźwięk znajomego głosu. Od tygo
dni nie widział Matta Robinsona, jedynego przyjaciela, ja
ki mu pozostał po śmierci Denningtona. Mimo że Matt był
nieco młodszy od Willa, ale to on, jako że wychował się
na pograniczu, nauczył go, jak przetrwać w tym dzikim
kraju. Przekazał mu trudną sztukę polowania, wprowadził
w tajniki handlu, pokazał, jak przeżyć w tej krainie. Lecz
bobry zostały wytępione i Matt uległ tej samej namiętno
ści, co każdy rzeźnik, piekarz czy wytapiacz świec zmie
rzający do Kalifornii. Była to gorączka złota. Will zacisnął
zęby. Matt gwizdnął, zobaczywszy miniaturę.
- Widziałem ją dwa dni temu w Sutter's Fort. Nie miałem
pojęcia, że to córka Denningtona. Niepodobna do niego.
Will popatrzył w stronę sklepu Denningtona akurat w tym
momencie, gdy zaaferowana Kate wyszła na dwór po swoją
torbę podróżną, którą zostawiła na zewnątrz. Cud boski, że nikt
jej nie ukradł. Po raz setny Crockett objął wzrokiem jej smukłą
figurę i burzę rudych włosów otaczających lekko piegowatą
buzię. Spojrzała na niego szybko i poczuła dziwny niepokój.
- Widać, że ją zauroczyłeś. - Matt szturchnął go ło
kciem i Will powrócił na ziemię. Chyba zwariował, chcąc
jej pomóc. Ostatnia rzecz, jaka mu potrzebna, to zapląta
nie się w kolejny problem z imigrantami. Już raz zaanga
żował się w podobną sprawę i dokąd go to zaprowadziło?
Już czas na zmianę tematu.
- Co sprowadza cię do miasta, Matt? Jak idzie kupno
złotonośnej działki?
- Jakoś idzie, dlatego tu jestem. Myślałem, że spróbuję je
szcze raz cię przekonać, abyś ze mną pojechał. Co ty na to?
Will spojrzał twardo i wyczytał w jego oczach to, czego
przyjaciel nie powiedział.
- Więc już słyszałeś?
- Co miałem słyszeć?
- Nie udawaj. Dobrze wiesz, o czym mówię. Całe mia
sto aż huczy od plotek o mojej głupocie.
Matt uśmiechnął się.
- Nie jesteś głupcem. Gdybym miał pieniądze, zrobił
bym to samo dla tego starego Chińczyka.
Will tylko parsknął.
Mei Li wyszła ze sklepu Denningtona i ruszyła za mia
sto, w stronę chińskiego obozu. Uśmiechnęła się nieśmiało
do Matta. Ten zerwał czapkę z głowy i gapił się na nią jak
uczniak, dopóki nie zniknęła za rogiem.
- Jesteś dla niej słodki jak ulepek - powiedział Will. -
Już od miesięcy prosisz się o kłopoty.
- Wiem.
Will uśmiechnął się.
- Wiedziałem, że jest jakiś powód, dla którego cię lu
bię. - Popatrzył na Landerfelta, obserwującego ich przez
okno, i uśmiech zniknął mu z twarzy. - Mówię poważnie.
Jeśli naprawdę masz zamiar zalecać się do tej dziewczyny,
uważaj, kogo masz za plecami.
Matt otrząsnął się z wizerunku uroczej Chineczki.
- Miałem nadzieję, że dołączysz do mnie... - wrócił
do spraw bardziej konkretnych.
- Och, nie! Tylko nie ja. Jestem już w drodze do...
- Przecież wszystko straciłeś. Pieniądze, broń, strzel
bę... wszystko!
Will napotkał pełne zrozumienia spojrzenie przyjaciela.
- Tak - odpowiedział sucho.
- A więc nie masz nic do stracenia. Pomóż mi zdobyć
działkę, a nim spadną pierwsze śniegi, będziemy obrzyd
liwie bogaci.
Matt miał rację, mówiąc „obrzydliwie". Gorączka zło
ta, a raczej to, co za jej przyczyną zrobiono z tym kiedyś
nieskalanym miejscem i żyjącymi tu uczciwymi ludźmi,
było wręcz niewyobrażalne.
- Przykro mi, Matt, ale to nie dla mnie - powiedział
Will.
- Zupełnie cię nie rozumiem.
Powody były dla Willa całkiem jasne, ale Matta to nie
dotyczyło. Spojrzał znów na miniaturkę w witrynie sklepu
Landerfelta.
- Każdy jest kowalem swojego losu, Matt - westchnął.
- Każdy z nas żyje na swój sposób.
- A zatem wciąż uparcie jedziesz na Alaskę? - spytał
Matt.
Will popatrzył na wizerunek Mary Kate Dennington,
na jej dumne irlandzkie rysy i błyszczące niebieskie oczy.
- Tak, jadę.
- A jak tam dotrzesz?
- Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że choćbym miał
przejść przez piekło, i tak wsiądę na ten statek.
Było już prawie ciemno i tak zimno, jak niemal każ
dego dnia w Dublinie. Kate stała nad grobem ojca.
W głowie miała pewien plan. Tylko jak miała go wcie
lić w życie?
Było zimno i mokro, lecz zasłużyła sobie na to. Była
głupia, pożyczając pieniądze od ciotki pod zastaw kolej
nego, szalonego pomysłu ojca. Klęknęła w błocie i poło
żyła rękę na rozmiękłej ziemi.
O czym wtedy myślałeś, tato? - westchnęła w duchu.
W tym cały problem, że jak zwykle nie myślał. Liam Den
nington był niepoprawnym marzycielem i ryzykantem. W po
goni za legendarnym garncem złota przeszedłby na drugą stro
nę tęczy. Kate uśmiechnęła się do swoich wspomnień.
Z trudem uniosła się z kolan i stanęła na drżących nogach.
Wreszcie dopadło ją wyczerpanie, a wraz z nim znajome
uczucie rozpaczy. Mocno zacisnęła pięści, aby pozbyć się
przykrych wrażeń i choć na chwilę zapomnieć o przygnębia
jącym smutku. Jej wzrok padł na zalesione wzgórze, nad któ
rym błyszczała łuna ognisk. Wśród drzew prześwitywały mi
goczące światełka. Tam był obóz poszukiwaczy złota. „Gór
ników", jak ich tutaj powszechnie nazywano, chociaż na do
brą sprawę wcale nimi nie byli.
Główna, a zarazem jedyna ulica w mieście była pusta,
ciemna i cicha. Kate wytężyła wzrok. Jedno ognisko przy
ciągnęło jej uwagę. Siedzący przy nim mężczyzna osłaniał
się przed deszczem peleryną z impregnowanej skóry. To
nie był górnik.
Will Crockett był traperem i lada dzień wybierał się na
północ. Wręcz wyśmienicie pasował do jej planów. Teraz
musiała tylko zebrać się na odwagę, by go o to poprosić.
Poprzez szum deszczu dało się słyszeć rzewną melodię,
którą ktoś wygrywał na skrzypcach. Kate nagle wspo
mniała swój dom pod Dublinem, chociaż tak naprawdę
Tinderbox nie przypominało żadnego miejsca, które znała
w Irlandii. To był przedziwny, zupełnie nowy i nieznany
świat, a ona była tu całkiem obca.
Landerfelt dal jej to dziś wyraźnie do zrozumienia. Był
pompatyczny i gładki na zewnątrz, ale spostrzegła groźny
błysk w jego oczach, gdy Crockett podszedł do niego. Kto
wie, co może zrobić ten kupiec, aby zapewnić sobie monopol
na handel w osadzie? - przebiegło jej przez głowę. Prócz
Landerfelta były przecież też inne niebezpieczeństwa. Przez
całe popołudnie do miasta przychodzili górnicy ze wzgórza,
gdzie rozparcelowano złotonośne działki. Przychodzili wy
łącznie po to, aby na nią popatrzeć. W krótkim czasie zorien
towała się, że jest tu jedną z nielicznych białych kobiet.
