Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 111 277
  • Obserwuję511
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań680 096

Brown Debra Lee - Cenniejsza niż złoto(1)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Brown Debra Lee - Cenniejsza niż złoto(1).pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse B
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 311 stron)

DEBRA LEE BROWN Cenniejsza niż złoto

ROZDZIAŁ PIERWSZY Tinderbox, Kalifornia, 1849 rok Kate Dennington przyjechała za późno. Miesiące spędzone na statku, kilka dni podróży przez parującą dżunglę Panamy, rzeczne stateczki, wozy ciąg­ nięte przez muły, no i długi marsz w podziurawionych bu­ tach... Wszystko to na próżno! Przygryzła wargi i jej oczy spotkały pełen współczucia wzrok notariusza. - Kiedy zmarł mój ojciec? - zapytała. - We wtorek. Pan Vickery spojrzał przez okno na cmentarz po drugiej stronie ulicy i widoczny tam świeży wzgórek ziemi. - Wtorek. - Przymknęła oczy i głęboko westchnęła w duchu. Złożyła ręce. Dłonie jak zwykle miała suche i zimne. Tylko bez łez, dziewczyno, weź się w garść, po­ myślała. Jakby słyszała swoją zmarłą dawno temu matkę, która z irlandzką dumą mówiła: „Denningtonowie nie płaczą. Nigdy!". - Jaki dziś dzień? Przyjechała do San Francisco prawie tydzień temu le­ dwie żywa po długiej podróży statkiem parowym, z pie­ niędzmi, które z trudem starczyły jej na dotarcie do gra-

nicznego miasteczka górniczego, gdzie ojciec miał zdobyć fortunę. - Niedziela. Usłyszała przesłodzony głos należący do dobrze ubra­ nego dżentelmena, który od razu, gdy tylko tu przybyła, przecisnął się przez tłum górników zebranych w dawnym sklepie Liama Denningtona. Pan Vickery stanął z boku w pozie pełnej szacunku. - Hm... hm... - chrząknął, jakby nagle zaschło mu w gardle. - To jest pan Landerfelt z Wirginii. Eldridge Landerfelt. Przewodniczący rady miejskiej i właściciel firmy dostawczej Górnictwo i Handel. Kate widziała gęsto zalesiony teren z plątaniną namio­ tów, szałasów i bud, które miały być górniczym centrum handlowym. Podobnie jak jego firma, również sam dżen­ telmen prezentował się zbyt zamożnie jak na miasteczko zwane Tinderbox. - Eldridge, to jest panna Den... - Wiem, kim ona jest - powiedział Landerfelt i spoj­ rzał na nią taksująco. Kate uniosła brwi i odwzajemniła spojrzenie. Silny i pewny siebie, przypominał jej boksera, który walczył o nagrodę na ringu w miasteczku pod Dublinem, gdzie mieszkała wraz z braćmi. Tam był ich prawdziwy dom. Wiedziała, na co się waży, decydując się na samotną i męczącą podróż do Ameryki. Czekały ją liczne kłopoty, tego była pewna, lecz nie mogła zignorować wezwania oj­ ca. Liam Dennington zachorował i zawiadomił o tym młodszego brata Kate, Michaela. List dotarł do Irlandii pół roku później, gdy Michael i jego nowo poślubiona żona spodziewali się dziecka. Kate nie miała wyboru, musiała ruszyć w drogę sama.

Bliźniacy, Patrick i Francis, mieli po dwanaście lat i byli za młodzi, a piętnastoletni Sean zbyt lekkomyślny. Zostawiła więc chłopców pod opieką Michaela i jego żo­ ny, i nie oglądając się za siebie, wsiadła na statek do Ame­ ryki. Pieniądze na podróż pożyczyła od niezbyt z tego za­ dowolonych krewnych matki z County Kildare. Zwłasz­ cza ciotka uważała, że było to zwykłe marnotrawstwo. Eldridge Landerfelt zmarszczył brwi i zapytał: - Czy panna Dennington zna prawo? - Jakie prawo? - Nie słuchała uważnie. - Właśnie miałem poruszyć tę sprawę. - Vickery wrę­ czył jej pognieciony pergamin. - To jest testament pani ojca. Spisałem go na dwa dni przed jego śmiercią. Podpi­ sał go tu, na dole. Kate spojrzała na kartkę. Litery wyglądały jak pająki. Równie dobrze mogło to być napisane po grecku. Gdy do­ rastała, nie miała czasu na naukę czytania. Poznała tylko ekstrawagancki podpis ojca. Nie był jednak tak wyzywa­ jący jak kiedyś. - Owszem, to jego podpis - powiedziała stanowczym tonem. - Zostawił wszystko Michaelowi, czyli... pani młod­ szemu bratu. - Vickery znów zerknął w dokumenty i wzruszył ramionami. - Spodziewałem się, że on tu przy­ jedzie. Zresztą wszyscy tak myśleliśmy. - Landerfelt dał krok do przodu, zaś Kate cofnęła się instynktownie. - Mikę Dennington nie przyjechał i to wszystko zmienia. - Pan Landerfelt ma rację - powiedział Vickery. - Zie­ mia, sklep, broń i muł, wszystko to jest w testamencie. Prawie wszystko przechodzi na następnego krewnego. Ma być nim... W co ona się wpakowała?!

