Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 111 277
  • Obserwuję511
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań680 096

Brown Sandra - W objeciach nocy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Brown Sandra - W objeciach nocy.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse B
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 361 stron)

ROZDZIAŁ PIERWSZY „Czemu Bóg sprawił, że śmierć jest tak bolesna?" - my­ ślała młoda kobieta. Przycisnęła ręce do wydętego brzucha, gdy przeszył ją kolejny paroksyzm bólu. Kiedy minął, dyszała z wysiłku jak zranione zwierzę, próbując zebrać siły przed następnym atakiem. Nadejdzie na pewno w ciągu paru minut - mimo wszystko nie wierzyła, że umrze, zanim urodzi dziecko. Drżała. Padał chłodny deszcz, każda kropla kłuła jak cienka igła, przenikając podartą suknię i strzępy bielizny. Łachmany kleiły się do ciała niczym wilgotny całun, ich ciężar przygniatał ją do ziemi równie mocno jak nieustający ból. Przemarzła do szpiku kości, lecz mimo to, po wielu godzinach bolesnego wysiłku, ociekała potem. Kiedy to się zaczęło? Wczoraj wieczorem po zachodzie słońca. Promieniujący ból krzyża nasilał się, ściskał jej łono żelazną obręczą. Zachmurzone niebo utrudniało określenie pory dnia, lecz prawdopodobnie był już ranek. Przy kolejnym skurczu próbowała skupić uwagę na fan­ tazyjnym wzorze, jaki tworzyły nad jej głową konary i li­ ście. Po niebie przesuwały się ciężkie chmury, nieczułe na los dwudziestoletniej kobiety, która samotnie leżała w ja­ kimś lesie w stanie Tennessee, wydając na świat owoc swe­ go łona, o którym nie chciała myśleć jako o dziecku ani nawet istocie ludzkiej. Wtuliła policzek w posłanie z mokrych, zbutwiałych liści. Łzy mieszały się z kroplami deszczu. Dziecko poczęło się 5

w krzywdzie i poniżeniu i nie zasługiwało na to, by urodzić się w innych okolicznościach. „Dobry Boże, pozwól mi teraz umrzeć" - modliła się, gdy jej ciało spinał kolejny skurcz. Dudnił we wnętrzu jak grzmot, przetaczał się, nabierał rozpędu i rozbijał o ściany jej brzucha, promieniując bólem na całe ciało. Wczoraj wieczorem starała się nie zwracać na to uwagi i szła nie zatrzymując się. Gdy spomiędzy jej ud chlusnęła woda, choć tego nie chciała, musiała się położyć. Każdy dzień wędrówki oddalał ją o kolejnych parę mil od ciała, które z pewnością zostało już odkryte. Próbowała się łudzić, że nigdy go nie odnajdą, lecz w gruncie rzeczy nie ocze­ kiwała tak pomyślnego obrotu sprawy. Bóg niewątpliwie ukarał ją okrutnym cierpieniem za sa­ tysfakcję, jaką odczuwała patrząc na śmierć jednej ze stwo­ rzonych przez Niego istot, a także za niechęć, jaką budziło w niej życie, które nosiła w sobie przez dziewięć miesię­ cy. Choć było to grzeszne pragnienie, modliła się, by ni­ gdy nie ujrzeć dziecka, które teraz rozpaczliwie walczyło o uwolnienie się z jej ciała. Chciała umrzeć pierwsza. Następny atak bólu był silniejszy od poprzednich i pode­ rwał ją do półsiedzącej pozycji. W nocy, gdy ulewa zni­ szczyła jej pończochy, zdjęła je i odrzuciła od siebie. Teraz odnalazła je i wytarła nimi mokrą twarz. Dygotała ze stra­ chu i bólu. Uniosła postrzępiony brzeg sukni i ostrożnie włożyła rękę między nogi. - Och... - zawyła i poczęła szlochać. Jej łono było szeroko rozwarte. Dotknęła palcami główki dziecka. Cofnęła dłoń unurzaną w śluzie i krwi i otworzyła ze zgrozy usta. Jęczała jak w agonii, gdy jej ciało prężyło się, by wypchnąć na zewnątrz istotę, która była mu obca od pierwszego z dzie­ więciu wspólnie przeżytych miesięcy. Uniosła się na łokciach, rozstawiła szeroko uda i zaczęła z całej siły przeć. Oczy nabiegły krwią. Bolały zaciśnięte szczęki, przygryzione wargi upodobniły twarz do upiornej 6

maski. W krótkiej chwili spokoju głęboko oddychała. Potem przyszedł kolejny skurcz. I następny. Krzyknęła, zbierając resztki sił do końcowego wysiłku i napierając całym ciężarem ciała na jedno wąskie, rozdarte miejsce. Nareszcie była wolna. Wyczerpana opadła na liście. Oddychała głęboko i cie­ szyła się teraz, że chłodny deszcz obmywa jej twarz. W gę­ stym lesie nie słyszało się żadnego dźwięku prócz jej cięż­ kiego oddechu i spadających z nieba kropli. Cisza była dziwnie niepokojąca. Nie słyszała krzyku dziecka, które przed chwilą urodziła, nie czuła żadnego ruchu. Usiadła z trudem i podniosła długą spódnicę. Mimo wcześniejszych modlitw krzyknęła z rozpaczy, gdy ujrzała dziecko, przypominające małą, siną kulkę, leżące martwe między jej udami. Pępowina, która dotąi przekazywała mu pożywienie i tlen, stała się narzędziem śmierci, owijając ciasno jego szyję. Narodziny okazały się aktem samobój­ czym. Dziewczyna pomyślała, że dziecko może wybrało śmierć, czując instynktownie, iż wzgardzi nim własna mat­ ka. Wolało umrzeć, niż żyć w poniżeniu. - Przynajmniej nie będziesz nigdy cierpieć, moje ma­ leństwo - szepnęła. Położyła się na wilgotnej ziemi i spojrzała w niebo. Czuła, że ma dreszcze i wysoką gorączkę, a myśl o dzieciach, które umierają w łonach matek, doprowadzała ją do obłędu. Po­ cieszała się tylko, że jej dziecko nie chciało żyć bardziej, niż ona mu tego życzyła, że wolało umrzeć, czego i ona pragnęła. Powinna modlić się o przebaczenie za uczucie ulgi, jaką przyniosła jej śmierć dziecka, ale była zbyt zmęczona. Bóg na pewno zrozumie. To przecież On doświadczył ją tak wielkim cierpieniem. Czy nie zasłużyła na odpoczynek? Zamknęła oczy. Deszcz spływał jej po twarzy jak kojący balsam. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek przeżyła chwilę takiego spokoju. Teraz mogła umrzeć. 7

