ROZDZIAŁ PIERWSZY
Grudzień 1814
– Witaj, Chepstow! Potrzebuję rady.
Lord Chepstow, który właśnie przechodził przez klubowy hol, przystanął i rozpo-
znawszy lorda Havelocka, uśmiechnął się szeroko.
– Ode mnie? – zapytał i pokręcił głową. – Skoro potrzebujesz właśnie mojej rady,
to musisz być w prawdziwych kłopotach.
– Jestem w nie lada tarapatach – potwierdził Havelock, spoglądając znacząco na
służącego, który zbliżył się, by wziąć od niego wierzchnie okrycie i kapelusz.
Uśmiech zniknął z twarzy Chepstowa.
– Chcesz porozmawiać w spokojnym miejscu, na osobności?
– Tak – potwierdził ponownie Havelock.
Gdy znaleźli się już sam na sam w klubowej bibliotece, zdobył się na wypowiedze-
nie słów, których miał nadzieję nigdy nie wypowiadać.
– Muszę się ożenić.
– Boże miłosierny! – Chepstow otworzył usta ze zdumienia. – Nigdy bym nie po-
myślał, że mógłbyś wpędzić w kłopoty dziewczynę. W każdym razie nie tę, z którą
chcesz się ożenić – powiedział, ale widząc, że Havelock na takie przypuszczenie za-
ciska z gniewem pięści, dodał uspokajająco: – No, no, ale… to mogło się przytrafić
każdemu.
– Nie mnie – odrzekł stanowczo Havelock. – Wiesz przecież, że nigdy nie ugania-
łem się za dziewczętami – dodał zaraz łagodniej, bo ze wszystkich osób, które znał,
tylko Chepstow mógł znaleźć wyjście z sytuacji. – Ale ty to co innego. Miewasz
utrzymanki, a równocześnie cieszysz się powodzeniem wśród dam z wyższych sfer.
Jak ty to robisz?
– Jestem hojny dla utrzymanek, a do dam odnoszę się z elegancją i szacunkiem. To
bardzo proste…
– Owszem, jeśli chodzi o przelotne znajomości i rzadkie spotkania. Ale… gdybyś
musiał się ożenić, jaką kobietę poprosiłbyś o rękę? Skąd byś wiedział, że akurat ona
byłaby dobrą żoną? A najważniejsze, jak byś ją znalazł, gdybyś miał na to tylko dwa
tygodnie?
– Ja? Żenić się? – odrzekł Chepstow i pokręcił głową. – Nigdy. Sztuka polega na
tym, by unikać sideł, które na człowieka zastawiają kobiety, a nie by dać się w nie
schwytać.
– Ale… nie rozumiesz – zaczął wyjaśniać Havelock.
Jednak Chepstow nie słuchał. Rozglądał się w napięciu po bibliotece, niczym szu-
kające kryjówki ścigane zwierzę. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy zobaczył, że przy
jednym ze stołów, za stosem książek, siedzi dwóch młodych ludzi pogrążonych w po-
ważnej rozmowie.
– Zapytajmy Ashe’a – zaproponował, wziął Havelocka pod ramię i ruszył w ich
stronę. – Człowiek, który czyta książki wtedy, kiedy nie musi, z pewnością wie wię-
cej na temat małżeństwa.
Twierdzenie to było nonsensem i Chepstow wypowiedział je w przypływie paniki.
Havelock nie dziwił się, bowiem temat małżeństwa wprawiał w popłoch wielu męż-
czyzn. Także Havelocka, który nie dałby się zaciągnąć przed ołtarz, gdyby miał inne
wyjście z sytuacji. Takiego wyjścia jednak nie znalazł, choć głowił się nad sprawą
wiele godzin.
Jedyne, co mu pozostało, to znaleźć odpowiednią kobietę, która nie będzie od nie-
go żądała, by zmienił swój tryb życia i przyzwyczajenia.
Tak, powiedział sobie, muszę znaleźć młodą damę, która da mi spokój i niczego
nie będzie próbowała na mnie wymuszać.
Okazało się, że Ashe, hrabia Ashenden, siedzi w klubowej bibliotece w towarzy-
stwie młodego człowieka nazwiskiem Morgan, syna nababa, którego Havelock znał
z widzenia i o którym wiedział, że nie należy do najwyższych sfer rodowej arysto-
kracji.
Gdy hrabia Ashenden dokonał rytuału oficjalnej prezentacji, Chepstow podsunął
Havelockowi krzesło, a sam usiadł na brzegu drugiego, jakby gotowy do natychmia-
stowej ucieczki.
– Havelock doszedł do wniosku, że chce się ożenić – oznajmił, po czym zwrócił się
do kelnera, polecając mu, by przyniósł im butelkę wina.
– Nie chcę – sprostował Havelock, kiedy kelner się oddalił – tylko muszę. I to nie
dlatego że nagle zacząłem uwodzić niewinne dziewczęta – dodał, patrząc groźnie
na Chepstowa. – Przyczyna jest całkiem inna.
– Nie denerwuj się – powiedział Chepstow, odsuwając na bok książki i robiąc miej-
sce na butelkę i kieliszki, które właśnie przyniósł kelner. – Po prostu się pomyliłem.
Ale widzisz… wyciągnąłem taki wniosek ze sposobu, w jaki się zachowywałeś i za-
cząłeś o tym mówić…
– Panowie – wtrącił się Ashe z właściwym sobie spokojem, który zawsze sprawiał,
że go słuchano. – Może najlepiej będzie pozwolić Havelockowi wyjaśnić, na czym
polega problem oraz w jaki sposób jego zdaniem możemy mu pomóc. Zanim wyzwie
któregoś z nas na pojedynek.
– Bardzo bym chciał – odezwał się Havelock, nalewając sobie wina – żeby moje
problemy dało się rozwiązać w pojedynku. Rzecz jednak nie jest taka prosta, muszę
się koniecznie ożenić. I to bardzo prędko. Ale nie chcę skończyć w szponach jakiejś
jędzy, która zatruje mi życie. A z kobietami… – dodał, podnosząc kieliszek do ust –
…człowiek nigdy nie wie, jaka będzie po ślubie.
– Rozwiązanie tego problemu jest następujące – odpowiedział na to Ashe z właści-
wą sobie logiką: – Należy najpierw poznać kandydatkę na żonę, zanim się ją poślu-
bi.
– Poznać charakter kobiety? Ale… jak to zrobić, skoro mam tak niewiele czasu? –
zapytał Havelock.
Tu do rozmowy włączył się Morgan.
– Należy ożenić się z osobą, którą się dobrze zna – stwierdził.
– Boże miłosierny! Nie! – Havelock dopił swoje wino jednym haustem. – Nie je-
stem w stanie znieść myśli o tym, że mógłbym mieszkać pod jednym dachem z któ-
rąkolwiek z dziewcząt, które dobrze znam. A poza tym żadna z nich nie wyszłaby
za mnie w takim pośpiechu. Każda chciałaby mieć uroczysty ślub i huczne wesele. –
Wzdrygnął się na samą myśl. – Nie mówiąc o wielkiej ślubnej wyprawie i całym tym
kramie, który łączy się z przygotowaniami…
– Czyli mówiąc krótko, pragniesz dziewczyny, która bez zastanowienia weźmie
cię takim, jaki jesteś, i nie będzie żądała wesela z mnóstwem gości.
– Właśnie.
– Szukasz zatem szarej myszki – oznajmił Morgan. – Tak rozpaczliwie pragnącej
małżeństwa, że przyjmie kogokolwiek, kto się oświadczy.
– Zgadza się! – zawołał Havelock z takim entuzjazmem, że z twarzy Morgana
zniknął drwiący uśmieszek. – Tego mi właśnie potrzeba. Morgan, jesteś geniuszem!
– Skoro tak, to powinieneś być gotów wziąć dziewczynę biedną, której brak urody
i majątku – mówił dalej Morgan, nieco zdziwiony entuzjazmem, z jakim Havelock
odniósł się do jego sarkastycznej sugestii.
Havelock usiadł wygodniej, zastanawiając się przez chwilę.
– Sądzę, że brak urody by mnie nie odstraszył – powiedział. – Pod warunkiem że
dziewczyna nie będzie szkaradna.
– Chwileczkę – włączył się Ashe. – Choć z jakiegoś powodu postanowiłeś ożenić
się natychmiast, w wielkim pośpiechu, nie wolno ci zapomnieć o sprawie sukcesji.
Bo przecież każdy z nas, być może prócz ciebie, Morgan – dodał, uśmiechając się
kpiąco do syna nababa – musi spłodzić spadkobiercę, który przejmie w przyszłości
jego obowiązki.
– Racja – przyznał szybko Havelock, zanim Ashe zdążył stwierdzić coś, co było
oczywistością, a mianowicie, że dziewczyna powinna być przynajmniej na tyle ład-
na, by można ją było bez odrazy wziąć do łóżka.
– Nie powiedziałeś nic o posagu – odezwał się znowu Morgan, patrząc na Have-
locka uważnie. – Czy to ze względu na posag musisz się ożenić w takim pośpiechu?
Potrzebujesz bogatej dziedziczki?
– Fakt, że nie jestem dandysem… – odrzekł Havelock, uświadamiając sobie, że
halsztuk ma zawiązany niedbale, a buty zabłocone po tym, jak po rozmowie ze swy-
mi prawnikami spacerował długo po mieście, szukając rozwiązania swego problemu
– nie oznacza, że nie mam pokaźnych dochodów. Nie chcę, żeby kobieta wniosła do
naszego związku cokolwiek innego prócz siebie samej – dodał wojowniczym tonem.
Tu po raz kolejny Ashe rozładował napięcie, prosząc kelnera, by przyniósł papier,
pióra i atrament.
– Moim zdaniem – powiedział następnie – musimy przede wszystkim sporządzić li-
stę cech, które Havelock pragnie widzieć u idealnej kandydatki na swoją żonę.
A dopiero potem zastanowimy się, jak ją znaleźć.
– No widzisz, Havelock – tryumfował Chepstow. – Nie mówiłem, że Ashe na pew-
no ci pomoże? Mogę więc chyba zostawić cię w jego rękach i się oddalić?
Z tymi słowy podniósł się z krzesła, ale Havelock zmierzył go takim spojrzeniem,
że zrezygnowany usiadł. Zrozumiał, że nie może opuścić teraz przyjaciela, który
w przeszłości nieraz stał za nim murem. I na pocieszenie poprosił kelnera, który
właśnie zjawił się z artykułami do pisania, o kolejną butelkę wina.
– A zatem – powiedział Ashe, zanurzając pióro w kałamarzu – nie wymagasz od
swej wybranki urody ani majątku. Chcesz natomiast, by była osobą uległą… by mia-
ła naturę…
– Szarej myszki – przypomniał Morgan drwiącym tonem, a Ashe spojrzał na niego
karcąco i kontynuował.
– Chcesz, by była niewymagająca. I nie pochodziła z kręgów, w których ty sam się
zwykle obracasz. – Ashe zanotował i zadał kolejne pytanie: – Masz jakieś inne wy-
magania?
Havelock zastanawiał się ze zmarszczonymi brwiami.
– Prawda jest taka, że mam ich sporo. I dlatego to wszystko jest takie trudne –
odrzekł, przeczesując palcami niesforną czuprynę. – Nie chcę kobiety, która… która
ma rodzinę.
– To znaczy… rodzinę utytułowaną? – Syn nababa spojrzał na niego ze współczu-
ciem. – Bo nie chcesz, żeby jej członkowie spoglądali na ciebie z góry?
Usłyszawszy te słowa, Havelock już miał się zerwać, chwycić Morgana za gardło
i potężnie nim potrząsnąć. Jednak przeszkodził mu w tym Ashe, odzywając się to-
nem spokojnym i łagodnym.
– Morgan nie zdaje sobie sprawy z twoich koligacji, Havelock. Jestem pewien, że
nie chciał cię obrazić.
Havelock westchnął i ochłonął, przyznając w duchu rację Ashe’owi.
– Problem polega na tym – podjął – że jestem spokrewniony z co najmniej połową
ludzi z wyższych sfer. Mam całe tłumy kuzynów i kuzynek, ciotek i wujów, a także
przyrodnich braci i sióstr. I wszyscy oni roszczą sobie prawo do wtykania nosa
w moje sprawy. Nie chcę więc, żeby moja żona sprowadziła mi na kark kolejnych
krewnych, komplikując mi życie jeszcze bardziej. Dziękuję bardzo za taką przyjem-
ność – dodał.
– Czy mogę przedstawić pewną sugestię? – zapytał Ashe swoim rzeczowym to-
nem, zapisawszy kolejną cechę.
– Oczywiście – odrzekł Havelock. – W końcu po to tu przyszedłem. Tak, przysze-
dłem tu, spodziewając się, że ktoś pomoże mi znaleźć wyjście z tej nieszczęsnej sy-
tuacji.
– No cóż – odrzekł Ashe z lekkim wahaniem – jeżeli o mnie chodzi, to… nie mógł-
bym znieść związku z kobietą nieobdarzoną bystrym intelektem.
– Boże miłosierny! – Havelock był przerażony. – A ja nie wiedziałbym, co robić
z jakąś przemądrzałą sawantką!
– A ja tak – odezwał się Chepstow z właściwym sobie kpiącym uśmieszkiem, po
czym wyraził szereg sugestii dotyczących tego, co mężczyzna może zrobić z po-
szczególnymi częściami garderoby takiej przemądrzałej damy, a także z nią samą,
czym wprawił swych kompanów w nastrój iście szampański.
Gdy przestali się już śmiać, otarli łzy z oczu, osuszyli do końca butelkę i zamówili
następną, Ashe wrócił do tematu.
– Nie wolno ci zapominać – zwrócił się do Havelocka – że ta kobieta, kimkolwiek
będzie, zostanie matką twoich dzieci. Zatem zastanawiając się, z jakiego rodzaju
kobietą będziesz w stanie żyć pod jednym dachem, powinieneś także zadać sobie
pytanie, jakie chcesz spłodzić potomstwo. Ja chciałbym mieć nadzieję, że moje dzie-
ci dadzą mi powód do dumy. I nie zniósłbym myśli, że poświęciłem własną wolność
jedynie po to, by powołać do życia kolejnych idiotów.
Havelock ponownie nerwowym ruchem przeczesał włosy palcami.
– Masz rację, Ashe – westchnął. – Muszę myśleć o sukcesji. Zanotuj: „nie może
być osobą o kurzym móżdżku”.
Ponieważ Ashe pił właśnie wino, pióro wziął Morgan.
– Chcę też, żeby miała dobre serce – oznajmił dość stanowczo Havelock. – I odno-
siła się serdecznie do dzieci. Żeby nie była jedną z tych kobiet, które myślą tylko
o sobie.
– Świetnie, świetnie. Zaczyna się z tego wyłaniać jakiś konkretny obraz – powie-
dział Ashe, podczas gdy Morgan dopisywał kolejny punkt.
– Sporządzenie listy jest łatwe – zauważył, odkładając pióro. – Jednak w jaki spo-
sób proponujesz znaleźć kobietę, która odpowiada wszystkim twoim wymaganiom?
Masz zamiar zamieścić ogłoszenie w gazetach?
– Dobry Boże, nie! Nie chcę, żeby cały świat się dowiedział, jak rozpaczliwie szu-
kam żony. Rzuciłyby się na mnie wtedy wszystkie mamuśki mające córki na wyda-
niu. A poza tym zajęłoby to zbyt dużo czasu. Stanowczo zbyt dużo. Bo przecież naj-
pierw trzeba by było zaczekać na odpowiedzi kandydatek, przestudiować całą ster-
tę listów i w końcu porozmawiać z kilkoma wybranymi pannami…
– Jesteś pewny – parsknął śmiechem Morgan – że dostałbyś całą stertę odpowie-
dzi?
– Oczywiście – odrzekł Havelock cierpko. – Od dobrych kilku lat usiłuje mnie usi-
dlić mnóstwo kobiet. I nie uwierzyłbyś, jakich w tym celu używają sztuczek.
– Hm, wyobrażam sobie – zapewnił Morgan. – Więc skoro tak się rzeczy mają,
czy nie możesz zadowolić się którąś z nich? Zaoszczędziłbyś mnóstwo czasu…
– Nie mogę – powiedział Havelock stanowczo. – Absolutnie nie. Nie znoszę ko-
biet, które trzepoczą rzęsami albo udają, że mdleją, bezwstydnie eksponując głębo-
kie dekolty – zakończył, widząc kątem oka, że Ashe dopisuje do listy słowo: „skrom-
na”.
– A poza tym – podjął po chwili – wszystkie dziewczęta, które dały do zrozumienia,
że pragną mnie za męża, zasygnalizowały także, że spodziewają się ode mnie
znacznie więcej, niż ja chcę im dać. Więc… unieszczęśliwilibyśmy się wzajemnie.
Ashe ponownie zanurzył pióro w kałamarzu i zapisał: „Nieszukająca w małżeń-
stwie czułych uczuć”.
Morgan, popijając wino, popatrzył na listę ze zmarszczonymi brwiami.
– Ta lista – powiedział po zastanowieniu – to charakterystyka kobiety, która pra-
gnie zawrzeć umowę… Pochodzi z dobrej, szanowanej rodziny, której jednakże
ostatnio się nie powodzi. Która chciałaby zostać matką, ale nie ma nadziei, że znaj-
dzie kandydata na męża w normalny sposób.
– W normalny sposób? To znaczy jak?
– To znaczy z użyciem kobiecych sztuczek – wyjaśnił Morgan.
– Aha – mruknął Havelock. – Jeżeli o kobiece sztuczki chodzi, to nie, dziękuję bar-
dzo. W żadnym wypadku nie chcę żony, która się na nich zna i umie ich używać.
Zdecydowanie wolę, żeby mówiła wprost to, co myśli.
„Szczera”, zapisał Ashe.
– Dobry Boże – powiedział Chepstow, zerkając na listę. – Mnie się zdaje, Have-
lock, że nigdy, przenigdy nie uda ci się znaleźć takiej kobiety. Choćbyś szukał, nie
wiem jak długo.
– A moim zdaniem – odezwał się Morgan – w tej chwili w Londynie mieszka sporo
zubożałych arystokratycznych rodzin mających na wydaniu córki, z których każda
wiele by dała za narzeczonego o takiej pozycji jak Havelock. I przynajmniej część
tych panien obdarzona jest przymiotami charakteru, na jakich Havelockowi zależy.
Jest więc duża szansa na to, że Havelock znajdzie wśród nich żonę, zwłaszcza że
twarz nieszczególnie urodziwa nie odstraszy go.
– Naprawdę tak sądzisz? – zapytał Havelock tonem pełnym nadziei.
– Naprawdę.
– A wiesz, gdzie mógłbym takie panny spotkać?
Morgan rozsiadł się wygodnie, zakładając nogę na nogę i wbijając wzrok w ścianę
znajdującą się za plecami Havelocka. Wszyscy trzej czekali z zapartym tchem na
jego odpowiedź.
– Wydaje mi się – powiedział w końcu powoli – a raczej jestem pewien, że wiem.
I że mógłbym jutro wieczorem poznać cię z kilkoma takimi młodymi damami. Mam
bowiem zaproszenie na bal, który wydaje rodzina bardzo zamożna, jednak nie na
tyle dobrze skoligacona, by mieć wstęp na arystokratyczne salony. Rodzina, u któ-
rej bywają zubożali przedstawiciele zacnych, starych rodów, zmuszeni zadowalać
się takim towarzystwem. Śmiem również twierdzić, że każda z panien na wydaniu,
które zjawią się na jutrzejszym balu, byłaby zachwycona, gdybyś się nią zaintereso-
wał.
– Zabierzesz mnie ze sobą na ten bal?
– Oczywiście – odrzekł Morgan tonem życzliwym i przyjaznym. – Od czego czło-
wiek ma przyjaciół? Czy nie od tego, aby mu pomagali?
Havelock, ucieszony, podniósł w górę kieliszek
– Zatem za przyjaźń – wzniósł toast, patrząc kolejno na trzech swoich kompanów.
– I za małżeństwo – odrzekł Ashe, również podnosząc kieliszek.
– Zaraz, zaraz – zaprotestował Chepstow, wstrzymując się ze spełnieniem toastu.
– Możemy wypić za małżeństwo Havelocka, ale nie za instytucję jako taką.
– Zgoda – odrzekł na to Ashe. – Wypijmy więc za małżeństwo Havelocka.
– I za jego przyszłą narzeczoną – dodał Morgan, po czym opróżnił swój kieliszek
jednym haustem i sięgnął po butelkę.
– Na to zgoda – powiedział Chepstow. – A zatem, przyjacielu, za twoją narzeczo-
ną.
I miejmy nadzieję, pomyślał Havelock, składając starannie listę i chowając ją do
kieszeni, że na jutrzejszym balu znajdzie się kobieta obdarzona przynajmniej czę-
ścią tych cech.
ROZDZIAŁ DRUGI
– Czy naprawdę nie mogłabyś zrobić czegoś z włosami?
Mary spuściła wzrok i pokręciła głową, a ciotka Pargetter, westchnąwszy, mówiła
dalej:
– Gdybyś je choć trochę podkręciła… może z pomocą Lotty… z falami albo z loka-
mi wyglądałabyś znacznie lepiej. Bo takie proste nie dodają wdzięku twojej twarzy.
Zwłaszcza kiedy je rozpuścisz.
Mary odruchowo sprawdziła dłonią, czy porządny koczek, w który upięła włosy na
karku, przypadkiem się nie rozleciał.
– Nie, nie – powiedziała ciotka. – Z twoim kokiem nic się nie stało. Ja… mówię tyl-
ko tak… ogólnie.
Aha, ogólnie. Mary w ostatnich paru miesiącach słyszała sporo takich „ogólnych”
uwag. Od prawników – na temat ubogich kobiet. Od krewnych – na temat kosztów,
jakie pociąga za sobą wykonywanie wobec niej ich obowiązków. Od dorożkarzy – na
temat pasażerów, którzy nie dają napiwków. Oprócz ogólnych miała okazję wysłu-
chać także uwag o charakterze szczegółowym. Poinformowano ją, w jaki sposób
stała się osobą ubogą i dlaczego kolejni krewni nie mogą w tej chwili zapewnić jej
dachu nad głową.
– Wiem, że czujesz się trochę nieswojo na myśl, że pójdziesz na bal, mimo że
wciąż jesteś w żałobie – mówiła dalej ciotka Pargetter. – Ale nie mogę przecież dziś
wieczorem zostawić cię samej w domu. Zadręczałabyś się smutnymi myślami.
A poza tym na tym balu będzie mnóstwo kawalerów do wzięcia. I kto wie, może któ-
ryś zwróci na ciebie uwagę… A wtedy… rozwiążą się wszystkie twoje problemy…
Mary podniosła głowę i otworzyła szeroko oczy. Ciotka Pargetter mówiła o mał-
żeństwie w taki sposób, jakby było rozwiązaniem wszelkich kobiecych problemów.
Wzdrygnęła się i spuściła ponownie oczy, zaciskając mocno usta. Jej małżeństwo
z pewnością rozwiązałoby problemy ciotki, która mimo że nie była zamożna,
w przeciwieństwie do innych krewnych przyjęła ją pod dach swego niewielkiego
domu w Bloomsbury. I na dodatek, jak się teraz okazało, postanowiła ją wydać za
mąż.
– Musisz chodzić z podniesioną głową i patrzeć na świat śmiało – doradziła jej te-
raz, ujmując ją pod brodę. – Masz ładne oczy. Moje dziewczęta wiele by dały za ta-
kie rzęsy jak twoje. I powinnaś się uśmiechać. A wtedy nie będziesz wyglądała
tak…
Odrażająco?
– Nieprzystępnie – dokończyła ciotka Pargetter. – Byłabyś całkiem ładna, gdybyś
tylko…
Urwała, bo do pokoju wbiegły obie jej córki, Dorothy i Charlotte, gotowe do wyj-
ścia na bal. Ciotka sprawdziła jeszcze raz wygląd każdej z nich, przyszczypnęła po-
liczki dla wywołania rumieńców oraz poprawiła falbanki i loczki. Następnie we
cztery wsiadły do wynajętego powozu.
Przez całą drogę do rezydencji państwa Crimmerów, wydających dzisiejszy bal,
powóz turkotał niemiłosiernie i podskakiwał na kocich łbach, a ciotka Pargetter nie
przestawała mówić. Zapewniła dziewczęta, że na balu pojawi się mnóstwo młodych
kawalerów szukających kandydatek na żony.
– Zwłaszcza panien tak dobrze skoligaconych jak ty, moja droga – dodała, zwraca-
jąc się do Mary. – Bo musicie wiedzieć, moje kochane – mówiła dalej, tym razem do
córek – że papa drogiej mamy Mary był młodszym synem najmłodszej córki hrabie-
go Finchingfield.
Charlotte i Dorothy patrzyły teraz na Mary szeroko otwartymi oczami. Przez cały
ostatni tydzień, od czasu gdy kuzynka przybyła do ich domu, myślały o niej jedynie
jako o ubogiej krewnej. W żadnym razie nie przypuszczały, że może być tak dobrze
skoligacona, a co za tym idzie, będzie miała spore szanse na matrymonialnym tar-
gowisku.
– Ale skoro Mary jest spokrewniona z hrabią Finchingfield, to dlaczego nie za-
mieszkała u niego? – zapytała Dorothy, młodsza i ładniejsza z sióstr.
– Widzicie, moje drogie, tak to czasami w życiu bywa – zaczęła wyjaśniać ich mat-
ka. – Ktoś nie chce się zgodzić na czyjeś małżeństwo, ktoś grozi zerwaniem stosun-
ków, ludzie przestają ze sobą rozmawiać i nagle tworzy się między nimi głęboka
przepaść… Jednakże… my, krewni biednej mamy Mary, wiemy, jakie są nasze obo-
wiązki wobec jej dziecka. Nie żebyś nie była już osobą dorosłą, Mary. Ale… wiesz,
co mam na myśli… Chodzi mi o to, że nie możesz cierpieć za błędy twoich rodziców.
Mary – która w chwili, gdy ciotka wspomniała o jej rodowodzie i związanych z nim
szansach na znalezienie męża, poczuła się niczym rasowa klacz – teraz uspokoiła
się nieco. Doszła bowiem do wniosku, że dziś wieczorem żaden kawaler do wzięcia
nie zawróci jej w głowie. To znaczy ani dziś, ani jutro, ani kiedykolwiek. Nie jest ty-
pem dziewczyny, której mężczyźni pragną zawrócić w głowie.
Uświadomiła sobie właśnie, że właściwie jej nie zauważają, co przede wszystkim
zawdzięcza swemu zwyczajowi usuwania się w cień, skrywania się za plecami osób
bardziej łaknących uwagi i towarzystwa płci przeciwnej – tak jak dzisiaj jej dwie
urocze kuzynki.
Zgodnie z tym zwyczajem tego wieczoru, zaraz po wejściu do sali balowej, wybra-
ła sobie krzesło stojące nieco z tyłu, za ciotką i obiema kuzynkami. Następnie prze-
sunęła je odrobinę, tak by się znaleźć za rosnącą w dużej donicy palmą i skryć się
za jej liśćmi. Z tego miejsca, niewidoczna dla większości obecnych w sali, mogła
swobodnie obserwować główne wejście i wlewający się do środka barwny i ożywio-
ny tłum wspaniale przyodzianych gości. Dotty i Lotty obserwowały gości z równą
jak ona ciekawością, zasłaniając się wachlarzami i wymieniając szeptem uwagi na
temat sukien i klejnotów dam oraz sylwetek, postawy i majątków dżentelmenów.
– Spójrz, Dotty, jest pan Morgan – wyrwało się w pewnej chwili Lotty. – Nie sądzi-
łam, że go tutaj dziś zobaczymy.
Z faktu, że jej kuzynka zareagowała tak entuzjastycznie, a także z tego, że obie
z siostrą jak na komendę usiadły prosto i zaczęły w zawrotnym tempie poruszać wa-
chlarzami, Mary wywnioskowała, że kawaler, o którym mowa, musi wedle ich okre-
ślenia stanowić „dobrą partię”.
– A kim jest ten drugi? – zapytała przyciszonym głosem Dotty.
– To z pewnością jego przyjaciel. Może z czasów szkolnych, a może późniejszych
– szepnęła Lotty. – Widzisz, jak pani Crimmer się do niego uśmiecha? Jak mu podaje
rękę, jak… trzepocze rzęsami?
Trzepotały rzęsami i krygowały się przed nim i inne kobiety, zwłaszcza panny na
wydaniu, gdy wraz z przyjacielem przechodził przez salę. Mary ze swego miejsca
za palmą widziała to dobrze, podobnie jak to, że jej kuzynki, w chwili gdy dżentel-
meni się do nich zbliżyli, omal nie wyskoczyły ze skóry, próbując przyciągnąć ich
uwagę.
– Dobry wieczór, pani. Dobry wieczór, panno Charlotte, witam, panno Dorothy –
powiedział ten wyższy z nich, chudy jak tyczka i znacznie mniej przystojny od swego
ubranego z niedbałą elegancją kompana.
Więc to taki człowiek sprawia, że moje kuzynki prawie wyskakują ze skóry? –
zdziwiła się w myśli Mary. Musi być bardzo bogaty, bo przecież nie można powie-
dzieć, by męska uroda stanowiła jego mocną stronę. Tak, nie jest przystojny. Inaczej
niż jego towarzysz.
– Pozwolą panie – odezwał się znowu nieurodziwy pan Morgan – przedstawić so-
bie mego przyjaciela. Oto wicehrabia Havelock.
Dotty i Lotty jak na komendę odwróciły równocześnie głowy, odrywając wzrok od
człowieka, którego uważały za najlepszą partię na tej sali. Skierowały oczy na
prawdziwego, najprawdziwszego para Anglii. Obie wyprostowały się, wyprężyły
pierś, wachlując się w zawrotnym tempie i w równie zawrotnym tempie trzepocząc
rzęsami.
Wicehrabia, na którym ich umiejętność robienia wszystkich tych rzeczy na raz,
nie uczyniła żadnego wrażenia, skinął im krótko głową.
W następnej chwili spojrzał na starającą się powstrzymać od śmiechu Mary.
– A kim jest owa dama? – zapytał.
– Och – odrzekła ciotka Pargetter – to… no cóż… to moja dość daleka krewna.
Panna Carpenter.
Mary, zawstydzona, pokraśniała. Bo przecież nie powinna była śmiać się ze swo-
ich kuzynek krygujących się na widok utytułowanego młodego człowieka. Jednak nie
uznał on jej zachowania za żadne przewinienie. Przeciwnie, na widok jej nieudolnie
skrywanego rozbawienia z jego twarzy zniknął wyraz znudzenia i lekkiej irytacji,
a pojawił się nieznacznie drwiący uśmiech, który mógł świadczyć o tym, że wicehra-
bia ją rozumie i podziela jej pogląd, że obie te panny są raczej niezbyt mądre.
W następnej chwili na jego twarzy zauważyła coś jakby ulgę. Wyglądał niczym
ktoś, kto znalazł wreszcie to, czego szukał.
– Zatańczy pani ze mną, panno Carpenter?
– Ja?
Mary była tak tą propozycją zdumiona, że aż otworzyła usta. Zaraz jednak po-
spiesznie je zamknęła, a potem pokręciła głową, nisko ją spuszczając.
– N-nie… Ja… ja nie mogę…
– Moja siostrzenica, milordzie, jest, jak pan widzi, w żałobie – pospieszyła z wyja-
śnieniem ciotka Pargetter, wskazując gestem dłoni ciemną prostą suknię Mary.
– Naprawdę?
Ton głosu wicehrabiego sprawił, że Mary podniosła wzrok. Brzmiał bowiem tak,
jakby… Ale nie, to niemożliwe, pomyślała, to byłby wprost absurd. Ten człowiek nie
może się przecież cieszyć z tego, że jestem w żałobie… Zresztą już teraz patrzy na
mnie z wyrazem współczucia na twarzy.
– Może zatem – powiedział tonem nader uprzejmym i miłym – zechce pani towa-
rzyszyć mi później przy stole?
– Och… no cóż… ja…
Wyraz jego oczu sprawił, że zabrakło jej słów. Wpatrywał się w nią z takim sku-
pieniem i intensywnością, jakby chciał poznać wszystkie jej sekrety. I jakby nic go
od tego nie mogło powstrzymać.
Poczuła się bardzo nieswojo, jednak w chwili, gdy już miała mu odmówić, ciotka
przyjęła za nią jego zaproszenie.
– Mary będzie zaszczycona. Prawda, kochanie? – zapytała, trącając ją złożonym
wachlarzem, chcąc wydobyć z niej właściwą odpowiedź. Gdy Mary wciąż milczała,
wicehrabia uśmiechnął się znowu i zwrócił się do jej kuzynek:
– A tymczasem – powiedział z zaskakującym entuzjazmem – może któraś z pań zli-
tuje się nad nieznajomym i z nim zatańczy?
Zanim siostry zdążyły zdecydować, która go zagarnie dla siebie, pan Morgan po-
dał ramię Charlotte. Następnie obie pary oddaliły się, odprowadzane wzrokiem
przez Mary, która z westchnieniem ulgi zaczęła się uspokajać.
Jej spokój nie trwał jednak długo. Zburzyła go ciotka Pargetter, mówiąc przyci-
szonym głosem:
– Sądzę, moja droga, że dokonałaś podboju. Wygląda bowiem na to, że lord Have-
lock bardzo się tobą zainteresował.
– Nie rozumiem dlaczego – odrzekła na to Mary. Schowała się przecież za palmą,
włożyła prostą, skromną suknię, jest blada i nie chciała z nim zatańczyć. – Może po-
trzebne mu okulary – mówiła dalej. – Bo… tylko tak to można wytłumaczyć.
– Nonsens! Doskonale wie, że jesteś dobrze urodzona. Moje dziewczęta, choć
ładniejsze od ciebie – wtrąciła ciotka bez ogródek – nie potrafiłyby obracać się
w jego świecie.
– No cóż, ja też tego nie potrafię – odrzekła Mary. – Nigdy właściwie do tego
świata nie należałam.
– To prawda, ale twoja matka była znacznie ode mnie wytworniejsza. A twój oj-
ciec… no, jestem pewna, że dopilnował, aby wpoić ci maniery damy.
– No tak – przyznała Mary potulnie, choć w środku na wzmiankę o ojcu cała się
skręcała. – Papa był dla mnie bardzo surowy. I… naprawdę miał zdecydowany po-
gląd na to, jak powinna się zachowywać dama.
Tak. Ojciec miał zdecydowane poglądy w różnych sprawach. I zdecydowany spo-
sób ich narzucania zarówno jej, jak i jej matce. Za pomocą krzyków przerywanych
chwilami złowrogiej, pełnej napięcia ciszy – gdy był trzeźwy; a gdy nie był – używał
też pięści i kopniaków. Ale z tego Mary nie zwierzyłaby się nikomu.
– Ja, ciociu – odezwała się teraz nieco drżącym głosem – naprawdę nie chcę, żeby
taki ogromnie atrakcyjny kawaler wolał mnie od którejś z moich kuzynek. Zwłasz-
cza że… jak mi się zdaje… im obu bardzo na jego względach zależy.
– No cóż, ogromnie to szlachetne z twojej strony. Ale fakty są takie, że on zauwa-
żył tylko ciebie. Poza tym dla każdej z moich dziewcząt lepszy byłby pan Morgan,
który pochodzi z bliższej nam sfery, choć jest tak bajecznie bogaty.
Lotty i Dotty zdawały się być tego samego zdania. Ta pierwsza, tańcząc z nim,
znajdowała się w siódmym niebie, a jej siostra, gdy wicehrabia odwrócony tyłem nie
mógł tego widzieć, spoglądała na pana Morgana nieśmiało i zalotnie.
Mary zmarszczyła brwi. Jak to możliwe, myślała, że one wolą tę chudą tyczkę od
tak uroczego, przystojnego wicehrabiego? Któremu na dodatek nie brak poczucia
humoru. Świadczył o tym wyraz, który przybrały jego orzechowe oczy w chwili, gdy
mnie przyłapał na tym, że się śmieję z moich niemądrych kuzynek…
Jednakże, myślała dalej, jest rzeczą powszechnie wiadomą, że lordowie bywają
biedni jak mysz kościelna. Jeżeli i ten klepie biedę, to z pewnością chce się ożenić
z panną bogatą z domu. To oznacza, że żadna z moich kuzynek nie budzi jego zain-
teresowania. Pan Morgan natomiast jest bogaty i bez wątpienia to czyni go w ich
oczach tak bardzo atrakcyjnym.
Nie miała zamiaru osądzać kuzynek ani tym bardziej krytykować. Przecież mogły
protestować, gdy matka oznajmiła im, że muszą przyjąć Mary na trzecią lokatorkę
ich wspólnego pokoju. One jednak nie sprzeciwiły się, tylko ze współczuciem zrobiły
jej miejsce i szybko opróżniły jedną z szuflad, by miała gdzie umieścić swoje rzeczy.
I Mary zamieszkała z nimi, a potem, chcąc się odwdzięczyć zarówno im, jak i ciot-
ce, starała się być pożyteczna i pomagać we wszelkich pracach domowych, jak tyl-
ko mogła. Przykładała się do tego bardzo i aż do dzisiejszego wieczoru sądziła, że
znalazła dla siebie nowy dom.
Jednakże dziś okazało się, że tak nie jest. Wyszło na jaw, że ciotka Pargetter,
choć życzliwsza niż pozostali krewni, nie zamierza gościć jej u siebie w nieskończo-
ność. I dlatego chce wydać ją szybko za mąż.
Ale Mary, choć jest ubogą sierotą, nie zamierza potulnie się na to zgodzić. Plan
ciotki, mimo że zrodzony z czystej życzliwości, zdecydowanie jej nie odpowiada. Jej
zdaniem bowiem małżeństwo nie jest szczytem ambicji kobiety, która tak jak ona
potrafi i chce samodzielnie na siebie zapracować.
Dlatego, myślała dalej, jutro z samego rana udam się do miasta, by poszukać naj-
bliższej agencji pośrednictwa pracy, dzięki której będę mogła znaleźć sobie jakieś
zajęcie.
Wszystkie te myśli tak ją pochłonęły, że nie zauważyła, kiedy tańce się skończyły,
a tłum gości zaczął kierować się ku jadalni. Z zamyślenia wyrwał ją dopiero wiceh-
rabia Havelock, który, odsunąwszy z uśmiechem liść palmy, podał jej ramię.
– Ma pani ochotę coś zjeść? – zagadnął. – Bo ja po tych tańcach czuję potężny
apetyt.
Jak twierdził, miał nie lada apetyt, ale – w przeciwieństwie do jej kuzynek, które
zdyszane szybko wachlowały się, i pana Morgana, który ocierał chusteczką pot
z czoła – wcale nie wyglądał na zmęczonego. To świadczyło o jego fizycznej spraw-
ności. Zawdzięczał ją zapewne zamiłowaniu do boksu, szermierki i jazdy konnej, jak
to arystokrata. Tak, był wysportowany, a dowodził tego fakt, że wyczuwała twarde
jak stal mięśnie jego przedramienia, kiedy wsparła na nim dłoń.
– Mam nadzieję, że wszyscy ci ludzie idą w stronę stołów – powiedział, wyrywając
ją z zamyślenia. Zarumieniła się.
– Sądzę… hm… sądzę, że tak – odrzekła, na próżno szukając w myślach czegoś,
co mogłaby dodać dla podtrzymania konwersacji.
– Nie bywa pani często w tym domu…?
Pokręciła przecząco głową.
– Jestem w Londynie dopiero od kilku dni. Nie znam tu nikogo.
– Prócz damy, z którą tu pani przybyła. Pani… cioci, jeśli dobrze pamiętam?
Mary znowu pokręciła głową.
– Nie znałam jej aż do chwili, gdy pojawiłam się na jej progu z listem polecającym
od mojego prawnika. I, jeżeli mam być szczera, to…
Przerwała nagle zdumiona tym, że chce wtajemniczać w tak osobiste szczegóły
zupełnie obcego człowieka. Czy dzieje się tak dlatego, że przypomina mi kolegów
brata? – zapytywała w duchu samą siebie. Czy może dlatego że przedtem spojrzał
na mnie tak, jakby moje sprawy naprawdę go obchodziły?
Ale przecież to… to jest po prostu żałosne. Wychodzi na to, że jedno spojrzenie,
jeden uśmiech, jedno dotknięcie dłoni wystarczyły, żebym stała się gotowa zwierzać
obcemu mężczyźnie. Czyżby dlatego że on jest taki przystojny? To jednak oznacza-
łoby, że jestem tak samo podatna na męskie wdzięki jak moje głupiutkie kuzynki,
z których się niedawno śmiałam. A nieraz przecież przysięgałam sobie, że nigdy nie
pozwolę, by męska uroda wpływała na moje myślenie!
– Chciała pani powiedzieć, że nie ma już właściwie bliskiej rodziny?
Nie potrafiła sobie przypomnieć, co chciała powiedzieć. Ani jakie padło pytanie.
Gdy zarumieniona milczała, szukając w myślach jakichś słów, on mówił dalej:
– Pani ciocia… czy kimkolwiek owa dama jest dla pani… wyjaśniła, że jest pani
w żałobie. Czy… to żałoba po kimś bardzo bliskim?
– Po matce – odrzekła. – Mama była jedyną osobą, która mi została.
Choć znajdowała się w sali balowej w towarzystwie najatrakcyjniejszego kawale-
ra, wśród mnóstwa ludzi, była na świecie zupełnie sama. Bez środków do życia,
zdana na łaskę dalekich krewnych.
– To wspa… – zaczął i przerwał, poklepując lekko jej dłoń. – To znaczy: to okrop-
ne. Dla pani. Proszę mi wybaczyć.
Znajdowali się już w drzwiach jadalni, a ona, widząc wspaniale nakryte i udekoro-
wane stoły, przeraziła się na myśl, że nie zna żadnych ze znajdujących się na nich
potraw.
– Proszę się nie martwić – rzekł wicehrabia, widząc, jak jest spłoszona. – Dopilnu-
ję, by po posiłku wróciła pani bezpiecznie do cioci.
Fakt, że zauważył jej zmieszanie i domyślił się, że z dala od ciotki czuje się nie-
pewnie, wprawił ją w zdumienie. Przecież jej życiowe doświadczenie dowodziło, że
większość mężczyzn nie sięga wzrokiem poza czubek własnego nosa.
Musiał też zauważyć, że patrzy z obawą na jedzenie, bo gdy proponował jej kolej-
ne potrawy, objaśniał taktownie, z czego są przyrządzone, pytając, czy lubi główne
ich składniki.
Gdy jej talerz był już pełen, podobnie jak talerze innych biesiadników, naokoło za-
panował gwar. Potoczyły się lekkie, niezobowiązujące rozmowy.
Gwarzyli wszyscy – prócz nich dwojga. Między nimi zapanowała niezręczna cisza,
która przedłużała się w nieskończoność. Mary za nic nie potrafiła wymyślić tematu
mogącego zainteresować samego wicehrabiego i gorzko pożałowała, że nie ma
przy niej ciotki, a nawet kuzynek, które z pewnością potrafiłyby zabawić go rozmo-
wą.
W pewnej chwili wicehrabia odchrząknął i zwrócił się do niej uprzejmie.
– Czy pani…? – zaczął, ale nagle przerwał.
Odchrząknął po raz drugi, upił wina z kieliszka i zaczął od początku:
– Zastanawiam się, czy pani lubi mieszkać w mieście, czy może woli przebywać
na wsi. Chociaż… – dodał pospiesznie – …zapewne powinienem najpierw zapytać,
gdzie pani mieszkała przed przyjazdem do Londynu.
– Mieszkałam w Portsmouth – odrzekła, zadowolona, że pytanie jest proste, a od-
powiedź nie wymaga łamania sobie głowy. – W Londynie jestem tak krótko, że wła-
ściwie nie zdążyłam wyrobić sobie opinii.
– Ale… czy miałaby pani coś przeciwko zamieszkaniu na wsi?
– Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie – odparła, marszcząc brwi. – Zawsze
mieszkałam w mieście.
Ach, co z niej za idiotka! Powinna była przecież porównać spokojny port do tętnią-
cego życiem Londynu i powiedzieć, że brakuje jej szumu morza. Albo jeszcze lepiej:
zapytać jego, co woli. Przecież mężczyźni tak bardzo lubią mówić o sobie… Tym-
czasem sprawiła, że rozmowa ponownie utknęła w martwym punkcie.
Wrócili do jedzenia i nic nie mówili przez parę kolejnych minut, dopóki wicehrabia
nie zdecydował się ponownie odezwać.
– Czy lubi pani dzieci?
– Tak. Właściwie tak – odpowiedziała, nie mając pojęcia, dlaczego on chce to wie-
dzieć, po czym, nauczona poprzednim doświadczeniem, postanowiła dać mu szansę
i zachęcić, by mówił o sobie. – A dlaczego pan pyta?
– Och, właściwie to… bez powodu – odparł lekkim tonem, choć rumieniec na jego
twarzy zdradzał, że jest zmieszany. – Zapytałem tak po prostu… dla podtrzymania
rozmowy – wyjaśnił, sięgając po kieliszek z winem, po czym, ściskając nerwowo
jego nóżkę, zapytał: – O czym właściwie ludzie rozmawiają w takich okoliczno-
ściach?
Ku swojemu zaskoczeniu Mary po raz pierwszy w życiu poczuła, że współczuje
mężczyźnie. Ten człowiek, pomyślała, przyszedł tu, by się dobrze bawić, a tymcza-
sem został skazany na towarzystwo najgłupszej, najnudniejszej pod słońcem kobie-
ty, która uporczywie nie dawała się wciągnąć w rozmowę.
– Sądzę – zaczęła, chcąc odkupić swą winę – że gościom, którzy siedzą przy tam-
tym stole, przychodzi to łatwiej niż nam. To znaczy… mam na myśli to… że oni chy-
ba już się znają.
Rozejrzał się na to dookoła, popatrzył na wszystkie młode trzepoczące rzęsami,
krygujące się i usiłujące oczarować swych towarzyszy kobiety, po czym przeniósł
ponownie wzrok na nią.
– No cóż – powiedział z czarującym uśmiechem – będziemy więc musieli się bliżej
poznać, nieprawdaż?
O Boże! Czyżby zamierzał zadać mi teraz całą serię osobistych pytań? – zastano-
wiła się z niepokojem. A może spodziewał się, że zacznę prowadzić dowcipną kon-
wersację albo flirt, jak inne kobiety? Oto jakie skutki mogą mieć starania o podtrzy-
manie konwersacji z mężczyzną. Wyszło bowiem na to, że wicehrabia sądzi, że ją
interesuje zawarcie z nim bliższej znajomości.
– Co… – spytał nagle – …co pani sądzi o kominiarczykach?
– Słucham? O kominiarczykach?
– Tak. O małych chłopcach czyszczących kominy.
Mary nagle uświadomiła sobie, że wicehrabia, wypowiadając tak niespodziewanie
dziwne rzeczy, czerwieniejąc i plącząc się w rozmowie, przypomina jej brata, gdy
ten był zmuszony prowadzić konwersację z obcą młodą damą. Tak, wicehrabia, po-
dobnie jak jej brat, starał się, jak mógł, jednak za nic nie potrafił poczuć się swo-
bodnie w damskim towarzystwie. Siedział teraz, czerwony na twarzy, ze wzrokiem
wbitym w talerz, zawstydzony tym, że poruszył całkiem nieodpowiedni temat.
A Mary ponownie poczuła, że… pragnie mu ułatwić wyjście z tej żenującej sytu-
acji. Tak bardzo się starał, zadawał sobie trud… zupełnie inaczej niż wszyscy męż-
czyźni, których dotychczas spotykała.
– Wpuszczanie małych chłopców do kominów – powiedziała – to okrutny zwyczaj.
Wiem, że kominy trzeba czyścić, ale z pewnością mógłby się znaleźć jakiś bardziej
humanitarny sposób. Słyszałam, że istnieją do tego celu specjalne urządzenia.
– Urządzenia? – powtórzył. – Naprawdę? Nigdy o tym nie słyszałem.
– Och. Ale… właściwie… dlaczego zadał mi pan takie pytanie?
Zmarszczył brwi jakby w grymasie irytacji.
– Przepraszam, bardzo przepraszam – powiedziała Mary pospiesznie i spuściła
potulnie głowę.
Co ją opętało, żeby go o to pytać? Czyżby zapomniała, jak reagował ojciec, gdy
matka odważyła się zakwestionować jego zdanie? Choćby to był największy non-
sens…
Ponownie zapadło niezręczne milczenie. Gdy trwało już dobrych kilka chwil, Mary
spojrzała bojaźliwie na wicehrabiego i przekonała się, że siedzi z założonymi na
piersi rękami i wzrokiem wbitym w talerz. Tak jakby chciał nim cisnąć o podłogę,
a potem zerwać się na równe nogi i wybiec z jadalni.
Ogarnęło ją przerażenie. Siedziała bez ruchu jak sparaliżowana. Spowita mgłą.
Straciła całkiem apetyt. Zmięła w palcach serwetkę. Przecież on mnie nie może
uderzyć, powiedziała sobie. Nawet jej ojciec nie zrobił nigdy nic tak drastycznego.
W każdym razie nie przy ludziach.
Nie, lord Havelock jej nie uderzy, zapewniła się. On raczej odprowadzi ją do ciot-
ki. Bez słowa, w mrożącym krew w żyłach milczeniu. I nigdy więcej nie będzie
chciał mieć z nią do czynienia.
Poruszył się na swoim krześle.
– To wyłącznie moja wina – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Nie powinienem
był poruszać przy stole takiego tematu. Nie wiem, co we mnie wstąpiło.
Mgła z przeszłości rozstąpiła się. Mary z ulgą odwróciła głowę i spojrzała na wi-
cehrabiego.
– Widzi pani, panno Carpenter, ja… jestem po prostu nieprzyzwyczajony do roz-
mawiania z… damami.
Boże miłosierny! On, mężczyzna, nie tylko się tłumaczył, ale także przyznał do
błędu.
– Ja… ja także nie bardzo to potrafię. To znaczy… umiem rozmawiać z damami.
Ale całkiem nie potrafię prowadzić rozmowy z osobami przeciwnej…
Przerwała w samą porę. O mały włos nie wypowiedziała słowa, które byłoby
większym faux pas niż wspominanie o ciężkim losie kominiarczyków.
Twarz Havelocka rozjaśnił uśmiech, który świadczył o tym, że dobrze wiedział,
przed jakim słowem umilkła.
Spojrzał na nią tak, że całe jej ciało ogarnął żar pulsującej kobiecości.
ROZDZIAŁ TRZECI
– A więc znalazłeś swoją szarą myszkę – zauważył Morgan, gdy wychodzili na
ciemną ulicę.
– Znalazłem młodą damę, która wydaje się spełniać większość moich wymagań –
poprawił go cierpko Havelock.
Wprost nie mógł uwierzyć we własne szczęście, gdy nieśmiałe stworzenie, które
z takim trudem wywabił zza palmy, okazało się sierotą.
– Jedyny problem polega na tym – dodał z miną nachmurzoną – że te cechy, które
tak bardzo mi się w niej podobają, sprawiają, że tak piekielnie trudno jest poznać
jej prawdziwy charakter.
– Jak to?
– Ano tak, że nie mogłem jej skłonić do tego, żeby wypowiedziała naraz więcej niż
tylko kilka słów. Strasznie się namęczyłem, podtrzymując rozmowę.
– No cóż – odrzekł Morgan, gdy skręcali już w stronę klubu. – Każda z jej dwóch
kuzynek z radością przyjęłaby twoje oświadczyny. Konwersacja z nimi z pewnością
wymagałaby od ciebie znacznie mniej wysiłku. A ja mogę cię zapewnić, że to dobre
dziewczyny.
– O nie, dzięki – powiedział stanowczo Havelock, przypominając sobie, jak obie
siostry zaczęły się krygować, gdy usłyszały, że nosi tytuł wicehrabiego. – Wolę pan-
nę Carpenter.
– Świetnie – wzruszył ramionami Morgan. – Może zatem jutro, gdy złożymy im wi-
zytę, zdołasz się o niej dowiedzieć czegoś więcej.
– Może – odrzekł Havelock, gorzko żałując, że dotychczas tak starannie próbował
unikać bliższych znajomości z kobietami. Za każdym razem, gdy jakaś dama zaczy-
nała dawać do zrozumienia, że darzy go uczuciem, zrywał z nią kontakty. Sądził, że
tak będzie dla niego bezpieczniej. I rzeczywiście było, bowiem nigdy się nie zako-
chał.
Problem polegał na tym, że przez to nie przygotował się do najważniejszego ży-
ciowego zadania.
– Dzień dobry, milordzie – przywitała go pani Pargetter tonem pełnym entuzja-
zmu.
Havelock złożył przed nią wytworny ukłon i zaraz zorientował się, że kuzynki
panny Carpenter, których imion nie zapamiętał, zajmują w salonie strategiczne po-
zycje na dwóch oddzielnych sofach, oczekując, że on i Morgan usiądą koło nich.
Panna Carpenter natomiast siedziała na krześle przy oknie, sprawiając wrażenie,
że bardzo chce się ukryć za zasłonami.
Morgan usiadł natychmiast koło młodszej z sióstr, on sam zatem nie miał wyjścia –
zajął miejsce obok starszej.
– Mamy nadzieję, proszę pani – zwrócił się Morgan do gospodyni, gdy już podano
herbatę i ciasteczka – że pozwoli nam pani jutro wyjść ze swoimi ślicznymi córka-
mi…
Siostry spojrzały po sobie, po czym jak na komendę odwróciły głowy w stronę
okna, gdzie siedziała Mary.
– Oczywiście, panno Carpenter, zapraszamy także i panią – dodał pospiesznie Ha-
velock, zauważając w duchu, że jego kompan miał rację, gdy mówił, że to dobre
dziewczyny. Oto okazywało się, że choć tak bardzo zależy im na zrobieniu dobrej
partii, nie zapominają o kuzynce.
– Och nie – odrzekła panna Carpenter, rumieniąc się po korzonki włosów. – Na-
prawdę, nie… ja nie sądzę…
– Nonsens, Mary – włączyła się natychmiast ciotka. – Świeże powietrze dobrze ci
zrobi.
Panna Carpenter uniosła brwi z niedowierzaniem. Havelock, zważywszy na to, że
za oknami lało jak z cebra i zanosiło się na trzydniówkę, nie był tym bynajmniej
zdziwiony.
– Ponieważ pora roku nie sprzyja przejażdżkom i spacerom po parku – zauważył
z uśmiechem Morgan – proponuję, byśmy jutro całą piątką udali się na zwiedzanie
opactwa westminsterskiego.
– Ach, świetnie, świetnie – zaszczebiotała starsza, siedząca obok Havelocka sio-
stra, trzepocząc rzęsami w stronę Morgana. – To takie miłe z pana strony. Mary
z pewnością będzie tym zachwycona. Prawda, Mary? Jeszcze nie miała okazji po-
znać Londynu.
Zanim panna Carpenter zdążyła odpowiedzieć, otworzyły się nagle drzwi i do sa-
lonu wpadł kilkuletni chłopiec, cały ubrudzony mąką.
– Mamo, mamo, musisz przyjść do kuchni i zobaczyć! – wołał.
– Will, ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie wpadał do salonu, kiedy są goście?! –
odrzekła mu na to pani Pargetter, a panna Carpenter zerwała się z krzesła i chwyci-
ła chłopca wpół.
Była jedyną z czterech obecnych w salonie kobiet, która się do niego uśmiechnę-
ła.
– Will – powiedziała – jesteś cały w mące. Nie chcesz chyba pobrudzić ślicznych
sukienek Dotty i Lotty? – dodała, nie zwracając uwagi na białe smugi, które pojawiły
się na jej własnej sukni.
– No nie – przyznał mały – ale… wy po prostu musicie to zobaczyć…
– Dobrze – odrzekła mu Mary, biorąc go za uwalaną ciastem rączkę. – Sprawdzi-
my, co chciałeś nam tak pilnie pokazać, gdy nasi szacowni goście już wyjdą.
Chłopak zmierzył wrogim wzrokiem obu kawalerów, a także swoje siostry, i ruszył
ku drzwiom.
– Dziękuję ci, Mary – powiedziała pani Pargetter.
– Ależ drobiazg – odrzekła tonem, w którym dało się słyszeć ulgę.
– Pospiesz się, Mary – ponagliła ją Dotty. – Pan Morgan i lord Havelock już na nas
czekają, a ty jeszcze nie wybrałaś kapelusza.
Dziewczęta, zdecydowane wyglądać jak najkorzystniej podczas wycieczki z tak
znamienitymi kawalerami do wzięcia, spędziły zeszły wieczór i większą część dzi-
siejszego poranka, szukając wśród swej garderoby rzeczy, które można by było po-
życzyć Mary.
– Brązowy aksamitny – powiedziała stanowczo Lotty, wkładając Mary kapelusz na
głowę. – Kolor odpowiedni dla osoby w żałobie, ale atłasowa róża, która go ozdabia,
czyni twój wygląd mniej surowym. I posłuchaj, Mary, oświadczam ci, że jeżeli jesz-
cze raz powiesz, że nie obchodzi cię, jak wyglądasz, wpadnę w histerię.
No cóż, z siostrami nie było dyskusji. Mary przestała protestować i zrezygnowa-
na, w brązowym kapeluszu z atłasową różą, podążyła za nimi na dół, gdzie Dotty
i Lotty z równym entuzjazmem witały już obu dżentelmenów. Entuzjazm w stosunku
do lorda Havelocka pochodził stąd, że wczoraj dowiedziały się od pana Pargettera,
że choć nie ma szans na zostanie hrabią, to posiada znaczny majątek.
Podczas gdy obie jej kuzynki wpadły na tę wieść w zachwyt i trwały w nim do dziś,
Mary zachodziła w głowę, co wobec tego lord Havelock robił na tak niepopularnej
wśród najwyższych sfer zabawie jak doroczny bal adwentowy u Crimmerów. Pomy-
ślała o tym w chwili, gdy podał jej rękę, by pomóc wsiąść do powozu, a potem wpa-
trzyła się w niego zaintrygowana. Czyżby zamierzał zająć się polityką i postanowił
w związku z tym bywać wśród swoich potencjalnych wyborców, aby poznać ich po-
glądy na różne sprawy, jak na przykład los kominiarczyków?
Ale skoro tak, to dlaczego zmarnował z nią tyle czasu, zamiast rozmawiać z męż-
czyznami, którzy mają prawa wyborcze?
Mary była tak pochłonięta tymi myślami, że nie zdawała sobie sprawy, że wciąż
wpatruje się w wicehrabiego ze zmarszczonymi brwiami. Uświadomiła to sobie do-
piero, gdy się do niej uśmiechnął.
Odwróciła wtedy szybko wzrok i wyjrzała przez okienko powozu. Przypomniała
sobie bowiem, że powinna wykorzystać tę przejażdżkę, aby się zorientować, gdzie
znajduje się najbliższa agencja pośrednictwa pracy. Choć jednak wytężała wzrok,
nie była w stanie odczytać napisów na mosiężnych tabliczkach przybitych do drzwi
mijanych domów. A zapytać kuzynek o agencję niestety nie mogła.
Wiedziała, że Lotty i Dotty nie odniosłyby się ze zrozumieniem do jej pragnienia
niezależności. Nie zrozumiałyby, dlaczego ona – panna, która powinna skupić się na
szukaniu męża – tak bardzo pragnie stanąć na własnych nogach i walczyć o swoją
samodzielność.
Zresztą obie siostry były tak zajęte kokietowaniem obu kawalerów, że nie zauwa-
żyły ani tego, że ona wpatruje się w okienko, ani tego, że w chwili, gdy cała ich piąt-
ka znajdowała się już wewnątrz opactwa, Mary została z tyłu i całkiem zapomniała
o czwórce swoich towarzyszy. Zachwycona pięknem, które ją otaczało, patrzyła
z niemym zachwytem na ściany i sufit świątyni. Dziwiła się, w jaki sposób jej budow-
niczowie potrafili stworzyć z kamienia coś, co wyglądało jak całe akry wykrochma-
lonej koronki.
– Panno Carpenter?
Lord Havelock stał tuż obok, patrząc na nią z zatroskanym wyrazem twarzy,
a ona pomyślała w popłochu, że nie powinna była zostawać z tyłu i odłączać się od
grupy. Bowiem w ten sposób sprawiła wrażenie, że chce z nim zostać sam na sam.
A przecież nie to było jej zamiarem!
– Przyszło mi na myśl – powiedział lord Havelock, zanim zaczęła się usprawiedli-
wiać – że nie postąpiliśmy zbyt taktownie, zapraszając panią na zwiedzanie takiego
miejsca. Bo przecież pani tak niedawno przeżyła wielką stratę.
Boże kochany! On okazywał wzgląd na kobiece uczucia! Jakież to nietypowe dla
mężczyzny! – pomyślała.
– Bardzo dobrze pamiętam, jak zmarła moja matka – mówił dalej, gdy wciąż mil-
czała całkiem zszokowana. – Miałem wtedy… no mniej więcej tyle lat, ile ten uwala-
ny mąką chłopiec, który wczoraj…
– Ma pan na myśli Willa? – zapytała i nagle uśmiech rozświetlił jej twarz.
– No tak… Pani go lubi?
– Łobuziak z niego – odrzekła serdecznym tonem. – Jest nadzieją rodziny jako je-
dyny męski potomek… No i jest oczywiście strasznie rozpieszczany…
– No tak – powiedział z uśmiechem, podając jej ramię.
Wsparła się na nim i pomyślała, że gdyby teraz ruszyli szybkim krokiem, mogliby
z łatwością dogonić jej kuzynki i pana Morgana.
Problem polegał jednak na tym, że on zdawał się celowo poruszać bardzo powoli.
– Ale wracając do pani straty – mówił dalej – to… muszę stwierdzić, że ja zaraz po
śmierci mojej matki bardzo bym nie chciał zwiedzać miejsca takiego jak to… pełne-
go starych nagrobków.
– No tak, rozumiem – odrzekła. – Jednak to wszystko tutaj, to… całkiem co inne-
go. Tu znajdują się jedynie groby naprawdę wielkich ludzi. Więc… różni się to od
starego przykościelnego cmentarzyka, na którym leży moja matka. Choć przyznam,
że z początku nie chciałam tu przyjść, teraz… zmieniłam zdanie…
Uśmiechnął się.
– Czy chciałaby pani zobaczyć statuę Szekspira? – zapytał i zaraz dodał, nie cze-
kając na jej odpowiedź: – Zaprowadzę tam panią. Chodźmy tędy.
– Dobrze – zgodziła się. – Chętnie ją zobaczę, bo niedługo nie będę już mogła po-
święcać czasu na zwiedzanie…
Przerwała, zarumieniona i onieśmielona. Omal nie zdradziła, że zamierza miesz-
kać u Pargetterów tylko do chwili, gdy znajdzie płatną posadę.
Co ma w sobie ten człowiek? – zadawała sobie pytanie. Dlaczego odczuwa poku-
sę, by mu się zwierzać? Nie znajdując na te pytania odpowiedzi, dała się poprowa-
dzić w stronę przeciwną, niż poszli pan Morgan, Dotty i Lotty. Idąc z nim, postano-
wiła, dla podtrzymania konwersacji, skierować rozmowę na niego. Bo przecież każ-
dy mężczyzna, myślała, ma ochotę opowiadać o sobie i swoich sprawach.
– Mówił pan, milordzie – podjęła – że stracił pan matkę w bardzo młodym wieku.
Musiało to być dla pana bardzo trudne doświadczenie.
– Owszem… Z tym że mój ojciec bardzo szybko ponownie się ożenił – odrzekł lord
Havelock tonem pełnym goryczy.
Mary natychmiast zaczęła żałować, że poruszyła ten temat, bowiem nie miała po-
jęcia, co powiedzieć dalej. On także nic nie mówił, szli więc przez dłuższą chwilę
w milczeniu. Następnie, gdy obejrzeli już statuę Szekspira, kontynuowali zwiedza-
nie.
– Proszę spojrzeć, grób Sheridana! – zawołała w pewnej chwili Mary.
– Słucham?
Mary wskazała nagrobek.
– I pomyśleć, że został tu pochowany. A tu obok grób Chaucera! Boże kochany! –
nie posiadała się z zachwytu.
Lord Havelock patrzył na wskazywane przez nią groby. Mary odniosła wrażenie,
że tak naprawdę wcale go one nie interesują.
– Halo! Zaraz! Stop! Chłopcze! – dobiegł ich naraz alarmujący głos.
Mary odwróciła się szybko, zdumiona, że ktoś zakłóca spokój świątyni. Zobaczy-
ła, że pan Morgan wygraża pięścią małemu obdartusowi, który pędem biegnie w ich
stronę.
W chwili gdy łobuziak znalazł się koło nich, lord Havelock błyskawicznym ruchem
chwycił go za kołnierz i trzymał mocno na odległość ramienia, nie zwracając uwagi
na to, że chłopak wymachuje pięściami i wierzga nogami. Gdy jednak z ust malca
posypał się grad przekleństw i obelg, potrząsnął nim tak mocno, że szkrab zamilkł.
– Dość tego – powiedział lord Havelock surowym tonem. – Takich słów nie wolno
używać przy damach. A tym bardziej w kościele. Przepraszam za niego, panno Car-
penter – dodał, zwracając się do Mary.
Mary już miała odpowiedzieć, że znacznie gorsze słowa słyszała nieraz z ust wła-
snego ojca, jednak przerwał jej pan Morgan, który właśnie nadbiegł.
– Co się stało, Morgan? – zapytał go lord Havelock, widząc jego wzburzenie.
– Ten mały… urwis ukradł mi portfel – warknął Morgan i zaczął przeszukiwać kie-
szenie szarpiącego się chłopaka.
W chwili gdy odzyskał swoją własność, nadbiegły Dotty i Lotty, a zaraz potem po-
jawił się zakrystian, który chwycił chłopca za przegub i oznajmił, że dopilnuje, by
zajęły się nim odpowiednie władze.
– Zapewniam pana, sir – zwrócił się do pana Morgana – że ten mały złodziej zo-
stanie surowo ukarany. Kto to słyszał, żeby okradać przyzwoitych ludzi! I to w świę-
tym miejscu! Wśród zmarłych!
Serce Mary waliło jak młotem. Czy pan Morgan naprawdę okaże się na tyle
okrutny, by nalegać, żeby taki brzdąc trafił do więzienia? – zadawała sobie w duchu
pytanie, zauważając równocześnie, że lord Havelock wciąż trzyma chłopaka za koł-
nierz.
– Zaraz, zaraz – spróbował uspokoić sytuację. – Posłuchaj, Morgan, to nie jest…
To znaczy… moim zdaniem wszystko to zaszło za daleko.
Obaj mężczyźni spojrzeli na siebie gniewnie, jakby złączeni w milczącym zwarciu
mającym zadecydować, czyja racja zwycięży.
Tymczasem pędrak wyczuł, że ważą się jego losy, i zaczął głośno błagać:
– Nie wsadzajcie mnie do więzienia, wielmożni panowie. Za kradzież portfela
może mnie czekać stryczek. A przecież ja… tylko z głodu. Naprawdę…
– Wszyscy tak mówią – rzucił zakrystian, szarpiąc chłopca, lecz lord Havelock
trzymał go mocno. Stało się jasne, że nie zamierzał wydać go w ręce stróża świąty-
ni.
Mary zauważyła, że Dotty i Lotty stoją bardzo blisko siebie. Widziała, że są całą
tą sytuacją bardzo zbulwersowane, ale równocześnie nie chcą wystąpić w obronie
chłopca z obawy, że obrażą pana Morgana.
No cóż, ja nie mam takich obaw, pomyślała. I nie dopuszczę, by to dziecko spotkał
tak straszny los!
– Jak panu nie wstyd! – krzyknęła do Morgana. – Jak pan może żądać, żeby ten
malec skończył w więzieniu?! Przecież jego jedyne przestępstwo polega na tym, że
jest biedny i głodny!
– Ale on przecież mnie okradł… – zaczął zaatakowany, ale Mary nie pozwoliła mu
dokończyć.
– Tak, ukradł zupełnie drobną dla pana sumę, bez której pan doskonale może się
obejść! Jest pan przecież bogaty! I nie ma pan pojęcia, co to znaczy być głodnym
i zrozpaczonym; co znaczy nie mieć domu!
– No, no, panienko – odezwał się zakrystian. – Proszę nie podnosić głosu i zmienić
ton…
– Ja mam zmienić ton?! – oburzona Mary zawołała jeszcze głośniej. – Pańska wia-
ra wymaga, by pan nakarmił głodnego, a nie wtrącał go do więzienia. Powinien pan
temu dziecku zaoferować strawę i dach nad głową. Powinien pan mu pomóc, a nie
karać go za to, że jest biedakiem!
Wypowiedziawszy te słowa, Mary umilkła, a naokoło zapadła pełna zdumienia ci-
sza. Wszyscy wpatrywali się w nią bez słowa, dopóki milczenia nie przerwał lord
Havelock.
– Słusznie – poparł ją dźwięcznym głosem i kiwnął zdecydowanie głową. – A poza
tym – zwrócił się do zakrystiana – nie podoba mi się sposób, w jaki pan odezwał się
przed chwilą do panny Carpenter. No a co do ciebie, Morgan, to przecież odzyska-
łeś swoją własność. Nie mógłbyś chłopaka po prostu puścić wolno?
Mary zrobiła krok do przodu, stając tuż obok Havelocka. Teraz, ramię w ramię,
konfrontowali się oboje z całą grupką pozostałych.
On, pomyślała Mary, on jest naprawdę cudownym człowiekiem.
Jej zachwyt budziło nie tylko to, że nie chciał dopuścić do uwięzienia małego zło-
dziejaszka, ale i to, że tak niespodziewanie stanął także w jej obronie. Była to naj-
bardziej zdumiewająca, zaskakująca chwila, jaka zdarzyła się w jej życiu.
– Dziękuję, milordzie – szepnęła, patrząc na niego nieśmiało.
– Nie ma za co, panno Carpenter – odrzekł. – Ma pani rację. Ten chłopak to sama
skóra i kości. Kiedy – zwrócił się do malca – kiedy ty, dzieciaku, ostatnio jadłeś?
Chłopak spojrzał na niego spod oka.
– Nie pamiętam, proszę pana. Wczoraj nie, tego jestem pewien. Chyba… chyba
jadłem coś przedwczoraj…
Usłyszawszy to, nawet Morgan zdawał się poruszony.
– Posłuchaj, Havelock – powiedział ze skruchą. – Ja nie miałem pojęcia…
Chłopiec spojrzał na niego z pogardą.
– Tacy jak on nie mają pojęcia, co to być głodnym – mruknął. – Panienka ma rację
– spojrzał wdzięcznym wzrokiem na Mary i dodał zaskakująco mądrze: – Głodujący
człowiek jest zdolny do różnych strasznych rzeczy, aby zdobyć kilka pensów…
– Posłuchaj no, bratku – zwrócił się do chłopca Havelock. – Powiedz mi… czy…
gdybyś mógł uczciwie zapracować na życie, to kradłbyś dalej?
Chłopak parsknął na to drwiącym śmiechem.
– A kto by mi dał pracę? Ja nie mam zawodu. Nigdy się niczego nie uczyłem.
– Jeżeli nauczyłeś się kraść, to możesz także nauczyć się uczciwego zawodu.
I wiesz co? W mojej miejskiej rezydencji brakuje pucybuta. Jeżeli przyjmiesz posa-
dę, będziesz miał łóżko do spania, posiłki i stałą pensję. Tylko… tylko musisz się po-
starać, żeby nie kapało ci z nosa!
Chłopak wyprostował się i otarł nos rękawem.
– Nie mam chusteczki – usprawiedliwił się. – Ale zrobię wszystko, żeby mi z nosa
nie kapało, psze pana… Tylko… pod warunkiem, że wielmożny pan dotrzyma sło-
wa…
– A zatem, Morgan? – zapytał lord Havelock. – Zrezygnujesz z dochodzenia spra-
wiedliwości, jeżeli zajmę się chłopcem?
– Ja… Hm… – odchrząknął. – Oczywiście, przyjacielu.
Dotty i Lotty odetchnęły z ulgą, nie mniej niż Mary zadowolone, że chłopak nie do-
stanie się w ręce stróżów prawa. Tymczasem lord Havelock ukłonił się wszystkim
trzem młodym damom i przepraszając, oznajmił, że najlepiej będzie, jeżeli natych-
miast odwiezie chłopca do domu. Następnie oddalił się, wciąż prowadząc malca za
kołnierz – tak jakby się obawiał, że ten weźmie nogi za pas i wróci do kompanów,
którzy nauczyli go złodziejskiego fachu.
Do diabła z tym Morganem, myślał. Że też musiał przeszkodzić mi w chwili, gdy
właśnie zaczynałem wywabiać pannę Carpenter z tej jej skorupy.
Zaraz jednak dostrzegł pozytywną stronę całej tej sytuacji i powiedział sobie, że
okazała się dobrym sprawdzianem jej charakteru. Wyszło na jaw, że, że panna Car-
penter miała odwagę, by przeciwstawić się czemuś, co było jawną niesprawiedliwo-
ścią.
I zrobiła to w obronie dziecka.
Lord Havelock przystanął na chwilę, obejrzał się i spojrzał na Mary. Odprowadza-
ła go wzrokiem, patrząc na niego jak urzeczona. Dostrzegł w jej twarzy serdecz-
ność i… urok, którego wcześniej nie zauważał. W następnej chwili jednak spuściła
wzrok i odwróciła się.
Dobra nasza, pomyślał. Podczas kolejnej wizyty będzie mi łatwiej wciągnąć ją
w rozmowę. Opowiem jej po prostu, jak chłopak się ma i jak się przystosowuje do
nowego życia. A potem… potem pójdzie o wiele łatwiej…
ROZDZIAŁ CZWARTY
W ciągu nocy drobny deszcz ustał i niebo się wypogodziło. Gdy dziewczęta się
obudziły, szyby okienne w ich sypialni pokrywała warstewka lodu i było strasznie
zimno. Ubrały się zatem bardzo szybko i pospieszyły na dół, do nagrzanego saloni-
ku, gdzie czekała już na nie ciotka Pargetter ze śniadaniem.
– Zupełnie nie rozumiem, co w ciebie wczoraj wstąpiło – powiedziała ciotka do
Mary, nalewając jej herbaty. – Jak mogłaś podnieść głos na pana Morgana?
– Przepraszam, ciociu. Naprawdę bardzo mi przykro, jeżeli moje zachowanie ko-
gokolwiek obraziło…
– Ja nie poczułam się urażona – odezwała się Lotty.
– Ani ja – dodała Dotty. – Prawda jest taka, że żałuję, że sama nie miałam odwagi
stanąć w obronie tego biednego malca.
– Nie, Dotty. To nie kwestia odwagi – zaprotestowała Mary. – Ja po prostu…
Urwała, nie wiedząc, co powiedzieć. Nie była przecież odważna. Wcale a wcale.
Rzecz polegała na tym, że przez długi czas jej życie przypominało koszmar. Cierpia-
ła, od nikogo nie otrzymując pomocy i nie mogąc nawet nikomu się zwierzyć. Wie-
działa, jak to jest nic nie mieć i znaleźć się na łasce obcych ludzi. Wtedy nabrała
przekonania, że na tym świecie silni zawsze uciskają słabych, a bogacze pogardzają
biednymi. Bo biedni… po prostu się nie liczą. Wszystko to wczoraj do niej powróciło
i wybuchło, zanim zdążyła zastanowić się nad konsekwencjami swego protestu.
– …nie mogłam się powstrzymać – dokończyła niepewnie.
– Posłuchaj, Mary – powiedziała na to ciotka Pargetter. – Miałaś pełne prawo czuć
to, co czułaś. Tego nikt ci nie może odmówić. Ale pomyśl, jak bardzo mogłaś urazić
tak atrakcyjnego kawalera…
– Mary zrobiła to, co należało – włączył się pan Pargetter, składając gazetę
i wstając od stołu. – A konsekwencje tego będą, jakie będą.
Gdy wyszedł z pokoju, przy stole zapanowało milczenie i ciężka cisza trwała, do-
póki nie odezwała się Dotty.
– Ale wiesz, mamo – zaczęła – Mary nic nie straciła w oczach lorda Havelocka.
– To prawda, mamo – poparła siostrę Lotty. – Jego lordowska mość patrzył na nią
tak, jakby całkowicie ją popierał.
– No to dzięki Bogu! – skwitowała ciotka.
Cały ranek w domu panowała napięta atmosfera. Dotty i Lotty nie były pewne, czy
obaj dżentelmeni jeszcze je odwiedzą. Na przemian czuwały przy oknie, z niecier-
pliwością wyczekując ich kolejnej wizyty. Mary natomiast usiadła przy kominku i za-
jęła się szyciem.
– Są! – zawołała w końcu Lotty. – Obaj! Wysiadają właśnie z powozu! – dodała
i wraz z Dotty rzuciła się do lustra, by sprawdzić, jak wygląda.
W następnej chwili obie w wystudiowanych pozach usadowiły się na sofie.
Kiedy dżentelmeni weszli do salonu, ze szczególnym zapałem powitały pana Mor-
Annie Burrows Idealna narzeczona Tłumaczenie Ewa Nilsen
ROZDZIAŁ PIERWSZY Grudzień 1814 – Witaj, Chepstow! Potrzebuję rady. Lord Chepstow, który właśnie przechodził przez klubowy hol, przystanął i rozpo- znawszy lorda Havelocka, uśmiechnął się szeroko. – Ode mnie? – zapytał i pokręcił głową. – Skoro potrzebujesz właśnie mojej rady, to musisz być w prawdziwych kłopotach. – Jestem w nie lada tarapatach – potwierdził Havelock, spoglądając znacząco na służącego, który zbliżył się, by wziąć od niego wierzchnie okrycie i kapelusz. Uśmiech zniknął z twarzy Chepstowa. – Chcesz porozmawiać w spokojnym miejscu, na osobności? – Tak – potwierdził ponownie Havelock. Gdy znaleźli się już sam na sam w klubowej bibliotece, zdobył się na wypowiedze- nie słów, których miał nadzieję nigdy nie wypowiadać. – Muszę się ożenić. – Boże miłosierny! – Chepstow otworzył usta ze zdumienia. – Nigdy bym nie po- myślał, że mógłbyś wpędzić w kłopoty dziewczynę. W każdym razie nie tę, z którą chcesz się ożenić – powiedział, ale widząc, że Havelock na takie przypuszczenie za- ciska z gniewem pięści, dodał uspokajająco: – No, no, ale… to mogło się przytrafić każdemu. – Nie mnie – odrzekł stanowczo Havelock. – Wiesz przecież, że nigdy nie ugania- łem się za dziewczętami – dodał zaraz łagodniej, bo ze wszystkich osób, które znał, tylko Chepstow mógł znaleźć wyjście z sytuacji. – Ale ty to co innego. Miewasz utrzymanki, a równocześnie cieszysz się powodzeniem wśród dam z wyższych sfer. Jak ty to robisz? – Jestem hojny dla utrzymanek, a do dam odnoszę się z elegancją i szacunkiem. To bardzo proste… – Owszem, jeśli chodzi o przelotne znajomości i rzadkie spotkania. Ale… gdybyś musiał się ożenić, jaką kobietę poprosiłbyś o rękę? Skąd byś wiedział, że akurat ona byłaby dobrą żoną? A najważniejsze, jak byś ją znalazł, gdybyś miał na to tylko dwa tygodnie? – Ja? Żenić się? – odrzekł Chepstow i pokręcił głową. – Nigdy. Sztuka polega na tym, by unikać sideł, które na człowieka zastawiają kobiety, a nie by dać się w nie schwytać. – Ale… nie rozumiesz – zaczął wyjaśniać Havelock. Jednak Chepstow nie słuchał. Rozglądał się w napięciu po bibliotece, niczym szu- kające kryjówki ścigane zwierzę. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy zobaczył, że przy jednym ze stołów, za stosem książek, siedzi dwóch młodych ludzi pogrążonych w po- ważnej rozmowie.
– Zapytajmy Ashe’a – zaproponował, wziął Havelocka pod ramię i ruszył w ich stronę. – Człowiek, który czyta książki wtedy, kiedy nie musi, z pewnością wie wię- cej na temat małżeństwa. Twierdzenie to było nonsensem i Chepstow wypowiedział je w przypływie paniki. Havelock nie dziwił się, bowiem temat małżeństwa wprawiał w popłoch wielu męż- czyzn. Także Havelocka, który nie dałby się zaciągnąć przed ołtarz, gdyby miał inne wyjście z sytuacji. Takiego wyjścia jednak nie znalazł, choć głowił się nad sprawą wiele godzin. Jedyne, co mu pozostało, to znaleźć odpowiednią kobietę, która nie będzie od nie- go żądała, by zmienił swój tryb życia i przyzwyczajenia. Tak, powiedział sobie, muszę znaleźć młodą damę, która da mi spokój i niczego nie będzie próbowała na mnie wymuszać. Okazało się, że Ashe, hrabia Ashenden, siedzi w klubowej bibliotece w towarzy- stwie młodego człowieka nazwiskiem Morgan, syna nababa, którego Havelock znał z widzenia i o którym wiedział, że nie należy do najwyższych sfer rodowej arysto- kracji. Gdy hrabia Ashenden dokonał rytuału oficjalnej prezentacji, Chepstow podsunął Havelockowi krzesło, a sam usiadł na brzegu drugiego, jakby gotowy do natychmia- stowej ucieczki. – Havelock doszedł do wniosku, że chce się ożenić – oznajmił, po czym zwrócił się do kelnera, polecając mu, by przyniósł im butelkę wina. – Nie chcę – sprostował Havelock, kiedy kelner się oddalił – tylko muszę. I to nie dlatego że nagle zacząłem uwodzić niewinne dziewczęta – dodał, patrząc groźnie na Chepstowa. – Przyczyna jest całkiem inna. – Nie denerwuj się – powiedział Chepstow, odsuwając na bok książki i robiąc miej- sce na butelkę i kieliszki, które właśnie przyniósł kelner. – Po prostu się pomyliłem. Ale widzisz… wyciągnąłem taki wniosek ze sposobu, w jaki się zachowywałeś i za- cząłeś o tym mówić… – Panowie – wtrącił się Ashe z właściwym sobie spokojem, który zawsze sprawiał, że go słuchano. – Może najlepiej będzie pozwolić Havelockowi wyjaśnić, na czym polega problem oraz w jaki sposób jego zdaniem możemy mu pomóc. Zanim wyzwie któregoś z nas na pojedynek. – Bardzo bym chciał – odezwał się Havelock, nalewając sobie wina – żeby moje problemy dało się rozwiązać w pojedynku. Rzecz jednak nie jest taka prosta, muszę się koniecznie ożenić. I to bardzo prędko. Ale nie chcę skończyć w szponach jakiejś jędzy, która zatruje mi życie. A z kobietami… – dodał, podnosząc kieliszek do ust – …człowiek nigdy nie wie, jaka będzie po ślubie. – Rozwiązanie tego problemu jest następujące – odpowiedział na to Ashe z właści- wą sobie logiką: – Należy najpierw poznać kandydatkę na żonę, zanim się ją poślu- bi. – Poznać charakter kobiety? Ale… jak to zrobić, skoro mam tak niewiele czasu? – zapytał Havelock. Tu do rozmowy włączył się Morgan. – Należy ożenić się z osobą, którą się dobrze zna – stwierdził. – Boże miłosierny! Nie! – Havelock dopił swoje wino jednym haustem. – Nie je-
stem w stanie znieść myśli o tym, że mógłbym mieszkać pod jednym dachem z któ- rąkolwiek z dziewcząt, które dobrze znam. A poza tym żadna z nich nie wyszłaby za mnie w takim pośpiechu. Każda chciałaby mieć uroczysty ślub i huczne wesele. – Wzdrygnął się na samą myśl. – Nie mówiąc o wielkiej ślubnej wyprawie i całym tym kramie, który łączy się z przygotowaniami… – Czyli mówiąc krótko, pragniesz dziewczyny, która bez zastanowienia weźmie cię takim, jaki jesteś, i nie będzie żądała wesela z mnóstwem gości. – Właśnie. – Szukasz zatem szarej myszki – oznajmił Morgan. – Tak rozpaczliwie pragnącej małżeństwa, że przyjmie kogokolwiek, kto się oświadczy. – Zgadza się! – zawołał Havelock z takim entuzjazmem, że z twarzy Morgana zniknął drwiący uśmieszek. – Tego mi właśnie potrzeba. Morgan, jesteś geniuszem! – Skoro tak, to powinieneś być gotów wziąć dziewczynę biedną, której brak urody i majątku – mówił dalej Morgan, nieco zdziwiony entuzjazmem, z jakim Havelock odniósł się do jego sarkastycznej sugestii. Havelock usiadł wygodniej, zastanawiając się przez chwilę. – Sądzę, że brak urody by mnie nie odstraszył – powiedział. – Pod warunkiem że dziewczyna nie będzie szkaradna. – Chwileczkę – włączył się Ashe. – Choć z jakiegoś powodu postanowiłeś ożenić się natychmiast, w wielkim pośpiechu, nie wolno ci zapomnieć o sprawie sukcesji. Bo przecież każdy z nas, być może prócz ciebie, Morgan – dodał, uśmiechając się kpiąco do syna nababa – musi spłodzić spadkobiercę, który przejmie w przyszłości jego obowiązki. – Racja – przyznał szybko Havelock, zanim Ashe zdążył stwierdzić coś, co było oczywistością, a mianowicie, że dziewczyna powinna być przynajmniej na tyle ład- na, by można ją było bez odrazy wziąć do łóżka. – Nie powiedziałeś nic o posagu – odezwał się znowu Morgan, patrząc na Have- locka uważnie. – Czy to ze względu na posag musisz się ożenić w takim pośpiechu? Potrzebujesz bogatej dziedziczki? – Fakt, że nie jestem dandysem… – odrzekł Havelock, uświadamiając sobie, że halsztuk ma zawiązany niedbale, a buty zabłocone po tym, jak po rozmowie ze swy- mi prawnikami spacerował długo po mieście, szukając rozwiązania swego problemu – nie oznacza, że nie mam pokaźnych dochodów. Nie chcę, żeby kobieta wniosła do naszego związku cokolwiek innego prócz siebie samej – dodał wojowniczym tonem. Tu po raz kolejny Ashe rozładował napięcie, prosząc kelnera, by przyniósł papier, pióra i atrament. – Moim zdaniem – powiedział następnie – musimy przede wszystkim sporządzić li- stę cech, które Havelock pragnie widzieć u idealnej kandydatki na swoją żonę. A dopiero potem zastanowimy się, jak ją znaleźć. – No widzisz, Havelock – tryumfował Chepstow. – Nie mówiłem, że Ashe na pew- no ci pomoże? Mogę więc chyba zostawić cię w jego rękach i się oddalić? Z tymi słowy podniósł się z krzesła, ale Havelock zmierzył go takim spojrzeniem, że zrezygnowany usiadł. Zrozumiał, że nie może opuścić teraz przyjaciela, który w przeszłości nieraz stał za nim murem. I na pocieszenie poprosił kelnera, który właśnie zjawił się z artykułami do pisania, o kolejną butelkę wina.
– A zatem – powiedział Ashe, zanurzając pióro w kałamarzu – nie wymagasz od swej wybranki urody ani majątku. Chcesz natomiast, by była osobą uległą… by mia- ła naturę… – Szarej myszki – przypomniał Morgan drwiącym tonem, a Ashe spojrzał na niego karcąco i kontynuował. – Chcesz, by była niewymagająca. I nie pochodziła z kręgów, w których ty sam się zwykle obracasz. – Ashe zanotował i zadał kolejne pytanie: – Masz jakieś inne wy- magania? Havelock zastanawiał się ze zmarszczonymi brwiami. – Prawda jest taka, że mam ich sporo. I dlatego to wszystko jest takie trudne – odrzekł, przeczesując palcami niesforną czuprynę. – Nie chcę kobiety, która… która ma rodzinę. – To znaczy… rodzinę utytułowaną? – Syn nababa spojrzał na niego ze współczu- ciem. – Bo nie chcesz, żeby jej członkowie spoglądali na ciebie z góry? Usłyszawszy te słowa, Havelock już miał się zerwać, chwycić Morgana za gardło i potężnie nim potrząsnąć. Jednak przeszkodził mu w tym Ashe, odzywając się to- nem spokojnym i łagodnym. – Morgan nie zdaje sobie sprawy z twoich koligacji, Havelock. Jestem pewien, że nie chciał cię obrazić. Havelock westchnął i ochłonął, przyznając w duchu rację Ashe’owi. – Problem polega na tym – podjął – że jestem spokrewniony z co najmniej połową ludzi z wyższych sfer. Mam całe tłumy kuzynów i kuzynek, ciotek i wujów, a także przyrodnich braci i sióstr. I wszyscy oni roszczą sobie prawo do wtykania nosa w moje sprawy. Nie chcę więc, żeby moja żona sprowadziła mi na kark kolejnych krewnych, komplikując mi życie jeszcze bardziej. Dziękuję bardzo za taką przyjem- ność – dodał. – Czy mogę przedstawić pewną sugestię? – zapytał Ashe swoim rzeczowym to- nem, zapisawszy kolejną cechę. – Oczywiście – odrzekł Havelock. – W końcu po to tu przyszedłem. Tak, przysze- dłem tu, spodziewając się, że ktoś pomoże mi znaleźć wyjście z tej nieszczęsnej sy- tuacji. – No cóż – odrzekł Ashe z lekkim wahaniem – jeżeli o mnie chodzi, to… nie mógł- bym znieść związku z kobietą nieobdarzoną bystrym intelektem. – Boże miłosierny! – Havelock był przerażony. – A ja nie wiedziałbym, co robić z jakąś przemądrzałą sawantką! – A ja tak – odezwał się Chepstow z właściwym sobie kpiącym uśmieszkiem, po czym wyraził szereg sugestii dotyczących tego, co mężczyzna może zrobić z po- szczególnymi częściami garderoby takiej przemądrzałej damy, a także z nią samą, czym wprawił swych kompanów w nastrój iście szampański. Gdy przestali się już śmiać, otarli łzy z oczu, osuszyli do końca butelkę i zamówili następną, Ashe wrócił do tematu. – Nie wolno ci zapominać – zwrócił się do Havelocka – że ta kobieta, kimkolwiek będzie, zostanie matką twoich dzieci. Zatem zastanawiając się, z jakiego rodzaju kobietą będziesz w stanie żyć pod jednym dachem, powinieneś także zadać sobie pytanie, jakie chcesz spłodzić potomstwo. Ja chciałbym mieć nadzieję, że moje dzie-
ci dadzą mi powód do dumy. I nie zniósłbym myśli, że poświęciłem własną wolność jedynie po to, by powołać do życia kolejnych idiotów. Havelock ponownie nerwowym ruchem przeczesał włosy palcami. – Masz rację, Ashe – westchnął. – Muszę myśleć o sukcesji. Zanotuj: „nie może być osobą o kurzym móżdżku”. Ponieważ Ashe pił właśnie wino, pióro wziął Morgan. – Chcę też, żeby miała dobre serce – oznajmił dość stanowczo Havelock. – I odno- siła się serdecznie do dzieci. Żeby nie była jedną z tych kobiet, które myślą tylko o sobie. – Świetnie, świetnie. Zaczyna się z tego wyłaniać jakiś konkretny obraz – powie- dział Ashe, podczas gdy Morgan dopisywał kolejny punkt. – Sporządzenie listy jest łatwe – zauważył, odkładając pióro. – Jednak w jaki spo- sób proponujesz znaleźć kobietę, która odpowiada wszystkim twoim wymaganiom? Masz zamiar zamieścić ogłoszenie w gazetach? – Dobry Boże, nie! Nie chcę, żeby cały świat się dowiedział, jak rozpaczliwie szu- kam żony. Rzuciłyby się na mnie wtedy wszystkie mamuśki mające córki na wyda- niu. A poza tym zajęłoby to zbyt dużo czasu. Stanowczo zbyt dużo. Bo przecież naj- pierw trzeba by było zaczekać na odpowiedzi kandydatek, przestudiować całą ster- tę listów i w końcu porozmawiać z kilkoma wybranymi pannami… – Jesteś pewny – parsknął śmiechem Morgan – że dostałbyś całą stertę odpowie- dzi? – Oczywiście – odrzekł Havelock cierpko. – Od dobrych kilku lat usiłuje mnie usi- dlić mnóstwo kobiet. I nie uwierzyłbyś, jakich w tym celu używają sztuczek. – Hm, wyobrażam sobie – zapewnił Morgan. – Więc skoro tak się rzeczy mają, czy nie możesz zadowolić się którąś z nich? Zaoszczędziłbyś mnóstwo czasu… – Nie mogę – powiedział Havelock stanowczo. – Absolutnie nie. Nie znoszę ko- biet, które trzepoczą rzęsami albo udają, że mdleją, bezwstydnie eksponując głębo- kie dekolty – zakończył, widząc kątem oka, że Ashe dopisuje do listy słowo: „skrom- na”. – A poza tym – podjął po chwili – wszystkie dziewczęta, które dały do zrozumienia, że pragną mnie za męża, zasygnalizowały także, że spodziewają się ode mnie znacznie więcej, niż ja chcę im dać. Więc… unieszczęśliwilibyśmy się wzajemnie. Ashe ponownie zanurzył pióro w kałamarzu i zapisał: „Nieszukająca w małżeń- stwie czułych uczuć”. Morgan, popijając wino, popatrzył na listę ze zmarszczonymi brwiami. – Ta lista – powiedział po zastanowieniu – to charakterystyka kobiety, która pra- gnie zawrzeć umowę… Pochodzi z dobrej, szanowanej rodziny, której jednakże ostatnio się nie powodzi. Która chciałaby zostać matką, ale nie ma nadziei, że znaj- dzie kandydata na męża w normalny sposób. – W normalny sposób? To znaczy jak? – To znaczy z użyciem kobiecych sztuczek – wyjaśnił Morgan. – Aha – mruknął Havelock. – Jeżeli o kobiece sztuczki chodzi, to nie, dziękuję bar- dzo. W żadnym wypadku nie chcę żony, która się na nich zna i umie ich używać. Zdecydowanie wolę, żeby mówiła wprost to, co myśli. „Szczera”, zapisał Ashe.
– Dobry Boże – powiedział Chepstow, zerkając na listę. – Mnie się zdaje, Have- lock, że nigdy, przenigdy nie uda ci się znaleźć takiej kobiety. Choćbyś szukał, nie wiem jak długo. – A moim zdaniem – odezwał się Morgan – w tej chwili w Londynie mieszka sporo zubożałych arystokratycznych rodzin mających na wydaniu córki, z których każda wiele by dała za narzeczonego o takiej pozycji jak Havelock. I przynajmniej część tych panien obdarzona jest przymiotami charakteru, na jakich Havelockowi zależy. Jest więc duża szansa na to, że Havelock znajdzie wśród nich żonę, zwłaszcza że twarz nieszczególnie urodziwa nie odstraszy go. – Naprawdę tak sądzisz? – zapytał Havelock tonem pełnym nadziei. – Naprawdę. – A wiesz, gdzie mógłbym takie panny spotkać? Morgan rozsiadł się wygodnie, zakładając nogę na nogę i wbijając wzrok w ścianę znajdującą się za plecami Havelocka. Wszyscy trzej czekali z zapartym tchem na jego odpowiedź. – Wydaje mi się – powiedział w końcu powoli – a raczej jestem pewien, że wiem. I że mógłbym jutro wieczorem poznać cię z kilkoma takimi młodymi damami. Mam bowiem zaproszenie na bal, który wydaje rodzina bardzo zamożna, jednak nie na tyle dobrze skoligacona, by mieć wstęp na arystokratyczne salony. Rodzina, u któ- rej bywają zubożali przedstawiciele zacnych, starych rodów, zmuszeni zadowalać się takim towarzystwem. Śmiem również twierdzić, że każda z panien na wydaniu, które zjawią się na jutrzejszym balu, byłaby zachwycona, gdybyś się nią zaintereso- wał. – Zabierzesz mnie ze sobą na ten bal? – Oczywiście – odrzekł Morgan tonem życzliwym i przyjaznym. – Od czego czło- wiek ma przyjaciół? Czy nie od tego, aby mu pomagali? Havelock, ucieszony, podniósł w górę kieliszek – Zatem za przyjaźń – wzniósł toast, patrząc kolejno na trzech swoich kompanów. – I za małżeństwo – odrzekł Ashe, również podnosząc kieliszek. – Zaraz, zaraz – zaprotestował Chepstow, wstrzymując się ze spełnieniem toastu. – Możemy wypić za małżeństwo Havelocka, ale nie za instytucję jako taką. – Zgoda – odrzekł na to Ashe. – Wypijmy więc za małżeństwo Havelocka. – I za jego przyszłą narzeczoną – dodał Morgan, po czym opróżnił swój kieliszek jednym haustem i sięgnął po butelkę. – Na to zgoda – powiedział Chepstow. – A zatem, przyjacielu, za twoją narzeczo- ną. I miejmy nadzieję, pomyślał Havelock, składając starannie listę i chowając ją do kieszeni, że na jutrzejszym balu znajdzie się kobieta obdarzona przynajmniej czę- ścią tych cech.
ROZDZIAŁ DRUGI – Czy naprawdę nie mogłabyś zrobić czegoś z włosami? Mary spuściła wzrok i pokręciła głową, a ciotka Pargetter, westchnąwszy, mówiła dalej: – Gdybyś je choć trochę podkręciła… może z pomocą Lotty… z falami albo z loka- mi wyglądałabyś znacznie lepiej. Bo takie proste nie dodają wdzięku twojej twarzy. Zwłaszcza kiedy je rozpuścisz. Mary odruchowo sprawdziła dłonią, czy porządny koczek, w który upięła włosy na karku, przypadkiem się nie rozleciał. – Nie, nie – powiedziała ciotka. – Z twoim kokiem nic się nie stało. Ja… mówię tyl- ko tak… ogólnie. Aha, ogólnie. Mary w ostatnich paru miesiącach słyszała sporo takich „ogólnych” uwag. Od prawników – na temat ubogich kobiet. Od krewnych – na temat kosztów, jakie pociąga za sobą wykonywanie wobec niej ich obowiązków. Od dorożkarzy – na temat pasażerów, którzy nie dają napiwków. Oprócz ogólnych miała okazję wysłu- chać także uwag o charakterze szczegółowym. Poinformowano ją, w jaki sposób stała się osobą ubogą i dlaczego kolejni krewni nie mogą w tej chwili zapewnić jej dachu nad głową. – Wiem, że czujesz się trochę nieswojo na myśl, że pójdziesz na bal, mimo że wciąż jesteś w żałobie – mówiła dalej ciotka Pargetter. – Ale nie mogę przecież dziś wieczorem zostawić cię samej w domu. Zadręczałabyś się smutnymi myślami. A poza tym na tym balu będzie mnóstwo kawalerów do wzięcia. I kto wie, może któ- ryś zwróci na ciebie uwagę… A wtedy… rozwiążą się wszystkie twoje problemy… Mary podniosła głowę i otworzyła szeroko oczy. Ciotka Pargetter mówiła o mał- żeństwie w taki sposób, jakby było rozwiązaniem wszelkich kobiecych problemów. Wzdrygnęła się i spuściła ponownie oczy, zaciskając mocno usta. Jej małżeństwo z pewnością rozwiązałoby problemy ciotki, która mimo że nie była zamożna, w przeciwieństwie do innych krewnych przyjęła ją pod dach swego niewielkiego domu w Bloomsbury. I na dodatek, jak się teraz okazało, postanowiła ją wydać za mąż. – Musisz chodzić z podniesioną głową i patrzeć na świat śmiało – doradziła jej te- raz, ujmując ją pod brodę. – Masz ładne oczy. Moje dziewczęta wiele by dały za ta- kie rzęsy jak twoje. I powinnaś się uśmiechać. A wtedy nie będziesz wyglądała tak… Odrażająco? – Nieprzystępnie – dokończyła ciotka Pargetter. – Byłabyś całkiem ładna, gdybyś tylko… Urwała, bo do pokoju wbiegły obie jej córki, Dorothy i Charlotte, gotowe do wyj- ścia na bal. Ciotka sprawdziła jeszcze raz wygląd każdej z nich, przyszczypnęła po- liczki dla wywołania rumieńców oraz poprawiła falbanki i loczki. Następnie we
cztery wsiadły do wynajętego powozu. Przez całą drogę do rezydencji państwa Crimmerów, wydających dzisiejszy bal, powóz turkotał niemiłosiernie i podskakiwał na kocich łbach, a ciotka Pargetter nie przestawała mówić. Zapewniła dziewczęta, że na balu pojawi się mnóstwo młodych kawalerów szukających kandydatek na żony. – Zwłaszcza panien tak dobrze skoligaconych jak ty, moja droga – dodała, zwraca- jąc się do Mary. – Bo musicie wiedzieć, moje kochane – mówiła dalej, tym razem do córek – że papa drogiej mamy Mary był młodszym synem najmłodszej córki hrabie- go Finchingfield. Charlotte i Dorothy patrzyły teraz na Mary szeroko otwartymi oczami. Przez cały ostatni tydzień, od czasu gdy kuzynka przybyła do ich domu, myślały o niej jedynie jako o ubogiej krewnej. W żadnym razie nie przypuszczały, że może być tak dobrze skoligacona, a co za tym idzie, będzie miała spore szanse na matrymonialnym tar- gowisku. – Ale skoro Mary jest spokrewniona z hrabią Finchingfield, to dlaczego nie za- mieszkała u niego? – zapytała Dorothy, młodsza i ładniejsza z sióstr. – Widzicie, moje drogie, tak to czasami w życiu bywa – zaczęła wyjaśniać ich mat- ka. – Ktoś nie chce się zgodzić na czyjeś małżeństwo, ktoś grozi zerwaniem stosun- ków, ludzie przestają ze sobą rozmawiać i nagle tworzy się między nimi głęboka przepaść… Jednakże… my, krewni biednej mamy Mary, wiemy, jakie są nasze obo- wiązki wobec jej dziecka. Nie żebyś nie była już osobą dorosłą, Mary. Ale… wiesz, co mam na myśli… Chodzi mi o to, że nie możesz cierpieć za błędy twoich rodziców. Mary – która w chwili, gdy ciotka wspomniała o jej rodowodzie i związanych z nim szansach na znalezienie męża, poczuła się niczym rasowa klacz – teraz uspokoiła się nieco. Doszła bowiem do wniosku, że dziś wieczorem żaden kawaler do wzięcia nie zawróci jej w głowie. To znaczy ani dziś, ani jutro, ani kiedykolwiek. Nie jest ty- pem dziewczyny, której mężczyźni pragną zawrócić w głowie. Uświadomiła sobie właśnie, że właściwie jej nie zauważają, co przede wszystkim zawdzięcza swemu zwyczajowi usuwania się w cień, skrywania się za plecami osób bardziej łaknących uwagi i towarzystwa płci przeciwnej – tak jak dzisiaj jej dwie urocze kuzynki. Zgodnie z tym zwyczajem tego wieczoru, zaraz po wejściu do sali balowej, wybra- ła sobie krzesło stojące nieco z tyłu, za ciotką i obiema kuzynkami. Następnie prze- sunęła je odrobinę, tak by się znaleźć za rosnącą w dużej donicy palmą i skryć się za jej liśćmi. Z tego miejsca, niewidoczna dla większości obecnych w sali, mogła swobodnie obserwować główne wejście i wlewający się do środka barwny i ożywio- ny tłum wspaniale przyodzianych gości. Dotty i Lotty obserwowały gości z równą jak ona ciekawością, zasłaniając się wachlarzami i wymieniając szeptem uwagi na temat sukien i klejnotów dam oraz sylwetek, postawy i majątków dżentelmenów. – Spójrz, Dotty, jest pan Morgan – wyrwało się w pewnej chwili Lotty. – Nie sądzi- łam, że go tutaj dziś zobaczymy. Z faktu, że jej kuzynka zareagowała tak entuzjastycznie, a także z tego, że obie z siostrą jak na komendę usiadły prosto i zaczęły w zawrotnym tempie poruszać wa- chlarzami, Mary wywnioskowała, że kawaler, o którym mowa, musi wedle ich okre- ślenia stanowić „dobrą partię”.
– A kim jest ten drugi? – zapytała przyciszonym głosem Dotty. – To z pewnością jego przyjaciel. Może z czasów szkolnych, a może późniejszych – szepnęła Lotty. – Widzisz, jak pani Crimmer się do niego uśmiecha? Jak mu podaje rękę, jak… trzepocze rzęsami? Trzepotały rzęsami i krygowały się przed nim i inne kobiety, zwłaszcza panny na wydaniu, gdy wraz z przyjacielem przechodził przez salę. Mary ze swego miejsca za palmą widziała to dobrze, podobnie jak to, że jej kuzynki, w chwili gdy dżentel- meni się do nich zbliżyli, omal nie wyskoczyły ze skóry, próbując przyciągnąć ich uwagę. – Dobry wieczór, pani. Dobry wieczór, panno Charlotte, witam, panno Dorothy – powiedział ten wyższy z nich, chudy jak tyczka i znacznie mniej przystojny od swego ubranego z niedbałą elegancją kompana. Więc to taki człowiek sprawia, że moje kuzynki prawie wyskakują ze skóry? – zdziwiła się w myśli Mary. Musi być bardzo bogaty, bo przecież nie można powie- dzieć, by męska uroda stanowiła jego mocną stronę. Tak, nie jest przystojny. Inaczej niż jego towarzysz. – Pozwolą panie – odezwał się znowu nieurodziwy pan Morgan – przedstawić so- bie mego przyjaciela. Oto wicehrabia Havelock. Dotty i Lotty jak na komendę odwróciły równocześnie głowy, odrywając wzrok od człowieka, którego uważały za najlepszą partię na tej sali. Skierowały oczy na prawdziwego, najprawdziwszego para Anglii. Obie wyprostowały się, wyprężyły pierś, wachlując się w zawrotnym tempie i w równie zawrotnym tempie trzepocząc rzęsami. Wicehrabia, na którym ich umiejętność robienia wszystkich tych rzeczy na raz, nie uczyniła żadnego wrażenia, skinął im krótko głową. W następnej chwili spojrzał na starającą się powstrzymać od śmiechu Mary. – A kim jest owa dama? – zapytał. – Och – odrzekła ciotka Pargetter – to… no cóż… to moja dość daleka krewna. Panna Carpenter. Mary, zawstydzona, pokraśniała. Bo przecież nie powinna była śmiać się ze swo- ich kuzynek krygujących się na widok utytułowanego młodego człowieka. Jednak nie uznał on jej zachowania za żadne przewinienie. Przeciwnie, na widok jej nieudolnie skrywanego rozbawienia z jego twarzy zniknął wyraz znudzenia i lekkiej irytacji, a pojawił się nieznacznie drwiący uśmiech, który mógł świadczyć o tym, że wicehra- bia ją rozumie i podziela jej pogląd, że obie te panny są raczej niezbyt mądre. W następnej chwili na jego twarzy zauważyła coś jakby ulgę. Wyglądał niczym ktoś, kto znalazł wreszcie to, czego szukał. – Zatańczy pani ze mną, panno Carpenter? – Ja? Mary była tak tą propozycją zdumiona, że aż otworzyła usta. Zaraz jednak po- spiesznie je zamknęła, a potem pokręciła głową, nisko ją spuszczając. – N-nie… Ja… ja nie mogę… – Moja siostrzenica, milordzie, jest, jak pan widzi, w żałobie – pospieszyła z wyja- śnieniem ciotka Pargetter, wskazując gestem dłoni ciemną prostą suknię Mary. – Naprawdę?
Ton głosu wicehrabiego sprawił, że Mary podniosła wzrok. Brzmiał bowiem tak, jakby… Ale nie, to niemożliwe, pomyślała, to byłby wprost absurd. Ten człowiek nie może się przecież cieszyć z tego, że jestem w żałobie… Zresztą już teraz patrzy na mnie z wyrazem współczucia na twarzy. – Może zatem – powiedział tonem nader uprzejmym i miłym – zechce pani towa- rzyszyć mi później przy stole? – Och… no cóż… ja… Wyraz jego oczu sprawił, że zabrakło jej słów. Wpatrywał się w nią z takim sku- pieniem i intensywnością, jakby chciał poznać wszystkie jej sekrety. I jakby nic go od tego nie mogło powstrzymać. Poczuła się bardzo nieswojo, jednak w chwili, gdy już miała mu odmówić, ciotka przyjęła za nią jego zaproszenie. – Mary będzie zaszczycona. Prawda, kochanie? – zapytała, trącając ją złożonym wachlarzem, chcąc wydobyć z niej właściwą odpowiedź. Gdy Mary wciąż milczała, wicehrabia uśmiechnął się znowu i zwrócił się do jej kuzynek: – A tymczasem – powiedział z zaskakującym entuzjazmem – może któraś z pań zli- tuje się nad nieznajomym i z nim zatańczy? Zanim siostry zdążyły zdecydować, która go zagarnie dla siebie, pan Morgan po- dał ramię Charlotte. Następnie obie pary oddaliły się, odprowadzane wzrokiem przez Mary, która z westchnieniem ulgi zaczęła się uspokajać. Jej spokój nie trwał jednak długo. Zburzyła go ciotka Pargetter, mówiąc przyci- szonym głosem: – Sądzę, moja droga, że dokonałaś podboju. Wygląda bowiem na to, że lord Have- lock bardzo się tobą zainteresował. – Nie rozumiem dlaczego – odrzekła na to Mary. Schowała się przecież za palmą, włożyła prostą, skromną suknię, jest blada i nie chciała z nim zatańczyć. – Może po- trzebne mu okulary – mówiła dalej. – Bo… tylko tak to można wytłumaczyć. – Nonsens! Doskonale wie, że jesteś dobrze urodzona. Moje dziewczęta, choć ładniejsze od ciebie – wtrąciła ciotka bez ogródek – nie potrafiłyby obracać się w jego świecie. – No cóż, ja też tego nie potrafię – odrzekła Mary. – Nigdy właściwie do tego świata nie należałam. – To prawda, ale twoja matka była znacznie ode mnie wytworniejsza. A twój oj- ciec… no, jestem pewna, że dopilnował, aby wpoić ci maniery damy. – No tak – przyznała Mary potulnie, choć w środku na wzmiankę o ojcu cała się skręcała. – Papa był dla mnie bardzo surowy. I… naprawdę miał zdecydowany po- gląd na to, jak powinna się zachowywać dama. Tak. Ojciec miał zdecydowane poglądy w różnych sprawach. I zdecydowany spo- sób ich narzucania zarówno jej, jak i jej matce. Za pomocą krzyków przerywanych chwilami złowrogiej, pełnej napięcia ciszy – gdy był trzeźwy; a gdy nie był – używał też pięści i kopniaków. Ale z tego Mary nie zwierzyłaby się nikomu. – Ja, ciociu – odezwała się teraz nieco drżącym głosem – naprawdę nie chcę, żeby taki ogromnie atrakcyjny kawaler wolał mnie od którejś z moich kuzynek. Zwłasz- cza że… jak mi się zdaje… im obu bardzo na jego względach zależy. – No cóż, ogromnie to szlachetne z twojej strony. Ale fakty są takie, że on zauwa-
żył tylko ciebie. Poza tym dla każdej z moich dziewcząt lepszy byłby pan Morgan, który pochodzi z bliższej nam sfery, choć jest tak bajecznie bogaty. Lotty i Dotty zdawały się być tego samego zdania. Ta pierwsza, tańcząc z nim, znajdowała się w siódmym niebie, a jej siostra, gdy wicehrabia odwrócony tyłem nie mógł tego widzieć, spoglądała na pana Morgana nieśmiało i zalotnie. Mary zmarszczyła brwi. Jak to możliwe, myślała, że one wolą tę chudą tyczkę od tak uroczego, przystojnego wicehrabiego? Któremu na dodatek nie brak poczucia humoru. Świadczył o tym wyraz, który przybrały jego orzechowe oczy w chwili, gdy mnie przyłapał na tym, że się śmieję z moich niemądrych kuzynek… Jednakże, myślała dalej, jest rzeczą powszechnie wiadomą, że lordowie bywają biedni jak mysz kościelna. Jeżeli i ten klepie biedę, to z pewnością chce się ożenić z panną bogatą z domu. To oznacza, że żadna z moich kuzynek nie budzi jego zain- teresowania. Pan Morgan natomiast jest bogaty i bez wątpienia to czyni go w ich oczach tak bardzo atrakcyjnym. Nie miała zamiaru osądzać kuzynek ani tym bardziej krytykować. Przecież mogły protestować, gdy matka oznajmiła im, że muszą przyjąć Mary na trzecią lokatorkę ich wspólnego pokoju. One jednak nie sprzeciwiły się, tylko ze współczuciem zrobiły jej miejsce i szybko opróżniły jedną z szuflad, by miała gdzie umieścić swoje rzeczy. I Mary zamieszkała z nimi, a potem, chcąc się odwdzięczyć zarówno im, jak i ciot- ce, starała się być pożyteczna i pomagać we wszelkich pracach domowych, jak tyl- ko mogła. Przykładała się do tego bardzo i aż do dzisiejszego wieczoru sądziła, że znalazła dla siebie nowy dom. Jednakże dziś okazało się, że tak nie jest. Wyszło na jaw, że ciotka Pargetter, choć życzliwsza niż pozostali krewni, nie zamierza gościć jej u siebie w nieskończo- ność. I dlatego chce wydać ją szybko za mąż. Ale Mary, choć jest ubogą sierotą, nie zamierza potulnie się na to zgodzić. Plan ciotki, mimo że zrodzony z czystej życzliwości, zdecydowanie jej nie odpowiada. Jej zdaniem bowiem małżeństwo nie jest szczytem ambicji kobiety, która tak jak ona potrafi i chce samodzielnie na siebie zapracować. Dlatego, myślała dalej, jutro z samego rana udam się do miasta, by poszukać naj- bliższej agencji pośrednictwa pracy, dzięki której będę mogła znaleźć sobie jakieś zajęcie. Wszystkie te myśli tak ją pochłonęły, że nie zauważyła, kiedy tańce się skończyły, a tłum gości zaczął kierować się ku jadalni. Z zamyślenia wyrwał ją dopiero wiceh- rabia Havelock, który, odsunąwszy z uśmiechem liść palmy, podał jej ramię. – Ma pani ochotę coś zjeść? – zagadnął. – Bo ja po tych tańcach czuję potężny apetyt. Jak twierdził, miał nie lada apetyt, ale – w przeciwieństwie do jej kuzynek, które zdyszane szybko wachlowały się, i pana Morgana, który ocierał chusteczką pot z czoła – wcale nie wyglądał na zmęczonego. To świadczyło o jego fizycznej spraw- ności. Zawdzięczał ją zapewne zamiłowaniu do boksu, szermierki i jazdy konnej, jak to arystokrata. Tak, był wysportowany, a dowodził tego fakt, że wyczuwała twarde jak stal mięśnie jego przedramienia, kiedy wsparła na nim dłoń. – Mam nadzieję, że wszyscy ci ludzie idą w stronę stołów – powiedział, wyrywając ją z zamyślenia. Zarumieniła się.
– Sądzę… hm… sądzę, że tak – odrzekła, na próżno szukając w myślach czegoś, co mogłaby dodać dla podtrzymania konwersacji. – Nie bywa pani często w tym domu…? Pokręciła przecząco głową. – Jestem w Londynie dopiero od kilku dni. Nie znam tu nikogo. – Prócz damy, z którą tu pani przybyła. Pani… cioci, jeśli dobrze pamiętam? Mary znowu pokręciła głową. – Nie znałam jej aż do chwili, gdy pojawiłam się na jej progu z listem polecającym od mojego prawnika. I, jeżeli mam być szczera, to… Przerwała nagle zdumiona tym, że chce wtajemniczać w tak osobiste szczegóły zupełnie obcego człowieka. Czy dzieje się tak dlatego, że przypomina mi kolegów brata? – zapytywała w duchu samą siebie. Czy może dlatego że przedtem spojrzał na mnie tak, jakby moje sprawy naprawdę go obchodziły? Ale przecież to… to jest po prostu żałosne. Wychodzi na to, że jedno spojrzenie, jeden uśmiech, jedno dotknięcie dłoni wystarczyły, żebym stała się gotowa zwierzać obcemu mężczyźnie. Czyżby dlatego że on jest taki przystojny? To jednak oznacza- łoby, że jestem tak samo podatna na męskie wdzięki jak moje głupiutkie kuzynki, z których się niedawno śmiałam. A nieraz przecież przysięgałam sobie, że nigdy nie pozwolę, by męska uroda wpływała na moje myślenie! – Chciała pani powiedzieć, że nie ma już właściwie bliskiej rodziny? Nie potrafiła sobie przypomnieć, co chciała powiedzieć. Ani jakie padło pytanie. Gdy zarumieniona milczała, szukając w myślach jakichś słów, on mówił dalej: – Pani ciocia… czy kimkolwiek owa dama jest dla pani… wyjaśniła, że jest pani w żałobie. Czy… to żałoba po kimś bardzo bliskim? – Po matce – odrzekła. – Mama była jedyną osobą, która mi została. Choć znajdowała się w sali balowej w towarzystwie najatrakcyjniejszego kawale- ra, wśród mnóstwa ludzi, była na świecie zupełnie sama. Bez środków do życia, zdana na łaskę dalekich krewnych. – To wspa… – zaczął i przerwał, poklepując lekko jej dłoń. – To znaczy: to okrop- ne. Dla pani. Proszę mi wybaczyć. Znajdowali się już w drzwiach jadalni, a ona, widząc wspaniale nakryte i udekoro- wane stoły, przeraziła się na myśl, że nie zna żadnych ze znajdujących się na nich potraw. – Proszę się nie martwić – rzekł wicehrabia, widząc, jak jest spłoszona. – Dopilnu- ję, by po posiłku wróciła pani bezpiecznie do cioci. Fakt, że zauważył jej zmieszanie i domyślił się, że z dala od ciotki czuje się nie- pewnie, wprawił ją w zdumienie. Przecież jej życiowe doświadczenie dowodziło, że większość mężczyzn nie sięga wzrokiem poza czubek własnego nosa. Musiał też zauważyć, że patrzy z obawą na jedzenie, bo gdy proponował jej kolej- ne potrawy, objaśniał taktownie, z czego są przyrządzone, pytając, czy lubi główne ich składniki. Gdy jej talerz był już pełen, podobnie jak talerze innych biesiadników, naokoło za- panował gwar. Potoczyły się lekkie, niezobowiązujące rozmowy. Gwarzyli wszyscy – prócz nich dwojga. Między nimi zapanowała niezręczna cisza, która przedłużała się w nieskończoność. Mary za nic nie potrafiła wymyślić tematu
mogącego zainteresować samego wicehrabiego i gorzko pożałowała, że nie ma przy niej ciotki, a nawet kuzynek, które z pewnością potrafiłyby zabawić go rozmo- wą. W pewnej chwili wicehrabia odchrząknął i zwrócił się do niej uprzejmie. – Czy pani…? – zaczął, ale nagle przerwał. Odchrząknął po raz drugi, upił wina z kieliszka i zaczął od początku: – Zastanawiam się, czy pani lubi mieszkać w mieście, czy może woli przebywać na wsi. Chociaż… – dodał pospiesznie – …zapewne powinienem najpierw zapytać, gdzie pani mieszkała przed przyjazdem do Londynu. – Mieszkałam w Portsmouth – odrzekła, zadowolona, że pytanie jest proste, a od- powiedź nie wymaga łamania sobie głowy. – W Londynie jestem tak krótko, że wła- ściwie nie zdążyłam wyrobić sobie opinii. – Ale… czy miałaby pani coś przeciwko zamieszkaniu na wsi? – Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie – odparła, marszcząc brwi. – Zawsze mieszkałam w mieście. Ach, co z niej za idiotka! Powinna była przecież porównać spokojny port do tętnią- cego życiem Londynu i powiedzieć, że brakuje jej szumu morza. Albo jeszcze lepiej: zapytać jego, co woli. Przecież mężczyźni tak bardzo lubią mówić o sobie… Tym- czasem sprawiła, że rozmowa ponownie utknęła w martwym punkcie. Wrócili do jedzenia i nic nie mówili przez parę kolejnych minut, dopóki wicehrabia nie zdecydował się ponownie odezwać. – Czy lubi pani dzieci? – Tak. Właściwie tak – odpowiedziała, nie mając pojęcia, dlaczego on chce to wie- dzieć, po czym, nauczona poprzednim doświadczeniem, postanowiła dać mu szansę i zachęcić, by mówił o sobie. – A dlaczego pan pyta? – Och, właściwie to… bez powodu – odparł lekkim tonem, choć rumieniec na jego twarzy zdradzał, że jest zmieszany. – Zapytałem tak po prostu… dla podtrzymania rozmowy – wyjaśnił, sięgając po kieliszek z winem, po czym, ściskając nerwowo jego nóżkę, zapytał: – O czym właściwie ludzie rozmawiają w takich okoliczno- ściach? Ku swojemu zaskoczeniu Mary po raz pierwszy w życiu poczuła, że współczuje mężczyźnie. Ten człowiek, pomyślała, przyszedł tu, by się dobrze bawić, a tymcza- sem został skazany na towarzystwo najgłupszej, najnudniejszej pod słońcem kobie- ty, która uporczywie nie dawała się wciągnąć w rozmowę. – Sądzę – zaczęła, chcąc odkupić swą winę – że gościom, którzy siedzą przy tam- tym stole, przychodzi to łatwiej niż nam. To znaczy… mam na myśli to… że oni chy- ba już się znają. Rozejrzał się na to dookoła, popatrzył na wszystkie młode trzepoczące rzęsami, krygujące się i usiłujące oczarować swych towarzyszy kobiety, po czym przeniósł ponownie wzrok na nią. – No cóż – powiedział z czarującym uśmiechem – będziemy więc musieli się bliżej poznać, nieprawdaż? O Boże! Czyżby zamierzał zadać mi teraz całą serię osobistych pytań? – zastano- wiła się z niepokojem. A może spodziewał się, że zacznę prowadzić dowcipną kon- wersację albo flirt, jak inne kobiety? Oto jakie skutki mogą mieć starania o podtrzy-
manie konwersacji z mężczyzną. Wyszło bowiem na to, że wicehrabia sądzi, że ją interesuje zawarcie z nim bliższej znajomości. – Co… – spytał nagle – …co pani sądzi o kominiarczykach? – Słucham? O kominiarczykach? – Tak. O małych chłopcach czyszczących kominy. Mary nagle uświadomiła sobie, że wicehrabia, wypowiadając tak niespodziewanie dziwne rzeczy, czerwieniejąc i plącząc się w rozmowie, przypomina jej brata, gdy ten był zmuszony prowadzić konwersację z obcą młodą damą. Tak, wicehrabia, po- dobnie jak jej brat, starał się, jak mógł, jednak za nic nie potrafił poczuć się swo- bodnie w damskim towarzystwie. Siedział teraz, czerwony na twarzy, ze wzrokiem wbitym w talerz, zawstydzony tym, że poruszył całkiem nieodpowiedni temat. A Mary ponownie poczuła, że… pragnie mu ułatwić wyjście z tej żenującej sytu- acji. Tak bardzo się starał, zadawał sobie trud… zupełnie inaczej niż wszyscy męż- czyźni, których dotychczas spotykała. – Wpuszczanie małych chłopców do kominów – powiedziała – to okrutny zwyczaj. Wiem, że kominy trzeba czyścić, ale z pewnością mógłby się znaleźć jakiś bardziej humanitarny sposób. Słyszałam, że istnieją do tego celu specjalne urządzenia. – Urządzenia? – powtórzył. – Naprawdę? Nigdy o tym nie słyszałem. – Och. Ale… właściwie… dlaczego zadał mi pan takie pytanie? Zmarszczył brwi jakby w grymasie irytacji. – Przepraszam, bardzo przepraszam – powiedziała Mary pospiesznie i spuściła potulnie głowę. Co ją opętało, żeby go o to pytać? Czyżby zapomniała, jak reagował ojciec, gdy matka odważyła się zakwestionować jego zdanie? Choćby to był największy non- sens… Ponownie zapadło niezręczne milczenie. Gdy trwało już dobrych kilka chwil, Mary spojrzała bojaźliwie na wicehrabiego i przekonała się, że siedzi z założonymi na piersi rękami i wzrokiem wbitym w talerz. Tak jakby chciał nim cisnąć o podłogę, a potem zerwać się na równe nogi i wybiec z jadalni. Ogarnęło ją przerażenie. Siedziała bez ruchu jak sparaliżowana. Spowita mgłą. Straciła całkiem apetyt. Zmięła w palcach serwetkę. Przecież on mnie nie może uderzyć, powiedziała sobie. Nawet jej ojciec nie zrobił nigdy nic tak drastycznego. W każdym razie nie przy ludziach. Nie, lord Havelock jej nie uderzy, zapewniła się. On raczej odprowadzi ją do ciot- ki. Bez słowa, w mrożącym krew w żyłach milczeniu. I nigdy więcej nie będzie chciał mieć z nią do czynienia. Poruszył się na swoim krześle. – To wyłącznie moja wina – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Nie powinienem był poruszać przy stole takiego tematu. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Mgła z przeszłości rozstąpiła się. Mary z ulgą odwróciła głowę i spojrzała na wi- cehrabiego. – Widzi pani, panno Carpenter, ja… jestem po prostu nieprzyzwyczajony do roz- mawiania z… damami. Boże miłosierny! On, mężczyzna, nie tylko się tłumaczył, ale także przyznał do błędu.
– Ja… ja także nie bardzo to potrafię. To znaczy… umiem rozmawiać z damami. Ale całkiem nie potrafię prowadzić rozmowy z osobami przeciwnej… Przerwała w samą porę. O mały włos nie wypowiedziała słowa, które byłoby większym faux pas niż wspominanie o ciężkim losie kominiarczyków. Twarz Havelocka rozjaśnił uśmiech, który świadczył o tym, że dobrze wiedział, przed jakim słowem umilkła. Spojrzał na nią tak, że całe jej ciało ogarnął żar pulsującej kobiecości.
ROZDZIAŁ TRZECI – A więc znalazłeś swoją szarą myszkę – zauważył Morgan, gdy wychodzili na ciemną ulicę. – Znalazłem młodą damę, która wydaje się spełniać większość moich wymagań – poprawił go cierpko Havelock. Wprost nie mógł uwierzyć we własne szczęście, gdy nieśmiałe stworzenie, które z takim trudem wywabił zza palmy, okazało się sierotą. – Jedyny problem polega na tym – dodał z miną nachmurzoną – że te cechy, które tak bardzo mi się w niej podobają, sprawiają, że tak piekielnie trudno jest poznać jej prawdziwy charakter. – Jak to? – Ano tak, że nie mogłem jej skłonić do tego, żeby wypowiedziała naraz więcej niż tylko kilka słów. Strasznie się namęczyłem, podtrzymując rozmowę. – No cóż – odrzekł Morgan, gdy skręcali już w stronę klubu. – Każda z jej dwóch kuzynek z radością przyjęłaby twoje oświadczyny. Konwersacja z nimi z pewnością wymagałaby od ciebie znacznie mniej wysiłku. A ja mogę cię zapewnić, że to dobre dziewczyny. – O nie, dzięki – powiedział stanowczo Havelock, przypominając sobie, jak obie siostry zaczęły się krygować, gdy usłyszały, że nosi tytuł wicehrabiego. – Wolę pan- nę Carpenter. – Świetnie – wzruszył ramionami Morgan. – Może zatem jutro, gdy złożymy im wi- zytę, zdołasz się o niej dowiedzieć czegoś więcej. – Może – odrzekł Havelock, gorzko żałując, że dotychczas tak starannie próbował unikać bliższych znajomości z kobietami. Za każdym razem, gdy jakaś dama zaczy- nała dawać do zrozumienia, że darzy go uczuciem, zrywał z nią kontakty. Sądził, że tak będzie dla niego bezpieczniej. I rzeczywiście było, bowiem nigdy się nie zako- chał. Problem polegał na tym, że przez to nie przygotował się do najważniejszego ży- ciowego zadania. – Dzień dobry, milordzie – przywitała go pani Pargetter tonem pełnym entuzja- zmu. Havelock złożył przed nią wytworny ukłon i zaraz zorientował się, że kuzynki panny Carpenter, których imion nie zapamiętał, zajmują w salonie strategiczne po- zycje na dwóch oddzielnych sofach, oczekując, że on i Morgan usiądą koło nich. Panna Carpenter natomiast siedziała na krześle przy oknie, sprawiając wrażenie, że bardzo chce się ukryć za zasłonami. Morgan usiadł natychmiast koło młodszej z sióstr, on sam zatem nie miał wyjścia – zajął miejsce obok starszej. – Mamy nadzieję, proszę pani – zwrócił się Morgan do gospodyni, gdy już podano
herbatę i ciasteczka – że pozwoli nam pani jutro wyjść ze swoimi ślicznymi córka- mi… Siostry spojrzały po sobie, po czym jak na komendę odwróciły głowy w stronę okna, gdzie siedziała Mary. – Oczywiście, panno Carpenter, zapraszamy także i panią – dodał pospiesznie Ha- velock, zauważając w duchu, że jego kompan miał rację, gdy mówił, że to dobre dziewczyny. Oto okazywało się, że choć tak bardzo zależy im na zrobieniu dobrej partii, nie zapominają o kuzynce. – Och nie – odrzekła panna Carpenter, rumieniąc się po korzonki włosów. – Na- prawdę, nie… ja nie sądzę… – Nonsens, Mary – włączyła się natychmiast ciotka. – Świeże powietrze dobrze ci zrobi. Panna Carpenter uniosła brwi z niedowierzaniem. Havelock, zważywszy na to, że za oknami lało jak z cebra i zanosiło się na trzydniówkę, nie był tym bynajmniej zdziwiony. – Ponieważ pora roku nie sprzyja przejażdżkom i spacerom po parku – zauważył z uśmiechem Morgan – proponuję, byśmy jutro całą piątką udali się na zwiedzanie opactwa westminsterskiego. – Ach, świetnie, świetnie – zaszczebiotała starsza, siedząca obok Havelocka sio- stra, trzepocząc rzęsami w stronę Morgana. – To takie miłe z pana strony. Mary z pewnością będzie tym zachwycona. Prawda, Mary? Jeszcze nie miała okazji po- znać Londynu. Zanim panna Carpenter zdążyła odpowiedzieć, otworzyły się nagle drzwi i do sa- lonu wpadł kilkuletni chłopiec, cały ubrudzony mąką. – Mamo, mamo, musisz przyjść do kuchni i zobaczyć! – wołał. – Will, ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie wpadał do salonu, kiedy są goście?! – odrzekła mu na to pani Pargetter, a panna Carpenter zerwała się z krzesła i chwyci- ła chłopca wpół. Była jedyną z czterech obecnych w salonie kobiet, która się do niego uśmiechnę- ła. – Will – powiedziała – jesteś cały w mące. Nie chcesz chyba pobrudzić ślicznych sukienek Dotty i Lotty? – dodała, nie zwracając uwagi na białe smugi, które pojawiły się na jej własnej sukni. – No nie – przyznał mały – ale… wy po prostu musicie to zobaczyć… – Dobrze – odrzekła mu Mary, biorąc go za uwalaną ciastem rączkę. – Sprawdzi- my, co chciałeś nam tak pilnie pokazać, gdy nasi szacowni goście już wyjdą. Chłopak zmierzył wrogim wzrokiem obu kawalerów, a także swoje siostry, i ruszył ku drzwiom. – Dziękuję ci, Mary – powiedziała pani Pargetter. – Ależ drobiazg – odrzekła tonem, w którym dało się słyszeć ulgę. – Pospiesz się, Mary – ponagliła ją Dotty. – Pan Morgan i lord Havelock już na nas czekają, a ty jeszcze nie wybrałaś kapelusza. Dziewczęta, zdecydowane wyglądać jak najkorzystniej podczas wycieczki z tak znamienitymi kawalerami do wzięcia, spędziły zeszły wieczór i większą część dzi-
siejszego poranka, szukając wśród swej garderoby rzeczy, które można by było po- życzyć Mary. – Brązowy aksamitny – powiedziała stanowczo Lotty, wkładając Mary kapelusz na głowę. – Kolor odpowiedni dla osoby w żałobie, ale atłasowa róża, która go ozdabia, czyni twój wygląd mniej surowym. I posłuchaj, Mary, oświadczam ci, że jeżeli jesz- cze raz powiesz, że nie obchodzi cię, jak wyglądasz, wpadnę w histerię. No cóż, z siostrami nie było dyskusji. Mary przestała protestować i zrezygnowa- na, w brązowym kapeluszu z atłasową różą, podążyła za nimi na dół, gdzie Dotty i Lotty z równym entuzjazmem witały już obu dżentelmenów. Entuzjazm w stosunku do lorda Havelocka pochodził stąd, że wczoraj dowiedziały się od pana Pargettera, że choć nie ma szans na zostanie hrabią, to posiada znaczny majątek. Podczas gdy obie jej kuzynki wpadły na tę wieść w zachwyt i trwały w nim do dziś, Mary zachodziła w głowę, co wobec tego lord Havelock robił na tak niepopularnej wśród najwyższych sfer zabawie jak doroczny bal adwentowy u Crimmerów. Pomy- ślała o tym w chwili, gdy podał jej rękę, by pomóc wsiąść do powozu, a potem wpa- trzyła się w niego zaintrygowana. Czyżby zamierzał zająć się polityką i postanowił w związku z tym bywać wśród swoich potencjalnych wyborców, aby poznać ich po- glądy na różne sprawy, jak na przykład los kominiarczyków? Ale skoro tak, to dlaczego zmarnował z nią tyle czasu, zamiast rozmawiać z męż- czyznami, którzy mają prawa wyborcze? Mary była tak pochłonięta tymi myślami, że nie zdawała sobie sprawy, że wciąż wpatruje się w wicehrabiego ze zmarszczonymi brwiami. Uświadomiła to sobie do- piero, gdy się do niej uśmiechnął. Odwróciła wtedy szybko wzrok i wyjrzała przez okienko powozu. Przypomniała sobie bowiem, że powinna wykorzystać tę przejażdżkę, aby się zorientować, gdzie znajduje się najbliższa agencja pośrednictwa pracy. Choć jednak wytężała wzrok, nie była w stanie odczytać napisów na mosiężnych tabliczkach przybitych do drzwi mijanych domów. A zapytać kuzynek o agencję niestety nie mogła. Wiedziała, że Lotty i Dotty nie odniosłyby się ze zrozumieniem do jej pragnienia niezależności. Nie zrozumiałyby, dlaczego ona – panna, która powinna skupić się na szukaniu męża – tak bardzo pragnie stanąć na własnych nogach i walczyć o swoją samodzielność. Zresztą obie siostry były tak zajęte kokietowaniem obu kawalerów, że nie zauwa- żyły ani tego, że ona wpatruje się w okienko, ani tego, że w chwili, gdy cała ich piąt- ka znajdowała się już wewnątrz opactwa, Mary została z tyłu i całkiem zapomniała o czwórce swoich towarzyszy. Zachwycona pięknem, które ją otaczało, patrzyła z niemym zachwytem na ściany i sufit świątyni. Dziwiła się, w jaki sposób jej budow- niczowie potrafili stworzyć z kamienia coś, co wyglądało jak całe akry wykrochma- lonej koronki. – Panno Carpenter? Lord Havelock stał tuż obok, patrząc na nią z zatroskanym wyrazem twarzy, a ona pomyślała w popłochu, że nie powinna była zostawać z tyłu i odłączać się od grupy. Bowiem w ten sposób sprawiła wrażenie, że chce z nim zostać sam na sam. A przecież nie to było jej zamiarem! – Przyszło mi na myśl – powiedział lord Havelock, zanim zaczęła się usprawiedli-
wiać – że nie postąpiliśmy zbyt taktownie, zapraszając panią na zwiedzanie takiego miejsca. Bo przecież pani tak niedawno przeżyła wielką stratę. Boże kochany! On okazywał wzgląd na kobiece uczucia! Jakież to nietypowe dla mężczyzny! – pomyślała. – Bardzo dobrze pamiętam, jak zmarła moja matka – mówił dalej, gdy wciąż mil- czała całkiem zszokowana. – Miałem wtedy… no mniej więcej tyle lat, ile ten uwala- ny mąką chłopiec, który wczoraj… – Ma pan na myśli Willa? – zapytała i nagle uśmiech rozświetlił jej twarz. – No tak… Pani go lubi? – Łobuziak z niego – odrzekła serdecznym tonem. – Jest nadzieją rodziny jako je- dyny męski potomek… No i jest oczywiście strasznie rozpieszczany… – No tak – powiedział z uśmiechem, podając jej ramię. Wsparła się na nim i pomyślała, że gdyby teraz ruszyli szybkim krokiem, mogliby z łatwością dogonić jej kuzynki i pana Morgana. Problem polegał jednak na tym, że on zdawał się celowo poruszać bardzo powoli. – