Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 116 497
  • Obserwuję513
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań682 741

Brown Sandra - Piętno skandalu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Brown Sandra - Piętno skandalu.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse B
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 443 stron)

PIĘTNO SKANDALU SANDRABROWN

PROLOG Nowy Jork, 1990 Wracała do Palmetto. Jadę Sperry stanęła przy oknie swego biura, uchyliła ża­ luzje i spojrzała z wysokości dwudziestego piętra na za­ pchaną samochodami okolicę Lincoln Center. Silne podmu­ chy zimnego wiatru rozwiewały trujące spaliny wypluwane przez miejskie autobusy w brudne powietrze. Taksówki, jak oszalałe żółte żuki, poruszały się zygzakiem po zatło­ czonych jezdniach. Piesi płynęli nieprzerwanym strumie­ niem, przyciskając do siebie torby i pakunki. Kiedy Jadę przeniosła się do Nowego Jorku, miała ogrom­ ne problemy z przywyknięciem do tego ciągłego ruchu. Skrzyżowania zdawały się stanowić śmiertelne zagrożenie. Gdy stała przerażona na krawężniku którejś z ruchliwszych ulic w sercu Manhattanu, zastanawiała się, co pierwsze wgniecie ją w ziemię - pędząca taksówka, rozklekotany miejski autobus czy horda pieszych napierających od tyłu, zniecierpliwionych niepewnymi ruchami tej przyjezdnej. W każdej nowej, trudnej sytuacji Jadę chowała głowę w ramiona i parła do przodu. Nie poruszała się tak szybko jak miejscowi, słuchała uważniej i mówiła mniej gwałtow­ nie. Nie czuła się jednak onieśmielona, tylko inna. Nie wpo­ jono jej potrzeby pośpiechu. Tam, gdzie się wychowała, najbardziej zapracowanymi stworzeniami bywały ważki za­ wieszone nad przybrzeżnymi mokradłami w letni dzień. Zanim przyjechała do Nowego Jorku, zdążyła przywyk­ nąć do ciężkiej pracy i poświęceń. Przystosowała się i prze-

trwała, ponieważ jej uparta duma rodem z Karoliny Połu­ dniowej była tak samo charakterystyczna jak sposób mó­ wienia. Dzisiaj to wszystko przyniosło owoce. Setki godzin spę­ dzonych na snuciu planów i projektów oraz na ciężkiej pracy nareszcie zostały wynagrodzone. Nikt nie miał poję­ cia, ile trudu i łez kosztowało ją to, by móc powrócić do rodzinnego miasta. Wracała do Palmetto. Tam mieszkali ci, którym należała się kara, a Jadę miała szczery zamiar dopilnować, aby odpokutowali. Wymarzona zemsta wreszcie była możliwa. Teraz Jadę miała władzę. Nadal wyglądała oknem, ale niewiele z tego, co się działo na dole, do niej docierało. Widziała trawy kołysane wiatrem na nadbrzeżnych błotach. Czuła ostry zapach słonego po­ wietrza i rozkwitłych magnolii. W ustach miała smak wiej­ skiego jedzenia. Strzeliste sosny zastąpiły wieżowce, a sze­ rokie ulice zmieniły się w leniwie wijące się polne drogi. Pamiętała to powietrze - ciężkie i nieruchome. I hiszpański mech osypujący się z konarów starych dębów. Wracała do Palmetto. A kiedy tam przyjedzie, rozpęta się piekło.

1 Palmetto, Karolina Południowa, 1976 - Gadasz! - Jak Boga kocham! - Łgarz z ciebie, Patchett! - Jak myślisz, Lamar? Kłamię czy nie? Czy dobra dziwka potrafi założyć gumę tylko samymi ustami? Lamar Griffith popatrywał niepewnie na obu swych naj­ lepszych kumpli, Hutcha Jolly'ego i Neala Patchetta. - Nie wiem, Neal. Potrafi? - Po cholerę ja cię pytam? - szydził Neal. - Nigdy nie byłeś u dziwki. - A ty byłeś? - zarżał Hutch. - Jasne. Wiele razy. Trzej przyszli maturzyści zajmowali jeden z boksów baru „Dairy Barn". Hutch i Lamar siedzieli obok siebie na po­ krytej dermą ławie. Po przeciwnej stronie stolika o blacie z imitacji różowego marmuru rozpierał się Neal. - Nie wierzę w ani jedno twoje słowo - odezwał się Hutch. - Stary mnie tam zaprowadził. Lamar skrzywił się. - Nie było ci głupio? - Coś ty! Hutch spojrzał na Lamara ze złością. - On kłamie, ty głupku! - Odwrócił się z powrotem do Neala i spytał: - Gdzie jest ten burdel? Neal studiował swoje odbicie w szybie, w głębi boksu. Grzywa ciemnoblond włosów opadała mu nisko na brwi nad zmysłowymi, zielonymi oczami. Nieco podniszczona

marynarka w kolorach szkoły - kasztanowym i białym - była z fasonem zsunięta z ramion. - Nie mówiłem, że wziął mnie do burdelu. Powiedzia­ łem, że zaprowadził mnie do dziwki. Hutch Jolly nie był tak przystojny jak jego kumpel Neal. Był rosłym chłopakiem o niezgrabnych ruchach, szerokich, kościstych ramionach i miał przeraźliwie rude włosy. Jego uszy zdawały się wyrastać prostopadle z głowy. Przechylił się i oblizał mięsiste wargi, - Chcesz mi wmówić, że w tym mieście jest jakaś pro­ stytutka - powiedział konspiracyjnym szeptem. - Kto to jest? Jak się nazywa? Gdzie mieszka? Neal obdarzył kolegów leniwym uśmiechem. - Sądzicie, że zdradziłbym to takim jak wy? Zaraz bym się dowiedział, że dobijaliście się do niej, robiąc z siebie idiotów. Musiałbym się za was wstydzić. Zawołał kelnerkę i zamówił jeszcze jedną kolejkę cherry coli. Kiedy podano pieniące napoje, Neal wyjął ukradkiem srebrzystą piersiówkę z wewnętrznej kieszeni szkolnej ma­ rynarki i wlał sporą porcję alkoholu do szklanki. Dopiero teraz podał ją dalej. Hutch też sobie nalał bourbona. Lamar odmówił. - Nie, dzięki. Mam dość. - Tchórz - skomentował Hutch i trącił go łokciem w żo­ łądek. Neal wsunął piersiówkę z powrotem do kieszeni. - Mój stary powiada, że whisky i kobiety to dwie rzeczy, których mężczyzna nigdy nie ma dość. - Amen. - Hutch zawsze zgadzał się z tym, co mówił Neal. - Co o tym sądzisz, Lamar? - podpuszczał go Neal. - Jasne. - Ciemnowłosy chłopak wzruszył ramionami. Neal zmarszczył brwi w wyrazie niezadowolenia i oparł się wygodnie. - Coś ty taki humorzasty, Lamar? Jak nie potrafisz do­ trzymać kroku, to będziemy musieli się pożegnać. W oczach Lamara pojawił się niepokój. - Co konkretnie masz na myśli? - Mam na myśli rozróby, pieprzenie i chlanie.