- Myślisz, że nie żyje? - powiedział ktoś zachrypniętym z przejęcia młodym głosem. - Nie wiem - szepnął ktoś drugi, chyba nieco starszy. - Dotknij jej, to się przekonasz. - Nie chcę. Sam jej dotknij. Wysoki, szczupły chłopak uklęknął przy leżącej nieru­ chomo postaci. Ostrożnie, tak jak uczył go ojciec, oparł o drzewo strzelbę, zwracając ją lufą do góry. Ręce mu drża­ ły, gdy wyciągał je w stronę dziewczyny. - Boisz się, co? - judził młodszy. - Nie - burknął w odpowiedzi. Chcąc to udowodnić, zbliżył palec wskazujący do górnej wargi dziewczyny, nie dotykając jej jednak. - Oddycha - rzekł z ulgą. - Żyje. - Czy sądzisz... Jezu, Bubba, ona krwawi... Bubba cofnął się odruchowo. Jego^brat Lukę miał rację. Strumyczek krwi utworzył ciemną kałużę, widoczną pod suknią, która ledwie zakrywała kolana dziewczyny. Nie miała na nogach pończoch, jej skórzane buty były popę­ kane, a zniszczone, porwane sznurowadła - powiązane w wielu miejscach. - Jak myślisz, może ją ktoś postrzelił? Może powinniśmy zobaczyć... - Wiem, wiem - odparł ze zniecierpliwieniem Bubba. - Zamknij swoją cholerną gębę. - Powiem Mamie, że używasz brzydkich słów, jeśli... - Zamknij się! - Bubba spojrzał z irytacją na brata. - Wtedy ja powiem, że zabrudziłeś ziemią wodę do mycia pani Watkins, gdy poskarżyła się, że za bardzo hałasujesz. - Lukę umilkł przestraszony, a Bubba znów odwrócił się do dziewczyny i podniósł niepewnie rąbek jej brązowej sukni. - O Boże! - krzyknął, puszczając materiał i zrywając się na równe nogi. Opadająca tkanina nie przykryła, nie­ stety, martwego ciałka, leżącego między smukłymi udami dziewczyny. Chłopcy patrzyli ze zgrozą na zwłoki dziecka. Z gardła Lukę'a wydobył się dziwny dźwięk. - Niedobrze ci? - spytał Bubba. 8

- Nie. - Lukę z trudem przełknął ślinę. - Nie sądzę - • I odął bez przekonania. - Idź po Mamę. I tatę. Musi ją zanieść do wozu. Trafisz •/. powrotem? - Oczywiście. - Lukę poczuł się obrażony. - To idź. Ona przecież w każdej chwili może umrzeć. Lukę przyglądał się bladej twarzy dziewczyny. - Ładna. Czy znów ją dotkniesz, gdy pójdę? - Idź! - ponaglił Bubba, patrząc groźnie na brata. Lukę zaczął się przedzierać przez zarośla. Gdy oddalił się na bezpieczną odległość, zawołał: - Będę wiedział, jeśli spojrzysz tam, gdzie ci nie wolno. Powiem Mamie. Bubba Langston chwycił szyszkę i cisnął nią w młodszego brata. Upadła blisko celu, lecz Lukę zdążył odskoczyć. Gdy znikł z pola widzenia, Bubba klęknął przy dziewczynie. Przygryzł wargę, nim odważył się znów spojrzeć na martwe dziecko. Potem ujął w dwa palce brzeg jej sukni i przykrył zwłoki. Pot wystąpił mu na czoło, ale nie widząc dziecka poczuł się lepiej. - Proszę pani - szepnął. - Czy pani mnie słyszy? - Ostrożnie dotknął jej ramienia. Jęknęła i niespokojnie po­ ruszyła głową. Nigdy nie widział takich pięknych włosów. Choć ubło­ cone i pełne mokrych liści, wyglądały bardzo ładnie i miały niezwykle oryginalną barwę - coś pośredniego między ru- dością i brązem. Zdjął z szyi zawieszoną na skórzanym rzemyku butelkę i otworzył ją. - Chce pani pić? - Przytknął butelkę do warg dziew­ czyny i wylał parę kropel. Wysunęła język i zlizała je łap­ czywie. Bubba patrzył urzeczony, jak otwiera oczy i półprzy­ tomna spogląda na niego. Klęczący chłopak wyglądał na jakieś szesnaście lat. Miał tak jasne włosy, że wydawały 9

się jej białe. Czy był aniołem? Może trafiła już do nieba? Jeśli tak, nie było lepsze od ziemi. Takie samo niebo, drze­ wa, zalany deszczem las. Ten sam ból między udami. Jed­ nak żyje! „Nie, nie, chłopcze, idź stąd. Chcę umrzeć". Znów zamknęła oczy i straciła przytomność. Bubba, czekając na rodziców, usiadł bezradnie pod drze­ wem i nie spuszczał oczu z twarzy dziewczyny, bojąc się, że może umrzeć. Wreszcie usłyszał, że nadchodzą. - Co się stało, synu? Lukę bredzi o jakiejś dziewczynie - powiedział Zeke Langston. - Widzicie, mówiłem wam. - Lukę podekscytowany wskazał na leżącą postać. - To ona. - Odejdźcie na bok i pozwólcie mi ją obejrzeć. - Mama niecierpliwym ruchem odsunjęła mężczyzn i kucnęła przy młodej kobiecie. Odgarnęła x jej policzków pozlepiane bło­ tem włosy. - Jaka ładna. Co ona robi na tym odludziu? - Tu jest dziecko, Mamo. Mama Langston spojrzała na Bubbę, a potem na męża, dając mu znak, by zajął czymś chłopców. Gdy odwrócili się plecami, uniosła wysoko suknię dziewczyny. Wiele w ży­ ciu widziała, lecz ten widok był wyjątkowo przykry. - Boże miłosierny - wymamrotała. - Zeke, pomóż mi tutaj. A wy biegnijcie do wozu i powiedzcie Anabeth, by przygotowała posłanie. Rozpalcie ognisko i postawcie gar­ nek wody, żeby się zagotowała. Rozczarowani, że ominie ich to, co najciekawsze, zapro­ testowali jednogłośnie. - Ale, Mamo... - Powiedziałam. - Bojąc się gniewu matki, chłopcy po­ włócząc nogami odeszli do obozu, w którym podróżni z ka­ rawany odpoczywali, korzystając z niedzieli. - Nie jest dobrze, prawda? - spytał Zeke, klękając obok żony. - Nie. Najpierw trzeba wyjąć łożysko. Tak czy inaczej, może dostać zakażenia i umrzeć. 10