- A więc wszystko jest moje? Sklep, towary, wszystko? Kate przyjrzała się nędznej dwuizbowej chałupce zbu­ dowanej przez jej ojca na działce wygranej w pokera. Pra­ wdziwa fortuna, pomyślała z przekąsem, i zaraz zmówiła w duchu modlitwę za ojca, za jego głupią, lecz mającą do­ bre intencje duszę. - Owszem, to pani własność. Przynajmniej do jutra ra­ na. - Eldridge Landerfelt zapalił cygaro, rozsiewając wo­ kół cuchnący dym. Kate zmarszczyła nos. - Co pan ma najnyśli, mówiąc „jutro"? - Pan jest prawnikiem - powiedział Landerfelt do Vi- ckery'ego. - Niech jej pan to wytłumaczy. - Hm... A więc tak... - Vickery wyciągnął plik papie­ rów z teczki i upuścił je. Rozsypały się po podłodze. - Och, przepraszam, zaraz pozbieram. Landerfelt prychnął i rzucił niecierpliwie: - Takie jest prawo, bez dwóch zdań! Posiadłość i sklep przechodzą na panią, ale nie może pani tego zatrzymać na własność. Przynajmniej nie w tym mieście. - Dlaczego nie mogę zatrzymać spadku po moim ojcu? Przecież pan Vickery powiedział, że... - Prawo własności nie dotyczy samotnych kobiet, w szczególności imigrantek. Nie w Tinderbox. - Lander­ felt spojrzał z niechęcią na młodą Chinkę, która przez szy­ bę zaglądała do sklepu. - Nie wolno im prowadzić żadne­ go interesu. Tak jest lepiej dla naszego miasta! Dla miasta? Już raczej dla jednego z jej mieszkańców, pomyślała Kate. Eldridge Landerfelt i Liam Dennington byli właścicielami jedynych sklepów, jakie wypatrzyła w drodze z Sacramento. Teraz Landerfelt zamierzał po­ zbyć się konkurencj i...

- To całkiem nowe prawo. - Vickery podał jej papiery pozbierane z podłogi. Kate popatrzyła na nie. - Zatwier­ dzone przez radę miasta kilka dni temu. - Rzucił okiem na Landerfelta, który przybrał triumfującą pozę. - Ale... interesy mojego ojca... sklep... Muszę to przemyśleć - powiedziała Kate. Jej sytuacja była naprawdę poważna. Będzie musiała zdobyć pieniądze nie tylko na życie w tej dziurze, lecz także na powrót do Irlandii. No i na zwrot długu, jaki za­ ciągnęła^ krewnych swojej matki. Wszyscy wierzyli, że rozliczy się z nimi ojciec, ale w tej sytuacji... Jego list... dobrobyt, który w nim opisywał... Kate po­ patrzyła na półki z resztkami towaru i starą, pustą, zardze­ wiałą kasę stojącą na kontuarze. Musi zdobyć pieniądze. Nie miała innego wyjścia. Jeśli tego nie zrobi, ciotka zabierze Michaelowi wszystkie, z takim trudem zarobione pieniądze, a on ma na utrzymaniu żonę i dziecko, nie mówiąc o pozostałych braciach. - Nie każda działalność gospodarcza jest zakazana. - Landerfelt spojrzał na nią dwuznacznie. - Są pewne ro­ dzaje usług... - Wynika z tego, że nie wolno mi przejąć sklepu ojca, ale mogę zająć się jakąś inną działalnością? Nie słyszała nigdy o równie idiotycznym prawie. Była jednak gotowa wykonywać każdą pracę, byle tylko zdo­ być pieniądze i wrócić do Irlandii. Landerfelt uśmiechnął się. - Tak, do diabła! Pewien rodzaj... hm... działalności będzie dobrze widziany w Tinderbox. - Obmacał ją wzro­ kiem, zatrzymując się na piersiach. - Jeśli dobrze mnie pa­ ni rozumie? Nagle spostrzegła, że wszyscy zebrani w sklepie gór-

nicy patrzą nanią głodnymi oczami. A więc nie chodzi o prowadzenie garkuchni na przykład. Doskonale pojęła aluzję Landerfelta i krew się w niej zagotowała. - Jestem pewna, że źle zrozumiałam to, co pan miał na myśli - powiedziała. Eldridge Landerfelt zachichotał z lepką słodyczą. - A zatem do jutra mogę dysponować ziemią i budyn­ kiem? - zapytała. - Rozumiem, że także mogę zatrzymać i konia, i muła? Postanowiła, że sprzeda zwierzęta razem z całym ma­ jątkiem, aby zdobyć fundusze na oddanie długu i podróż do domu. Gdy zabrakło ojca, nie miała najmniejszego po­ wodu, by tu pozostawać dłużej, niż trzeba. - Do piątej. - Landerfelt sięgnął do kieszeni i wyciąg­ nął pięknie zdobioną sakiewkę. - Chyba że chce pani to wszystko sprzedać natychmiast? - Panu? - Owszem. Wziął ją za rękę, a ona zesztywniała. Uroczy uśmie­ szek, który pojawił się na jego twarzy, spowodował, że chciała go uderzyć. Pozwoliła jednak, aby wysypał zawar­ tość sakiewki na jej dłoń. Spoglądała na sześć złotych dziesięciodolarówek. - O mój Boże! - Vickery wybałuszył oczy. Kate prędko zrobiła rachunek, uwzględniając inflację, która wybuchła ubiegłej nocy, ponieważ rozeszła się plotka, że ulice kalifornijskich miast wybrukowane są złotem. Nie umiała czy­ tać, ale znała się na liczbach. Całe lata liczenia nędznych pen­ sów, za które musiała utrzymywać braci i lekkomyślnego ojca, nauczyły ją trudnej sztuki handlowych negocjacji. - Zwariowałeś, Landerfelt? Za to można by kupić co najwyżej jakąś szkapę.

