Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 111 277
  • Obserwuję511
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań680 096

Brown Sandra - Wyrok śmierci

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Brown Sandra - Wyrok śmierci.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse B
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 305 stron)

Spis treści Karta tytułowa Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29

Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 Rozdział 33 Rozdział 34 Rozdział 35 Rozdział 36 Rozdział 37 Rozdział 38 Rozdział 39 Rozdział 40 Rozdział 41 Rozdział 42 Rozdział 43 Rozdział 44 Rozdział 45 Epilog Podziękowania Okładka

Rozdział 1 – Mamusiu? – Hm? – Mamuniuuu! – Tak? – Na podwórku jest jakiś pan. – Czterolatka podeszła do kuchennego stołu i zaczęła się wpatrywać tęsknym spojrzeniem w polewę, którą jej mama dekorowała świeżo upieczone babeczki. – A co to, mamusiu? Daj polizać! – Mówi się: proszę. Kiedy skończę, będziesz mogła wyskrobać miskę. – Koladowa! – Mała westchnęła z zachwytem. – Bo ty uwielbiasz czekoladową polewę, a ja uwielbiam ciebie – powiedziała matka, puszczając oko do córeczki. – I mam coś jeszcze. – Zawiesiła na chwilę głos. – Kupiłam kolorową posypkę, którą trzeba będzie dodać, kiedy tylko skończę. Emily cała się rozpromieniła, ale zaraz jej twarzyczka przybrała wyraz zatroskania. – On jest chory. – Kto jest chory? – Ten pan. – Jaki pan? – Ten przed domem. Słowa Emily dotarły w końcu do świadomości matki, która z przyzwyczajenia nie słuchała uważnie bezustannej dziecięcej paplaniny. – Naprawdę przed domem jest jakiś pan? – Honor położyła na talerzu kolejną udekorowaną babeczkę, łyżkę z polewą odłożyła do miski i wytarła bezwiednie ręce w ściereczkę do naczyń. Obeszła dookoła krzesło, na którym siedziała córeczka. – Leży na ziemi, bo pewnie jest chory. – Emily poszła za mamą do pokoju dziennego. Honor wyjrzała przez okno od podwórka, ale nie dostrzegła niczego oprócz idealnie przystrzyżonego trawnika schodzącego aż do wód zatoki i niewielkiej przystani. Pod pomostem leniwie pluskała woda. Tuż nad jej powierzchnią szybowała ważka, burząc

miejscami gładką taflę. Bezpański kocur, który nie potraktował poważnie Honor, gdy ta kiedyś próbowała go przekonać, że to nie jest jego dom, buszował zupełnie bezkarnie w kolorowej rabatce z cyniami. – Hmmm… Nie widzę żadnego… – Pod tym krzakiem z białymi kwiatkami – upierała się Emily. – Widziałam go z okna mojego pokoju. Honor podeszła do drzwi, odblokowała zamek, odsunęła rygiel i wyszła na zadaszony taras, skąd miała lepszy widok na obficie kwitnący krzew hibiskusa. I wtedy go zobaczyła. Leżał twarzą do ziemi, częściowo na lewym boku, z ręką zgiętą w łokciu pod głową. Twarz miał odwróconą w drugą stronę. Ze swojego miejsca Honor nie widziała, czy jego klatka piersiowa się porusza, więc nie mogła stwierdzić, czy oddycha. Odwróciła się błyskawicznie i delikatnie wepchnęła Emily z powrotem za drzwi. – Kochanie, idź do sypialni mamusi. Na szafce przy łóżku leży telefon. Przynieś go, proszę. Nie chciała niepotrzebnie straszyć córki, więc powiedziała to możliwie spokojnym tonem, a potem szybko zbiegła ze schodów i ruszyła po wilgotnej od rosy trawie w kierunku leżącego nieruchomo człowieka. Z bliska dostrzegła, że odzież mężczyzny jest wybrudzona, miejscami podarta i poplamiona krwią. Plamy zaschniętej krwi widniały też na odsłoniętej części przedramienia i na dłoni; jego ciemne włosy sklejone były krwawym strupem na samym czubku głowy. Honor przyklękła i dotknęła ramienia mężczyzny. Kiedy jęknął, odetchnęła z ulgą. – Proszę pana, czy pan mnie słyszy? Jest pan ranny. Zadzwonię po karetkę. Wyskoczył do góry tak szybko, że nie zdołała zrobić uniku, który mógłby ją uratować. Zaatakował z szybkością i precyzją kobry. Zanim zdążyła się zorientować, co się dzieje, lewą ręką trzymał ją od tyłu za szyję, a prawą wbijał pod żebra, prosto w splot słoneczny, krótką tępą lufę pistoletu. Lufa powędrowała w górę i w lewo, zatrzymując się tam, gdzie jak oszalałe biło jej serce. – Kto jeszcze tu jest? Ze strachu nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Ścisnął ją za szyję od tyłu i powtórzył złowieszczo: – KTO JESZCZE TU JEST? Próbowała kilka razy, zanim w końcu udało się jej wyjąkać: – Mo… ja… có… re… – Ktoś jeszcze oprócz dziecka? Potrząsnęła głową, a raczej podjęła taką próbę, bo w tak mocnym uścisku trzymał jej szyję. Czuła stalowy chwyt każdego jego palca z osobna. – Jeśli nie mówisz prawdy… – Jego niebieskie oczy cięły ją spojrzeniem jak promień lasera. Nie musiał nawet kończyć groźby, bo od razu wydusiła z siebie, ledwo łapiąc oddech: – Nie kłamię. Przysięgam! Jesteśmy same. Nie krzywdź nas! Moja córka… ma dopiero cztery lata. Nie rób jej krzywdy! Zrobię wszystko, co każesz, tylko nie… – Mamusiu? Serce Honor zamarło, a z jej ust wydobył się ledwo słyszalny pisk jak u zwierzęcia