W milczeniu zakrzątnęli się przy nieprzytomnej dziew­ czynie. - Co mam z tym zrobić? - spytał Zeke. Włożył łożysko wraz z martwym dzieckiem do brezentowego worka i za­ ciągnął rzemienie. - Pochowaj. Ona na pewno nie będzie miała w najbliż­ szych dniach dość sił, by odwiedzić grób. Oznacz miejsce, tfdyby chciała tu kiedyś przyjść. - Przykryję grób kamieniami, by nie rozgrzebały go zwie­ rzęta - odrzekł z powagą Zeke i zaczął kopać w grząskiej ziemi małą łopatką, którą z sobą przyniósł. - Co z nią? - spytał, gdy skończył i wytarł ręce w chustkę. - Ciągle krwawi, ale opatrzyłam ją. Nic więcej nie mo­ żemy zrobić. Zaniesiesz ją do wozu? - Jeśli pomożesz mi ją podnieść. Dziewczyna oprzytomniała i próbowała się bronić, gdy Zeke podniósł ją, biorąc pod kolana i plecy. Po chwili jej ramiona opadły i znów straciła przytomność. - Ma dziwne włosy - zauważył. - Nigdy nie widziałam takiego koloru - odrzekła Mama zbierając rzeczy. - Pośpieszmy się, bo znów zaczyna padać. Paliło ją między udami. Miała wyschnięte gardło. Całe ciało płonęło i sprawiało ból. Mimo to czuła, że jest jej wygodnie, ciepło i sucho. Może wreszcie znalazła się w nie­ bie? Czy ten jasnowłosy chłopak pozwolił jej umrzeć i teraz jest taka spokojna i bezpieczna? Ale w niebie podobno nie odczuwa się bólu. Otworzyła oczy i ujrzała nad sobą biały sufit. Na skrzyni obok jej łóżka stała paląca się lampka. Wyciągnęła nogi na tyle, na ile pozwalał jej ból, i poczuła, że leży na miękkim posłaniu. Miała na sobie białą nocną koszulę. Niespokojnie przesunęła dłońmi po ciele, które wydało jej się obce. Wtedy uświadomiła sobie, że ma płaski brzuch. Opadły ją koszmarne wspomnienia. Strach, ból, upiorny 11

widok martwego dziecka, które leżało sine i zimne między jej nogami. Rozpłakała się. - Już dobrze, uspokój się. Płaczesz przez sen od wielu godzin. Dłoń, która otarła łzy z jej policzka, była szorstka i spra­ cowana, lecz jej dotknięcie sprawiło taką samą przyjemność, jak pełen troski głos. - Czy chcesz trochę bulionu? Zrobiłam go z królika, któ­ rego chłopcy upolowali rano, nim ciebie znaleźli. - Omal nie zakrztusiła się gęstym rosołem, który kobieta podała jej na łyżce. Smakował jej. Była głodna. - Gdzie jestem? - spytała. - W naszym wozie. Nazywam się Mama Langston. Moi chłopcy znaleźli cię w lesie, pamiętasz? Okropnie ich wy­ straszyłaś. - Zachichotała, f Lukę biega wokoło i wszystkim o tym opowiada. Czy mówiłam ci już, że jedziemy do Teksasu? Za dużo było tych nowin, by mogła je ogarnąć myślą jednocześnie, więc skupiła się na przełykaniu rosołu. Na­ pełnił jej żołądek przyjemnym ciepłem. Uciekała od paru tygodni, tak bojąc się pościgu, że z wyjątkiem kilku dni nie korzystała z żadnego schronienia, tylko spała pod gołym niebem i żywiła się owocami, które zbierała w lesie. Koścista twarz pochylonej nad nią kobiety była surowa, ale sympatyczna. Rzadkie szarobrązowe włosy tworzyły na karku ciasno zwinięty węzeł. Kobieta była masywna, wielkie piersi sięgały do szerokiej talii. Nosiła czystą, lecz spłowiała perkalową suknię. Z licznymi zmarszczkami na twarzy kontrastowały zaróżowione jak u młodej dziew­ czyny policzki. Miało się wrażenie, że jakiś łaskawy bóg obejrzawszy swoje dzieło uznał, że jest zbyt chropawe, i po­ malował na różowo policzki, aby złagodzić surowość ry­ sów. - Najadłaś się? - Dziewczyna skinęła głową. Kobieta odstawiła garnek z rosołem. - Chciałabym wiedzieć, jak 12

się nazywasz - powiedziała niepewnie, jakby obawiając się, że pytanie może być uznane za drażliwe. - Lydia. - Ładnie, ale to chyba nie wszystko? Kim są twoi bliscy? Dziewczyna odwróciła głowę. Przypomniała sobie twarz matki; piękną i młodą, ale bladą, pozbawioną wyrazu twarz kobiety umierającej z rozpaczy. - Tylko Lydia - odrzekła spokojnie. - Nie mam rodziny. Mama zastanawiała się przez chwilę nad tymi słowami, po czym wzięła dziewczynę za rękę i lekko nią potrząsnęła. Gdy Lydia znów na nią spojrzała, próbowała dalej: - Urodziłaś dziecko. Gdzie jest twój mąż? - Nie żyje. - Och, co za nieszczęście! - Nie. Cieszę się, że umarł. Mama Langston była wstrząśnięta, lecz z uwagi na stan zdrowia dziewczyny powstrzymała się od komentarzy. - Co robiłaś sama w lesie? Dokąd szłaś? Lydia wzruszyła ramionami. - Donikąd. Przed siebie. Chciałam umrzeć. - Bzdura. Nie pozwolę ci umrzeć. Jesteś na to zbyt ład­ na. - Mama poprawiła koc, chcąc ukryć zmieszanie, w jakie wprawiła ją ta dziwna dziewczyna. Budziła współczucie. Na bladej, widocznej w świetle lam­ py twarzy wypisane było nieszczęście. - Pochowaliśmy twojego synka w lesie. - Lydia zamknę­ ła oczy. Chłopiec. Nie zwróciła na to uwagi, gdy jedyny raz spojrzała na dziecko. - Jeśli chcesz, możemy zaczekać parę dni, aż poczujesz się dość silna, by odwiedzić grób. Gwałtownie potrząsnęła głową. - Nie. Nie chcę. - Z jej oczu znów płynęły łzy. Mama pogłaskała jej dłoń. - Wiem, jak cierpisz. Urodziłam dziewięcioro dzieci, po­ chowałam dwoje. To najgorsze zajęcie dla kobiety. „Nieprawda - pomyślała Lydia. - Czasami kobieta jest zmuszona zrobić coś znacznie gorszego". 13