- Jego mamusia nie lubi, jak on robi takie brzydkie rze­ czy. - Hutch po kobiecemu splótł wielkie, czerwone łapska, oparł na nich podbródek i zatrzepotał rzęsami. Mówił fal­ setem. Wszystko razem robiło idiotyczne wrażenie. Lamar potraktował jednak pogróżkę serio. - W piątek o mało nie wyrzygałem własnych flaków! - wykrzyknął. - Neal, pamiętasz, jak latem ukradłem te ar­ buzy, tak jak kazaliście! A kto kupił spray do graffiti na budynku poczty? Wybuch Lamara rozbawił ich. Neal wyciągnął rękę nad stolikiem i klepnął go po policzku. - Nieźle sobie radziłeś, Lamar. Naprawdę nieźle. - Nie był w stanie utrzymać powagi. Znowu wybuchnął śmiechem. Hutch rechotał, aż mu dygotały chude ramiona. - Lamar, ty wyrzygałeś więcej niż my obaj do kupy! Co myśli twoja mama o twoim wczorajszym kacu? - Niczego nie zauważyła. Zostałem w łóżku. Nudzili się. Niedzielne popołudnia zawsze były nudne. Co bardziej rozwydrzone dziewczyny dochodziły do siebie po sobotnich wyczynach alkoholowych i nie chciały, aby zawracano im głowę, a te porządne szły do kościoła. W nie­ dzielę nie odbywały się żadne zawody sportowe. A na ło­ wienie ryb czy krabów nie mieli dziś ochoty. Neal, pełen pomysłów prowodyr, wsadził ich do swego sportowego samochodu. Zaczęli objeżdżać miasto w na­ dziei, że coś się zdarzy. Przejechali kilkakrotnie główną uli­ cą, ale nic się nie działo. - Nie macie ochoty skoczyć do Walmart i trochę się ro­ zejrzeć? - zasugerował Lamar. - Nie - odpowiedzieli zgodnym chórem. - Mam! - powiedział Neal w przypływie fantazji. - Chodźmy do jednego z kościołów dla czarnuchów. Można by trochę namieszać. - Nic z tego! - Hutch gwałtownie pokręcił rudą głową. - Tata powiedział, że obedrze mnie ze skóry, jak znowu wy­ winiemy coś takiego. Ostatnim razem o mało nie wywoła­ liśmy rozruchów rasowych. - Ojciec Hutcha, Fritz, który był szeryfem, nieraz musiał ich poskramiać. Mogli jedynie wrócić do „Dairy Barn", licząc na to, że

coś się zdarzy. Dopóki składali zamówienia i zachowywali się w miarę porządnie, nie przeganiano ich. Oczywiście, przyszłoby im zapłacić niezłą grzywnę, gdyby złapano Nea­ la z butelką whisky. Ojciec Neala, Ivan, powiedział mu przed wyjściem, żeby absolutnie nie brał ze sobą piwa. - Dlaczego? - chciał wiedzieć Neal. - A dlatego, że Fritz wezwał mnie wczoraj rano. Był wkurzony. Powiedział, że Hutch wrócił w piątek wieczo­ rem zalany i że to ty przyniosłeś piwo. Oznajmił, że syn szeryfa nie może jeździć po mieście pijany i wzniecać awan­ tur. Dora Jolly też była wściekła. Obiecałem, że się tym zajmę. - No i? - I właśnie się zajmuję! - grzmiał Ivan. - Dziś wieczorem trzymaj się z daleka od piwa! - Chryste! - Neal wyszedł z domu trzaskając drzwiami. Kiedy był w samochodzie, roześmiał się pod nosem i po­ macał wewnętrzną kieszeń marynarki, w której ukrył sre­ brzystą piersiówkę z drogim bourbonem. Ivan nigdy się nie zorientuje. Teraz jednak radość, że wykiwał starego, znacznie osłab­ ła. Hutch pochłaniał drugiego hamburgera. Jego brak ma­ nier wyprowadzał Neala z równowagi. Jadł, jakby miał to być jego ostatni posiłek w życiu. Rwał wielkie kęsy, głośno przełykał i nawet nie starał się podtrzymać rozmowy. Lamar był lękliwym, bezwolnym dupkiem. Neal tolero­ wał go ze względu na jego poczucie winy. Można go było do woli znieważać i robić mu głupie kawały. Był układny i dość przystojny, ale tak naprawdę Neal tolerował go je­ dynie dlatego, by móc się na nim wyżywać. Dziś, jak zwykle, był zasępiony i nerwowy. Podrygiwał za każdym razem, kiedy się do niego zwracano. Neal po­ dejrzewał, że wieczne napięcie Lamara wynika z faktu, iż mieszka z matką. Ta stara jędza mogła każdego doprowa­ dzić do rozstroju nerwowego. Myrajane Griffith myślała, że jest nie wiadomo kim, bo wywodziła się z Cowanów. Kiedyś Cowanowie byli najpo­ tężniejszymi plantatorami bawełny na obszarze od Savan-

nah do Charlestonu. Ale to było tak dawno, że dziś nikt już o tym nie pamiętał. Na Cowanów przyszły ciężkie czasy; większość z nich wymarła. Stara posiadłość nadal stała na nadbrzeżu, skazana na ruinę i zapomnienie. Myrajane trzymała się swego panieńskiego nazwiska jak deski ratunkowej. Jak większość ludzi zamieszkujących trzy sąsiadujące hrabstwa pracowała w fabryce przetworów so­ jowych Patchetta razem z kolorowymi i białą biedotą, na którą w lepszych czasach nawet by nie splunęła. Tłukła swego męża, aż w końcu zmarł. Kiedy Ivan zobaczył ojca Lamara w trumnie, stwierdził, że biedak miał uśmiech na twarzy po raz pierwszy od wielu lat. Jezu - myślał Neal - nic dziwnego, że Lamar jest taki nerwowy, skoro mieszka z tą harpią. Neal był zadowolony, że jego matka zmarła, kiedy był niemowlęciem. Wychowywało go po kolei wiele niań, w większości Murzynek z okolic Palmetto, aż do chwili, gdy był za duży na klapsy i zaczął oddawać uderzenia. Jego matka, Rebecca Flory Patchett, była blondynką o jasnej cerze, „beznadziejna w łóżku", jak to podsumował Ivan, kiedy Neal zapytał o matkę. - Rebecca była słodką istotą, ale pieprzenie jej - to jakbyś wsadzał do zamrażarki. Mimo wszystko dała mi to, czego chciałem. - Ivan trzepnął Neala lekko po policzku. - Mam syna. Choć ojciec bardzo mu pobłażał i przymykał oko na jego wyczyny, Neal uważał, że tłumaczenie się przed jednym z rodziców wystarcza w zupełności. Ivan regulował man­ daty za zbyt szybką jazdę, pokrywał szkody i płacił za rzeczy ukradzione ze sklepów. - Do diabła! Czy ty nie wiesz, kim jest mój ojciec?! - Neal wykrzykiwał do sprzedawcy w sklepie żelaznym, kie­ dy ten przyłapał go na kradzieży. Szeryf Fritz Jolly wezwał Ivana na miejsce przestępstwa, żeby jakoś załagodzić sprawę. Neal zwędził w sklepie nóż myśliwski, po czym wyszedł z błogim uśmiechem na twa­ rzy, doprowadzając sfrustrowanego ekspedienta do szaleń­ stwa. Facet znalazł potem swój samochód z czterema prze­ bitymi oponami.