Kate zgadzała się z tym. Przyjrzała się grubo ciosanej sylwetce trapera, który wypowiedział te słowa. Dotąd go nie zauważyła. Z ramionami skrzyżowanymi na piersi opierał się o stos drewna w pobliżu wejścia do sklepu. Biła z niego duma, jakby był właścicielem całej okolicy. Kate oblała się rumieńcem pod jego chłodnym spojrze­ niem, którym omiótł jej postać. Nie był ubrany jak inni w wełniane spodnie i flanelową koszulę. Futro i skóry kró­ licze okrywały go od stóp do głów. Nie widziała nigdy ta­ kiego futra. Boże! Wyglądał wspaniale! Niesforne czarne włosy, wbrew modzie długie, i jeszcze czarniejsze oczy! Zmusiła się, żeby znów spojrzeć na pieniądze. To, co zaoferował jej Landerfelt, z trudem starczyłoby na powrót do San Francisco i nocleg, lecz nie na spłatę długu i po­ dróż do domu. Nie! Potrzebowała grubo ponad tysiąc do­ larów, a może nawet dwa tysiące. Przy obecnych cenach mogła tylko zgadywać. Patrzyła, jak traper przepchnął się przez zebranych i stanął za Eldridge'em Landerfeltem. Zwrócił na nią swe ciemne oczy, aż poczuła wewnętrzny dreszcz. Był wyższy, niż myślała, i wyglądał na człowieka niebezpiecznego. Je­ go lewy policzek przecinała brzydka szrama. Pamiątka po krwawej bójce, a może podpis niedźwiedzia? - zastana­ wiała się. W tym dzikim miejscu wszystko było możliwe. Popatrzył na nią, jakby dokładnie wiedział, o czym my­ ślała. Kate poczuła nagle, że jest jej zbyt gorąco w tym pomieszczeniu. - To za mało i ty o tym wiesz - powiedział. Landerfelt odwrócił się do niego. - Za mało? Więc czemu nie dasz tej małej panience więcej ze swoich pieniędzy, Crockett, o ile jakieś jeszcze ci zostały?

Przez tłoczących się górników przeszedł szmer. Na szyi trapera nabrzmiały grube żyły, czarne oczy jeszcze po­ ciemniały, a wyraz twarzy skojarzył się Kate z groźnymi, posępnymi skałami na wybrzeżu w Wicklow. - To moja cena - powiedział do niej Landerfelt. Strząsnął popiół z cygara na ladę. - Bierz lub nie. Kate spojrzała na monety i na triumfalną minę Lander- felta. Tak, była samotną kobietą na obcej ziemi, ale nikt nie zrobi idiotki z Kate Dennington! - pomyślała. Nie wiedziała nic o cenach i wartości ziemi, ale było jasne, że kupiec chce ją ordynarnie oszukać. - Zabierz swoje pieniądze - powiedziała twardo i rzu­ ciła złote monety na ladę. Landerfeltowi opadła szczęka. O mało co nie zgubił cy­ gara. - Ha! - Crockett uśmiechnął się do dziewczyny. Za­ uważyła jego zęby. Były białe i równe. Z bliska, z brzydką szramą i spaloną na brąz skórą, nie był podobny do żad­ nego z mężczyzn, jakich spotkała podczas swej długiej po­ dróży. A widziała setki imigrantów podążających na złotonoś­ ne tereny. Głos Crocketta, jego sposób zachowania były niemal... wykwintne. Było w nim coś, co trudno było określić, ale co wskazywało, że nie jest stworzony do ta­ kiego życia, jakie wiódł. Był... po prostu inny niż wszyscy wokół. W jednej chwili cały sklep wypełniła wrzawa i krzyki. Górnicy pchali się do przodu, przygważdżając Kate do kontuaru. Co do diabła? - Może sprzedasz mi ten ostatni słoik brzoskwiń?! - krzyczał przysadzisty górnik z okrągłymi policzkami, wskazując na półkę.

- Wezmę wszystkie puszki, jakie jeszcze zostały! - wrzasnął inny. Kilkunastu górników wywrzaskiwało swoje zamówie­ nia. Kate poczuła zawrót głowy. Co ma robić? Landerfelt i Vickery zostali zepchnięci na bok przez napierający tłum. Poszukała notariusza, prosząc go wzrokiem o pomoc. Vickery tylko wzruszył ramionami, starając się nie zgubić okularów i teczki wypchanej papierami. Jedno było dla niej jasne. To ciągle był jej sklep aż do piątej po południu następnego dnia. Tak, sprzeda cały towar i...? Nie myślała, co dalej. W sekundę znalazła się za ladą, sięgając po ostatni słoik brzoskwiń. - Ile płacę? - zapytał górnik. Ile? Boże, nie miała pojęcia. Była w Kalifornii dopiero od kilku dni. Waluta, ceny i pieniądze były dla niej zupeł­ nie obce. Zwłaszcza ceny wydawały się rosnąć z godziny na godzinę. Górnik położył na ladzie mały skórzany wo­ reczek i wskazał na małą, dziwnie wyglądającą wagę. - Wezmę też woreczek mąki. - Otworzył skórzaną sa­ kiewkę i wysypał trochę błyszczącego proszku na wagę. - Wystarczy? Co to jest? - pomyślała Kate. Spojrzała na kupkę bły­ szczącego piasku i nagle wszysto zrozumiała. - Ach... - zająknęła się. -To... złoto? Ten człowiek chciał jej płacić złotym piaskiem. Ale ile powinien zapłacić? Jak miała ocenić wartość złota, które jej dał? Poczuła, że pocą się jej ręce i wytarła je o swoją jedyną suknię. W panice spojrzała w górę, prosto w czarne oczy mężczyzny, który jako jedyny miał odwagę sprzęci-