złapanego w sidła. Ponieważ w dalszym ciągu nie mogła ruszyć głową, zwróciła w stronę Emily jedynie wzrok. Córeczka znajdowała się kilkanaście metrów od nich; wyglądała tak niewinnie z twarzyczką okoloną jasnymi loczkami, stojąc na krótkich, pulchnych nóżkach ze stópkami zwróconymi po dziecięcemu do środka. Spod różowych jedwabnych płatków kwiatów, zdobiących jej sandałki, wystawały czubki gołych paluszków. W dłoni mocno ściskała telefon komórkowy i spoglądała lękliwie na matkę. Honor poczuła, jak zalewa ją fala miłości do córki. Zaczęła się zastanawiać, czy może ostatni raz widzi Emily całą i zdrową. Ta myśl tak ją przeraziła, że aż poczuła łzy pod powiekami, ale ze względu na dziecko szybko mrugnęła kilka razy, aby osuszyć oczy. Nie zdawała sobie sprawy, że szczęka zębami ze strachu, dopóki nie spróbowała czegoś powiedzieć. – Wszystko okej, skarbie – zdołała wykrztusić. Wróciła spojrzeniem do twarzy mężczyzny, który jednym drobnym ruchem wskazującego palca mógł rozerwać jej serce na strzępy. Emily zostałaby na świecie sama, przerażona, na jego łasce i niełasce. „Błagam!” – bezgłośnie prosiły go jej oczy, a potem wyszeptała: – Błagam na wszystko. Nie mogła oderwać wzroku od jego zimnego, hipnotyzującego spojrzenia. Wreszcie odsunął pistolet i ukrył go za swoim udem, tak żeby Emily nie zdołała go dostrzec, lecz by wciąż budził postrach. Mężczyzna uwolnił szyję Honor i odwrócił się do Emily. – Cześć! – rzucił do niej. Nie uśmiechnął się, kiedy to mówił. Ledwo widoczne linie, które ujmowały jego usta jak w nawiasy, na pewno nie powstały od nadmiaru uśmiechów – pomyślała Honor. Emily spoglądała na niego zawstydzona, kopiąc czubkiem sandałka gęstą trawę. – Cześć! – odpowiedziała w końcu. – Daj mi telefon! – Wyciągnął do niej rękę. Nie ruszyła się z miejsca, a kiedy niecierpliwie pstryknął palcami wyciągniętej ręki, wymamrotała: – Nie powiedziałeś: proszę. „Proszę” wydało mu się czymś niedorzecznym w tej sytuacji. – Proszę – powiedział jednak po chwili wahania. Emily zrobiła krok w jego stronę, a potem przystanęła, zwracając wzrok ku mamie i oczekując od niej pozwolenia. Mimo że usta Honor drżały w sposób całkowicie niekontrolowany, udało się jej rozciągnąć je w namiastce uśmiechu. – Wszystko w porządku, kochanie. Oddaj panu telefon. Emily zbliżała się do nich z ociąganiem. Kiedy podeszła do mężczyzny na tyle, że jeszcze nie mógł jej chwycić, rzuciła mu komórkę. – Dzięki. – Złapał aparat w locie dłonią poplamioną krwią. – Proszę bardzo. Zadzwonisz do dziadka? – Do dziadka? – Utkwił w Honor pytające spojrzenie. – Przyjdzie dzisiaj na kolację – radośnie oznajmiła Emily. Nie spuszczając wzroku z Honor, spytał:

– Czy to prawda? – Lubisz pizzę? – Pizzę? – Zwrócił wzrok z powrotem na Emily. – Jasne. No pewnie. – Mamusia powiedziała, że będę mogła zjeść pizzę na kolację jak na prawdziwym przyjęciu. – Coś takiego! – Wcisnął komórkę do przedniej kieszeni brudnych dżinsów, wsunął wolną rękę pod ramię Honor i dźwignął ją z kolan, kiedy już sam wstał. – Więc wygląda na to, że przybyłem tu w samą porę. Wejdźmy do środka. Opowiesz mi wszystko o dzisiejszym przyjęciu. Trzymając ramię Honor w mocnym uścisku, pokierował ją w stronę drzwi domu. Nogi tak się jej trzęsły, że ledwo łapała równowagę, stawiając kolejne kroki. Uwagę Emily na chwilę odwrócił kot. Pobiegła za nim, wołając: „Kici, kici, kotku!”, dopóki nie zniknął w gęstym żywopłocie w drugim końcu działki. Honor wykorzystała to, że Emily znalazła się tak daleko, iż nie mogła jej usłyszeć, i zaczęła szybko mówić: – Mam trochę zaoszczędzonych pieniędzy. Niewiele, kilkaset dolarów, i trochę biżuterii. Możesz zabrać wszystko, co posiadam, ale nie rób krzywdy mojej córeczce. Nie przerywając, rozglądała się po podwórku w szaleńczym poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłaby użyć jako broni przeciw niemu. Węża ogrodowego nawiniętego na podstawkę z bębnem, znajdującego się na skraju tarasu? Donicy z geranium stojącej na pierwszym schodku przed wejściem? Jednej z cegieł okalających kwiatową rabatkę? Za żadne skarby świata nie zdąży do nich dobiec, nawet gdyby udało się jej wyrwać z jego mocnego uścisku. Sądząc po sile, z jaką ją trzymał, nie byłoby to łatwe, jeśli w ogóle możliwe, a podczas szarpaniny mógłby ją po prostu zastrzelić. Wtedy Emily zostałaby sama i zrobiłby z nią, co tylko by mu przyszło do głowy. Na samą myśl o tym w jej gardle wyrosła gula. – Gdzie jest twoja łódź? Honor odwróciła głowę i wpatrzyła się w mężczyznę tępym spojrzeniem. Niecierpliwie podrzucił głową, wskazując brodą na pustą przystań przy pomoście. – Kto zabrał łódź? – Nie mam łodzi. – Nie wciskaj mi kitu. – Sprzedałam łódź, kiedy… Kilka lat temu. Wydawał się zastanawiać, czy powinien jej wierzyć, a potem spytał: – Gdzie twój samochód? – Zaparkowany od frontu. – Kluczyki w stacyjce? Zaczęła się zastanawiać, co odpowiedzieć, ale kiedy ścisnął ją mocniej, pokręciła głową. – Nie, w domu. Na haczyku przy drzwiach do kuchni. Zaczął wchodzić po schodkach na werandę, popychając ją przed sobą. Na plecach czuła zimy dotyk lufy pisoletu. Odwróciła głowę i już miała zawołać Emily, ale ją ubiegł. – Zostaw ją na razie w spokoju. – Co masz zamiar zrobić?