Neal marzył, żeby dzisiaj trafiło się coś równie zabawnego. - Kościół nie wchodzi w grę! - Uwaga Lamara ściągnęła go na ziemię. Grupa młodych ludzi weszła do „Dairy Barn". Neal zignorował męską część, traktując ją jako pewnego rodzaju wybryk natury, natomiast każdą z dziewczyn obrzucił go­ rącym spojrzeniem. Uważał, że działa to na kobiecą duszę jak balsam i w nocy zsyła błogie sny. Poza tym nigdy nie zaszkodzi przygotować pola pod przyszłe zbiory. Może pewnej nocy desperacko zapragnąć damskiego towarzystwa i potrzebować którejś z nich. I je­ żeli wtedy zadzwoni, to one na pewno będą pamiętać to pożądliwe spojrzenie, które rzucił w ich kierunku. Kiedyś przechwalał się, że nawet sopranistkę z kościelnego chóru potrafiłby zmienić w szmatę. Nie były to zupełnie czcze przechwałki. - Cześć, Neal! Hej, Lamar! Cześć, Hutch! - Donna Dee Monroe stanęła przed ich boksem. Neal z przyzwyczajenia otaksował ją wzrokiem. - Cześć, Donna Dee! Czy zbawiłaś dzisiaj swoją duszę? - Dawno ją zbawiłam, ale ty, Nealu Patchett, będziesz się smażył w piekle. Roześmiał się. - Cholerna prawda! Nie mogę się doczekać, kiedy się tam znajdę! Cześć, Florene! Jedna z dziewcząt stojąca za Donną Dee była kilka tygo­ dni temu na potańcówce z okazji dnia świętego Walentego w miejscowym klubie. Rwanie słabo szło tamtej nocy, więc flirtował z nią, chociaż w innych okolicznościach nawet by nie zwrócił na nią uwagi. Obtańcowywał ją, aż się rozto­ piła - dosłownie! Gdy wyprowadził ją na zewnątrz i wsa­ dził rękę pod sukienkę, między uda, miał mokre palce. Kiedy wreszcie zaczęło się robić ciekawie, zjawił się jej ojciec. Neal opuścił powieki i namiętnym głosem spytał: - Florene, miałaś się dzisiaj z czego spowiadać? Jakie nieczyste myśli chodziły ci po głowie? Dziewczyna zaczerwieniła się aż po czubki włosów, wy­ mamrotała coś i prędko dołączyła do grupki, z którą przy­ szła z kościoła.

Donnie Dee się nie śpieszyło. Była zuchwałą dziewczyną, o ciemnych, błyszczących oczach i nieco ryzykownym do­ wcipie. Niestety, nie grzeszyła urodą. Włosy miała cienkie i proste. Nosiła je z przedziałkiem pośrodku, bo tylko tak dawały się uczesać. Patrząc z profilu, miało się wrażenie, że chrapki jej nosa zbiegały się z górną wargą. Nie skory­ gowane zęby mocno wystawały. Wszystko razem, doda­ wszy czujne, bystre spojrzenie, sprawiało, że miała w sobie coś z oswojonego szczurka. Chciała poderwać Hutcha, ale ten, jak zwykle, ignorował ją. - Zobacz, kogo tu niesie - powiedział, kierując uwagę Neala na parking za oknem. - Pan Uczniowskie Ciało Pre­ zydialne! Obserwowali, jak Gary Parker ustawia samochód. Je­ go dziewczyna, Jade Sperry, siedziała obok, przytulona do niego. - I ma ze sobą najlepsze uczniowskie ciało! Neal rzucił Lamarowi nienawistne spojrzenie. Zastana­ wiał się, czy ten celowo go podpuszcza. Pewnie nie. Skrzęt­ nie ukrywał swoje zainteresowanie osobą Jade Sperry. - Ten samochód to kupa szmelcu - skomentował Hutch. - Nie widać, żeby Jade to przeszkadzało - zauważył Lamar. - Oczywiście, że nie, ty palancie! - odezwała się Donna Dee. - Jest w nim zakochana. Nieważne, że on jest goły jak święty turecki. Idę się z nimi przywitać. Na razie! Neal ponuro patrzył w okno. Obserwował Gary'ego i Jade. Gary musiał powiedzieć coś zabawnego, bo Jade roześmiała się, przechyliła i musnęła skronią jego pod­ bródek. - Cholera, ale seksowna! - zawył Hutch.- A z niego to zwykły ćwok! Co ona w nim widzi? - Inteligencję - podpowiedział Lamar. - Może jest pod wrażeniem jego wielkiego pługa - do­ wcipkował Hutch. Lamar wybuchnął śmiechem. Twarz Neala pozostała ka­ mienna. Nieruchomy, obserwował bez jednego mrugnięcia, jak Gary delikatnie całuje Jade w usta, potem otwiera drzwi­ czki i wysiada. Pocałunek był lekki i pozbawiony zmysło-