wić się propozycji Landerfelta. Traper Crockett! Ciekawi­ ło ją, dlaczego postanowił jej pomóc. Czym się kierował? - Odsuń się, panienko! - Zanim zdążyła zaprotesto­ wać, wszedł za ladę, a jego ręce dotknęły wagi. Z szuflady schowanej pod ladą wyciągnął zniszczone drewniane pu­ dełko. W środku była kolekcja metalowych cylindrów o zwiększającej się objętości, od malutkiego wielkości pa­ znokcia, do dużego jak dłoń. Były z mosiądzu. Patrzyła zafascynowana, jak Crockett umieścił kilka najmniejszych na szali. Zdziwiła się, jak szybko zrównoważył ciężar od­ ważników ze złotym piaskiem. - Więcej - powiedział. Górnik z tłustymi policzkami ostrożnie dosypał złota z woreczka na szalę. - Wystarczy. - Crockett przesunął brzoskwinie po la­ dzie i wskazał na wielki worek mąki stojący na podłodze. - Trzy dolary za brzoskwinie i dziesięć za mąkę - po­ wiedział. - Trzynaście dolarów? - Kate była oszołomiona. Prze­ liczyła w myślach, że za tę sumę mogłaby wyżywić siebie i braci przez miesiąc... - Tak jest. - Crockett wykrzywił usta. - Nie podniecaj się za bardzo. Dennington na pewno zapłacił pięć dolarów za mąkę w Sacramento i pięć za dostawę. Bóg wie, ile ko­ sztowały brzoskwinie. Kate zauważyła, że Crockett przyglądał się jej. Stał zbyt blisko. Tak blisko, że futro, którym obszyta była jego kurtka, dotykało jej ręki. Starała się odsunąć, lecz było to niemożliwe, gdyż rzesza górników napierała na kontuar, starając się kupić resztę towaru ze sklepu. - Ale ceny! Skąd wiesz, ile co kosztuje? - zapytała Kate.

- Mei Li! - Crockett skinął na młodą Chinkę, którą Kate zauważyła przed wejściem do sklepu. Potem zrobiło się zamieszanie i straciła ją z oczu, aż do chwili, kiedy jej czarna głowa wyłoniła się po drugiej stronie lady. Miała piękny uśmiech i strój, którego Kate nigdy przedtem nie widziała. - Czy potrzebować moja pomoc? - zapytała. - Tak! - Crockett wręczył jej listę wyciągniętą spod kontuaru. Pewnie cennik, domyśliła się Kate. Niestety nie umiała czytać. Wyglądało na to, że oboje, dziewczyna i Crockett, wię­ cej wiedzą o interesach w sklepie jej ojca, niż Kate mogła się spodziewać. Postanowiła później spytać o to pana Vi- ckery'ego. - Panna Dennington może potrzebować pomocy. - Crockett spojrzał na nią badawczym wzrokiem. Skinęła głową, zastanawiając się nad motywami, jakimi kierował się traper, choć zarazem była mu wdzięczna za pomoc. Mei Li natychmiast zaczęła obsługiwać kolejnych klientów. Landerfelt wyszedł z kąta, do którego został we­ pchnięty wraz z Vickerym. Wypluł niedopałek cygara na podłogę i wyszedł ze sklepu na błotnistą drogę, dumnie nazywaną przez mieszkańców Main Street. Uśmiech znik­ nął z twarzy Crocketta. Ponurym spojrzeniem odprowa­ dził Landerfelta do drzwi. Zanim Kate zdążyła mu podzię­ kować, przepchnął się przez ciżbę i wyszedł. - Kim, na miłość boską, jest ten człowiek? - spytała Kate. - To Will Crockett - powiedziała Mei Li, nie przery­ wając następnej transakcji. Kate przyglądała mu się przez okno. Stał przed sklepem

Landerfelta, z rękoma wzdłuż ciała, z zaciśniętymi pię­ ściami. Wyglądał tak, jakby na kogoś czekał. Może na właściciela? Obaj mężczyźni nie darzyli się sympatią, to pewne... - Jest traperem? - Tak, handlować skóra. Kate już się tego domyślała po jego ubraniu. Ciągle jed­ nak miała wrażenie, że bardziej pasuje do salonu i nie­ dzielnych herbatek. Nie wiedziała zbyt dużo na ten temat. Dwuizbowe mie­ szkanie, które dzieliła z ojcem i czterema braćmi, niewiele miało wspólnego z takim życiem. - Mieszka w Tinderbox? - Nie, Crockett mieszkać na północ, na Alaska. Polo­ wać na bobra i lisa. Tam być dobre futra. Jego statek od­ pływać za kilka dni. - Naprawdę? - Czyżby jednak był prawdziwym trape­ rem? - Czy ty zatrzymać sklep? - C... co? - Nie słuchała. Spojrzenie miała utkwione w Willu Crocketcie. - Ach, sklep. Nie, nie mogę... Pan Vickery powiedział, że takie jest prawo. Samotna kobieta nie może prowadzić interesów. - Żadnych przyzwoitych interesów, dodała w myślach ze wstrętem. Nie, musi to wszystko sprzedać. Potrzebuje pieniędzy na powrót do domu. Musi być pewna, że Michael i Sean nie wylądują w więzieniu za długi. Siostra jej matki nie odpuści ani pensa. Pożyczyła jej pieniądze, bo miała nadzieję, że wzboga­ ci się dzięki fortunie, którą miał zrobić jej szwagier w Ka­ lifornii. - Nie, nie sprzedać - powiedziała Mei Li. - Nikt nie