Odkąd dwa dni temu opuściła Sutter's Fort, nie widziała
żadnej podobnej do siebie kobiety, tylko Indianki i kilka Chi
nek. Nie pasowała do tego otoczenia. Jej miejsce było w do
mu, przy braciach. Potrzebowali jej i polegali na niej przez
wszystkie lata, które minęły od śmierci matki. Po sprzedaniu
towaru, który jeszcze pozostał w sklepie, Kate zdobyłaby
pieniądze na podróż do San Francisco. Gdyby w dodatku za
rozsądną cenę pozbyła się konia i muła, to wystarczyłoby jej
na dach nad głową i jedzenie. Ale co dalej?
Być może udałoby się jej znaleźć pracę w pralni lub
w innym przyzwoitym miejscu... W ten sposób zarobiła-
by na spłatę długu i bilet powrotny. Ale to będzie trwało
miesiące! - westchnęła w duchu. Była już w San Franci
sco i poznała „wygody" mieszkania w tanich hotelikach,
zbudowanych z drewna i płótna. Było to mało zachęcają
ce. Cienkie ściany, zza których dochodziły niczym nietłu-
mione odgłosy spotkań pomiędzy „przedsiębiorczymi"
kobietami a ich przelotnymi gośćmi... Nie, postanowiła
twardo. Póki co, na razie pozostanie w Tinderbox. Tu
przynajmniej, powodowane pamięcią o jej ojcu, stanęły
przy niej dwie życzliwe dusze: urocza Chineczka i taje
mniczy, niezwykły traper. No i Kate miała swój plan...
Nagle gdzieś za nią trzasnęła gałązka. Wyrwana z za
dumy Kate odwróciła się gwałtownie.
- Co pani tutaj robi na tym deszczu? O Chryste, jest
pani całkiem przemoczona! Mokre włosy, suknia zabłoco
na. - Crockett stał dwa kroki od niej. Podkradł się niczym
duch, niczego nie zauważyła. - Niech pani wraca do do
mu. Tu nie jest bezpiecznie.
Tylko otuliła się mocniej mokrym szalem i ruszyła
w kierunku gasnącego ogniska Willa.
- Powinna pani być u Vickery'ego. - Obojętnym ge
stem podał jej natłuszczoną króliczą skórę. - Przecież
miała pani u niego przenocować, prawda?
- Owszem, miałam.
Pan Vickery był bardzo łaskawy. Nocleg w domku ojca
nie był dla niej bezpieczny. Żona prawnika na krótko wy
jechała z miasta, lecz Yickery zgodził się przyjąć Kate na
jedną noc, mimo że niektórym mogło wydawać się to nie
właściwe. Był jednak notariuszem i zaufanym powierni
kiem Liama Denningtona, więc Kate też powinna mu za
ufać. Zresztą czy miała inne wyjście?
- Niech pani wraca do Irlandii, panno Dennington.
Tinderbox nie jest miejscem dla samotnej kobiety. Dla ko
biety takiej jak pani.
- Jak ja?
Co on sobie myśli, że niby kim ja jestem? - żachnęła
się w duchu. Co prawda zgadzała się z jego radą, ale z cał
kiem odmiennych powodów. Miała do spłacenia dług
i była potrzebna braciom. Nia bała się jednak ani ciężkiej
pracy, ani trudnym warunków życia. Tak czy inaczej Will
Crockett zaskakiwał ją coraz bardziej.
- Mam zamiar wrócić tak szybko, jak tylko się da -
powiedziała lekko nadąsanym tonem.
- To świetnie - mruknął.
- Ale jest coś, co przedtem musi pan dla mnie zrobić.
- Ja? - zdziwił się. Popatrzył na nią, ciemne oczy roz
błysły mu w blasku ognia. - Pani ojciec był moim przy
jacielem. Zrobię, co będę mógł, ale jutro wyjeżdżam i nie
zamierzam wracać.
Jakby od niechcenia jego oczy omiotły jej sylwetkę i na
gle, zawstydzony, szybko spojrzał gdzieś w bok. Kate owi
nęła się ciaśniej futerkiem, świadoma, że mokra suknia ściśle
opina jej ciało, wyraźnie podkreślając linię nóg i bioder.
- Właśnie dlatego to musi być pan, panie Crockett. Pan
i nikt inny.
Odwrócił się do niej i popatrzył na nią przez lekko
zmrużone powieki. Jego oczy znów były czarne. Czarne
niczym dublińska noc na Liffey Quay.
- Czego pani właściwie chce ode mnie, panno Den-
nington?
Policzki zapiekły ją żywym ogniem na myśl, że musi
mu się oświadczyć, lecz zdobyła się na odwagę i wyznała:
- Chcę zostać pańską żoną!
ROZDZIAŁ TRZECI
Wszyscy mężczyźni w Tinderbox z zachwytem przyję
liby jej oświadczyny, ale nie Will Crockett. Wzgardził jej
ręką i odesłał Kate do Vickery'ego.
Kilka godzin niespokojnego snu, spędzonych w stru
gach deszczu pod uschniętym dębem, nie polepszyło jego
samopoczucia. Wciąż myślał o tej rozmowie.
A teraz, w świetle dnia, wydawało mu się, że postąpił
głupio. Miał przecież taki sam pomysł. Chciał ożenić się
z nią pro forma, wyłącznie dla zysku. Skorzystałyby na
tym obie strony. Dlaczego więc nie powiedział „tak" na
jej prośbę? Och, dobrze to wiedział. Bo jej słowa przywo
łały złe wspomnienia. W chwili gdy Kate zaproponowała
mu ślub, przemieniła się w jego oczach z potrzebującej
pomocy córki ciężko pracującego Irlandczyka w ozdobę
filadelfijskiej śmietanki towarzyskiej. W Sherrilyn Rogers
Browning.
Kate posłała mu pełen nadziei, rozbrajający uśmiech,
a on widział w tym interesowny grymas Sherrilyn. Cro
ckett, naprawdę jesteś idiotą!
Zrolował skórzaną derkę i odrzucił ją na bok. To prze
cież, do stu diabłów, nie była Filadelfia, a córka Denning-
tona nie była kolejnym pionkiem grze, którą prowadził je
go ojciec. Ten rozdział życia miał już za sobą.
Wszystko skończone. Will podniósł z ziemi mokrą bo
brową czapkę i wzrokiem zaczął szukać konia. Gdzie też
on uciekł?... O cholera! Zapomniał, że koń spędził noc
w suchym boksie w stajni Landerfelta. Will wcisnął czap
kę na głowę, wziął pod pachę królicze skórki i ruszył
w drogę. Jeśli będzie miał odrobinę szczęścia, to może uda
mu się zabrać do Sutter's Fort wozem ciągniętym przez
muły. Zawsze potrzebowali zapasowego woźnicy.
Najwyższy czas uciekać z miasta, zanim przyjmie ofer
tę Kate. Ta dziewczyna na pewno nie była pokroju Sher-
rilyn, ale też nie wydawała się aż tak bardzo niewinna, za
jaką chciałaby uchodzić. Toż nie uroniła ani jednej łzy,
gdy dowiedziała się o śmierci ojca! A któraż kobieta nie
rozszlochałaby się w takiej chwili? Przecież jej ojciec
wcale nie był taki jak jego. Kochał córkę gorąco. Ta mała
scena przy grobie też nie zrobiła na nim wrażenia. Znowu
to samo. Łez ani na lekarstwo, tylko deszcz.
Jej piękne oczy były czyste i zimne jak oczy drapież
nika. Chyba to przede wszystkim zniechęciło go do tego
małżeństwa.