wości. Neal nieraz zastanawiał się, czy kiedykolwiek cało­ wał ją ktoś, kto miał ochotę na coś więcej - na przykład ktoś taki jak on. Jade była bezsprzecznie najbardziej atrakcyjną dziewczy­ ną w szkole. Najładniejsza dziewczyna powinna należeć do Neala Patchetta, podobnie jak najmodniejsze ciuchy i naj­ lepszy samochód. Jego ojciec był najbogatszym i najbardziej wpływowym człowiekiem w okolicy. Chociażby dlatego powinien dostawać to, na co mu przyjdzie ochota. Panna Jade Sperry musiała być najwyraźniej nie doinformowana. Neal nie mógł pojąć, jak to możliwe, aby stawiała bied­ nego wiejskiego chłopaka ponad nim, obojętnie, jak wysoki był jego iloraz inteligencji. Co gorsza, odnosił wrażenie, że Jade pogardza nim. Z jakichś niezrozumiałych względów traktowała go jak istotę drugiego gatunku. Oczywiście, za­ wsze była grzeczna - Jade do wszystkich odnosiła się uprzej­ mie - ale pod powłoczką dobrych manier Neal wyczuwał niechęć. Czyżby nie wiedziała, co traci? Czy nie pojmowała, że mierzy poniżej swoich możliwości? Być może nadszedł czas, aby ją o tym przekonać. - Chodźcie! - powiedział niespodziewanie i wysunął się z boksu. Rzucił na stolik pieniądze za napoje i hamburgery Hutcha, po czym ruszył ku drzwiom. Na zewnątrz skierował się ku witrynie, gdzie kupowano jedzenie na wynos. Nie pytał, czy Hutch i Lamar mają ochotę iść. Wiedział doskonale, że podążą jego śladem. * * * Donna Dee otworzyła drzwiczki samochodu Gary'ego od strony pasażera i przysiadła obok Jade. - Nie wiedziałam, że się tu wybierasz - powiedziała Jade. - Mogłaś się zabrać z nami z kościoła. - I robić za piąte koło u wozu? Dziękuję bardzo. Donna Dee nie czuła się urażona. Dziewczęta stały się nierozłączne od pierwszego dnia w przedszkolu. Dla każ­ dego, kto je zobaczył, było oczywiste, że Jade bije na głowę swoją koleżankę, ale Donna Dee nie czuła się z tego powodu nieszczęśliwa.

- Jak ci się podobało dzisiejsze kazanie? - zapytała Don­ na Dee. - Czy czułaś na karku gniewny oddech Boga za każdym razem, kiedy ksiądz wymawiał słowo „rozpusta"? Jade była nieco zakłopotana kazaniem, ale odpowiedziała swobodnie: - Nie mam powodu czuć się winna. - Na razie. Jade westchnęła skonsternowana. - Wiedziałam, że źle robię, zwierzając ci się z rozmowy z Garym. - O Matko Boska! - jęknęła Donna Dee. - Chodzicie ze sobą od trzech lat. Wszyscy myślą, że robiliście to setki razy. Jade przygryzła usta. - Łącznie z moją matką. Pokłóciłyśmy się, zanim Gary po mnie przyjechał. - I co z tego? - Donna Dee wyjęła pomadkę z torebki Jade i przeciągnęła usta. - Ciągle się kłócisz. Przykro mi to mówić, ale twoja matka to niezgorsza jędza. - Ona nie rozumie, że kocham Gary'ego. - Rozumie bardzo dobrze. I w tym cały problem. Ona nie chce, żebyś była zakochana w Garym. Uważa, że stać cię na kogoś lepszego. - Nie ma takiego kogoś. - Rozumiem cię - powiedziała Donna Dee i dalej grze­ bała w torebce Jade. - Ona by chciała, żebyś się zakręciła koło jakiegoś bogatego i dobrze ustawionego faceta. Wiesz... takiego jak Neal. Jade aż zatrzęsła się z obrzydzenia. - Marna szansa. - Myślisz, że on naprawdę obmacywał Florene na zaba­ wie walentynkowej w klubie? A może ona się tylko prze­ chwala? Florene potrafi fantazjować. - Nie sądzę, żeby obmacywanie przez Neala Patchetta przynosiło chlubę. - No, wiesz... Po tym względem jesteś wyjątkiem. - Dzięki Bogu! - Neal jest przystojny - zauważyła Donna Dee. - Nie znoszę go. Spójrz tylko. Wydaje mu się, że jest nie wiadomo kim.

Obie dziewczyny obserwowały, jak Neal i jego kumple okrążają Gary'ego, który stał w kolejce do okienka. Neal szturchnął go kilkakrotnie w ramię, a kiedy Gary powie­ dział mu, żeby się odczepił, Neal przybrał postawę bok­ serską. - Jest ohydny - z niesmakiem stwierdziła Jade. - Tak. Wolałabym, aby Hutch spędzał z nim mniej czasu. Wszyscy wiedzieli, że Donna Dee była nieprzytomnie zakochana w Hutchu Jollym. Nie robiła z tego tajemnicy. Jade w cichości ducha uważała, że Hutch jest toporny, ale nigdy tego głośno nie powiedziała, nie chcąc ranić uczuć Donny Dee. Nigdy też nie przyznała się Donnie Dee, że Hutch wielo­ krotnie wydzwaniał do niej, próbując się umówić. Odrzucała jego zaproszenia ze względu na Gary'ego. Ale gdyby nawet nie miała stałego chłopaka, i tak by z tego nic nie wyszło, bo liczyłaby się z uczuciami przyjaciółki. - Nie przepadasz za Hutchem, prawda? - zapytała ją Donna Dee. - Nie, dlaczego? - Szczerze mówiąc, Jade czuła się skrę­ powana w jego towarzystwie. Mieli razem zajęcia z trygono­ metrii i nieraz złapała go na tym, jak wlepiał w nią wzrok. Wtedy jego piegowatą twarz oblewał rumieniec. Zazwyczaj pokrywał zakłopotanie bezczelną miną. - Co masz przeciwko niemu? - spytała zaczepnie Donna Dee. - Naprawdę nic! Nie przepadam tylko za jego towarzy­ stwem. - Myślisz, że zaprosi mnie na bal maturalny? Umrę z roz­ paczy, jeżeli nie. - Nie umrzesz - odpowiedziała Jade znużonym głosem. Donna Dee wydawała się przygnębiona brakiem współ­ czucia, więc Jade postanowiła zmienić ton. - Przepraszam, Donna Dee. Myślę, że cię zaprosi. Szczerze. Bal maturalny miał się odbyć w maju. Dla Jade wydawał się wyłącznie niepoważną i dziecinną zwłoką w kontynuo­ waniu jej i Gary'ego planów życiowych. Wcale nie myślała o balu jak o wielkim wydarzeniu. Być może dlatego, że