dać dobra cena. Oni chcieć tylko złoto, nie sklep. Ciebie oszukać! Dziewczyna miała rację, a śmieszna oferta Landerfelta była tego najlepszym dowodem. Kate spojrzała na twarze górników walczących o resztki pozostałych w sklepie to­ warów. Zobaczyła w ich oczach desperację i chciwość. Głód złota. - Ty prowadzić sklep dla zysk, a Mei Li ci pomagać. - To niemożliwe. - Kate potrząsnęła głową. - Pan Vickery powiedział... - Wiem, wiem. Żadna samotna kobieta, żadna imi- grantka... Mei Li dodała coś niezrozumiale, pewnie po chińsku. - A więc jedynym wyjściem jest...? - To być łatwe. - Mei Li spojrzała znad wagi. - Ty wyjść za mąż. - Co? - O mało nie upuściła ostatniego kawałka masła na podłogę. - Will Crockett być dobry wybór. On cię lubić. Ja wi­ dzieć to w jego oczy. Kate usiadła z wrażenia na stołku stojącym za ladą i przygładziła swoje płomienne, niesforne włosy. Hałas robiony przez górników ucichł, gdy jej wzrok pomknął przez okno na drugą stronę ulicy i zatrzymał się na wspa­ niałej postaci ubranej w skóry i futro. Zmrok zapadał, a Will Crockett nie widział zapalanych świateł latarni, tyl­ ko patrzył w okno przedsiębiorstwa Landerfelta. A może... rzeczywiście... Will Crockett? Słodki Jezu, co to za pomysł?!

ROZDZIAŁ DRUGI To był szalony pomysł. Nigdy by mu nie przyszedł do głowy, nawet gdyby mógł odegrać się naLanderfelcie. Pomysł, aby ożenić się z córką Denningtona, jako żywo przypomniał mu o wydarzeniach, które spowodowały, że znalazł się właśnie tu, na Zachodzie. Spojrzał na niepasującą do otoczenia, malowaną minia­ turę, opartą o kilof w witrynie sklepu Landerfelta, i ode­ pchnął ten pomysł jak najdalej. Znów na niego patrzyły niebieskie oczy Mary Kate Dennington. Do tej pory był przekonany, że to oczy żony Denningtona. W ciągu ostatnich miesięcy wiele razy wi­ dział, jak irlandzki kupiec wyciągał z kieszeni pamiątko­ wy portrecik i z miłością spoglądał na tę dziewczynę. Po­ wtarzał wówczas: „To moja Mary Kate". Teraz Will przyglądał się temu obrazkowi. Namalował go dobry artysta. Zastanawiał się, co tak naprawdę zwró­ ciło jego uwagę na Kate Dennington? Nie była ładna. Od dzieciństwa wpajano mu zupełnie inny ideał kobiety. Za to na pewno była silna. Will podziwiał sposób, w jaki sta­ wiła czoło Landerfeltowi. A zresztą... Najważniejsze, że Dennington był uczciwym człowiekiem, jednym z niewie­ lu w Tinderbox, którzy zasługiwali na szacunek. Jedyne, co mógł zrobić przed wyjazdem, to upewnić się, że Lan- derfelt nie wykorzysta jego córki i nie zabierze jej tego, co się jej należy. W tym tygodniu, jak zresztą w każdym

innym, zrobił już wystarczająco wiele szwindli. Will wsa­ dził rękę do pustej kieszeni, gdzie do niedawna miał pie­ niądze oszczędzane przez kilka miesięcy. Za trzy dni chciał za to opłacić podróż statkiem z San Francisco do Sitki i wrócić do handlu skórami. Nieuczciwość Landerfelta sprawiła, że wszystko przepadło, także koń i najlepsza strzelba. Jedyne, co mu zostało, to ubra­ nie na grzbiecie. Wystawił twarz na deszcz i zamknął oczy. Kiedy je otworzył, zobaczył Landerfelta, który z wykrzywioną gębą stał za kontuarem. Popatrzyli na siebie przez szybę wy­ stawy. Jak on, u diabła, zdobył tę miniaturę? Dennington za­ wsze trzymał ją przy sobie. Chorował ciężko przez prawie rok. Will widywał się z nim, kiedy tylko przyjeżdżał do miasta. Niespodziewanie stan Irlandczyka poprawił się na tyle, że doktor Mendenhall stwierdził całkowite wyzdrowienie, ale we wtorek rano znaleziono Liama Denningtona mar­ twego w łóżku. Tak po prostu! A chwilę potem miniatura została wystawiona na sprzedaż w sklepie Landerfelta. - To wykapana podobizna panny Kate! Will odwrócił się na dźwięk znajomego głosu. Od tygo­ dni nie widział Matta Robinsona, jedynego przyjaciela, ja­ ki mu pozostał po śmierci Denningtona. Mimo że Matt był nieco młodszy od Willa, ale to on, jako że wychował się na pograniczu, nauczył go, jak przetrwać w tym dzikim kraju. Przekazał mu trudną sztukę polowania, wprowadził w tajniki handlu, pokazał, jak przeżyć w tej krainie. Lecz bobry zostały wytępione i Matt uległ tej samej namiętno­ ści, co każdy rzeźnik, piekarz czy wytapiacz świec zmie­ rzający do Kalifornii. Była to gorączka złota. Will zacisnął zęby. Matt gwizdnął, zobaczywszy miniaturę. - Widziałem ją dwa dni temu w Sutter's Fort. Nie miałem pojęcia, że to córka Denningtona. Niepodobna do niego.