Kopnął kamień i poszedł w kierunku przystanku na
Main Street.
Rozczarowała go, ot co! Myślał, że należała do innego
świata niż ten, z którego on pochodził i do którego nie za
mierzał wracać.
Nic z tego. Nie była inna. Liam Dennington nie mówił
wiele o Irlandii i rodzinie... z wyjątkiem mocno przesło
dzonych opowieści o swojej córce. Will nie miał pojęcia,
czy Irlandczyk pochodził z dobrej rodziny, czy był zwy
kłym robotnikiem. Znoszona suknia Kate i jej stare buty
świadczyły o tym drugim.
Jednak w tych czasach człowiek nie mógł być pewnym
niczego. Gorączka złota dała Kalifornii jedyną rzecz, któ
rą Will pochwalał: uczyniła ludzi równymi. Niemal
wszystkich. Prostacko wyglądający górnik, który mijał go
na ulicy, w swoim poprzednim wcieleniu mógł być zarów
no adwokatem, jak właścicielem ziemskim lub robotni
kiem na kolei. Kate Dennington w niczym nie przypomi
nała szlachcianki w żałobie, za jaką z początkują uważał.
A może jednak zbyt pochopnie odrzucił propozycję mał
żeństwa? Musiała przecież wyjść za mąż, aby zatrzymać
sklep... Dlaczego więc nie za niego?
Zmarszczył brwi, zastanawiając się nad jej słowami. To nie
miało większego sensu. Czemu powiedziała, że to musi być
właśnie on? Stwierdziła wyraźnie: „Pan i nikt inny". Przecież
na dobrą sprawę dosłownie każdy facet nadawał się do jej pla
nów. Dlaczego więc miało to dla niej aż takie znaczenie?
Zanim dotarł do stajni, wiatr rozpędził chmury i wze
szło słońce. Niebo było błękitne i czyste, a świeże jesien
ne powietrze niepodobne do żadnego, którym do tej pory
oddychał. Przypomniało mu to wielkie przestrzenie przy
graniczne, które kochał. Pod wpływem impulsu odwrócił
się w stronę wzgórza, gdzie stał dom Johna Vickery'ego.
Znów ożyło w nim wspomnienie szczupłej kibici Kate
i jej zaokrąglonych bioder. Will uśmiechnął się lekko, co
zdarzało mu się niezmiernie rzadko.
Może jednak zdobędzie pieniądze na podróż i na zwrot
tego, co winien jest jeszcze Landerfeltowi?
Osłaniając oczy przed słońcem, Kate spojrzała na wę
gle zmieszane z błotem. To była pozostałość po ognisku
Crocketta. W duchu podziękowała Bogu, że traper nie
przyjął jej niewczesnych oświadczyn. Zeszłej nocy musia
ła chyba mieć źle w głowie. Sto różańców jej nie wystar
czy na zmycie tego grzechu. Musi zacząć modlitwy jesz
cze dziś wieczorem.
DEBRA LEE BROWN Cenniejsza niż złoto
ROZDZIAŁ PIERWSZY Tinderbox, Kalifornia, 1849 rok Kate Dennington przyjechała za późno. Miesiące spędzone na statku, kilka dni podróży przez parującą dżunglę Panamy, rzeczne stateczki, wozy ciąg nięte przez muły, no i długi marsz w podziurawionych bu tach... Wszystko to na próżno! Przygryzła wargi i jej oczy spotkały pełen współczucia wzrok notariusza. - Kiedy zmarł mój ojciec? - zapytała. - We wtorek. Pan Vickery spojrzał przez okno na cmentarz po drugiej stronie ulicy i widoczny tam świeży wzgórek ziemi. - Wtorek. - Przymknęła oczy i głęboko westchnęła w duchu. Złożyła ręce. Dłonie jak zwykle miała suche i zimne. Tylko bez łez, dziewczyno, weź się w garść, po myślała. Jakby słyszała swoją zmarłą dawno temu matkę, która z irlandzką dumą mówiła: „Denningtonowie nie płaczą. Nigdy!". - Jaki dziś dzień? Przyjechała do San Francisco prawie tydzień temu le dwie żywa po długiej podróży statkiem parowym, z pie niędzmi, które z trudem starczyły jej na dotarcie do gra-
nicznego miasteczka górniczego, gdzie ojciec miał zdobyć fortunę. - Niedziela. Usłyszała przesłodzony głos należący do dobrze ubra nego dżentelmena, który od razu, gdy tylko tu przybyła, przecisnął się przez tłum górników zebranych w dawnym sklepie Liama Denningtona. Pan Vickery stanął z boku w pozie pełnej szacunku. - Hm... hm... - chrząknął, jakby nagle zaschło mu w gardle. - To jest pan Landerfelt z Wirginii. Eldridge Landerfelt. Przewodniczący rady miejskiej i właściciel firmy dostawczej Górnictwo i Handel. Kate widziała gęsto zalesiony teren z plątaniną namio tów, szałasów i bud, które miały być górniczym centrum handlowym. Podobnie jak jego firma, również sam dżen telmen prezentował się zbyt zamożnie jak na miasteczko zwane Tinderbox. - Eldridge, to jest panna Den... - Wiem, kim ona jest - powiedział Landerfelt i spoj rzał na nią taksująco. Kate uniosła brwi i odwzajemniła spojrzenie. Silny i pewny siebie, przypominał jej boksera, który walczył o nagrodę na ringu w miasteczku pod Dublinem, gdzie mieszkała wraz z braćmi. Tam był ich prawdziwy dom. Wiedziała, na co się waży, decydując się na samotną i męczącą podróż do Ameryki. Czekały ją liczne kłopoty, tego była pewna, lecz nie mogła zignorować wezwania oj ca. Liam Dennington zachorował i zawiadomił o tym młodszego brata Kate, Michaela. List dotarł do Irlandii pół roku później, gdy Michael i jego nowo poślubiona żona spodziewali się dziecka. Kate nie miała wyboru, musiała ruszyć w drogę sama.
Bliźniacy, Patrick i Francis, mieli po dwanaście lat i byli za młodzi, a piętnastoletni Sean zbyt lekkomyślny. Zostawiła więc chłopców pod opieką Michaela i jego żo ny, i nie oglądając się za siebie, wsiadła na statek do Ame ryki. Pieniądze na podróż pożyczyła od niezbyt z tego za dowolonych krewnych matki z County Kildare. Zwłasz cza ciotka uważała, że było to zwykłe marnotrawstwo. Eldridge Landerfelt zmarszczył brwi i zapytał: - Czy panna Dennington zna prawo? - Jakie prawo? - Nie słuchała uważnie. - Właśnie miałem poruszyć tę sprawę. - Vickery wrę czył jej pognieciony pergamin. - To jest testament pani ojca. Spisałem go na dwa dni przed jego śmiercią. Podpi sał go tu, na dole. Kate spojrzała na kartkę. Litery wyglądały jak pająki. Równie dobrze mogło to być napisane po grecku. Gdy do rastała, nie miała czasu na naukę czytania. Poznała tylko ekstrawagancki podpis ojca. Nie był jednak tak wyzywa jący jak kiedyś. - Owszem, to jego podpis - powiedziała stanowczym tonem. - Zostawił wszystko Michaelowi, czyli... pani młod szemu bratu. - Vickery znów zerknął w dokumenty i wzruszył ramionami. - Spodziewałem się, że on tu przy jedzie. Zresztą wszyscy tak myśleliśmy. - Landerfelt dał krok do przodu, zaś Kate cofnęła się instynktownie. - Mikę Dennington nie przyjechał i to wszystko zmienia. - Pan Landerfelt ma rację - powiedział Vickery. - Zie mia, sklep, broń i muł, wszystko to jest w testamencie. Prawie wszystko przechodzi na następnego krewnego. Ma być nim... W co ona się wpakowała?!
- A więc wszystko jest moje? Sklep, towary, wszystko? Kate przyjrzała się nędznej dwuizbowej chałupce zbu dowanej przez jej ojca na działce wygranej w pokera. Pra wdziwa fortuna, pomyślała z przekąsem, i zaraz zmówiła w duchu modlitwę za ojca, za jego głupią, lecz mającą do bre intencje duszę. - Owszem, to pani własność. Przynajmniej do jutra ra na. - Eldridge Landerfelt zapalił cygaro, rozsiewając wo kół cuchnący dym. Kate zmarszczyła nos. - Co pan ma najnyśli, mówiąc „jutro"? - Pan jest prawnikiem - powiedział Landerfelt do Vi- ckery'ego. - Niech jej pan to wytłumaczy. - Hm... A więc tak... - Vickery wyciągnął plik papie rów z teczki i upuścił je. Rozsypały się po podłodze. - Och, przepraszam, zaraz pozbieram. Landerfelt prychnął i rzucił niecierpliwie: - Takie jest prawo, bez dwóch zdań! Posiadłość i sklep przechodzą na panią, ale nie może pani tego zatrzymać na własność. Przynajmniej nie w tym mieście. - Dlaczego nie mogę zatrzymać spadku po moim ojcu? Przecież pan Vickery powiedział, że... - Prawo własności nie dotyczy samotnych kobiet, w szczególności imigrantek. Nie w Tinderbox. - Lander felt spojrzał z niechęcią na młodą Chinkę, która przez szy bę zaglądała do sklepu. - Nie wolno im prowadzić żadne go interesu. Tak jest lepiej dla naszego miasta! Dla miasta? Już raczej dla jednego z jej mieszkańców, pomyślała Kate. Eldridge Landerfelt i Liam Dennington byli właścicielami jedynych sklepów, jakie wypatrzyła w drodze z Sacramento. Teraz Landerfelt zamierzał po zbyć się konkurencj i...
- To całkiem nowe prawo. - Vickery podał jej papiery pozbierane z podłogi. Kate popatrzyła na nie. - Zatwier dzone przez radę miasta kilka dni temu. - Rzucił okiem na Landerfelta, który przybrał triumfującą pozę. - Ale... interesy mojego ojca... sklep... Muszę to przemyśleć - powiedziała Kate. Jej sytuacja była naprawdę poważna. Będzie musiała zdobyć pieniądze nie tylko na życie w tej dziurze, lecz także na powrót do Irlandii. No i na zwrot długu, jaki za ciągnęła^ krewnych swojej matki. Wszyscy wierzyli, że rozliczy się z nimi ojciec, ale w tej sytuacji... Jego list... dobrobyt, który w nim opisywał... Kate po patrzyła na półki z resztkami towaru i starą, pustą, zardze wiałą kasę stojącą na kontuarze. Musi zdobyć pieniądze. Nie miała innego wyjścia. Jeśli tego nie zrobi, ciotka zabierze Michaelowi wszystkie, z takim trudem zarobione pieniądze, a on ma na utrzymaniu żonę i dziecko, nie mówiąc o pozostałych braciach. - Nie każda działalność gospodarcza jest zakazana. - Landerfelt spojrzał na nią dwuznacznie. - Są pewne ro dzaje usług... - Wynika z tego, że nie wolno mi przejąć sklepu ojca, ale mogę zająć się jakąś inną działalnością? Nie słyszała nigdy o równie idiotycznym prawie. Była jednak gotowa wykonywać każdą pracę, byle tylko zdo być pieniądze i wrócić do Irlandii. Landerfelt uśmiechnął się. - Tak, do diabła! Pewien rodzaj... hm... działalności będzie dobrze widziany w Tinderbox. - Obmacał ją wzro kiem, zatrzymując się na piersiach. - Jeśli dobrze mnie pa ni rozumie? Nagle spostrzegła, że wszyscy zebrani w sklepie gór-
nicy patrzą nanią głodnymi oczami. A więc nie chodzi o prowadzenie garkuchni na przykład. Doskonale pojęła aluzję Landerfelta i krew się w niej zagotowała. - Jestem pewna, że źle zrozumiałam to, co pan miał na myśli - powiedziała. Eldridge Landerfelt zachichotał z lepką słodyczą. - A zatem do jutra mogę dysponować ziemią i budyn kiem? - zapytała. - Rozumiem, że także mogę zatrzymać i konia, i muła? Postanowiła, że sprzeda zwierzęta razem z całym ma jątkiem, aby zdobyć fundusze na oddanie długu i podróż do domu. Gdy zabrakło ojca, nie miała najmniejszego po wodu, by tu pozostawać dłużej, niż trzeba. - Do piątej. - Landerfelt sięgnął do kieszeni i wyciąg nął pięknie zdobioną sakiewkę. - Chyba że chce pani to wszystko sprzedać natychmiast? - Panu? - Owszem. Wziął ją za rękę, a ona zesztywniała. Uroczy uśmie szek, który pojawił się na jego twarzy, spowodował, że chciała go uderzyć. Pozwoliła jednak, aby wysypał zawar tość sakiewki na jej dłoń. Spoglądała na sześć złotych dziesięciodolarówek. - O mój Boże! - Vickery wybałuszył oczy. Kate prędko zrobiła rachunek, uwzględniając inflację, która wybuchła ubiegłej nocy, ponieważ rozeszła się plotka, że ulice kalifornijskich miast wybrukowane są złotem. Nie umiała czy tać, ale znała się na liczbach. Całe lata liczenia nędznych pen sów, za które musiała utrzymywać braci i lekkomyślnego ojca, nauczyły ją trudnej sztuki handlowych negocjacji. - Zwariowałeś, Landerfelt? Za to można by kupić co najwyżej jakąś szkapę.
Kate zgadzała się z tym. Przyjrzała się grubo ciosanej sylwetce trapera, który wypowiedział te słowa. Dotąd go nie zauważyła. Z ramionami skrzyżowanymi na piersi opierał się o stos drewna w pobliżu wejścia do sklepu. Biła z niego duma, jakby był właścicielem całej okolicy. Kate oblała się rumieńcem pod jego chłodnym spojrze niem, którym omiótł jej postać. Nie był ubrany jak inni w wełniane spodnie i flanelową koszulę. Futro i skóry kró licze okrywały go od stóp do głów. Nie widziała nigdy ta kiego futra. Boże! Wyglądał wspaniale! Niesforne czarne włosy, wbrew modzie długie, i jeszcze czarniejsze oczy! Zmusiła się, żeby znów spojrzeć na pieniądze. To, co zaoferował jej Landerfelt, z trudem starczyłoby na powrót do San Francisco i nocleg, lecz nie na spłatę długu i po dróż do domu. Nie! Potrzebowała grubo ponad tysiąc do larów, a może nawet dwa tysiące. Przy obecnych cenach mogła tylko zgadywać. Patrzyła, jak traper przepchnął się przez zebranych i stanął za Eldridge'em Landerfeltem. Zwrócił na nią swe ciemne oczy, aż poczuła wewnętrzny dreszcz. Był wyższy, niż myślała, i wyglądał na człowieka niebezpiecznego. Je go lewy policzek przecinała brzydka szrama. Pamiątka po krwawej bójce, a może podpis niedźwiedzia? - zastana wiała się. W tym dzikim miejscu wszystko było możliwe. Popatrzył na nią, jakby dokładnie wiedział, o czym my ślała. Kate poczuła nagle, że jest jej zbyt gorąco w tym pomieszczeniu. - To za mało i ty o tym wiesz - powiedział. Landerfelt odwrócił się do niego. - Za mało? Więc czemu nie dasz tej małej panience więcej ze swoich pieniędzy, Crockett, o ile jakieś jeszcze ci zostały?