miała chłopaka i nie musiała martwić się, czy czeka ją upo­ korzenie z powodu braku partnera w tak doniosłym dniu. - Nie przychodzi mi do głowy nikt inny, kogo Hutch mógłby zaprosić. Co, Jade? - naciskała zmartwiona Don­ na Dee. - Mnie też nie. - Jade spojrzała na zegarek. - Jak to długo trwa! Muszę być w domu przed dziesiątą, inaczej matka zacznie wszystko od początku. - Musicie jeszcze znaleźć czas na obłapki w samocho­ dzie, nie? - Donna Dee zerknęła na przyjaciółkę i szepnęła: - Słuchaj, jak ty z Garym się pieścicie, to nie masz uczucia, że umrzesz z podniecenia? - Tak - przyznała Jade, czując lekki dreszczyk. - Przede wszystkim dlatego, że musimy przerwać. - Wcale nie musicie. Jade zmarszczyła czarne, regularne brwi. - Donna Dee, jak to możliwe, żeby w tym było coś złego, skoro się kochamy? - Nigdy tego nie mówiłam. - Ale ksiądz tak mówi. I Biblia. Moja matka też. I wszys­ cy w koło. - Wszyscy twierdzą, że rozwiązłość... - Daj spokój! To okropne słowo. - To jak mam mówić? - Kochanie się. Donna Dee wzruszyła ramionami. - Ale mi różnica! Tak czy owak, wszyscy twierdzą, że seks pozamałżeński jest grzechem, ale czy ktokolwiek na­ prawdę w to wierzy? - Donna Dee potrząsnęła ciemnymi, prostymi włosami. - Nie wydaje mi się. Myślę, że wszyscy z wyjątkiem nas grzeszą jak szaleni i mają z tego frajdę. Gdyby tylko zdarzyła się okazja, zrobiłabym to samo. - Tak sądzisz? - Jade szukała potwierdzenia w słowach przyjaciółki. - Gdyby Hutch mnie poprosił, to daję głowę, że bym na to poszła. Jade spojrzała przez przednią szybę w stronę Gary'ego i poczuła, jak podniecenie pomieszane z niepokojem oble­ wa ją gorącą falą.

\l - Może to nie grzech? Może powinniśmy przestać słu­ chać księdza i zrobić, co podpowiada nam instynkt? Och, po prostu nie wiem - westchnęła. - Wiele razy o tym roz­ mawialiśmy i tyle z tego mamy, że jesteśmy coraz bardziej sfrustrowani. - O matko jedyna! - burknęła Donna Dee. - Wracam do środka. Cześć! - Zaczekaj! - Jade złapała ją za rękaw. - Jesteś na mnie zła? - Nie. - Wydawało mi się... - Moja droga, chciałabym mieć twoje problemy! Żałuję, że nie mam falistych czarnych włosów, idealnej cery, dużych niebieskich oczu i rzęs długich na metr. A także chłopaka, który dyszy z pożądania i jednocześnie cię szanuje. Do tego jeszcze komputer w głowie i pełne stypendium na studia! - Nie przyznano mi jeszcze stypendium. - Jane usiłowała stonować wybuch żalu Donny Dee. - Ach, dostaniesz je. To tylko kwestia czasu. Wszystko układa się po twojej myśli. Dlatego wkurza mnie, gdy słu­ cham tych jęków. Jakie ty masz powody do narzekań? Wszystko przychodzi ci bez wysiłku. Jesteś mądra, wszyscy cię lubią. To ty wygłosisz mowę pożegnalną w imieniu ma­ turzystów, a jeśli nie, to zrobi to facet, który wielbi ziemię, po której stąpasz, i powietrze, którym oddychasz. Jeżeli masz ochotę doprowadzić się do obłędu, to proszę bardzo. Jeżeli nie, twoja sprawa! Ale przestań o tym gadać! - Kiedy już wszystko z siebie wyrzuciła, zaklęła pod nosem i dodała łagodniej: - Powinnaś mi płacić za to, że się z tobą przy­ jaźnię. Czasem trudno mi wytrzymać. Donna Dee chwyciła torebkę i wysiadła, zamykając za sobą drzwiczki. * * * - Cześć, Gary! - Głos Neala był fałszywie przyjazny. Lamar i Hutch powtórzyli pozdrowienie, naśladując ton Neala. - Cześć! - Gary uśmiechnął się uprzejmie. - O co chodzi? - O nic - odpowiedział Neal. - Wiesz już coś o stypendium?

- Nie. Jade też nic nie dostała. Powinno się rozstrzygnąć w najbliższych dniach. - Gary, posypać melby orzechami? - spytała kelnerka w okienku. - Jasne. - Pewnie - wycedził Neal. Spojrzał w kierunku samo­ chodu, w którym siedziała Jade. - Jade uwielbia orzechy. A najbardziej te duże. Hutch prychnął, a Lamar zachichotał. Uśmiech Gary'ego zniknął. - Przestań, Neal - powiedział rozgniewany. Obejrzał się przez ramię na samochód. Neal niewinnym gestem uniósł ręce. - To żart. Nie znasz się na żartach? - Niby w zabawie, trzepnął Gary'ego w ramię. Gary wzdrygnął się. - Nie, kiedy chodzi o Jade. - Proszę bardzo. - Kelnerka podała dwa desery przez okienko. - Jedna melba z karmelem, druga z czekoladą. Razem dolar pięćdziesiąt. - Dzięki. - Gary zapłacił, wyciągnął dwie papierowe serwetki z pojemnika i wziął deser w obie ręce. Odwrócił się od okienka, ale Neal z Hutchem i Lamarem po bokach blokowali mu drogę. - Która jest dla Jade? Gary nie zrozumiał podtekstu pozornie niewinnego py­ tania Neala i wzruszając ramionami, odpowiedział: - Z karmelem. Obie melby były ozdobione jaskrawoczerwoną wisienką. Neal złapał wiśnię za łodyżkę, otrząsnął z bitej śmietany, włożył do ust i teatralnym gestem urwał łodyżkę. Przesu­ wał wiśnię, aż trafiła między przednie zęby. Patrząc prosto na Jade, zmiażdżył ją i żuł z lubieżną miną. Kiedy połknął owoc, wycedził z wyzywającym uśmieszkiem: - Powiedz swojej dziewczynie, że bardzo mi smakowała jej wisienka. - Ty żałosny skurwysynu! Masz, nażryj się! Gary cisnął melbą w zadowowoloną twarz Neala. Ten, kompletnie zaskoczony, zachwiał się i zakrztusił słodką ma-

zią. Gary wykorzystał moment i podciął mu nogi. Neal poleciał na chodnik jak długi. Gary stanął nad nim. - Nie waż się więcej tak mówić o Jade! - Rzucił drugą porcję lodów na kolana Neala i szybkim krokiem odszedł do samochodu. Neal skoczył na równe nogi, miotając za nim pogróżki. - Parker, zabiję cię! Takie numery ze mną nie przejdą! - Wściekł się jeszcze bardziej, kiedy zdał sobie sprawę z ko­ mizmu sytuacji. - Cholera jasna! - wrzasnął do kumpli, którzy zamarli z wrażenia. - Co stoicie jak wryci?! Pomóż­ cie mi! Hutch i Lamar rzucili się z chusteczkami i serwetkami. Kiedy Neal przetarł twarz, popatrzył z furią na oddalający się samochód Gary'ego. Niech się temu małorolnemu wy­ daje, że go pokonał, ale on mu jeszcze pokaże! 2 - Powinienem go porządnie sprać! - Świetnie to załatwiłeś, Gary! - Jade roześmiała się na wspomnienie zbaraniałej miny Neala, kiedy rozmrożone lody spływały mu po nosie. - Dlaczego nie dołożyłem mu tak, jak na to zasłużył?! - Bo nie jesteś taki prymitywny jak on. Bijatyki są poniżej twojej godności. Poza tym mieli przewagę. Musiałbyś bić się z Hutchem i Lamarem. - Nie boję się ich! Jade uważała, że szkoda marnować tyle energii na udo­ wadnianie męskości, ale chciała połechtać próżność Ga- ry'ego. - Proszę, przestań już się zżymać. Neal nie jest tego wart. - Po chwili zapytała: - Co on ci powiedział, że aż tak się wkurzyłeś? - Znasz jego odzywki - odrzekł wymijająco. - Te pieprz­ ne aluzje. Jego umysł jest jak szambo. Obraził cię! - Gary trzasnął zaciśniętą pięścią w drugą dłoń. - Boże, co to za