Will popatrzył w stronę sklepu Denningtona akurat w tym momencie, gdy zaaferowana Kate wyszła na dwór po swoją torbę podróżną, którą zostawiła na zewnątrz. Cud boski, że nikt jej nie ukradł. Po raz setny Crockett objął wzrokiem jej smukłą figurę i burzę rudych włosów otaczających lekko piegowatą buzię. Spojrzała na niego szybko i poczuła dziwny niepokój. - Widać, że ją zauroczyłeś. - Matt szturchnął go ło­ kciem i Will powrócił na ziemię. Chyba zwariował, chcąc jej pomóc. Ostatnia rzecz, jaka mu potrzebna, to zapląta­ nie się w kolejny problem z imigrantami. Już raz zaanga­ żował się w podobną sprawę i dokąd go to zaprowadziło? Już czas na zmianę tematu. - Co sprowadza cię do miasta, Matt? Jak idzie kupno złotonośnej działki? - Jakoś idzie, dlatego tu jestem. Myślałem, że spróbuję je­ szcze raz cię przekonać, abyś ze mną pojechał. Co ty na to? Will spojrzał twardo i wyczytał w jego oczach to, czego przyjaciel nie powiedział. - Więc już słyszałeś? - Co miałem słyszeć? - Nie udawaj. Dobrze wiesz, o czym mówię. Całe mia­ sto aż huczy od plotek o mojej głupocie. Matt uśmiechnął się. - Nie jesteś głupcem. Gdybym miał pieniądze, zrobił­ bym to samo dla tego starego Chińczyka. Will tylko parsknął. Mei Li wyszła ze sklepu Denningtona i ruszyła za mia­ sto, w stronę chińskiego obozu. Uśmiechnęła się nieśmiało do Matta. Ten zerwał czapkę z głowy i gapił się na nią jak uczniak, dopóki nie zniknęła za rogiem. - Jesteś dla niej słodki jak ulepek - powiedział Will. - Już od miesięcy prosisz się o kłopoty.

- Wiem. Will uśmiechnął się. - Wiedziałem, że jest jakiś powód, dla którego cię lu­ bię. - Popatrzył na Landerfelta, obserwującego ich przez okno, i uśmiech zniknął mu z twarzy. - Mówię poważnie. Jeśli naprawdę masz zamiar zalecać się do tej dziewczyny, uważaj, kogo masz za plecami. Matt otrząsnął się z wizerunku uroczej Chineczki. - Miałem nadzieję, że dołączysz do mnie... - wrócił do spraw bardziej konkretnych. - Och, nie! Tylko nie ja. Jestem już w drodze do... - Przecież wszystko straciłeś. Pieniądze, broń, strzel­ bę... wszystko! Will napotkał pełne zrozumienia spojrzenie przyjaciela. - Tak - odpowiedział sucho. - A więc nie masz nic do stracenia. Pomóż mi zdobyć działkę, a nim spadną pierwsze śniegi, będziemy obrzyd­ liwie bogaci. Matt miał rację, mówiąc „obrzydliwie". Gorączka zło­ ta, a raczej to, co za jej przyczyną zrobiono z tym kiedyś nieskalanym miejscem i żyjącymi tu uczciwymi ludźmi, było wręcz niewyobrażalne. - Przykro mi, Matt, ale to nie dla mnie - powiedział Will. - Zupełnie cię nie rozumiem. Powody były dla Willa całkiem jasne, ale Matta to nie dotyczyło. Spojrzał znów na miniaturkę w witrynie sklepu Landerfelta. - Każdy jest kowalem swojego losu, Matt - westchnął. - Każdy z nas żyje na swój sposób. - A zatem wciąż uparcie jedziesz na Alaskę? - spytał Matt.

Will popatrzył na wizerunek Mary Kate Dennington, na jej dumne irlandzkie rysy i błyszczące niebieskie oczy. - Tak, jadę. - A jak tam dotrzesz? - Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że choćbym miał przejść przez piekło, i tak wsiądę na ten statek. Było już prawie ciemno i tak zimno, jak niemal każ­ dego dnia w Dublinie. Kate stała nad grobem ojca. W głowie miała pewien plan. Tylko jak miała go wcie­ lić w życie? Było zimno i mokro, lecz zasłużyła sobie na to. Była głupia, pożyczając pieniądze od ciotki pod zastaw kolej­ nego, szalonego pomysłu ojca. Klęknęła w błocie i poło­ żyła rękę na rozmiękłej ziemi. O czym wtedy myślałeś, tato? - westchnęła w duchu. W tym cały problem, że jak zwykle nie myślał. Liam Den­ nington był niepoprawnym marzycielem i ryzykantem. W po­ goni za legendarnym garncem złota przeszedłby na drugą stro­ nę tęczy. Kate uśmiechnęła się do swoich wspomnień. Z trudem uniosła się z kolan i stanęła na drżących nogach. Wreszcie dopadło ją wyczerpanie, a wraz z nim znajome uczucie rozpaczy. Mocno zacisnęła pięści, aby pozbyć się przykrych wrażeń i choć na chwilę zapomnieć o przygnębia­ jącym smutku. Jej wzrok padł na zalesione wzgórze, nad któ­ rym błyszczała łuna ognisk. Wśród drzew prześwitywały mi­ goczące światełka. Tam był obóz poszukiwaczy złota. „Gór­ ników", jak ich tutaj powszechnie nazywano, chociaż na do­ brą sprawę wcale nimi nie byli. Główna, a zarazem jedyna ulica w mieście była pusta, ciemna i cicha. Kate wytężyła wzrok. Jedno ognisko przy­ ciągnęło jej uwagę. Siedzący przy nim mężczyzna osłaniał