Przez tłoczących się górników przeszedł szmer. Na szyi trapera nabrzmiały grube żyły, czarne oczy jeszcze po ciemniały, a wyraz twarzy skojarzył się Kate z groźnymi, posępnymi skałami na wybrzeżu w Wicklow. - To moja cena - powiedział do niej Landerfelt. Strząsnął popiół z cygara na ladę. - Bierz lub nie. Kate spojrzała na monety i na triumfalną minę Lander- felta. Tak, była samotną kobietą na obcej ziemi, ale nikt nie zrobi idiotki z Kate Dennington! - pomyślała. Nie wiedziała nic o cenach i wartości ziemi, ale było jasne, że kupiec chce ją ordynarnie oszukać. - Zabierz swoje pieniądze - powiedziała twardo i rzu ciła złote monety na ladę. Landerfeltowi opadła szczęka. O mało co nie zgubił cy gara. - Ha! - Crockett uśmiechnął się do dziewczyny. Za uważyła jego zęby. Były białe i równe. Z bliska, z brzydką szramą i spaloną na brąz skórą, nie był podobny do żad nego z mężczyzn, jakich spotkała podczas swej długiej po dróży. A widziała setki imigrantów podążających na złotonoś ne tereny. Głos Crocketta, jego sposób zachowania były niemal... wykwintne. Było w nim coś, co trudno było określić, ale co wskazywało, że nie jest stworzony do ta kiego życia, jakie wiódł. Był... po prostu inny niż wszyscy wokół. W jednej chwili cały sklep wypełniła wrzawa i krzyki. Górnicy pchali się do przodu, przygważdżając Kate do kontuaru. Co do diabła? - Może sprzedasz mi ten ostatni słoik brzoskwiń?! - krzyczał przysadzisty górnik z okrągłymi policzkami, wskazując na półkę.
- Wezmę wszystkie puszki, jakie jeszcze zostały! - wrzasnął inny. Kilkunastu górników wywrzaskiwało swoje zamówie nia. Kate poczuła zawrót głowy. Co ma robić? Landerfelt i Vickery zostali zepchnięci na bok przez napierający tłum. Poszukała notariusza, prosząc go wzrokiem o pomoc. Vickery tylko wzruszył ramionami, starając się nie zgubić okularów i teczki wypchanej papierami. Jedno było dla niej jasne. To ciągle był jej sklep aż do piątej po południu następnego dnia. Tak, sprzeda cały towar i...? Nie myślała, co dalej. W sekundę znalazła się za ladą, sięgając po ostatni słoik brzoskwiń. - Ile płacę? - zapytał górnik. Ile? Boże, nie miała pojęcia. Była w Kalifornii dopiero od kilku dni. Waluta, ceny i pieniądze były dla niej zupeł nie obce. Zwłaszcza ceny wydawały się rosnąć z godziny na godzinę. Górnik położył na ladzie mały skórzany wo reczek i wskazał na małą, dziwnie wyglądającą wagę. - Wezmę też woreczek mąki. - Otworzył skórzaną sa kiewkę i wysypał trochę błyszczącego proszku na wagę. - Wystarczy? Co to jest? - pomyślała Kate. Spojrzała na kupkę bły szczącego piasku i nagle wszysto zrozumiała. - Ach... - zająknęła się. -To... złoto? Ten człowiek chciał jej płacić złotym piaskiem. Ale ile powinien zapłacić? Jak miała ocenić wartość złota, które jej dał? Poczuła, że pocą się jej ręce i wytarła je o swoją jedyną suknię. W panice spojrzała w górę, prosto w czarne oczy mężczyzny, który jako jedyny miał odwagę sprzęci-
wić się propozycji Landerfelta. Traper Crockett! Ciekawi ło ją, dlaczego postanowił jej pomóc. Czym się kierował? - Odsuń się, panienko! - Zanim zdążyła zaprotesto wać, wszedł za ladę, a jego ręce dotknęły wagi. Z szuflady schowanej pod ladą wyciągnął zniszczone drewniane pu dełko. W środku była kolekcja metalowych cylindrów o zwiększającej się objętości, od malutkiego wielkości pa znokcia, do dużego jak dłoń. Były z mosiądzu. Patrzyła zafascynowana, jak Crockett umieścił kilka najmniejszych na szali. Zdziwiła się, jak szybko zrównoważył ciężar od ważników ze złotym piaskiem. - Więcej - powiedział. Górnik z tłustymi policzkami ostrożnie dosypał złota z woreczka na szalę. - Wystarczy. - Crockett przesunął brzoskwinie po la dzie i wskazał na wielki worek mąki stojący na podłodze. - Trzy dolary za brzoskwinie i dziesięć za mąkę - po wiedział. - Trzynaście dolarów? - Kate była oszołomiona. Prze liczyła w myślach, że za tę sumę mogłaby wyżywić siebie i braci przez miesiąc... - Tak jest. - Crockett wykrzywił usta. - Nie podniecaj się za bardzo. Dennington na pewno zapłacił pięć dolarów za mąkę w Sacramento i pięć za dostawę. Bóg wie, ile ko sztowały brzoskwinie. Kate zauważyła, że Crockett przyglądał się jej. Stał zbyt blisko. Tak blisko, że futro, którym obszyta była jego kurtka, dotykało jej ręki. Starała się odsunąć, lecz było to niemożliwe, gdyż rzesza górników napierała na kontuar, starając się kupić resztę towaru ze sklepu. - Ale ceny! Skąd wiesz, ile co kosztuje? - zapytała Kate.
- Mei Li! - Crockett skinął na młodą Chinkę, którą Kate zauważyła przed wejściem do sklepu. Potem zrobiło się zamieszanie i straciła ją z oczu, aż do chwili, kiedy jej czarna głowa wyłoniła się po drugiej stronie lady. Miała piękny uśmiech i strój, którego Kate nigdy przedtem nie widziała. - Czy potrzebować moja pomoc? - zapytała. - Tak! - Crockett wręczył jej listę wyciągniętą spod kontuaru. Pewnie cennik, domyśliła się Kate. Niestety nie umiała czytać. Wyglądało na to, że oboje, dziewczyna i Crockett, wię cej wiedzą o interesach w sklepie jej ojca, niż Kate mogła się spodziewać. Postanowiła później spytać o to pana Vi- ckery'ego. - Panna Dennington może potrzebować pomocy. - Crockett spojrzał na nią badawczym wzrokiem. Skinęła głową, zastanawiając się nad motywami, jakimi kierował się traper, choć zarazem była mu wdzięczna za pomoc. Mei Li natychmiast zaczęła obsługiwać kolejnych klientów. Landerfelt wyszedł z kąta, do którego został we pchnięty wraz z Vickerym. Wypluł niedopałek cygara na podłogę i wyszedł ze sklepu na błotnistą drogę, dumnie nazywaną przez mieszkańców Main Street. Uśmiech znik nął z twarzy Crocketta. Ponurym spojrzeniem odprowa dził Landerfelta do drzwi. Zanim Kate zdążyła mu podzię kować, przepchnął się przez ciżbę i wyszedł. - Kim, na miłość boską, jest ten człowiek? - spytała Kate. - To Will Crockett - powiedziała Mei Li, nie przery wając następnej transakcji. Kate przyglądała mu się przez okno. Stał przed sklepem