– No cóż, najpierw… – zaczął, otwierając drzwi i wpychając ją przed sobą do środka – sprawdzę, czy mnie nie oszukujesz i czy naprawdę nikogo tu nie ma poza wami. A potem… Potem się zobaczy. Czuła, jak bardzo jest spięty, kiedy szła popychana przez niego krótkim korytarzem z pustego pokoju dziennego do części sypialnej domu. – Naprawdę nie ma tu nikogo oprócz Emily i mnie. Popchnął lufą pistoletu drzwi pokoju Emily. Otworzyły się na całą szerokość, prezentując wnętrze w różowej tonacji. Nikt nie czaił się w środku. Wciąż nieufny, w dwóch susach doskoczył do drzwi garderoby i gwałtownie je pchnął. Widocznie usatysfakcjonowany, że nikt się tam nie ukrywa, wypchnął Honor z powrotem na korytarz. Skierowali się do drugiej sypialni. – Jeśli się okaże, że tam ktokolwiek jest, ciebie zastrzelę pierwszą, zrozumiano? – warknął jej do ucha, kiedy stanęli przed drzwiami. Zawahał się przez moment, jakby chciał dać jej czas na zmianę pierwotnego oświadczenia, że jest sama, ale kiedy milczała, otworzył drzwi kopniakiem. Odbiły się z trzaskiem od ściany wewnątrz pokoju. Jak na ironię jej pokój prezentował się jak oaza spokoju. Przez szpary w żaluzjach wpadały promienie słońca, malując świetliste pręgi na drewnianej podłodze, białej puszystej kołdrze i popielatych ścianach. Pracujący przy suficie wiatrak wprawiał w ruch drobinki kurzu, tańczące w ukośnie padających smugach światła. Pchnął ją w stronę drzwi garderoby i kazał je otworzyć. Rozluźnił się odrobinę, kiedy zajrzał do znajdującej się tuż obok łazienki i stwierdził, że tam też nikogo nie ma. – Gdzie masz pistolet? – spytał, zachodząc ją od frontu i spoglądając prosto w oczy. – Pistolet? – Musisz gdzieś trzymać jakąś broń. – Nie muszę. Oczy zwęziły mu się w wąskie szparki. – Przysięgam – zapewniła go. – Po której stronie łóżka sypiasz? – Co?! Dlaczego? Nie powtórzył pytania. Stał i patrzył na nią, dopóki nie wskazała ręką, mówiąc: – Po prawej. Nie przestając spoglądać na nią, podszedł do nocnej szafki po prawej stronie łóżka i sprawdził szufladę. Były w niej tylko latarka i książka. Żadnej śmiercionośnej broni. Potem, ku jej przerażeniu, ściągnął z łóżka na podłogę całą pościel i materac, ale nie znalazł pod spodem nic oprócz drewnianej ramy konstrukcyjnej. Ruchem brody wskazał, żeby wyszła z pokoju i szła przed nim. Wrócili do pokoju dziennego, a stamtąd przeszli do kuchni. Przeszukał pomieszczenie wzrokiem, zatrzymując się na haczyku, gdzie powiesiła kluczyki do samochodu. Kiedy to spostrzegła, czym prędzej zaproponowała: – Weź samochód i idź stąd. – Co jest tam? – spytał, ignorując jej słowa. – Pralnia.

Podszedł do drzwi i je otworzył. Pralka i suszarka. Złożona deska do prasowania powieszona na ścianie. Stelaż do suszenia delikatnej odzieży. Nawet teraz wisiało tam kilka drobiazgów: koronkowa pastelowa bielizna Honor i jeden czarny biustonosz. Obrzucił ją od stóp do głów takim spojrzeniem zimnych stalowoszarych oczu, że zapiekły ją policzki, a jednocześnie całe ciało zlał zimny pot. Zrobił krok w jej stronę, a ona jednocześnie zrobiła krok do tyłu. W taki sposób człowiek reaguje bezwiednie w obliczu zagrażającego mu śmiertelnego niebezpieczeństwa, a on tym właśnie był dla niej. Nie łudziła się, że mogłoby być inaczej. Cała jego postać budziła grozę, poczynając od mrożącego krew w żyłach spojrzenia i ostro rysujących się pod skórą kości policzkowych. Był wysoki i smukły, ale mięśnie rąk miał twarde i krzepkie. Na zewnętrznej stronie dłoni uwidaczniały się żyły i ścięgna mocne jak rzemyki. We włosy wplątały mu się suche źdźbła traw, drobinki mchów, drobne listki. Ubranie podarło mu się podczas ucieczki i wybrudziło. Wydawało się jednak, że mu to zupełnie nie przeszkadza, tak samo jak błoto oblepiające buty i nogawki dżinsów. Niosła się od niego woń bagnisk i potu, woń grozy. Było tak cicho, że słyszała każdy jego oddech i kolejne uderzenia własnego serca. Skoncentrował na niej całą uwagę i to ją przerażało. Obezwładnienie go będzie niemożliwe, skoro jednym ruchem wskazującego palca jest w stanie posłać w jej kierunku zabójczą kulę. Zatrzymał się w pobliżu szuflady, w której przechowywała noże do obróbki mięsa. Na kuchennym blacie stał dzbanek z kawą, w połowie napełniony gorącym jeszcze napojem, którym mogłaby go poparzyć, lecz zamiast sięgnąć po dzbanek lub noże, Honor się cofnęła. Nie wyglądało to wszystko za dobrze. Wątpiła, żeby dała radę go obezwładnić, ale gdyby nawet udało jej się dopaść do drzwi i uciec, na pewno nie opuściłaby Emily. Pozostawała jedynie perswazja. – Odpowiedziałam na twoje pytania zgodnie z prawdą, zgadza się? – spytała cichym, drżącym głosem. – Zaoferowałam, że oddam wszystkie pieniądze i to, co mam cennego… – Nie chcę twoich pieniędzy. Wykonała lekki ruch ręką, pokazując na wciąż krwawiące rany na jego rękach i głowie. – Jesteś ranny. Mogłabym cię opatrzyć. – Pierwsza pomoc? – prychnął szyderczo. – Nie sądzę. – A więc… czego chcesz? – Żebyś zaczęła współpracować. – Nie rozumiem. – Załóż ręce do tyłu. – Po co? Zrobił krok w jej stronę. Znowu się cofnęła. – Słuchaj! – Oblizała spierzchnięte wargi. – Nie chcesz chyba tego zrobić. – Załóż ręce do tyłu – powtórzył spokojnie, oddzielając poszczególne słowa. – Błagam! – Nie wytrzymała i załkała. – Moja mała córeczka… – Nie zamierzam prosić cię po raz kolejny. – Zrobił zdecydowany krok do przodu, zbliżając się do niej coraz bardziej.

Znowu się cofnęła, tym razem opierając się plecami o ścianę. Jeszcze jeden krok i stanął tak blisko, że prawie jej dotykał. – Zrób to. Instynkt podpowiadał jej, żeby rzucić się na niego, gryźć, drapać i kopać, próbując się bronić lub przynajmniej odwlec to, co wydawało się nieuniknione. Bała się jednak, że jeśli go nie posłucha, nie wiadomo, co stanie się z Emily, więc wykonała jego polecenie, wsuwając dłonie między ścianę a plecy. Przywarł do niej całym ciałem. Odwróciła głowę, ale ujął ją mocno pod brodę i zwrócił twarzą do siebie. – Widzisz, jak łatwo przyszłoby mi cię skrzywdzić – wysyczał. Skinęła tylko głową, patrząc bezmyślnie w jego oczy. – No cóż, a jednak nie zamierzam tego robić. Obiecuję, że nie skrzywdzę ani ciebie, ani twojego dziecka, jeśli będziesz spełniać wszystkie moje polecenia. Okej? Możemy się tak umówić? Takie postawienie sprawy nieco ją uspokoiło, choć nie zamierzała wcale mu uwierzyć. Nagle rozpoznała jego twarz i zamarła z przerażenia. Prawie bez tchu wyjąkała: – To ty… Ty jesteś tym facetem, który zastrzelił wczoraj wieczorem wszystkich tych ludzi.