skurczybyk! Może sobie być nie wiem jak bogaty, nie ob­ chodzi mnie to! Padalec jeden! - Skoro oboje o tym wiemy, to dlaczego marnujemy tyle czasu na rozmowy o nim? Muszę niedługo wracać do domu. Gary miał miękkie kasztanowe włosy i ciepłe, piwne oczy. Gniew nie bardzo pasował do jego twarzy. Po uwadze Jade zmitygował się i rozpogodził. Pogładził ją po policzku wierzchem dłoni. - Masz rację. Neal byłby zachwycony, gdyby wiedział, że udało mu się zepsuć nam wieczór. Tylko nie mogę znieść, kiedy twoje imię pada z tej jego brudnej gęby! Jade przeczesała palcami jego włosy. - Gary Parkerze, kocham cię! - Ja ciebie też! Całowali się gorączkowo. Gary objął ją i przyciągnął do siebie, na ile pozwalała przestrzeń na przednim siedzeniu samochodu. Zaparkowali w ustronnym miejscu, przy dro­ dze prowadzącej wzdłuż nadbrzeżnych bagien. Na zewnątrz samochodu panował chłodny i wilgotny lutowy wieczór. W środku robiło się coraz goręcej. Po paru minutach szyby zaparowały. Oddech im się rwał, młode ciała płonęły pożądaniem, które tak bardzo potępiał ksiądz w swoim kazaniu. Gary zanurzył palce jednej dłoni w gęs­ tych, kruczoczarnych włosach Jade. Drugą wsunął pod jej sweter. - Jade? Spojrzała na niego zamglonym wzrokiem. - Wiesz, że cię kocham, prawda? Wzięła jego rękę i poprowadziła ku piersi. - Wiem. Zaczęli się spotykać regularnie w drugiej klasie. Wcześ­ niej Jade chodziła na zabawy szkolne i prywatki w towa­ rzystwie chłopców, których rodzice czuwali nad porząd­ kiem. Spotykała się z rówieśnikami w kinie w piątkowe wieczory i wtedy zawsze towarzyszyła jej Donna Dee. Ni­ gdy nie posunęła się poza trzymanie za ręce i pocałunek na do widzenia. Na więcej nie miała ochoty aż do chwili, kiedy zaczęła chodzić z Garym. Na drugiej randce Gary pocałował ją z języczkiem. Nie-

które dziewczęta uwielbiały to; inne twierdziły, że na samą myśl robi im się niedobrze. Po tym wieczorze Jade uznała, że te, które tak mówią, nigdy się w ten sposób nie całowały. Pierwszy raz w życiu doświadczyła czegoś równie podnie­ cającego. Przez wiele miesięcy nie posuwali się poza pocałunki. Zbliżali się do siebie powoli, a fizyczna fascynacja stopnio­ wo zmieniała się w coś znacznie silniejszego. Jade marzyła, aby Gary dotknął jej piersi, na długo przedtem, nim się na to odważył. Zanim poznali dotyk nagiej skóry, pieścili się przez ubranie. Teraz dłoń Gary'ego delikatnie ugniatała jej piersi. Starali się kontrolować swe gorące pocałunki, aby czerpać jak najwięcej radości z pieszczot. Muskał wargami jej usta, a ona sięgnęła pod marynarkę i rozpięła mu ko­ szulę. Przesuwała dłońmi po gładkim, muskularnym torsie. Gary objął ją i uwolnił ze stanika z wprawą, którą zdążył już wyćwiczyć. Dotknął brodawek. Stwardniały pod piesz­ czotą jego palców. Jade mruczała z rozkoszy. Kiedy objął brodawkę ustami i pieścił językiem, cicho jęknęła. - Gary, chcę się kochać! - Tak, wiem. Mimo że rajstopy Jade ciasno przylegały do ciała, udało mu się wsunąć rękę w kępkę gęstych, zmierzwionych locz­ ków. Dopiero niedawno odważyli się posunąć tak daleko. Dotyk palców Gary'ego w najbardziej sekretnych zakamar­ kach jej ciała był dla niej ciągle nowym, cudownym do­ znaniem. Przygryzła usta, by nie krzyczeć z rozkoszy. Piersi stały się spiczaste pod wilgotną pieszczotą języka. Miała ochotę płakać z radości. Dzisiaj pragnęła dać mu coś od siebie. Uwielbiała jego silne, muskularne ciało i chciała je lepiej poznać. Sięgnęła ręką między jego uda i niepewnym ru­ chem położyła dłoń na rozporku. Gary odrzucił głowę. Spazmatycznie złapał oddech. Ręka w rajstopach znieruchomiała. - Jade? Czuła się zakłopotana, ale nie cofnęła dłoni. - Tak? .

- Nie musisz. Nie chcę, żebyś myślała, że tego od ciebie oczekuję. - Wiem. Ale ja chcę. - Przycisnęła mocniej rękę. Kiedy zmagał się z klamrą, guzikiem i zamkiem, cały czas szeptał jej imię. Potem delikatnie poprowadził jej dłoń. Skóra pod bielizną była gorąca. Jego penis był gorący. Zamk­ nęła go w dłoni. Była zaskoczona, że jest taki duży. Oczy­ wiście, domyślała się tego, kiedy czuła wypukłość przez ubranie. Ale trzymać go w dłoni to zupełnie co innego. Gary całował ją namiętnie, a ona nieśmiało dotykała na­ brzmiałego członka. Kiedy zaczęła przesuwać rękę w dół i w górę, Gary wstrzymał oddech. Wyszeptał jej imię i wsu­ nął dłoń głębiej w rajstopy. Wrażenie było niesamowite, nigdy nie odczuła czegoś podobnego. Wygięła biodra i sięg­ nęła ciałem po jego dłoń, po to doznanie, które jej się wy­ mykało. Gary znowu poruszył palcami. Przed jej oczami zapłonęły tysiące fajerwerków. W dole brzucha pojawiło się dziwne mrowienie. - Gary?! - Dokonała cudownego odkrycia. Chciała mu o tym powiedzieć. Podzielić się tym, co się z nią dzieje. - Gary? - Zacisnęła mocniej dłoń na jego członku. Wydał cichy, bolesny jęk, odskoczył od niej i usiadł. Od­ sunął jej rękę. - Przestań. Bo dłużej nie wytrzymam. - Nie przejmuj się - wyszeptała. - Nie mogę. - Zacisnął ręce na kierownicy i oparł czoło o zbielałe kostki. - To mnie doprowadza do szaleństwa. Tak bardzo pragnę kochać się z tobą do końca! Cudowne mrowienie ustąpiło. Żałowała niezmiernie. Do­ znanie było elektryzujące, przedziwne, niemal porażające. Szkoda, że nie dowie się, jak byłoby dalej. Czy miałaby orgazm? Przede wszystkim jednak współczuła Gary'emu. Wie­ działa, że jest jeszcze bardziej podniecony niż ona. Przysu­ nęła się bliżej i pogłaskała go po głowie. - Nie wiem, co gorsze - powiedział ochryple. - Nie dotykać cię wcale czy doprowadzać się do takiego stanu, kiedy pragnę cię aż do fizycznego bólu.