się przed deszczem peleryną z impregnowanej skóry. To nie był górnik. Will Crockett był traperem i lada dzień wybierał się na północ. Wręcz wyśmienicie pasował do jej planów. Teraz musiała tylko zebrać się na odwagę, by go o to poprosić. Poprzez szum deszczu dało się słyszeć rzewną melodię, którą ktoś wygrywał na skrzypcach. Kate nagle wspo­ mniała swój dom pod Dublinem, chociaż tak naprawdę Tinderbox nie przypominało żadnego miejsca, które znała w Irlandii. To był przedziwny, zupełnie nowy i nieznany świat, a ona była tu całkiem obca. Landerfelt dal jej to dziś wyraźnie do zrozumienia. Był pompatyczny i gładki na zewnątrz, ale spostrzegła groźny błysk w jego oczach, gdy Crockett podszedł do niego. Kto wie, co może zrobić ten kupiec, aby zapewnić sobie monopol na handel w osadzie? - przebiegło jej przez głowę. Prócz Landerfelta były przecież też inne niebezpieczeństwa. Przez całe popołudnie do miasta przychodzili górnicy ze wzgórza, gdzie rozparcelowano złotonośne działki. Przychodzili wy­ łącznie po to, aby na nią popatrzeć. W krótkim czasie zorien­ towała się, że jest tu jedną z nielicznych białych kobiet. Odkąd dwa dni temu opuściła Sutter's Fort, nie widziała żadnej podobnej do siebie kobiety, tylko Indianki i kilka Chi­ nek. Nie pasowała do tego otoczenia. Jej miejsce było w do­ mu, przy braciach. Potrzebowali jej i polegali na niej przez wszystkie lata, które minęły od śmierci matki. Po sprzedaniu towaru, który jeszcze pozostał w sklepie, Kate zdobyłaby pieniądze na podróż do San Francisco. Gdyby w dodatku za rozsądną cenę pozbyła się konia i muła, to wystarczyłoby jej na dach nad głową i jedzenie. Ale co dalej? Być może udałoby się jej znaleźć pracę w pralni lub w innym przyzwoitym miejscu... W ten sposób zarobiła-

by na spłatę długu i bilet powrotny. Ale to będzie trwało miesiące! - westchnęła w duchu. Była już w San Franci­ sco i poznała „wygody" mieszkania w tanich hotelikach, zbudowanych z drewna i płótna. Było to mało zachęcają­ ce. Cienkie ściany, zza których dochodziły niczym nietłu- mione odgłosy spotkań pomiędzy „przedsiębiorczymi" kobietami a ich przelotnymi gośćmi... Nie, postanowiła twardo. Póki co, na razie pozostanie w Tinderbox. Tu przynajmniej, powodowane pamięcią o jej ojcu, stanęły przy niej dwie życzliwe dusze: urocza Chineczka i taje­ mniczy, niezwykły traper. No i Kate miała swój plan... Nagle gdzieś za nią trzasnęła gałązka. Wyrwana z za­ dumy Kate odwróciła się gwałtownie. - Co pani tutaj robi na tym deszczu? O Chryste, jest pani całkiem przemoczona! Mokre włosy, suknia zabłoco­ na. - Crockett stał dwa kroki od niej. Podkradł się niczym duch, niczego nie zauważyła. - Niech pani wraca do do­ mu. Tu nie jest bezpiecznie. Tylko otuliła się mocniej mokrym szalem i ruszyła w kierunku gasnącego ogniska Willa. - Powinna pani być u Vickery'ego. - Obojętnym ge­ stem podał jej natłuszczoną króliczą skórę. - Przecież miała pani u niego przenocować, prawda? - Owszem, miałam. Pan Vickery był bardzo łaskawy. Nocleg w domku ojca nie był dla niej bezpieczny. Żona prawnika na krótko wy­ jechała z miasta, lecz Yickery zgodził się przyjąć Kate na jedną noc, mimo że niektórym mogło wydawać się to nie­ właściwe. Był jednak notariuszem i zaufanym powierni­ kiem Liama Denningtona, więc Kate też powinna mu za­ ufać. Zresztą czy miała inne wyjście? - Niech pani wraca do Irlandii, panno Dennington.

Tinderbox nie jest miejscem dla samotnej kobiety. Dla ko­ biety takiej jak pani. - Jak ja? Co on sobie myśli, że niby kim ja jestem? - żachnęła się w duchu. Co prawda zgadzała się z jego radą, ale z cał­ kiem odmiennych powodów. Miała do spłacenia dług i była potrzebna braciom. Nia bała się jednak ani ciężkiej pracy, ani trudnym warunków życia. Tak czy inaczej Will Crockett zaskakiwał ją coraz bardziej. - Mam zamiar wrócić tak szybko, jak tylko się da - powiedziała lekko nadąsanym tonem. - To świetnie - mruknął. - Ale jest coś, co przedtem musi pan dla mnie zrobić. - Ja? - zdziwił się. Popatrzył na nią, ciemne oczy roz­ błysły mu w blasku ognia. - Pani ojciec był moim przy­ jacielem. Zrobię, co będę mógł, ale jutro wyjeżdżam i nie zamierzam wracać. Jakby od niechcenia jego oczy omiotły jej sylwetkę i na­ gle, zawstydzony, szybko spojrzał gdzieś w bok. Kate owi­ nęła się ciaśniej futerkiem, świadoma, że mokra suknia ściśle opina jej ciało, wyraźnie podkreślając linię nóg i bioder. - Właśnie dlatego to musi być pan, panie Crockett. Pan i nikt inny. Odwrócił się do niej i popatrzył na nią przez lekko zmrużone powieki. Jego oczy znów były czarne. Czarne niczym dublińska noc na Liffey Quay. - Czego pani właściwie chce ode mnie, panno Den- nington? Policzki zapiekły ją żywym ogniem na myśl, że musi mu się oświadczyć, lecz zdobyła się na odwagę i wyznała: - Chcę zostać pańską żoną!

ROZDZIAŁ TRZECI Wszyscy mężczyźni w Tinderbox z zachwytem przyję­ liby jej oświadczyny, ale nie Will Crockett. Wzgardził jej ręką i odesłał Kate do Vickery'ego. Kilka godzin niespokojnego snu, spędzonych w stru­ gach deszczu pod uschniętym dębem, nie polepszyło jego samopoczucia. Wciąż myślał o tej rozmowie. A teraz, w świetle dnia, wydawało mu się, że postąpił głupio. Miał przecież taki sam pomysł. Chciał ożenić się z nią pro forma, wyłącznie dla zysku. Skorzystałyby na tym obie strony. Dlaczego więc nie powiedział „tak" na jej prośbę? Och, dobrze to wiedział. Bo jej słowa przywo­ łały złe wspomnienia. W chwili gdy Kate zaproponowała mu ślub, przemieniła się w jego oczach z potrzebującej pomocy córki ciężko pracującego Irlandczyka w ozdobę filadelfijskiej śmietanki towarzyskiej. W Sherrilyn Rogers Browning. Kate posłała mu pełen nadziei, rozbrajający uśmiech, a on widział w tym interesowny grymas Sherrilyn. Cro­ ckett, naprawdę jesteś idiotą! Zrolował skórzaną derkę i odrzucił ją na bok. To prze­ cież, do stu diabłów, nie była Filadelfia, a córka Denning- tona nie była kolejnym pionkiem grze, którą prowadził je­ go ojciec. Ten rozdział życia miał już za sobą. Wszystko skończone. Will podniósł z ziemi mokrą bo­ brową czapkę i wzrokiem zaczął szukać konia. Gdzie też

on uciekł?... O cholera! Zapomniał, że koń spędził noc w suchym boksie w stajni Landerfelta. Will wcisnął czap­ kę na głowę, wziął pod pachę królicze skórki i ruszył w drogę. Jeśli będzie miał odrobinę szczęścia, to może uda mu się zabrać do Sutter's Fort wozem ciągniętym przez muły. Zawsze potrzebowali zapasowego woźnicy. Najwyższy czas uciekać z miasta, zanim przyjmie ofer­ tę Kate. Ta dziewczyna na pewno nie była pokroju Sher- rilyn, ale też nie wydawała się aż tak bardzo niewinna, za jaką chciałaby uchodzić. Toż nie uroniła ani jednej łzy, gdy dowiedziała się o śmierci ojca! A któraż kobieta nie rozszlochałaby się w takiej chwili? Przecież jej ojciec wcale nie był taki jak jego. Kochał córkę gorąco. Ta mała scena przy grobie też nie zrobiła na nim wrażenia. Znowu to samo. Łez ani na lekarstwo, tylko deszcz. Jej piękne oczy były czyste i zimne jak oczy drapież­ nika. Chyba to przede wszystkim zniechęciło go do tego małżeństwa. Kopnął kamień i poszedł w kierunku przystanku na Main Street. Rozczarowała go, ot co! Myślał, że należała do innego świata niż ten, z którego on pochodził i do którego nie za­ mierzał wracać. Nic z tego. Nie była inna. Liam Dennington nie mówił wiele o Irlandii i rodzinie... z wyjątkiem mocno przesło­ dzonych opowieści o swojej córce. Will nie miał pojęcia, czy Irlandczyk pochodził z dobrej rodziny, czy był zwy­ kłym robotnikiem. Znoszona suknia Kate i jej stare buty świadczyły o tym drugim. Jednak w tych czasach człowiek nie mógł być pewnym niczego. Gorączka złota dała Kalifornii jedyną rzecz, któ­ rą Will pochwalał: uczyniła ludzi równymi. Niemal

wszystkich. Prostacko wyglądający górnik, który mijał go na ulicy, w swoim poprzednim wcieleniu mógł być zarów­ no adwokatem, jak właścicielem ziemskim lub robotni­ kiem na kolei. Kate Dennington w niczym nie przypomi­ nała szlachcianki w żałobie, za jaką z początkują uważał. A może jednak zbyt pochopnie odrzucił propozycję mał­ żeństwa? Musiała przecież wyjść za mąż, aby zatrzymać sklep... Dlaczego więc nie za niego? Zmarszczył brwi, zastanawiając się nad jej słowami. To nie miało większego sensu. Czemu powiedziała, że to musi być właśnie on? Stwierdziła wyraźnie: „Pan i nikt inny". Przecież na dobrą sprawę dosłownie każdy facet nadawał się do jej pla­ nów. Dlaczego więc miało to dla niej aż takie znaczenie? Zanim dotarł do stajni, wiatr rozpędził chmury i wze­ szło słońce. Niebo było błękitne i czyste, a świeże jesien­ ne powietrze niepodobne do żadnego, którym do tej pory oddychał. Przypomniało mu to wielkie przestrzenie przy­ graniczne, które kochał. Pod wpływem impulsu odwrócił się w stronę wzgórza, gdzie stał dom Johna Vickery'ego. Znów ożyło w nim wspomnienie szczupłej kibici Kate i jej zaokrąglonych bioder. Will uśmiechnął się lekko, co zdarzało mu się niezmiernie rzadko. Może jednak zdobędzie pieniądze na podróż i na zwrot tego, co winien jest jeszcze Landerfeltowi? Osłaniając oczy przed słońcem, Kate spojrzała na wę­ gle zmieszane z błotem. To była pozostałość po ognisku Crocketta. W duchu podziękowała Bogu, że traper nie przyjął jej niewczesnych oświadczyn. Zeszłej nocy musia­ ła chyba mieć źle w głowie. Sto różańców jej nie wystar­ czy na zmycie tego grzechu. Musi zacząć modlitwy jesz­ cze dziś wieczorem.