Rozdział 2 Coburn. C-o-b-u-r-n. Pierwsze imię Lee, drugie – nieznane. Sierżant Fred Hawkins z wydziału śledczego policji w Tambour zdjął czapkę i otarł pot z czoła. Cały dosłownie spływał potem, choć nie było jeszcze dziewiątej rano. Przeklął w myślach średnie temperatury panujące o tej porze roku w przybrzeżnej Luizjanie. Mieszkał tutaj całe życie, ale nigdy nie przywykł do tej parnej duchoty, a im był starszy, tym ciężej ją znosił. Rozmawiał właśnie przez telefon komórkowy z szeryfem sąsiedniej gminy Terrebonne, zdając mu relację z wielokrotnego zabójstwa, którego dokonano poprzedniej nocy. – Istnieje wprawdzie możliwość, że to fałszywe nazwisko, ale widnieje ono we wszystkich dokumentach o zatrudnieniu. Niczego więcej na razie nie mamy. Zdjęliśmy odciski palców z jego samochodu. Taaa… To jest w tym wszystkim najdziwniejsze. Wydawałoby się, że powinien chcieć jak najszybciej uciec z miejsca zbrodni, a tymczasem jego samochód stoi spokojnie na parkingu dla pracowników. Może uważał, że zostanie zbyt szybko dostrzeżony? A może – tak sobie myślę – skoro tak po prostu zabija siedem osób z zimną krwią, to nie jest w stanie logicznie rozumować? Jedyne, co da się w tej chwili stwierdzić na pewno, to, że opuścił to miejsce na własnych nogach. Fred zrobił krótką przerwę, żeby odetchnąć. – Przesłałem już odciski jego palców do Centralnej Ewidencji. Mogę się założyć, że coś znajdą. Ktoś taki musi mieć jakąś kryminalną przeszłość. Jeśli cokolwiek będą mieli na niego, przekażą dalej, ale ja nie zamierzam czekać. Pan też nie powinien. Trzeba zacząć go szukać, najszybciej jak to tylko możliwe. Doszedł faks ode mnie?… Dobrze, proszę więc zrobić kopie i dać swoim podwładnym z prośbą o przekazanie dalej. Podczas gdy szeryf zapewniał go o gotowości swojej jednostki do rozpoczęcia poszukiwań, Fred skinął głową na powitanie swojemu bratu bliźniakowi Doralowi, idącemu w stronę radiowozu, przy którym stał sierżant. Wóz był zaparkowany na poboczu dwupasmowej międzystanowej autostrady w skrawku cienia rzucanego przez billboard reklamujący ekskluzywny klub dla mężczyzn, zlokalizowany nieopodal lotniska w Nowym Orleanie. Sto kilometrów do szczęścia. Najzimniejsze drinki, najgorętsze kobiety. Całkowicie nagie. Niezła perspektywa, ale Fred zdawał sobie sprawę, że minie jeszcze trochę czasu, zanim

będzie mógł porozglądać się za rozrywkami. Przynajmniej dopóki nie znajdą Lee Coburna. – Dobrze pan słyszał, szeryfie. To najkrwawsza zbrodnia, z jaką miałem do czynienia. Nie można tego określić inaczej niż egzekucja. Sam Marset zginął od strzału z broni palnej w tył głowy z bardzo bliskiej odległości. Szeryf zapewnił go, że takie okrucieństwo budzi w nim odrazę, a potem się odmeldował, obiecując, że da znać, jeśli tylko morderczy psychopata zostanie wyśledzony gdzieś na jego terytorium. – Stary gaduła mógłby zanudzić na śmierć – wyjęczał Fred do brata, kiedy wreszcie się rozłączył. – Wyglądasz, jakbyś potrzebował łyka kawy. – Doral wyciągnął w jego stronę styropianowy kubek. – Nie teraz. Nie mam czasu. – To znajdź chwilę. Zniecierpliwiony Fred zerwał pokrywkę z kubka i upił odrobinę. Zaskoczony, o mało się nie zachłysnął. – Pomyślałem, że tobie też przyda się trochę dopalacza. – Doral się roześmiał. – Nie na darmo jesteśmy bliźniakami. Dzięki! Pijąc przyprawioną nieco kawę, Fred obserwował z uwagą sznur policyjnych radiowozów zaparkowanych wzdłuż drogi. Wokół kręciła się cała masa funkcjonariuszy policji z różnych posterunków. Niektórzy rozmawiali przez telefony komórkowe, inni studiowali mapy; w większości wyglądali na otępiałych i zdezorientowanych czekającym ich zadaniem. – Co za cholerny burdel! – zaklął Doral pod nosem. – Czy czegoś nie wiem? Oświeć mnie. – Jako administrator wyznaczony przez radę miejską Tambour przybyłem tu, by zaoferować wszelką pomoc w imieniu własnym i miasta. – Jako prowadzący sprawę doceniam wsparcie miasta – oświadczył zawadiacko Fred, przedrzeźniając brata. – A teraz, skoro już skończyliśmy z oficjalnym szajsem, powiedz mi, w którą stronę według ciebie uciekł. – Ty jesteś gliną, nie ja. – Ale ty jesteś najlepszym tropicielem w całej okolicy. – Może i tak, przynajmniej odkąd zabito Eddiego. – Jesteś jak najlepszy pies gończy. Znalazłbyś nawet pchłę na pieprzonym zasrańcu. – Jasne, tyle że pchły nie potrafią tak znikać bez śladu jak ten typek. Doral przybył na miejsce ubrany nie jak przedstawiciel urzędu miasta, lecz zwyczajnie, zakładając z góry, że jego brat bliźniak pozwoli mu wziąć udział w polowaniu na zbiega. Zdjął czapkę z daszkiem i zaczął się nią wachlować, obserwując linię lasu, tak jak i wszyscy pozostali mający brać udział w tropieniu mordercy. – Jego zdolność rozpływania się w powietrzu budzi moje obawy. – Fred mógł się przyznać do tego tylko przed bratem. – Musimy dorwać tego sukinsyna. – Bez dwóch zdań. – Jesteś gotowy? – Fred wlał sobie prosto do gardła resztę kawy zaprawionej burbonem i rzucił pusty kubek na siedzenie kierowcy swojego samochodu.