- Myślę, że gorzej by było, gdybyś mnie nie dotykał, przynajmniej dla mnie. - Też bym tego nie zniósł. Dalej tak nie może być. - No to niech nie będzie. Podniósł głowę i spojrzał na nią. Jego piwne oczy pa­ trzyły badawczo. Potem spuścił wzrok i z żalem potrząsnął głową. - Nie możemy, Jade. Znajomość z tobą jest najcudow­ niejszą rzeczą, jaka mi się przydarzyła. Nie chcę tego zepsuć. - Dlaczego kochanie się miałoby cokolwiek zniszczyć? - A gdybyś zaszła w ciążę? - Nie zajdę, jeżeli się zabezpieczymy. - Mimo wszystko moglibyśmy wpaść. I nasza szansa wydostania się stąd - wskazał głową w kierunku szyby - ległaby w gruzach. Ja hodowałbym soję dla Ivana Patchetta, ty pracowałabyś w jego cholernej fabryce. Wszyscy mówi­ liby, że nie mam więcej oleju w głowie niż mój tata. I mie­ liby rację. Z powodu stale powiększającej się gromadki małych Par- kerów o ojcu Gary'go, Otisie, krążyły dowcipy, że powinien wreszcie odstawić warsztat na strych. To było jedno z ob­ ciążeń, z których Gary tak bardzo pragnął się wyzwolić. Przyciągnął Jade i oparł podbródek o czubek jej głowy. - Nie możemy ryzykować szansy ułożenia sobie życia. - Pójście do łóżka nie musi oznaczać końca świata. - Boję się kusić los. Tylko wtedy, gdy jesteś blisko mnie, czuję się szczęśliwy. Poza tym jestem taki samotny. Dziwne, nie sądzisz? Jak można czuć się samotnym z szóstką młod­ szego rodzeństwa w domu? A jednak to prawda. Czasem myślę, że jestem podrzutkiem, że nie mogę być dzieckiem moich rodziców. Ojciec skazał się na uprawianie pola, które zalewa woda, hodowanie gnijących zbiorów i sprzedawanie ich w feudalnym Palmetto. Cierpi, że jest biedny i niedo­ uczony, ale palcem nie kiwnął, żeby cokolwiek zmienić. Godzi się na wszystko, co dyktuje Ivan Patchett, i wydaje się zadowolony. Tak, jestem biedny, ale nie głupi. I nie dam się podporządkować takim Patchettom! - dodał po chwili. - Nie będę przyjmował swego losu z pokorą, jak mój ojciec, tylko dlatego, że taka jest kolej rzeczy. Mam zamiar zostać

kimś. Jade, wiem, że dam radę, jeśli będziesz stała przy mnie. - Wziął ją za rękę i przycisnął wnętrze dłoni do ust. Mówił dalej, nie odrywając jej dłoni od warg: - Czasami się boję, że cię utracę. - To absurd. - Któregoś dnia możesz dojść do wniosku, że szkoda zachodu. Poszukasz faceta, który nie musi się tak szarpać ani niczego udowadniać. Kogoś takiego jak Neal. Wyrwała rękę i gniewnie zmrużyła oczy. - Nigdy więcej nie mów takich rzeczy! Przypominasz mi matkę, a wiesz, jak mnie złości, kiedy próbuje układać mi życie! - A może ona ma trochę racji? Dziewczyna z twoją urodą zasługuje na mężczynę z pieniędzmi i pozycją społeczną. Kogoś, kto rzuciłby jej świat do stóp. Kiedyś ci to ofiaruję. A jeżeli stracisz cierpliwość, zanim to osiągnę? - Gary Parkerze, posłuchaj mnie uważnie. Nie zależy mi na statusie. Nie gonię za życiem w luksusach. Mam swoje własne plany, które i tak byłyby na pierwszym miej­ scu, obojętnie, czy byłabym w tobie zakochana, czy nie. Stypendium jest zaledwie pierwszym etapem. Tak samo jak ty muszę znosić upokorzenia w związku z moją rodziną, a jedyny świat, jaki chciałabym widzieć u swych stóp, to ten, który sama sobie stworzę. - Zarzuciła mu ramiona na szyję i dodała łagodniejszym tonem: - Świat, który razem będziemy zdobywać. - Jesteś cudowna, wiesz o tym? - Zacisnął powieki i wy­ szeptał żarliwie: - Boże! Jak dobrze, że właśnie mnie wy­ brałaś! * * * Dom, w którym Jade mieszkała razem z matką, zbudo­ wano tuż po drugiej wojnie światowej, aby zaspokoić po­ trzeby mieszkaniowe wojskowych obsługujących transport wodny okolicznymi kanałami. Przez trzydzieści lat osiedle domków szeregowych z bia­ łymi frontami zestarzało się, a pastelowe wykończenia, kie­ dyś dodające urody, zdawały się tandetne i pretensjonalne. Dom Sperrych, w przeciwieństwie do pozostałych, był