- Spróbuj znowu zasnąć. Mogłaś się przeziębić, leżąc na mokrej ziemi. Zostanę z tobą. Lydia spojrzała na pełną współczucia twarz. Nie potrafiła się jeszcze uśmiechnąć, lecz jej oczy złagodniały. - Dziękuję. - Zdążysz mi jeszcze podziękować, gdy wyzdrowiejesz. - Nie zostanę z wami. Muszę... iść. - Nieprędko będziesz mogła pójść dokądkolwiek. Mo­ żesz zostać z nami, jak długo zechcesz. Do samego Teksasu. Chciała oponować. Nie pasowała do tych prostych, ucz­ ciwych ludzi. Gdyby wiedzieli o niej i o... Zamknęła oczy i usnęła. Obmacywał ją. Otworzyła, usta do krzyku, lecz zamknął je brudną, spoconą dłonią. Drugą ręką rozdarł jej koszulę. Gniótł piersi wstrętnymi, lepkimi pakami, czerpiąc radość z zadawania bólu. Zatopiła zęby w jego dłoni, za co ukarał ją uderzeniem w twarz. - Nie walcz ze mną, bo powiem o nas twojej matce. Chyba nie chcesz, by wiedziała, co robimy? To by ją wykończyło. Pewnie umarłaby wiedząc, że zrobiłem ci dziecko, co? Nie, matka nie mogła się o tym dowiedzieć. Ale nie pozwoli, by znów to zrobił. Rozchylił siłą jej uda, boleśnie wbijając palce w ciało. Znowu próbował w nią wejść. Gdy przeorała mu twarz paznokciami, roześmiał się. - Mogę to robić ostrzej, jeśli chcesz - zadrwił. Broniła się. - Nie, nie - łkała. - Przestań. Nie... - Co z tobą, Lydia? Zbudź się, to tylko zły sen. Łagodny głos wdarł się w senny koszmar i przywrócił ją do rzeczywistości. Znów była w wygodnym wozie Lang- stonów. Ból, jaki teraz odczuwała, był następstwem niedawnego porodu, a nie gwałtu Clanceya. Boże, jak będzie mogła żyć ze wspomnieniem tej hańby? Urodziła spłodzone przez 14

niego dziecko i nie widziała już dla siebie miejsca na tym świecie. Mama Langston tak nie myślała. Gdy Lydia przerażona sennym koszmarem chwyciła rękawy jej znoszonej sukni, starsza kobieta przytuliła głowę dziewczyny do swej obfitej piersi, szepcząc uspokajające słowa. - To tylko sen. Masz gorączkę i majaczysz, ale nic ci nie grozi, dopóki jesteś ze mną. Lydia odprężyła się. Clancey nie żył. Widziała, jak leżał martwy, a krew z rany na głowie zalewała jego wstrętną twarz. Już nigdy jej nie dotknie. Z wdzięcznością oparła głowę o pierś Mamy. Gdy za­ sypiała, kobieta ułożyła ją z powrotem na twardej poduszce, która zdawała się być miękka jak z puchu. Przez ostatnie miesiące spała tylko na posłaniu z liści i igieł. Parę razy nie miała tego szczęścia i zasnęła oparta o pień drzewa. Zapadła w czarną, aksamitną niepamięć, a Mama Lang­ ston wciąż trzymała ją za rękę. Następnego dnia zbudziło ją kołysanie wozu. Garnki i pa­ telnie dzwoniły w rytm obrotów kół. Skrzypiały rzemienie końskiej uprzęży, a ich metalowe okucia pobrzękiwały we­ soło. Mama powoziła, punktując każde wydane koniom polecenie trzaśnięciem bata. W podobnym tonie prowadziła rozmowę z jednym ze swoich dzieci, napominając je i za­ razem udzielając rad. Lydia poruszyła się na łóżku i nieznacznie odwróciła głowę. Obok siedziała jasnowłosa dziewczyna, przyglądając się jej ciekawie wielkimi, niebieskimi oczami. - Mamo, zbudziła się! - krzyknęła. Lydia drgnęła, sły­ sząc ten niespodziewany okrzyk. - Zrób, co ci kazałam! - zawołała w odpowiedzi Ma­ ma. - Nie możemy się teraz zatrzymać. Dziewczyna zwróciła się do zdumionej Lydii. - Nazywam się Anabeth. 15

- A ja Lydia - odrzekła zachrypniętym głosem. Gardło miała obolałe i wyschnięte. - Wiem. Mama powiedziała nam to przy śniadaniu i zwróciła uwagę, byśmy nie nazywali cię „dziewczyną". Jesteś głodna? Lydia wahała się przez chwilę. - Nie. Chce mi się pić. - Mama mówiła, że będziesz miała pragnienie, bo go­ rączkujesz. Przyniosłam ci wodę i herbatę. - Najpierw woda. - Lydia wypiła do dna zawartość kub­ ka. Była zdziwiona, że kosztowało ją to tyle wysiłku. - Herbatę wypiję później. Langstonowie wypełniali obowiązki pielęgniarza bez naj­ mniejszego skrępowania. Zawstydziła ^się, gdy Anabeth wsunęła pod jej pośladki basen, po czym wychyliła się z jadącego wozu i wylała jego zawartość na ziemię. Gdy w południe karawana zatrzymała się, by ludzie i zwierzęta mogli odpocząć, Mama zmieniła Lydii podkład. - Nie krwawisz już tak mocno. Nieźle się goi, ale będzie cię jeszcze bolało przez parę dni. Choć Mama traktowała te sprawy zupełnie naturalnie, Lydia była zakłopotana, że stała się przedmiotem takich zabiegów. Cieszyła się, że ostatnie dziesięć lat nie zabiło w niej resztek wstydu i skromności. Widocznie matka wpoi­ ła w nią to, zanim przeniosły się na farmę Russellów. Wie­ działa, że ludzie traktują ją jak śmieć, tak samo jak jej gospodarzy. Gdy szli do miasta, co na szczęście nie zdarzało się często, obrzucano ich wyzwiskami. Nie rozumiała wszy­ stkich słów, lecz wyczuwała obraźliwy ton, jakim były wy­ powiadane, i bała się go. Nieraz miała ochotę krzyknąć, że ona i matka nie mają nic wspólnego z Russellami. Ale kto uwierzyłby brudnej, obdartej, bosej dziewczynie? Wyglądała równie nędznie jak Russellowie i wyśmiewano ją na równi z nimi. Jednak chyba nie wszyscy ludzie osądzali innych tak pochopnie. Na przykład Langstonowie. Nie przeszkadzało 16

im brudne, podarte ubranie, jakie miała na sobie. Nie po- (cpiali jej za nieślubne dziecko, lecz traktowali z szacun­ kiem. Nie czuła się tego godna, choć bardzo by chciała. Lata upłyną, nim pozbędzie się piętna, jakim naznaczyli ją Rus- sellowie, ale pozbędzie się go na pewno, choćby miało ją to kosztować życie. Tego dnia poznała całą rodzinę Langstonów. Chłopcy, którzy ją znaleźli, nieśmiało wsunęli głowy do środka, gdy matka przedstawiała ich Lydii. - To mój najstarszy, Jacob, ale wszyscy nazywają go Bub- ba. A to Lukę. - Dziękuję wam za pomoc - rzekła cicho. Nie miała już do nich żalu, że uratowali jej życie. Nie wydawało się tak ponure, odkąd pozbyła się Clanceya. Jasnowłosi chłopcy zarumienili się po uszy i wymam­ rotali: - Bardzo nam miło. Anabeth była wesołą i towarzyską dwunastolatką. Ma- rynell, Samuel i Atlanta przyszli na świat rok po roku. Najmłodszy, Micah, miał trzy lata. Zeke zdjął z łysiejącej głowy kapelusz i powiedział: - Cieszę się, że jest pani z nami, panno... mmm... Lydio. - Uśmiechnął się i zauważyła, że ma z przodu tylko dwa zęby. - Przepraszam, że sprawiłam tyle kłopotu. - Żaden kłopot - odrzekł z przekonaniem. - Odejdę, gdy będę miała dość sił. - Nie wiedziała, do­ kąd pójdzie i co będzie robić, ale nie chciała zostać na utrzymaniu rodziny, w której było już dość osób do wy­ żywienia. - Nie myśl teraz o tym. Wracaj szybko do zdrowia, a po­ tem zobaczymy. Wszyscy Langstonowie zdawali się myśleć podobnie. Ale inni podróżni z karawany z pewnością plotkowali o niezamężnej dziewczynie, którą znaleziono w lesie po 17