– Jeśli oczekujesz mojego wsparcia, to je masz. Obaj dołączyli do grupy poszukiwawczej. Ponieważ to Fred zainicjował całą akcję, teraz wydał komendę do rozpoczęcia działań. Policjanci ustawili się w tyralierę i zaczęli się przedzierać przez wysokie trawy w stronę linii drzew, za którą rozpościerał się gęsty las. Przewodnicy wypuścili psy tropiące. Rozpoczęli od tego miejsca, ponieważ pewien kierowca, który poprzedniego dnia późnym wieczorem zmieniał tu na poboczu drogi koło w swoim samochodzie, dostrzegł jakiegoś mężczyznę biegnącego w stronę lasu. Dopiero po obejrzeniu w porannym wydaniu lokalnych wiadomości reportażu o masowym zabójstwie w magazynie składu celnego Royale Trucking Company skojarzył obie sprawy, które zdarzyły się mniej więcej w tym samym czasie, i zgłosił to na policję w Tambour. Niestety, nie umiał opisać mężczyzny, gdyż znajdował się zbyt daleko – facet zniknął w lesie w widocznym pośpiechu. Dla Freda i reszty ekipy nie był to znaczący ślad, ale skoro nie mieli innego punktu zaczepienia, musieli zacząć od tego. Zgromadzili się więc wszyscy tutaj, próbując odnaleźć trop, który zaprowadzi ich prosto do domniemanego sprawcy masowego zabójstwa, Lee Coburna. – Czy Coburn znał dobrze te okolice? – Doral szedł ze spuszczoną głową, wpatrując się w ziemię. – Nie wiem. Mógł znać je jak własną kieszeń, ale równie dobrze mógł nie widzieć nigdy przedtem tych bagien. – Miejmy nadzieję. – W kwestionariuszu osobowym pracownika napisał, że przedtem mieszkał w Orange w Teksasie. Sprawdziłem podany adres. Jest fałszywy. – Więc nikt tak naprawdę nie wie, skąd pochodzi. – Nie ma nawet kogo spytać – stwierdził beznamiętnie Fred. – Wszyscy jego współpracownicy z doków przeładunkowych nie żyją. – Ale przecież był tu zatrudniony od trzynastu miesięcy. Musiał kogoś znać. – Jakoś nikt się nie zgłosił. – I pewnie się nie zgłosi, nie sądzisz? – Pewnie nie. Po wydarzeniach ostatniego wieczoru raczej nikt się nie przyzna do znajomości z nim. – Barman? Kelnerka? Tam, gdzie robił zakupy? – Policjanci przepytują wszystkich, którzy mogli go znać. Kasjer w Rouse’s, który kilkakrotnie podliczał jego zakupy spożywcze, twierdzi, że to raczej miły gość, ale zdecydowanie niezbyt towarzyski. Zawsze płacił mu gotówką. Sprawdziliśmy jego ubezpieczenie. Nie miał żadnych kart kredytowych ani zadłużeń. Nie założył konta w żadnym z banków w naszym mieście. Spieniężał czeki, w których otrzymywał wypłatę, w jednym z tych miejsc, gdzie pobierają za to stosowny procent. – Facet nie chciał zostawiać po sobie żadnych śladów na papierze. – No i nie zostawił. Doral spytał, czy przepytano już wszystkich sąsiadów Coburna. – Zrobiłem to osobiście – uspokoił go Fred. – Wszyscy w osiedlu mieszkaniowym znali go z widzenia. Kobiety uważały, że pod pewnym względem był interesujący.

– Pod jakim znowu względem? – Chętnie by go przeleciały, ale jednocześnie uważały za irytującego typa. – I to jest według ciebie „pewien wzgląd”? – Jasne, że tak. – Kto ci naopowiadał tych bzdur? – To wcale nie bzdury. To się wie. – Fred dał bratu kuksańca w bok. – Się wie, że rozumiem kobitki lepiej od ciebie. – Żeby to jeszcze była prawda. Zarechotali obaj, a po chwili Fred znowu spoważniał. – Mężczyźni, z którymi udało mi się porozmawiać, twierdzili, że mieli inne sprawy na głowie, niż z nim zaczynać. Coburn nie stanowił dla nich żadnego zagrożenia. Przychodził do domu i wychodził, nawet nie skinąwszy głową na powitanie. – Przyjaciółki? – Nikt o żadnej nie słyszał. – Przyjaciele? – Nikt o żadnym nie słyszał. – Przeszukałeś jego mieszkanie? – Bardzo dokładnie. To mała kawalerka na wschodnim krańcu miasta. Nie znalazłem nawet najmniejszego drobiazgu, który naprowadziłby mnie na jakiś ślad. W szafie ubrania robocze. W lodówce gotowa zapiekanka z kurczaka. Facet żył jak mnich. Jeden mocno zużyty egzemplarz pisma „Sports Illustrated” na stoliku kawowym. Telewizor bez kablówki. Żadnych osobistych rzeczy. Szlag! Ani notesu, ani kalendarza. Żadnych adresów czy telefonów w całym cholernym mieszkaniu. Zero. Nul. – Komputer? – A gdzie tam! – Telefon? Fred znalazł na miejscu zbrodni komórkę i sprawdził, że nie należała do żadnego z denatów nafaszerowanych kulami. – Tylko dwa zarejestrowane połączenia. Wychodzące do Chińczyka, gdzie zapewne zamówił zapiekankę, i przychodzące od jakiegoś telemarketera. – I to wszystko?! Dwa połączenia? – Przez ostatnie trzydzieści sześć godzin. – A niech to jasna cholera! – Doral pacnął gryzącą go muchę. – Sprawdzamy inne połączenia z jego numerem. Dowiemy się, kto do niego dzwonił. Niestety, obecnie o Lee Coburnie wiemy jedynie tyle, że ukrywa się gdzieś w okolicy, i jeśli go wkrótce nie znajdziemy, guzik będziemy mieli. – Zniżając głos, Fred dodał: – Wolałbym, żeby go nam dostarczyli w czarnym worku niż w kajdankach. A najlepsza możliwość dla nas? Gdybyśmy znaleźli jego zwłoki pływające w jednej z zatok. – Mieszkańcy miasta specjalnie by nie narzekali. Sam Marset zrobił sobie z Tambour własny folwark. Pieprzony udzielny książę. Marset był właścicielem przedsiębiorstwa przewozowego Royale Trucking Company, przewodniczącym Klubu Rotariańskiego i starszym zboru w lokalnym kościele Świętego Bonifacego, należał do organizacji skautów, posiadając tam najwyższy tytuł Eagle Scout,

był też masonem. Kierował różnymi wysokimi komisjami zbierającymi się w mieście i zwykle to on nosił tytuł Wielkiego Marszałka podczas dorocznej parady Mardi Gras. Był filarem społeczności miasta, podziwianym i lubianym. Teraz zaś był trupem z dziurą po kuli w głowie, a jakby to nie wystarczyło, dla pewności oddano jeszcze strzał w jego klatkę piersiową. Za pozostałymi sześcioma ofiarami zapewne nikt nie będzie tęsknić, ale po zamordowaniu Marseta nie obyło się bez zwołania z samego rana konferencji prasowej, na której obecna była również telewizja. Przybyli na nią przedstawiciele wszystkich miejscowych gazet z wybrzeża Luizjany; nie zabrakło żadnej z ważniejszych stacji telewizyjnych z Nowego Orleanu. Konferencji przewodniczył Fred. Towarzyszyli mu, odpowiadając na pytania dziennikarzy, przedstawiciele władz miasta z jego bratem bliźniakiem włącznie. Wydział policji z Nowego Orleanu wypożyczył policji z Tambour rysownika, który naszkicował portret pamięciowy Coburna na podstawie zeznań jego sąsiadów: mężczyzna w typie kaukaskim, około metra dziewięćdziesięciu wzrostu, normalnej wagi, atletycznej budowy, czarne włosy, niebieskie oczy, trzydzieści cztery lata – zgodnie z tym, co zapisano w karcie pracy. Fred zakończył konferencję prasową, wyświetlając na wszystkich monitorach rysunek twarzy Coburna i ostrzegając miejscową ludność przed zabójcą, który najprawdopodobniej wciąż znajduje się gdzieś w okolicy, jest uzbrojony i niezwykle niebezpieczny. – Chyba trochę przesadziłeś – zauważył Doral, nawiązując do uwag zamykających wystąpienie Freda. – Choćby ten Lee Coburn potrafił się wyślizgiwać z pułapek jak piskorz, przecież wszyscy będą go szukać. Nie sądzę, żeby udało mu się wymknąć. – Czy mówisz to szczerze, czy tylko masz taką nadzieję? – Fred popatrzył na brata, unosząc pytająco brew. Zanim Doral zdążył cokolwiek odpowiedzieć, zadzwoniła komórka Freda. Spojrzał na wyświetlacz i uśmiechnął się z przekąsem. – Tom VanAllen. FBI rusza z odsieczą.

Rozdział 3 Coburn powoli odsunął się od kobiety, ale nawet wtedy dało się wyczuć, jak bardzo się go boi. To dobrze. Powinna się go bać. Strach wymusza współpracę. – Szukają ciebie – powiedziała. – Za każdym drzewem. – Miejscowa policja, funkcjonariusze policji stanowej, ochotnicy. Psy. – Słyszałem dzisiaj z samego rana dobiegającą z oddali wrzawę nagonki. – Dopadną cię. – Jeszcze im się nie udało. – Powinieneś uciekać. – Tego by właśnie pani chciała, pani Gillette, prawda? Strach na jej twarzy stał się jeszcze wyraźniejszy. Skoro wie, jak się nazywa, jego pojawienie się tutaj nie może być przypadkowe. Z premedytacją wybrał ten dom, żeby się tu ukryć. Nic już jej nie uratuje. Dom – lub też ona – stanowiły jego cel. – Mamusiu, a kotek schował się w krzakach i nie chce wyjść. Coburn stał plecami do drzwi, ale słyszał odgłos kroków, gdy dziewczynka weszła do środka, tupot sandałków po drewnianej podłodze, kiedy zbliżała się do drzwi kuchni. Nie odwrócił się jednak do niej. Skupił całkowicie uwagę na matce małej. Jej twarz zbielała jak ściana, usta wyglądały tak, jakby odpłynęła z nich krew, a oczy odbywały nerwową wędrówkę pomiędzy nim a dzieckiem. Coburn z uznaniem stwierdził, że jej głos pozostał spokojny i radosny, kiedy odpowiedziała: – Takie właśnie są kotki, Em. Lubią się chować. – Ale dlaczego? – Kotek cię nie zna, więc może się boi. – Niemądry kotek. – No właśnie. Bardzo niemądry. – Podniosła wzrok na Coburna i dodała rzeczowo: – Powinien wiedzieć, że nic mu się nie stanie. Okej, mimo wszystko tępy nie był. Złapał w lot, o co jej chodzi. – Jeśliby próbowano coś mu zrobić – powiedział łagodnie – podrapałby pazurkami, a to boli. Patrząc prosto w wystraszone oczy dziewczynki, wcisnął pistolet za pasek dżinsów

i obciągnął dokładnie koszulkę. Emily spoglądała na niego z nieskrywanym zaciekawieniem. – Czy twoje kuku boli? – Moje co? Wskazała palcem jego głowę. Uniósł rękę i dotknął zakrzepłej krwi. – Nie, nie boli. Obszedł ją bokiem, podchodząc do stołu. Odkąd wszedł do kuchni, ślinka napływała mu do ust od wspaniałego zapachu świeżo upieczonego ciasta. Zdjął papierową foremkę z babeczki i odgryzł połowę, a potem łapczywie wepchnął resztę do ust, od razu sięgając po kolejną. Nie jadł nic od wczorajszego popołudnia, a całą noc przedzierał się przez mokradła. Był głodny jak wilk. – Tak bez mycia rąk? – oburzyła się dziewczynka. – Co? – Połknął babeczkę w całości, prawie jej nie żując. – Trzeba myć ręce przed jedzeniem. – Doprawdy? – Zdjął papierek z kolejnej babeczki i odgryzł duży kęs. – Takie są zasady – poinformowała mała z powagą, kiwając głową. Zerknął na kobietę, która stanęła za córką i obronnym gestem położyła jej ręce na ramionach. – Ja nie zawsze stosuję się do zasad – odrzekł. Patrząc wciąż w ich stronę, podszedł do lodówki, otworzył ją i wyjął plastikową butelkę z mlekiem. Odkręcił nakrętkę i przechylił butelkę, pijąc łapczywie dużymi haustami. – Mamusiu, a on pije z… – Wiem, kochanie, ale ten jeden raz może się tak napić. Jest bardzo spragniony. Dziewczynka patrzyła jak zaczarowana, gdy mężczyzna jednym tchem wypijał prawie pół butelki. Otarł usta wierzchem dłoni i odstawił butelkę do lodówki. – Twoje ubranie jest brudne i śmierdzi. – Dziewczynka zmarszczyła nosek. – Wpadłem do rzeczki. Oczy małej zrobiły się okrągłe jak spodki ze zdumienia. – Miałeś wypadek? – Coś w tym rodzaju. – A założyłeś skrzydełka? – Skrzydełka? – Umiesz zrobić topielca? Nie mając pojęcia, o czym dziewczynka mówi, spojrzał pytająco na matkę. – Chodzi na basen i uczyła się ostatnio leżeć na wodzie twarzą w dół – wyjaśniła. – Wciąż jeszcze muszę pływać w skrzydełkach – dodała mała – ale ostatnio dostałam najlepszą ocenę na sprawdzianie. Matka nerwowo obróciła córeczkę w stronę wyjścia z kuchni. – Myślę, że już pora na twoje bajki i Dorę. Może pooglądasz sobie telewizję, a ja w tym czasie porozmawiam z naszym… gościem – zaproponowała. Dziewczynka zaparła się w drzwiach. – Mówiłaś, że będę mogła wylizać miseczkę po kremie. Matka zawahała się, ale potem wyjęła z miski łyżkę z resztką kremu i podała córce.

Dziewczynka wzięła ją uszczęśliwiona i znowu zagadnęła do mężczyzny: – Nie jedz już więcej babeczek. Mama zrobiła je specjalnie na urodzinowe przyjęcie. – I wyszła wreszcie z kuchni. Kobieta stała zwrócona twarzą do intruza i milczała, dopóki nie dotarły do nich odgłosy dobiegające z włączonego telewizora. Wtedy spytała: – Skąd wiesz, jak się nazywam? – Jesteś wdową po Eddiem Gilletcie, zgadza się? Wpatrywała się w niego bez słowa. – To chyba nie jest trudne pytanie. Tak czy nie? – Tak. – Jeśli nie wyszłaś ponownie za mąż… Pokręciła przecząco głową. – Więc z tego wynika, że nosisz nazwisko Gillette. Jak masz na imię? – Honor. „Honor”? Nie znał nikogo o takim imieniu. Ale w Luizjanie wszystko było możliwe. Ludzie nosili tu dziwaczne nazwiska i imiona. – No cóż, Honor, chyba nie muszę się przedstawiać? – Mówią, że nazywasz się Lee Collier. – Coburn. Miło mi cię poznać. Siadaj! – Wskazał krzesło przy kuchennym stole. Zawahała się, a potem wyciągnęła krzesło spod stołu i powoli usiadła. Wyjął telefon komórkowy z kieszeni dżinsów, wybrał numer, a później czubkiem buta zaczepił o nogę drugiego krzesła, przesunął je i usiadł naprzeciw Honor. Wpatrywał się w nią, jednocześnie wsłuchując się w sygnał połączenia w telefonie. Zaczęła się niespokojnie kręcić. Splotła dłonie na kolanach i odwróciła od niego wzrok, a potem nagle niemal wyzywająco znowu zaczęła mu patrzeć prosto w oczy. Była śmiertelnie przerażona, ale starała się tego nie okazywać. Miała tupet i to mu się podobało. Wolał mieć do czynienia z osobą, która odważnie mu się przeciwstawia, niż z jęczącą i błagającą o litość. Kiedy w końcu po drugiej stronie odezwał się głos automatycznej sekretarki, zaklął cicho, poczekał na sygnał i nagrał się: „Wiesz, kto mówi. Wszystko szlag trafił”. Kiedy się rozłączył, spytała: – Masz wspólnika? – Można tak to określić. – Czy był tam podczas… strzelaniny? Nawet na nią nie spojrzał. Zwilżyła usta językiem i przygryzła dolną wargę. – W wiadomościach podali, że zabito siedem osób. – Naliczyłem tyle samo. – Dlaczego ich zabiłeś? – Skrzyżowała ręce na piersi. – Co jeszcze mówili w telewizji? – Że byłeś niezadowolony ze swojej pracy. – Możesz to nazwać niezadowoleniem. – Wzruszył ramionami. – Nie podobała ci się praca w przedsiębiorstwie przewozowym?

– Nie. Szczególnie jego szef. – Sam Marset. Ale reszta to byli zwyczajni etatowi pracownicy jak ty. Czy ich też musiałeś zabić? – Tak. – Dlaczego? – Bo byli świadkami. Jego szczerość wydawała się ją dziwić i jednocześnie odpychać. Zauważył, że przeszedł ją dreszcz. Przez chwilę siedziała spokojnie, wbijając wzrok w blat stołu. W końcu powoli podniosła głowę i zadała mu kolejne pytanie: – Skąd znasz mojego męża? – Prawdę mówiąc, nie miałem przyjemności znać go osobiście. Ale słyszałem o nim. – Od kogo? – Dużo się o nim mówiło w Royale Trucking. – Urodził się i wychował w Tambour. Wszyscy go znali i lubili. – Jesteś pewna? – Oczywiście, że tak – powiedziała zaskoczona. – Pomijając inne sprawy, był przede wszystkim gliną, zgadza się? – Co to znaczy: „Pomijając inne sprawy”? – Twój świętej pamięci mąż, wspaniały gliniarz Eddie, posiadał coś niezwykle cennego. Przybyłem tutaj, żeby to zabrać. Zanim zdążyła odpowiedzieć, zadzwonił jej telefon, wciąż schowany w kieszeni mężczyzny, co wystraszyło ich oboje. Coburn wyciągnął go z kieszeni. – Kim jest Stanley? – To mój teść. – Dziadek – powiedział, wracając myślami do tego, co powiedziała wcześniej na podwórku dziewczynka. – Jeśli nie odbiorę… – Nawet o tym nie myśl. – Zaczekał, aż telefon przestanie dzwonić, i wskazując głową babeczki, spytał: – Czyje to urodziny? – Stana. Ma przyjść na kolację i razem będziemy świętować. – O której godzinie? Nie radzę ci kłamać. – Wpół do szóstej. Popatrzył na zegar ścienny. To jeszcze niemal osiem godzin. Miał nadzieję, że do tego czasu znajdzie już to, czego szuka, i będzie dziesiątki kilometrów stąd. Wiele zależało od wdowy po Eddiem Gilletcie, od tego, jak dużo wiedziała o „zajęciach pozalekcyjnych” swojego zmarłego męża. Jej strach przed nim był autentyczny, lecz mógł mieć wiele przyczyn. Może chciała chronić to, co miała, i bała się, że on jej to odbierze. Albo też była całkowicie niewinna i bała się go jedynie z powodu zagrożenia, jakie stanowił dla niej i jej dziecka. Mieszkały obie samotnie w tej głuszy. W domu nie było nawet śladu mężczyzny, więc kiedy zjawił się tu on, cały zakrwawiony i brudny, i sterroryzował wdowę pistoletem, nic dziwnego, że się wystraszyła. Jednak mieszkanie na odludziu nie jest wcale zaletą – pomyślał Coburn, przypominając

sobie, że on też mieszkał sam. Wygląd zewnętrzny też może być zwodniczy. Kobieta wyglądała na całkowicie niewinną, szczególnie w tym białym T-shircie, dżinsowych szortach i białych staromodnych półtrampkach Keds. Wszystko to było tak naturalne jak pieczone w domu babeczki. Blond włosy związała w luźny koński ogon. Oczy miała orzechowe, zabarwione nieco zielenią. Wyglądała jak przeciętna amerykańska dziewczyna z sąsiedztwa, choć Coburn musiał przyznać, że nigdy jeszcze nie miał tak apetycznej sąsiadki. Widząc skąpą bieliznę Honor wiszącą na suszarce, nagle zdał sobie sprawę, jak dawno już nie spał z kobietą. Patrząc teraz na miękkie wzgórki pod białym T-shirtem Honor Gillette i jej długie, gładkie nogi, myślał o tym, że z największą przyjemnością zakończyłby tę długą abstynencję. Musiała wyczuć, w którą stronę pobiegły jego myśli, bo kiedy oderwał w końcu wzrok od jej biustu i popatrzył prosto w oczy, dostrzegł w nich strach. – Znalazłeś się w kłopotliwej sytuacji – powiedziała szybko – a tu tracisz tylko czas. Nie pomogę ci. Eddie nie posiadał niczego szczególnie cennego. – Rozłożyła ręce. – Sam widzisz, jak skromnie tu żyjemy. Kiedy Eddie zginął, musiałam sprzedać jego łódź, żeby jakoś związać koniec z końcem, zanim znów wrócę do zawodu nauczycielki. – Nauczycielka? – W szkole publicznej. Druga klasa. Jedyne, co zostawił mi Eddie, to kiepska polisa na życie, która ledwo pokryła koszty pogrzebu. Pracował w departamencie policji dopiero osiem lat, więc renta, którą po nim dostaję co miesiąc, jest niewielka i idzie na konto funduszu stypendialnego Emily, dzięki któremu będzie mogła skończyć studia. Żyjemy na bieżąco z mojego wynagrodzenia i niewiele nam zostaje na dodatkowe wydatki. Zrobiła przerwę, żeby złapać oddech, i mówiła dalej: – Panie Coburn, został pan źle poinformowany albo też wyciągnął pan złe wnioski z plotek. Ani Eddie, ani ja nigdy nie posiadaliśmy niczego cennego. Gdybym miała cokolwiek, chętnie bym to oddała, żeby chronić Emily. Jej życie jest dla mnie cenniejsze niż jakakolwiek materialna rzecz. Patrzył na nią wnikliwie przez dłuższą chwilę. – Ładnie powiedziane, ale wcale mnie to nie przekonuje. – Wstał i złapał ją za przedramię, podnosząc z krzesła. – Zacznijmy od sypialni.