Landerfelta, z rękoma wzdłuż ciała, z zaciśniętymi pię ściami. Wyglądał tak, jakby na kogoś czekał. Może na właściciela? Obaj mężczyźni nie darzyli się sympatią, to pewne... - Jest traperem? - Tak, handlować skóra. Kate już się tego domyślała po jego ubraniu. Ciągle jed nak miała wrażenie, że bardziej pasuje do salonu i nie dzielnych herbatek. Nie wiedziała zbyt dużo na ten temat. Dwuizbowe mie szkanie, które dzieliła z ojcem i czterema braćmi, niewiele miało wspólnego z takim życiem. - Mieszka w Tinderbox? - Nie, Crockett mieszkać na północ, na Alaska. Polo wać na bobra i lisa. Tam być dobre futra. Jego statek od pływać za kilka dni. - Naprawdę? - Czyżby jednak był prawdziwym trape rem? - Czy ty zatrzymać sklep? - C... co? - Nie słuchała. Spojrzenie miała utkwione w Willu Crocketcie. - Ach, sklep. Nie, nie mogę... Pan Vickery powiedział, że takie jest prawo. Samotna kobieta nie może prowadzić interesów. - Żadnych przyzwoitych interesów, dodała w myślach ze wstrętem. Nie, musi to wszystko sprzedać. Potrzebuje pieniędzy na powrót do domu. Musi być pewna, że Michael i Sean nie wylądują w więzieniu za długi. Siostra jej matki nie odpuści ani pensa. Pożyczyła jej pieniądze, bo miała nadzieję, że wzboga ci się dzięki fortunie, którą miał zrobić jej szwagier w Ka lifornii. - Nie, nie sprzedać - powiedziała Mei Li. - Nikt nie
dać dobra cena. Oni chcieć tylko złoto, nie sklep. Ciebie oszukać! Dziewczyna miała rację, a śmieszna oferta Landerfelta była tego najlepszym dowodem. Kate spojrzała na twarze górników walczących o resztki pozostałych w sklepie to warów. Zobaczyła w ich oczach desperację i chciwość. Głód złota. - Ty prowadzić sklep dla zysk, a Mei Li ci pomagać. - To niemożliwe. - Kate potrząsnęła głową. - Pan Vickery powiedział... - Wiem, wiem. Żadna samotna kobieta, żadna imi- grantka... Mei Li dodała coś niezrozumiale, pewnie po chińsku. - A więc jedynym wyjściem jest...? - To być łatwe. - Mei Li spojrzała znad wagi. - Ty wyjść za mąż. - Co? - O mało nie upuściła ostatniego kawałka masła na podłogę. - Will Crockett być dobry wybór. On cię lubić. Ja wi dzieć to w jego oczy. Kate usiadła z wrażenia na stołku stojącym za ladą i przygładziła swoje płomienne, niesforne włosy. Hałas robiony przez górników ucichł, gdy jej wzrok pomknął przez okno na drugą stronę ulicy i zatrzymał się na wspa niałej postaci ubranej w skóry i futro. Zmrok zapadał, a Will Crockett nie widział zapalanych świateł latarni, tyl ko patrzył w okno przedsiębiorstwa Landerfelta. A może... rzeczywiście... Will Crockett? Słodki Jezu, co to za pomysł?!
ROZDZIAŁ DRUGI To był szalony pomysł. Nigdy by mu nie przyszedł do głowy, nawet gdyby mógł odegrać się naLanderfelcie. Pomysł, aby ożenić się z córką Denningtona, jako żywo przypomniał mu o wydarzeniach, które spowodowały, że znalazł się właśnie tu, na Zachodzie. Spojrzał na niepasującą do otoczenia, malowaną minia turę, opartą o kilof w witrynie sklepu Landerfelta, i ode pchnął ten pomysł jak najdalej. Znów na niego patrzyły niebieskie oczy Mary Kate Dennington. Do tej pory był przekonany, że to oczy żony Denningtona. W ciągu ostatnich miesięcy wiele razy wi dział, jak irlandzki kupiec wyciągał z kieszeni pamiątko wy portrecik i z miłością spoglądał na tę dziewczynę. Po wtarzał wówczas: „To moja Mary Kate". Teraz Will przyglądał się temu obrazkowi. Namalował go dobry artysta. Zastanawiał się, co tak naprawdę zwró ciło jego uwagę na Kate Dennington? Nie była ładna. Od dzieciństwa wpajano mu zupełnie inny ideał kobiety. Za to na pewno była silna. Will podziwiał sposób, w jaki sta wiła czoło Landerfeltowi. A zresztą... Najważniejsze, że Dennington był uczciwym człowiekiem, jednym z niewie lu w Tinderbox, którzy zasługiwali na szacunek. Jedyne, co mógł zrobić przed wyjazdem, to upewnić się, że Lan- derfelt nie wykorzysta jego córki i nie zabierze jej tego, co się jej należy. W tym tygodniu, jak zresztą w każdym
innym, zrobił już wystarczająco wiele szwindli. Will wsa dził rękę do pustej kieszeni, gdzie do niedawna miał pie niądze oszczędzane przez kilka miesięcy. Za trzy dni chciał za to opłacić podróż statkiem z San Francisco do Sitki i wrócić do handlu skórami. Nieuczciwość Landerfelta sprawiła, że wszystko przepadło, także koń i najlepsza strzelba. Jedyne, co mu zostało, to ubra nie na grzbiecie. Wystawił twarz na deszcz i zamknął oczy. Kiedy je otworzył, zobaczył Landerfelta, który z wykrzywioną gębą stał za kontuarem. Popatrzyli na siebie przez szybę wy stawy. Jak on, u diabła, zdobył tę miniaturę? Dennington za wsze trzymał ją przy sobie. Chorował ciężko przez prawie rok. Will widywał się z nim, kiedy tylko przyjeżdżał do miasta. Niespodziewanie stan Irlandczyka poprawił się na tyle, że doktor Mendenhall stwierdził całkowite wyzdrowienie, ale we wtorek rano znaleziono Liama Denningtona mar twego w łóżku. Tak po prostu! A chwilę potem miniatura została wystawiona na sprzedaż w sklepie Landerfelta. - To wykapana podobizna panny Kate! Will odwrócił się na dźwięk znajomego głosu. Od tygo dni nie widział Matta Robinsona, jedynego przyjaciela, ja ki mu pozostał po śmierci Denningtona. Mimo że Matt był nieco młodszy od Willa, ale to on, jako że wychował się na pograniczu, nauczył go, jak przetrwać w tym dzikim kraju. Przekazał mu trudną sztukę polowania, wprowadził w tajniki handlu, pokazał, jak przeżyć w tej krainie. Lecz bobry zostały wytępione i Matt uległ tej samej namiętno ści, co każdy rzeźnik, piekarz czy wytapiacz świec zmie rzający do Kalifornii. Była to gorączka złota. Will zacisnął zęby. Matt gwizdnął, zobaczywszy miniaturę. - Widziałem ją dwa dni temu w Sutter's Fort. Nie miałem pojęcia, że to córka Denningtona. Niepodobna do niego.
Will popatrzył w stronę sklepu Denningtona akurat w tym momencie, gdy zaaferowana Kate wyszła na dwór po swoją torbę podróżną, którą zostawiła na zewnątrz. Cud boski, że nikt jej nie ukradł. Po raz setny Crockett objął wzrokiem jej smukłą figurę i burzę rudych włosów otaczających lekko piegowatą buzię. Spojrzała na niego szybko i poczuła dziwny niepokój. - Widać, że ją zauroczyłeś. - Matt szturchnął go ło kciem i Will powrócił na ziemię. Chyba zwariował, chcąc jej pomóc. Ostatnia rzecz, jaka mu potrzebna, to zapląta nie się w kolejny problem z imigrantami. Już raz zaanga żował się w podobną sprawę i dokąd go to zaprowadziło? Już czas na zmianę tematu. - Co sprowadza cię do miasta, Matt? Jak idzie kupno złotonośnej działki? - Jakoś idzie, dlatego tu jestem. Myślałem, że spróbuję je szcze raz cię przekonać, abyś ze mną pojechał. Co ty na to? Will spojrzał twardo i wyczytał w jego oczach to, czego przyjaciel nie powiedział. - Więc już słyszałeś? - Co miałem słyszeć? - Nie udawaj. Dobrze wiesz, o czym mówię. Całe mia sto aż huczy od plotek o mojej głupocie. Matt uśmiechnął się. - Nie jesteś głupcem. Gdybym miał pieniądze, zrobił bym to samo dla tego starego Chińczyka. Will tylko parsknął. Mei Li wyszła ze sklepu Denningtona i ruszyła za mia sto, w stronę chińskiego obozu. Uśmiechnęła się nieśmiało do Matta. Ten zerwał czapkę z głowy i gapił się na nią jak uczniak, dopóki nie zniknęła za rogiem. - Jesteś dla niej słodki jak ulepek - powiedział Will. - Już od miesięcy prosisz się o kłopoty.
- Wiem. Will uśmiechnął się. - Wiedziałem, że jest jakiś powód, dla którego cię lu bię. - Popatrzył na Landerfelta, obserwującego ich przez okno, i uśmiech zniknął mu z twarzy. - Mówię poważnie. Jeśli naprawdę masz zamiar zalecać się do tej dziewczyny, uważaj, kogo masz za plecami. Matt otrząsnął się z wizerunku uroczej Chineczki. - Miałem nadzieję, że dołączysz do mnie... - wrócił do spraw bardziej konkretnych. - Och, nie! Tylko nie ja. Jestem już w drodze do... - Przecież wszystko straciłeś. Pieniądze, broń, strzel bę... wszystko! Will napotkał pełne zrozumienia spojrzenie przyjaciela. - Tak - odpowiedział sucho. - A więc nie masz nic do stracenia. Pomóż mi zdobyć działkę, a nim spadną pierwsze śniegi, będziemy obrzyd liwie bogaci. Matt miał rację, mówiąc „obrzydliwie". Gorączka zło ta, a raczej to, co za jej przyczyną zrobiono z tym kiedyś nieskalanym miejscem i żyjącymi tu uczciwymi ludźmi, było wręcz niewyobrażalne. - Przykro mi, Matt, ale to nie dla mnie - powiedział Will. - Zupełnie cię nie rozumiem. Powody były dla Willa całkiem jasne, ale Matta to nie dotyczyło. Spojrzał znów na miniaturkę w witrynie sklepu Landerfelta. - Każdy jest kowalem swojego losu, Matt - westchnął. - Każdy z nas żyje na swój sposób. - A zatem wciąż uparcie jedziesz na Alaskę? - spytał Matt.
Will popatrzył na wizerunek Mary Kate Dennington, na jej dumne irlandzkie rysy i błyszczące niebieskie oczy. - Tak, jadę. - A jak tam dotrzesz? - Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że choćbym miał przejść przez piekło, i tak wsiądę na ten statek. Było już prawie ciemno i tak zimno, jak niemal każ dego dnia w Dublinie. Kate stała nad grobem ojca. W głowie miała pewien plan. Tylko jak miała go wcie lić w życie? Było zimno i mokro, lecz zasłużyła sobie na to. Była głupia, pożyczając pieniądze od ciotki pod zastaw kolej nego, szalonego pomysłu ojca. Klęknęła w błocie i poło żyła rękę na rozmiękłej ziemi. O czym wtedy myślałeś, tato? - westchnęła w duchu. W tym cały problem, że jak zwykle nie myślał. Liam Den nington był niepoprawnym marzycielem i ryzykantem. W po goni za legendarnym garncem złota przeszedłby na drugą stro nę tęczy. Kate uśmiechnęła się do swoich wspomnień. Z trudem uniosła się z kolan i stanęła na drżących nogach. Wreszcie dopadło ją wyczerpanie, a wraz z nim znajome uczucie rozpaczy. Mocno zacisnęła pięści, aby pozbyć się przykrych wrażeń i choć na chwilę zapomnieć o przygnębia jącym smutku. Jej wzrok padł na zalesione wzgórze, nad któ rym błyszczała łuna ognisk. Wśród drzew prześwitywały mi goczące światełka. Tam był obóz poszukiwaczy złota. „Gór ników", jak ich tutaj powszechnie nazywano, chociaż na do brą sprawę wcale nimi nie byli. Główna, a zarazem jedyna ulica w mieście była pusta, ciemna i cicha. Kate wytężyła wzrok. Jedno ognisko przy ciągnęło jej uwagę. Siedzący przy nim mężczyzna osłaniał
się przed deszczem peleryną z impregnowanej skóry. To nie był górnik. Will Crockett był traperem i lada dzień wybierał się na północ. Wręcz wyśmienicie pasował do jej planów. Teraz musiała tylko zebrać się na odwagę, by go o to poprosić. Poprzez szum deszczu dało się słyszeć rzewną melodię, którą ktoś wygrywał na skrzypcach. Kate nagle wspo mniała swój dom pod Dublinem, chociaż tak naprawdę Tinderbox nie przypominało żadnego miejsca, które znała w Irlandii. To był przedziwny, zupełnie nowy i nieznany świat, a ona była tu całkiem obca. Landerfelt dal jej to dziś wyraźnie do zrozumienia. Był pompatyczny i gładki na zewnątrz, ale spostrzegła groźny błysk w jego oczach, gdy Crockett podszedł do niego. Kto wie, co może zrobić ten kupiec, aby zapewnić sobie monopol na handel w osadzie? - przebiegło jej przez głowę. Prócz Landerfelta były przecież też inne niebezpieczeństwa. Przez całe popołudnie do miasta przychodzili górnicy ze wzgórza, gdzie rozparcelowano złotonośne działki. Przychodzili wy łącznie po to, aby na nią popatrzeć. W krótkim czasie zorien towała się, że jest tu jedną z nielicznych białych kobiet. Odkąd dwa dni temu opuściła Sutter's Fort, nie widziała żadnej podobnej do siebie kobiety, tylko Indianki i kilka Chi nek. Nie pasowała do tego otoczenia. Jej miejsce było w do mu, przy braciach. Potrzebowali jej i polegali na niej przez wszystkie lata, które minęły od śmierci matki. Po sprzedaniu towaru, który jeszcze pozostał w sklepie, Kate zdobyłaby pieniądze na podróż do San Francisco. Gdyby w dodatku za rozsądną cenę pozbyła się konia i muła, to wystarczyłoby jej na dach nad głową i jedzenie. Ale co dalej? Być może udałoby się jej znaleźć pracę w pralni lub w innym przyzwoitym miejscu... W ten sposób zarobiła-
by na spłatę długu i bilet powrotny. Ale to będzie trwało miesiące! - westchnęła w duchu. Była już w San Franci sco i poznała „wygody" mieszkania w tanich hotelikach, zbudowanych z drewna i płótna. Było to mało zachęcają ce. Cienkie ściany, zza których dochodziły niczym nietłu- mione odgłosy spotkań pomiędzy „przedsiębiorczymi" kobietami a ich przelotnymi gośćmi... Nie, postanowiła twardo. Póki co, na razie pozostanie w Tinderbox. Tu przynajmniej, powodowane pamięcią o jej ojcu, stanęły przy niej dwie życzliwe dusze: urocza Chineczka i taje mniczy, niezwykły traper. No i Kate miała swój plan... Nagle gdzieś za nią trzasnęła gałązka. Wyrwana z za dumy Kate odwróciła się gwałtownie. - Co pani tutaj robi na tym deszczu? O Chryste, jest pani całkiem przemoczona! Mokre włosy, suknia zabłoco na. - Crockett stał dwa kroki od niej. Podkradł się niczym duch, niczego nie zauważyła. - Niech pani wraca do do mu. Tu nie jest bezpiecznie. Tylko otuliła się mocniej mokrym szalem i ruszyła w kierunku gasnącego ogniska Willa. - Powinna pani być u Vickery'ego. - Obojętnym ge stem podał jej natłuszczoną króliczą skórę. - Przecież miała pani u niego przenocować, prawda? - Owszem, miałam. Pan Vickery był bardzo łaskawy. Nocleg w domku ojca nie był dla niej bezpieczny. Żona prawnika na krótko wy jechała z miasta, lecz Yickery zgodził się przyjąć Kate na jedną noc, mimo że niektórym mogło wydawać się to nie właściwe. Był jednak notariuszem i zaufanym powierni kiem Liama Denningtona, więc Kate też powinna mu za ufać. Zresztą czy miała inne wyjście? - Niech pani wraca do Irlandii, panno Dennington.
Tinderbox nie jest miejscem dla samotnej kobiety. Dla ko biety takiej jak pani. - Jak ja? Co on sobie myśli, że niby kim ja jestem? - żachnęła się w duchu. Co prawda zgadzała się z jego radą, ale z cał kiem odmiennych powodów. Miała do spłacenia dług i była potrzebna braciom. Nia bała się jednak ani ciężkiej pracy, ani trudnym warunków życia. Tak czy inaczej Will Crockett zaskakiwał ją coraz bardziej. - Mam zamiar wrócić tak szybko, jak tylko się da - powiedziała lekko nadąsanym tonem. - To świetnie - mruknął. - Ale jest coś, co przedtem musi pan dla mnie zrobić. - Ja? - zdziwił się. Popatrzył na nią, ciemne oczy roz błysły mu w blasku ognia. - Pani ojciec był moim przy jacielem. Zrobię, co będę mógł, ale jutro wyjeżdżam i nie zamierzam wracać. Jakby od niechcenia jego oczy omiotły jej sylwetkę i na gle, zawstydzony, szybko spojrzał gdzieś w bok. Kate owi nęła się ciaśniej futerkiem, świadoma, że mokra suknia ściśle opina jej ciało, wyraźnie podkreślając linię nóg i bioder. - Właśnie dlatego to musi być pan, panie Crockett. Pan i nikt inny. Odwrócił się do niej i popatrzył na nią przez lekko zmrużone powieki. Jego oczy znów były czarne. Czarne niczym dublińska noc na Liffey Quay. - Czego pani właściwie chce ode mnie, panno Den- nington? Policzki zapiekły ją żywym ogniem na myśl, że musi mu się oświadczyć, lecz zdobyła się na odwagę i wyznała: - Chcę zostać pańską żoną!
ROZDZIAŁ TRZECI Wszyscy mężczyźni w Tinderbox z zachwytem przyję liby jej oświadczyny, ale nie Will Crockett. Wzgardził jej ręką i odesłał Kate do Vickery'ego. Kilka godzin niespokojnego snu, spędzonych w stru gach deszczu pod uschniętym dębem, nie polepszyło jego samopoczucia. Wciąż myślał o tej rozmowie. A teraz, w świetle dnia, wydawało mu się, że postąpił głupio. Miał przecież taki sam pomysł. Chciał ożenić się z nią pro forma, wyłącznie dla zysku. Skorzystałyby na tym obie strony. Dlaczego więc nie powiedział „tak" na jej prośbę? Och, dobrze to wiedział. Bo jej słowa przywo łały złe wspomnienia. W chwili gdy Kate zaproponowała mu ślub, przemieniła się w jego oczach z potrzebującej pomocy córki ciężko pracującego Irlandczyka w ozdobę filadelfijskiej śmietanki towarzyskiej. W Sherrilyn Rogers Browning. Kate posłała mu pełen nadziei, rozbrajający uśmiech, a on widział w tym interesowny grymas Sherrilyn. Cro ckett, naprawdę jesteś idiotą! Zrolował skórzaną derkę i odrzucił ją na bok. To prze cież, do stu diabłów, nie była Filadelfia, a córka Denning- tona nie była kolejnym pionkiem grze, którą prowadził je go ojciec. Ten rozdział życia miał już za sobą. Wszystko skończone. Will podniósł z ziemi mokrą bo brową czapkę i wzrokiem zaczął szukać konia. Gdzie też
on uciekł?... O cholera! Zapomniał, że koń spędził noc w suchym boksie w stajni Landerfelta. Will wcisnął czap kę na głowę, wziął pod pachę królicze skórki i ruszył w drogę. Jeśli będzie miał odrobinę szczęścia, to może uda mu się zabrać do Sutter's Fort wozem ciągniętym przez muły. Zawsze potrzebowali zapasowego woźnicy. Najwyższy czas uciekać z miasta, zanim przyjmie ofer tę Kate. Ta dziewczyna na pewno nie była pokroju Sher- rilyn, ale też nie wydawała się aż tak bardzo niewinna, za jaką chciałaby uchodzić. Toż nie uroniła ani jednej łzy, gdy dowiedziała się o śmierci ojca! A któraż kobieta nie rozszlochałaby się w takiej chwili? Przecież jej ojciec wcale nie był taki jak jego. Kochał córkę gorąco. Ta mała scena przy grobie też nie zrobiła na nim wrażenia. Znowu to samo. Łez ani na lekarstwo, tylko deszcz. Jej piękne oczy były czyste i zimne jak oczy drapież nika. Chyba to przede wszystkim zniechęciło go do tego małżeństwa. Kopnął kamień i poszedł w kierunku przystanku na Main Street. Rozczarowała go, ot co! Myślał, że należała do innego świata niż ten, z którego on pochodził i do którego nie za mierzał wracać. Nic z tego. Nie była inna. Liam Dennington nie mówił wiele o Irlandii i rodzinie... z wyjątkiem mocno przesło dzonych opowieści o swojej córce. Will nie miał pojęcia, czy Irlandczyk pochodził z dobrej rodziny, czy był zwy kłym robotnikiem. Znoszona suknia Kate i jej stare buty świadczyły o tym drugim. Jednak w tych czasach człowiek nie mógł być pewnym niczego. Gorączka złota dała Kalifornii jedyną rzecz, któ rą Will pochwalał: uczyniła ludzi równymi. Niemal
wszystkich. Prostacko wyglądający górnik, który mijał go na ulicy, w swoim poprzednim wcieleniu mógł być zarów no adwokatem, jak właścicielem ziemskim lub robotni kiem na kolei. Kate Dennington w niczym nie przypomi nała szlachcianki w żałobie, za jaką z początkują uważał. A może jednak zbyt pochopnie odrzucił propozycję mał żeństwa? Musiała przecież wyjść za mąż, aby zatrzymać sklep... Dlaczego więc nie za niego? Zmarszczył brwi, zastanawiając się nad jej słowami. To nie miało większego sensu. Czemu powiedziała, że to musi być właśnie on? Stwierdziła wyraźnie: „Pan i nikt inny". Przecież na dobrą sprawę dosłownie każdy facet nadawał się do jej pla nów. Dlaczego więc miało to dla niej aż takie znaczenie? Zanim dotarł do stajni, wiatr rozpędził chmury i wze szło słońce. Niebo było błękitne i czyste, a świeże jesien ne powietrze niepodobne do żadnego, którym do tej pory oddychał. Przypomniało mu to wielkie przestrzenie przy graniczne, które kochał. Pod wpływem impulsu odwrócił się w stronę wzgórza, gdzie stał dom Johna Vickery'ego. Znów ożyło w nim wspomnienie szczupłej kibici Kate i jej zaokrąglonych bioder. Will uśmiechnął się lekko, co zdarzało mu się niezmiernie rzadko. Może jednak zdobędzie pieniądze na podróż i na zwrot tego, co winien jest jeszcze Landerfeltowi? Osłaniając oczy przed słońcem, Kate spojrzała na wę gle zmieszane z błotem. To była pozostałość po ognisku Crocketta. W duchu podziękowała Bogu, że traper nie przyjął jej niewczesnych oświadczyn. Zeszłej nocy musia ła chyba mieć źle w głowie. Sto różańców jej nie wystar czy na zmycie tego grzechu. Musi zacząć modlitwy jesz cze dziś wieczorem.