urodzeniu martwego dziecka. Mama nie wpuszczała gości, którzy przychodzili pytać o „biedną, nieszczęśliwą dziew­ czynę". Mówiła tylko, że wkrótce powinna wyzdrowieć i wtedy będą mogli ją zobaczyć. Pewnej nocy zbudziło Lydię stukanie do wejścia wozu. Usiadła gwałtownie na posłaniu, ściskając koszulę na pier­ siach, pewna, że Clancey ożył i przyszedł tu po nią. - Lydia, uspokój się - powiedziała Mama, pomagając jej położyć się z powrotem. - Mama Langston! - zawołał niecierpliwy męski głos. - Do diabła, dlaczego hałasujecie? - mruknął ze złością Zeke. On i chłopcy spali w zawieszonych pod wozem ha­ makach. - Victoria rodzi. Czy Mama może do nie), przyjść? - Niski, gardłowy głos był pełen niepokoju. - Bole zaczęły się po kolacji. Na pewno zaczyna się poród... I Mama rozsunęła zasłaniające wejście płachty brezentu. - Pan Coleman? Mówi pan, że żona rodzi? Nie sądziłam, że to już... - Ja też nie. Ona... - W głosie mężczyzny brzmiała roz­ pacz. - Bardzo cierpi. Czy przyjdzie pani? - Już idę. - Mama sięgnęła po buty i włożyła je po­ spiesznie. - Śpij spokojnie, Lydia - rzekła łagodnym głosem, który kontrastował z jej szybkimi ruchami. - Anabeth zostanie z tobą. Przybiegnie po mnie, gdybyś czegoś potrzebowała. - Otuliła ramiona wełnianą chustą. - Będziemy mieli jeszcze jedno dziecko.

ROZDZIAŁ DRUGI Mama nie zjawiła się do rana. Między wozami krążyła wieść, że pani Coleman ciągle jeszcze rodzi, ale prosi, by nie zatrzymywać się z tego powodu. Bubba zaofiarował się powozić w zastępstwie Colemana, a Zeke przejął pro­ wadzenie wozu Langstonów. Podczas nieobecności Mamy Anabeth zajęła się obiadem i przejęła opiekę nad młodszym rodzeństwem. Pielęgno­ wała Lydię równie dobrze jak matka, a jej wiedza i facho­ wość zdumiewały młodą kobietę. - Przykro mi, że musisz to robić - przepraszała dziew­ czynkę, która zmieniała jej zakrwawione podkłady. - Głupstwo, robiłam to, gdy Mama urodziła dwoje naj­ młodszych. Sama zaczęłam miesiączkować, gdy miałam dziesięć lat. To nic wielkiego. Gdy karawana zatrzymała siew południe, wróciła Mama: pani Coleman zmarła w pół godziny po urodzeniu syna. - Była taka krucha. Coleman szaleje, nie może sobie da­ rować, że zabrał ją w tę podróż. Powiedziała mu, że urodzi dopiero we wrześniu, gdy już będziemy w Jefferson. Nie jest niczemu winien, lecz trudno mu to wytłumaczyć. - A dziecko? - spytał Zeke, gryząc suchy, twardy bisz­ kopt, który został od śniadania. - Najmniejsza kruszyna, jaką w życiu widziałam. Ledwo ma siłę krzyczeć. Nie zdziwię się, jeśli nie dożyje do jutra. - Zajrzała do wnętrza wozu i spytała Lydię, która przysłu­ chiwała się rozmowie małżonków: - Jak się czujesz? - Dobrze, pani Langston. 19

- Mów do mnie Mama. Widzę, że Anabeth dobrze się tobą opiekuje. Żałuję, że nie mogę tu zostać, ale z maleń­ stwem nie jest najlepiej. - Oczywiście. Proszę się mną nie przejmować. Opuszczę was, gdy tylko wrócą mi siły. - Nie, dopóki ja mam tu coś do powiedzenia. Czy na pewno wszystko w porządku? Masz wypieki. - Położyła chłodną dłoń na czole Lydii. - Nadal gorączkujesz. Powiem Anabeth, by zrobiła ci po południu zimny okład. Lydia miała nowy kłopot, ale nie chcąc przysparzać Ma­ mie trosk, nie wspomniała o bolących, nabrzmiałych pier­ siach. Drzemała w ciągu dnia. Po wieczornym posiłku wszyscy zebrali się, by pochować panią Colemari, Było cicho. Lydia leżała w łóżku, wpatrzona w brezen­ towy sufit. Nie dobiegały do niej żadne odgłosy prócz słów pieśni „Opoka wieczności". Zdziwiła się, gdy uświadomiła sobie, że porusza ustami bezgłośnie powtarzając tekst. Kie­ dy ostatni raz była w kościele? Dziesięć, dwanaście lat te­ mu? Pamiętała jednak słowa tego psalmu i cieszyło ją to. Zasnęła z uśmiechem i nie zbudziła się, gdy rodzina Lang- stonów wróciła do wozu. Następny dzień był podobny do poprzedniego, ale Lydia czuła się gorzej. Starała się to ukryć przed pielęgnującą ją Anabeth. Piersi pulsowały boleśnie i miała uczucie, że pęk­ ną. Zajrzała pod koszulę i przeraziła się, widząc podraż­ nione, czerwone brodawki. Były tak wrażliwe, że nawet zetknięcie z koszulą sprawiało ból. Mama nadal zajmowała się dzieckiem Colemana i wróciła dopiero wieczorem. Zeke i chłopcy zdążyli już zawiesić pod wozem hamaki. Dziewczynki spały. W drugim kącie wozu Lydia, obolała i niespokojna, nie mogła zasnąć. Jęczała cicho, gdy zmęczona Mama weszła do środka. - Boże miłosierny, Lydia, co z tobą? - Zaniepokojona uklękła przy młodej kobiecie. - Przepraszam. Ja... moje piersi. 20

Mama rozchyliła koszulę Lydii i obejrzała nabrzmiałe sutki. - Wielkie nieba! Nie wiem, co robić. Masz pokarm, a to boli, gdy nie ma dziecka... - Urwała raptownie. - Wstawaj, Lydia, i chodź ze mną. - Dokąd? - spytała dziewczyna, gdy Mama odrzuciła przykrywającą ją kołdrę i pomogła usiąść. - Nie mam żad­ nego ubrania. - Nieważne - odrzekła Mama. Dysząc ciężko, chwyciła Lydię pod pachy i pomogła jej wstać. - Masz pokarm, a tu obok umiera z głodu niemowlę. Mama prowadziła ją do dziecka, które od dwóch dni płakało niemal bez przerwy. Żałosne kwilenie słychać było i w nocy, gdy cały obóz spał. Prowadziła ją do mężczyzny o nabrzmiałym rozpaczą głosie. Lydia nie chciała iść. Nie chciała, by ktokolwiek patrzył na nią ciekawie i zastanawiał się, czemu jest sama, czemu urodziła dziecko w lesie. Bała się opuszczać bezpieczne schronienie, jakie znalazła u Lang- stonów. Nie miała jednak wyboru. Mama otuliła jej ramiona sza­ lem i pomogła wyjść na dwór. - Twoje buty są zupełnie zdarte. Lepiej idź boso, tylko uważaj, by nie nadepnąć na kamień. Z trudem utrzymała równowagę, gdy jej stopy po raz pierwszy od kilku dni dotknęły ziemi. Bolały ją piersi, ko­ łyszące się swobodnie pod koszulą, która - nie licząc szala - stanowiła całe jej odzienie. Miała rozczochrane włosy. Była brudna. Mama podmywała ją starannie, lecz poza tym nie myła się od wielu dni. Próbowała się opierać. - Mama, proszę, nie chcę, by mnie ktoś zobaczył. - Głupstwo - odrzekła Mama, ciągnąc ją za rękę do jedynego wozu, w którym paliło się światło. - Możesz ocalić życie temu dziecku. Nikt nie zwróci uwagi na twój wygląd. Będą patrzyli. Czuła to. Przedtem nazywano ją śmieciem. Wiedziała, jak podli potrafią być ludzie. 21

- Panie Grayson! - zawołała Mama, gdy doszły do oświetlonego wozu. Odchyliła brezent zasłaniający wej­ ście. - Proszę mi pomóc. - Popchnęła Lydię, która chcąc nie chcąc weszła na stopień. Skrzywiła się z bólu, czując, jak rozciąga się napięta skóra między udami. Para silnych ramion wciągnęła ją do środka. Mama weszła za nią. Troje obcych sobie ludzi zmieszało się przez moment, stając twarzą w twarz. Siwowłosy mężczyzna patrzył zdzi­ wiony na dziewczynę. Chuda kobieta obok niego wciągnęła głośno powietrze. Lydia spuściła oczy, by nie widzieć ich natarczywych spojrzeń. - To jest pan Grayson, który kieruje naszą karawaną - powiedziała Mama do Lydii. Dziewczyna nie podniosła głowy, wpatrywała się w swoje brudne bose stopy, skinęła jednak głową na znak, że usłyszała. - A to pani Leona Watkins. - Mama zniżyła głos ze względu na mężczyznę, który siedział na taborecie z twarzą ukrytą w dłoniach. Kobieta odezwała się pierwsza. - Kto to jest, do diabła... i dlaczego włóczy się naga po obozie? Ach, to ta dziewczyna, którą znaleźli twoi chłopcy. Szczerze mówiąc, jestem zdziwiona, że wzięłaś do siebie taką... osobę... zwłaszcza w tych czasach. To niebezpieczne. - Mniej, niż ci się zdaje - ucięła Mama. W jej głosie brzmiała nieukrywana niechęć do kobiety. - Panie Grayson, ta dziewczyna przed paru dniami urodziła dziecko. Ma pokarm. Pomyślałam, że jeśli synek Colemana umie ssać... - O Boże! - krzyknęła pani Watkins ze zgrozą. Lydia zerknęła spod rzęs i zobaczyła, że kobieta unosi rękę do piersi i ściska przód sukni, jakby broniła się przed złym duchem. Mama, nie zrażona jej reakcją, mówiła dalej, zwracając się do przewodnika: - To biedactwo może przeżyć, jeżeli Lydia je nakarmi. Nim Grayson zdążył odpowiedzieć, pani Watkins znowu się wtrąciła. W czasie ostrej kłótni, jaka się wywiązała, Lydia rozglądała się ukradkiem dokoła. W kącie leżał stos koców, 22

/robionych z lepszej wełny niż te, którymi okrywali ją Lang- slonowie. Obok szafki z chińską porcelaną stała para bia­ łych sznurowanych trzewików. Jej wzrok powędrował dalej i natrafił na parę czarnych męskich butów. Były ubłocone, lecz zrobione ze skóry w naj­ lepszym gatunku. Miały ładnie wykrojone podeszwy i wy­ sokie na cal drewniane obcasy. Sięgały do kolan i okrywały czyjeś długie łydki. Wywnioskowała z tego, że mężczyzna, który je nosi, musi być wysoki. - Mówię wam, że to nie wypada - zdecydowanie sprze­ ciwiła się pani Watkins. Kościstą dłonią chwyciła Lydię za podbródek i zadarta jej głowę do góry. Dziewczyna patrzyła teraz w twarz, która wydawała się pozbawiona życia. Była wąska i blada, wystawał z niej ostry nos. Wokół zaciśniętych w wyrazie dezaprobaty ust utworzyła się sieć zmarszczek. Spojrzenie było równie złośliwe jak ton głosu. - Popatrzcie na nią. Widać, że to szmata. Wygląda na... prostytutkę - niech Bóg wybaczy mi to słowo - która urodziła dziecko. Pewnie sama je zabiła, by pozbyć się kłopotu. I pewnie nawet nie wie, kto jest ojcem. Lydia patrzyła na nią wstrząśnięta. Dopiero po długiej chwili szepnęła: - Nie. - Pani Watkins, proszę - wtrącił się łagodnie Grayson. Był z natury dobrym człowiekiem, choć tym razem skłonny był zgodzić się z panią Watkins. Młoda kobieta nie budziła zaufania. W jej ubiorze i spojrzeniu, jakim ich zmierzyła, nie było cienia skromności. - To nieprawda! - zawołała Mama. - A nawet jeśli tak jest, Leono Watkins, kto może nakarmić dziecko? Ty ? - No nie, nigdy... - Właśnie. Pewnie nigdy nie wycisnęłaś kropli mleka ze swych wyschniętych... - Mama, proszę. - Grayson mitygował ją znużonym gło­ sem. W oczach Leony Watkins płonął gniew. Milczała po­ gardliwie, prostując się z godnością. 23

Mama zignorowała to. - Grayson, pana obowiązkiem jest dbać o życie wszy­ stkich podróżnych, także tego maleństwa. Niech pan po­ słucha, jak płacze. Wśród dwudziestu jadących z nami ro­ dzin tylko jedna kobieta ma mleko, lecz musi wykarmić bliźnięta. Lydia jest ostatnią nadzieją tego biedactwa. Czy chce pan, by żyło, czy pozwoli mu umrzeć z głodu? Leona Watkins skrzyżowała ręce na piersi, dając do zro­ zumienia, że jeśli Grayson posłucha tej natrętnej kobiety, odpowiedzialność za to, co nastąpi, spadnie wyłącznie na niego. Zawsze uważała starą Langston za prostaczkę, teraz, jej zdaniem, Mama potwierdzała to swoim zachowaniem. - Decyzję musi podjąć pan Coleman - odrzekł Hal Gray­ son. - Ross, co ty na to? Czy chcesz, by ta dziewczyna karmiła twego dzieciaka, jeśli to może go uratować? Lydia odwróciła się do nich plecami. Nie obchodziło jej, co mówią. Gdy tylko poczuje się lepiej, pójdzie stąd, gdzie oczy poniosą, gdzie nikt jej nie zna, i zacznie wszystko od nowa, starając się zapomnieć o przeszłości. Jakiś impuls skierował ją do dziecka, które leżało w wyłożonym flanelą koszu na jabłka. Spojrzała na walczące o życie maleństwo i w tej samej chwili usłyszała, że jego ojciec poruszył się na swoim miejscu. Lydia stała odwrócona tyłem do Rossa Colemana; gdy podniósł się i popatrzył na dziewczynę, która spowodo­ wała takie zamieszanie i przeszkodziła mu w rozmyślaniu o śmierci Victorii, najpierw zauważył jej włosy - gęstwinę splątanych loków, pełnych zeschłych liści i Bóg wie czego jeszcze. Jaka kobieta chodzi z rozpuszczonymi włosami? Ross Coleman znał tylko jeden rodzaj. Wyglądała bardzo szczupło w luźnej nocnej koszuli. Wi­ doczne spod niej stopy były drobne. I brudne. Po tym, co przeszedł w ostatnich dniach, nie chciał jej tutaj. - Nie pozwolę, by dotknęła dziecka - rzekł z odrazą. - Zostawcie mnie i mojego syna. Jeśli ma umrzeć, niech umrze w spokoju. 24

- Dzięki Bogu, że ktoś tutaj ma trochę rozsądku. - Zamknij się - rzuciła Mama w stronę Leony Watkins. Odsunęła ją i podeszła do Rossa. - Coleman, wygląda pan na rozsądnego człowieka. Czemu Lydia nie miałaby karmić pańskiego syna, jeśli może mu to ocalić życie? W prze­ ciwnym razie umrze z głodu. - Próbowaliśmy wszystkiego - rzekł Ross zniecierpli­ wiony. - Nie chciał krowiego mleka z butelki ani słodzonej wody, którą podawaliśmy mu łyżeczką. - Potrzebuje mleka matki. A tej dziewczynie pokarm wycieka z piersi. - O mój Boże - powiedziała Leona Watkins. Ross znów spojrzał na dziewczynę. W bladym świetle lampy dostrzegł zarys jej ciała pod cienkim materiałem. Mia­ ła ciężkie, nabrzmiałe piersi, które budziły w nim wstręt. Czemu włóczy się ubrana tylko w nocną koszulę? Żadna przyzwoita kobieta nie pokazałaby się mężczyznom w ta­ kim stroju. Skrzywił usta, myśląc z niechęcią, co za diabli ją tu przynieśli. Victoria byłaby przerażona jej widokiem. - Nie chcę, by taki flejtuch karmił dziecko Victorii - odrzekł ostro. - Nie wie pan o niej więcej niż ja. - To szmata! - krzyknął. Żal, jaki żywił do całego świata po śmierci Victorii, znalazł wreszcie ujście. - Nie wie pani, kim jest i skąd przyszła. Jest tylko jeden rodzaj kobiet, które rodzą dzieci nie mając męża. - Może było tak kiedyś, ale nie po wojnie, gdy kraj jest pełen zdrajców, zbrodniarzy i jankeskich dorobkiewiczów, którzy myślą, że wszystko na Południu do nich należy. Nie wiemy, ile wycierpiała. Niech pan nie zapomina, że parę dni temu straciła dziecko. Lydia nie słuchała rozmawiających, jej uwaga skupiła się na dziecku. Miało chorobliwie bladą skórę. Nie widziała dotąd żadnego noworodka prócz własnego. Ten był jeszcze mniejszy i to ją niepokoiło. Czy coś tak maleńkiego może w ogóle żyć? 25

Rączki dziecka, zaciśnięte kurczowo w piąstki, były nie­ mal przezroczyste, brzuszek unosił się i opadał w rytm szybkiego, płytkiego oddechu. Płakało urywanie, jakby po­ trzebowało przerw na wypoczynek i zaczerpnięcie powie­ trza. To właśnie nieustający płacz przyciągał Lydię do dzie­ cka. Poczuła w dole brzucha skurcz podobny do porodowego, lecz niebolesny. Serce zdawało się rozsadzać spuchnięte piersi. Mrowiły ją, nie z nadmiaru mleka, lecz instynktownej potrzeby karmienia. Nawet nie wiedziała, kiedy znalazła się przy dziecku i dotknęła palcem jego policzka. Podtrzymała główkę, która bez trudu mogła się zmieścić w jej dłoni. Ostrożnie, by nie wyrządzić krzywdy noworodkowi, wsunęła drugą rękę pod jego pupę i wyjęła go z koszyka. Wpatrując się w po­ marszczoną twarzyczkę usiadła na trójnogim zydlu. Dziecko zaczęło wierzgać chudymi nóżkami i kopnęło ją w brzuch. Ułożyła je na ręku. Mała główka drgnęła, a buzia zwróciła się w stronę jej pełnej piersi. Lydia pa­ trzyła urzeczona na maleńkie usta, otwarte jak u głodnego pisklęcia, niecierpliwe i poszukujące. Machinalnie sięgnęła ręką do pierwszego guzika i roz­ pięła go. Potem drugi i następne, aż mogła zsunąć koszulę z lewego ramienia i wyjąć pierś. Wolną ręką zbliżyła ją do buzi dziecka. Błądziło wokół ustami, aż znalazło bro­ dawkę. Natychmiast ją chwyciło i zaczęło łapczywie ssać. Płacz ustał. Nagła cisza zaniepokoiła dyskutujących z ty­ łu wozu. Ross, w którym serce zamarło, odwrócił się, pew­ ny, że zobaczy synka martwego. Widok, jaki ukazał się jego oczom, wstrząsnął nim. Dziewczyna trzymała w ramionach niemowlę, które żar­ łocznie ssało pełną pierś. Mleko pieniło się w zgłodniałej buzi i na ciemnej otoczce brodawki. Lydia cicho nuciła kołysankę. Nie widział jej twarzy, bo zasłaniały ją niesforne włosy. - Spójrzcie tylko - rzekła Mama z satysfakcją. - To mówi 26

samo za siebie. Panie Grayson, proszę odprowadzić Leone do jej wozu. Muszę przygotować miejsce dla Lydii. - Co takiego? - krzyknęła Leona. - Ona nie może tu zostać. To nieprzyzwoite. - Chodźmy, pani Watkins - powiedział Hal Grayson. Niecierpliwił się, pragnął wrócić do własnego łóżka, gdyż ostatnio wcześnie świtało. Śmierć pani Coleman źle wpły­ nęła na nastroje podróżnych. Był przewodnikiem, został wybrany wbrew swej woli, ale starał się nie zawieść tych, którzy mu zaufali. - Omówimy wszystko za dnia. Jestem pewien, że do tego czasu nie wydarzy się nic nieprzy­ zwoitego. - Niemal wypchnął z wozu protestującą kobietę. Gdy wyszli, Mama zerknęła na Colemana, patrzącego wrogo na dziewczynę. Wstrzymała oddech, ciekawa, co zrobi. Wyglądał na sympatycznego człowieka, swoją żonę traktował, jakby była królową Saby. Dostrzegła niepokój w jego oczach. Ostre, czujne spoj­ rzenie zdradzało człowieka, który dość dobrze poznał życie, by nie mieć żadnych złudzeń. Napięte mięśnie zdradzały teraz wewnętrzną walkę. Ciężkim krokiem przeszedł na drugą stronę pomiesz­ czenia. Jego syn ssał łapczywie i nie płakał. Ta nędzna dziewczyna trzymała go w ramionach i karmiła, a on, Ross, pozwalał jej na to. Co powiedziałaby Victoria, gdyby mogła to zobaczyć? Wzdrygnął się, gdy pomyślał o jej spoconym, zwiniętym z bólu ciele i ostatnim oddechu po urodzeniu dziecka. Nie, kobieta tak wątpliwej konduity nie będzie pielęgnować sy­ na Victorii Gentry Coleman. To byłoby świętokradztwo, do którego nie może dopuścić. Ale czy może pozwolić, by dziecko umarło w imię bezwzględnych zasad? Wahając się, jaką podjąć decyzję, spojrzał na synka ssą­ cego pełną pierś. Była kremowobiała, naznaczona siecią drobniutkich niebieskich żyłek. Zafascynowany, z trudem oderwał od niej wzrok i spojrzał na twarz dziewczyny. Powoli uniosła głowę. Patrzył jej teraz prosto w oczy. 27

Wrażenie, jakie oboje odnieśli, było niezwykle silne, choć starali się to przed sobą ukryć. Ross pogrążył się w otchłani jej kobiecości, która tak podziałała na jego ciało i zmysły. Przeklinał siebie za to, wspominając niedawno zmarłą żonę. Zdołał się wreszcie opanować i uważnie przyjrzał się dziewczynie. Miała długie brązowe rzęsy i oczy barwy bursztynu, które każdego mężczyznę mogły przyprawić o przyspie­ szone bicie serca. Ich kolor był równie niezwykły jak wło­ sów, których nieład zdradzał, jego zdaniem, niespokojną naturę dziewczyny. Delikatna skóra musiała być ostatnio często wystawiana na działanie słońca. Świadczyły o tym drobne piegi na zgrabnym, lekko zadartym nosku. Najbardziej niepokoiły go jej usta. Pełna dolna warga musiała przyciągać uwa­ gę mężczyzn. Wpatrywał się w nią, myśląc, że zawstydzi dziewczynę tym spojrzeniem. Ona jednak wysunęła koniu­ szek języka i oblizała zmysłowo wargę. Poczuł, że robi mu się słabo i odwrócił wzrok. Wcale nie wyglądała na speszoną, gdy tak siedziała przed nim, odsłaniając piersi, na które przyrzekł sobie nie patrzeć. Taksowała go równie śmiałym spojrzeniem, jak on ją. Nie spuściła rzęs ani nie pochyliła głowy, co wydało mu się brakiem skromności. Miał przed sobą urodzoną dziwkę. Znał ich zbyt wiele, by nie zauważyć niemego wyzwania kryjącego się w oczach, nie wyczuć płynącej w żyłach gorącej krwi. Była przeci­ wieństwem jego wytwornej, subtelnej Victorii. To wystar­ czało, by nią gardzić. Lydia pomyślała, że gdyby trochę złagodzić surowe rysy, byłby najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego w życiu wi­ działa. Jego twarz przyciągała wzrok. Zabrakło jej tchu, gdy spojrzała mu w oczy. Nie rozumiała, dlaczego. Stanowczo powinien się ogolić. Ciemny zarost ocieniał jego podbródek. Górną wargę zasłaniały gęste, czarne wąsy. 28

Zaciskał usta, mierząc ją przenikliwym spojrzeniem zielo­ nych oczu. Oczy. Wpatrywała się w nie. Były niezwykłe. Czarne rzęsy sprawiały wrażenie wilgotnych. Kusiło ją, by dotknąć je palcem i sprawdzić, czy jest tak rzeczywiście. Faliste pasma czarnych włosów odsłaniały uszy i układały się na kołnierzyku koszuli. Wydał się jej ogromny, gdy przykucnął naprzeciw niej, lecz nie przyglądała się jego sylwetce. Mężczyźni budzili w niej lęk i wstręt. Ostre spojrzenie, jakim ją mierzył, nie dodało jej odwagi. Zmrużył oczy, jakby obmyślał surową karę. Nie wiedziała tylko, za co. Spuściła wzrok na dziecko, które wciąż ssało jej pierś. - Lydia, czas na zmianę - powiedziała łagodnie Mama. - Co? - spytała Lydia wracając do rzeczywistości. Ten mężczyzna zburzył jej spokój, choć nie w taki sposób, jak Clancey. Gdy wstał i zbliżył się do niej, zdawał się wy­ pełniać sobą wnętrze wozu, którego ściany nagle się skur­ czyły. Poczuła, że brakuje jej powietrza. - Najpierw jedna pierś, potem druga. Wtedy mleko na­ pływa równomiernie. - Wzięła z jej ramion dziecko, które, oderwane od piersi, zaczęło kwilić. Gdy znowu znalazło się na ręku Lydii, nie tracąc czasu chwyciło drugą pierś. Dźwięczny, wesoły śmiech wypełnił pomieszczenie. Ly­ dia odchyliła głowę i śmiała się gardłowo. W świetle lampy jej oczy błyszczały. Gdy napotkały spojrzenie Rossa, przy­ gasły. Patrzył na nią z otwartą wrogością. - No, chłopak już się najadł. Przygotuję dla niej posła­ nie - rzekła Mama, obejmując rozpromienionym wzrokiem dziewczynę i dziecko. - Ona tu nie zostanie. Jeśli mały nie jest głodny, proszę ją zabrać - stwierdził Ross chłodnym, rzeczowym tonem. Mama wzięła się pod boki i zwróciła do Rossa: - Coleman, czy nie sądzi pan, że dziecko jeszcze zgłod­ nieje? Jak pan to sobie wyobraża - mam ją tu przypro­ wadzać za każdym razem, gdy mały zechce jeść? A może 29