bardzo zadbany. Nieduży, miał zaledwie dwie sypialnie i jedną łazienkę. W prostokątnym pokoju gościnnym o wą­ skich oknach wisiały suto udrapowane zasłony. Tylko tutaj na podłodze leżał dywan. Meble były niedrogie, ale utrzy­ mane w idealnej czystości, ponieważ Velta Sperry z pa­ sją tępiła wszelki brud. Nie hodowała nawet kwiatów, bo musiałyby rosnąć w doniczkach z ziemią. Jedynym luksu­ sem w saloniku był kolorowy telewizor, który Velta kupiła u Searsa na kredyt. Kiedy Jade weszła do domu, Velta siedziała w fotelu przed telewizorem. Obrzuciła córkę czujnym spojrzeniem w poszukiwaniu dowodów na jej niewłaściwe zachowanie się w towarzystwie chłopaka Parkerów. Nie dopatrzyła się niczego złego, ponieważ Jade była na tyle sprytna, aby usunąć ślady. Na przywitanie matka stwierdziła: - Mało brakowało, a przyszłabyś po wyznaczonej go­ dzinie. - Ale zdążyłam. Dochodzi dziesiąta. - Nabożeństwo dawno się skończyło. - Poszliśmy do „Dairy Barn". Wszyscy tam byli. - Pewnie pędził jak szalony, żeby cię dowieźć na czas. - Velta nie lubiła chłopaka Jade i jeśli tylko mogła tego unik­ nąć, nigdy nie wymawiała jego imienia. - Nie jechał szybko. Gary jest bardzo dobrym kierowcą. Dobrze o tym wiesz, mamo. - Przestań pyskować! - Velta podniosła głos. - Więc nie krytykuj Gary'ego! Velta nie cierpiała Gary'ego, bo, jak twierdziła, Jade mar­ nowała z nim czas, który mogłyby spędzić razem. Napra­ wdę miała Gary'emu za złe jego pochodzenie. Był synem rolnika hodującego soję. Parkerowie już i tak mieli za dużo dzieci, a mniej więcej co dziesięć miesięcy na świat przy­ chodziło nowe. Żenujące! Otis Parker wiecznie brał pożyczki w fabryce. Wiedziała o tym, bo prowadziła kartoteki i pisała na maszynie w biu­ rze kredytów. Velta nie miała szacunku dla nikogo, kto był bez pieniędzy. A jak zajdzie w ciążę z tym chłopakiem od Parkerów?!

Miała nadzieję, że Jade jest zbyt rozsądna, by do tego doszło. Podejrzewała jednak, że dziewczyna odziedziczyła po swo­ im ojcu nie tylko wielką urodę, ale i romantyczną, gorącą naturę. Wzrok Velty powędrował ku fotografii w ramce, stojącej na stoliku do kawy. Odpowiedziało jej spojrzenie niebie­ skich, wesołych oczu Ronalda Sperry'ego, tak podobnych do oczu Jade. Czapkę wojskową miał z fantazją włożoną na bakier, włosy ciemne, kręcone. Na szyi wisiał na wstędze Medal Honorowy, przyznany przez Kongres. Inne odzna­ czenia potwierdzające jego odwagę i zasługi w wojnie ko­ reańskiej miał przypięte na piersi, na kieszonce munduru. Kiedy podziwiany przez wszystkich bohater wojenny wracał do domu, Velta miała zaledwie szesnaście lat. Pro­ wincjonalna mieścina nigdy nie przeżywała takiego wyróż­ nienia. Wszyscy mieszkańcy wylegli na stację, by powitać Ronalda. Rozwinięto czerwony dywan dla wielkiego syna miasta. Przybywał prosto z Waszyngtonu, gdzie podejmo­ wano go z całą pompą. Nawet prezydent uścisnął mu dłoń. Veltę poznał na festynie urządzonym w klubie wetera­ nów na jego cześć. Tej właśnie nocy, tańcząc z nim w takt piosenek Patti Page i Franka Sinatry, postanowiła, że wyj­ dzie za niego za mąż. Przez następne dwa lata bezwstydnie ganiała za nim, aż w końcu poprosił ją o rękę. Dopilnowała, by ślub odbył się w niecały tydzień po oświadczynach. Na jego nieszczęście nie było w Palmetto północnoko- reańskich komunistów. Mimo że całe lata minęły od trium­ falnego powrotu do domu, Ronald nie bardzo wiedział, co chce robić w życiu. Nie miał wielkich ambicji. Chociaż był zabójczo przystojny, nie próbował zbić kapitału na Medalu Honorowym, tak jak to zrobił Audie Murphy. Gwiazdorstwo nie było mu w głowie. Zaciągnął się do wojska jako sierota bez grosza, by mieć dach nad głową i pełny talerz. Był idealnym żołnierzem. Zawsze miał nad sobą kogoś, kto mówił mu, co i kiedy robić. Jego dowódcy kazali celnie strzelać i zabijać brzyd­ kich komunistów. Ponieważ był świetnym strzelcem, dobrze mu szło. Pewnego dnia starł z powierzchni ziemi dwudzie-

stu dwóch Koreańczyków i nawet do głowy by mu nie przyszło, że zasłuży tym na medal. Ludzie lubili Ronalda Sperry'ego. Przyciągał ich jego na­ turalny wdzięk. Jednak opowiadanie zabawnych historyjek przy grze w bilard nie przynosiło dochodu. Imał się różnych bezsensownych, pozbawionych przyszłości zajęć. Kiedy podejmował jakąś pracę, Veltę rozpierała radość. Wreszcie zdobędą pieniądze! Medal Honorowy sprawił, że ich szanowano, ale nie zapewnił ani zamożności, ani pozycji towarzyskiej. Takie odznaczenie nie na wiele się zda w spo­ łeczności amerykańskiego Południa, jeżeli nie jest poparte szacownymi przodkami i rodową fortuną. Velta była czwartym z dziewięciorga dzieci w rodzinie. Jej ojciec dzierżawił pole, które spłacał częścią zbiorów. Zmarł nagłe pewnego dnia, kiedy szedł za mułem, orząc ziemię. Zostawił matkę i młodsze dzieci na pastwę losu. Rodzina musiała prosić dobrych ludzi o jedzenie i dach nad głową. Bardziej od biedy i głodu bolała Veltę ludzka pogarda. Kiedy liście wieńca laurowego wokół głowy Ronalda za­ częły więdnąć, zorientowała się, że śmiano się z nich za plecami. Wymyślała mu, że przetrwonił jedyną szansę na sukces i pieniądze. Na zmianę przymilała się i złorzeczyła. Ronaldowi jednak zupełnie brakowało inicjatywy. Nie po­ zwoliła mu ponownie zaciągnąć się do wojska. Stwierdziła, że byłoby to poniżające przyznanie się do życiowej porażki. Nie widząc wyjścia, postanowiła odejść od niego, ale po sześciu latach małżeństwa zaszła w ciążę z Jade. Miała cichą nadzieję, że dziecko zmobilizuje go do dążenia do sukcesu równego dawnej karierze wojskowej. Kiedy Jade przyszła na świat, to jednak ona, Velta, poszła pracować w prze­ twórni Patchetta. Ronald spędził ostatnie dziesięć lat życia na szukaniu i rzucaniu pracy, snuciu wielkich planów bez pokrycia i obietnicach, które tonęły w coraz większych ilościach al­ koholu. Pewnego dnia, gdy Velta poszła do pracy, a Jade do szko­ ły, Ronald stracił życie przy czyszczeniu strzelby. Na szczę­ ście szeryf Jolly uznał jego śmierć za nieszczęśliwy wypa-