Rozdział 4 Na ulicy wszyscy mówili nań Diego. Tak zawsze na niego wołano i – o ile pamiętał – nie miał żadnego nazwiska. Z jego najwcześniejszych wspomnień wyłaniała się koścista czarnoskóra kobieta, która kazała mu skakać po paczkę papierosów albo podawać strzykawkę, a potem spuszczała mu manto, jeśli zbyt wolno wykonywał polecenie. Nie wiedział, czy była jego matką, czy nie. Nigdy nie twierdziła, że nią jest, a kiedy jedyny raz o to spytał, nie zaprzeczyła. Nie był czarnoskóry, choć nie całkiem. Imię miał latynoskie, ale to wcale nie przesądzało o jego pochodzeniu. W mieście Kreolów, gdzie od wieków mieszały się wszystkie nacje, był kundlem. Kobieta z jego wspomnień prowadziła salon fryzjerski. Interes otwierała tylko wtedy, kiedy akurat miała na to ochotę, czyli z rzadka. Jeśli potrzebowała szybkiej gotówki, na zapleczu obciągała facetom. Kiedy Diego wystarczająco podrósł, wysłała go na ulicę, żeby napędzał jej klientki. Zwabiał kobiety obietnicą najściślej zaplecionych warkoczyków w całym Nowym Orleanie. Mężczyznom dawał do zrozumienia, że za zasłonką ze szklanych koralików, która oddzielała zakład od żwirowanego chodnika, czekają ich też inne przyjemności. Pewnego dnia, kiedy wrócił po wyżebraniu czegoś do jedzenia, znalazł ciało kobiety na podłodze brudnej łazienki. Kiedy smród rozkładających się zwłok stał się nieznośny nawet dla niego, opuścił to miejsce, zostawiając rozdętego trupa na pastwę losu. To już nie był jego problem. Poczynając od tego dnia, zaczął radzić sobie sam. Jego terytorium stanowiły te zakątki Nowego Orleanu, gdzie nawet święty obawiałby się zajrzeć. Miał siedemnaście lat i był nad wiek rozwinięty. Dało się to dostrzec w jego oczach, kiedy patrzył na wyświetlacz wibrującego właśnie telefonu komórkowego. „Numer prywatny”. To mogło oznaczać tylko jedno: dzwoni Buchalter. Odebrał, burknąwszy do słuchawki: „Taaa?”. – Czyżbyś był zdenerwowany, Diego? Cholernie albo jeszcze bardziej. – To ja powinienem był zająć się Marsetem. Zrobił to ktoś inny, no i mamy niezły burdel. – Więc słyszałeś już o składzie celnym i Lee Coburnie?

– Mam telewizor. Szerokoekranowy. – Dzięki mnie. Diego pozostawił to bez komentarza. Buchalter nie musi wiedzieć, że nie pracuje wyłącznie dla niego. Wykonywał od czasu do czasu zlecenia i dla innych klientów. – Broń palna – zauważył kpiąco – na ogół robi dużo hałasu. Po co było od razu strzelać? Zdjąłbym Marseta po cichu i obyłoby się bez tego całego przedstawienia, które teraz mamy w Tambour. – To miało być przesłanie. Nie ze mną takie gierki. Niezłe przesłanie. Diego przypuszczał, że każdy, kto kiedykolwiek wkurzył Buchaltera i słyszał o krwawej jatce, od samego rana z przerażeniem rozglądał się wokół. Pomijając amatorski sposób przeprowadzenia egzekucji, nie miał żadnych wątpliwości, że napędziła ona wszystkim niezłego strachu. – Wciąż jeszcze nie znaleźli Lee Coburna. – W głosie Diega słychać było drwinę. – Trzymam rękę na pulsie. Mam nadzieję, że znajdą go martwego, a jeśli nie, trzeba go będzie załatwić, a wraz z nim każdego, z kim się kontaktował od momentu ucieczki ze składu celnego. – I to zapewne powód tego telefonu. – Dobrze by było nawiązać bliższy kontakt z kimś z policyjnego aresztu, ale to trudna sprawa. – Trudne sprawy to moja specjalność. Poradzę sobie. Zawsze sobie radzę. – I właśnie dlatego to robota dla ciebie, jeśli tylko okaże się to niezbędne. Nie warto marnować twoich umiejętności dla kogoś takiego jak Marset. Tu akurat trzeba było narobić hałasu i pozostawić mnóstwo krwi. Ale teraz, kiedy robota została wykonana, nie chcę żadnych niedokończonych spraw. Żadnych niedokończonych spraw. Żadnej litości. Mantra Buchaltera. Każdy, kto wymiguje się od mokrej roboty, zwykle staje się kolejną ofiarą. Kilka tygodni wcześniej z przeładowanej ciężarówki uciekł mały Meksykanin, który miał zostać przeszmuglowany do Stanów. Razem z tuzinem innych dzieciaków sprzedano go, żeby pracował niewolniczo tu czy tam. Chłopak zapewne zorientował się, jaka przyszłość go czeka, i zwiał, kiedy ciężarówka zatrzymała się na stacji benzynowej, żeby zatankować, a potem kierowca zniknął na chwilę, żeby zapłacić za paliwo. Na szczęście funkcjonariusz policji stanowej, opłacany przez Buchaltera, znalazł dzieciaka na poboczu autostrady międzystanowej prowadzącej na zachód, kiedy próbował zabrać się z kimś autostopem. Policjant dostał rozkaz pozbycia się problemu, lecz okazał się zbyt wrażliwy i ukrył chłopaka. Buchalter skontaktował się z Diegiem i poprosił o wykonanie brudnej roboty. Potem, mniej więcej tydzień po zabiciu chłopca, Buchalter wynajął go do zajęcia się kierowcą, który przez swą niedbałość pozwolił dzieciakowi uciec, jak również policjantem, który okazał się łasy na pieniądze, lecz stchórzył. Żadnych niedokończonych spraw. Żadnej litości. Bezkompromisowość Buchaltera wywoływała strach i wymuszała posłuszeństwo, lecz Diego nikogo się nie bał. Więc kiedy Buchalter spytał go, czy znalazł dziewczynę, która uciekła z salonu masażu erotycznego, odpowiedział bez wahania:

– Wczoraj w nocy. – Nie będzie już przysparzać kłopotów? – Tylko aniołom. Albo diabłu. – Ciało? – Nie jestem idiotą. – Diego, bardziej niż idiota drażni mnie tylko cwaniak. Diego pokazał swojemu rozmówcy środkowy palec. – Ktoś do mnie dzwoni, więc muszę się rozłączyć. Bądź gotów. Diego wsunął rękę do kieszeni spodni i wyczuł pod palcami prostą brzytwę; słynął z mistrzowskiego posługiwania się nią. Choć Buchalter już się rozłączył, Diego rzucił jeszcze do telefonu: – Jestem gotowy.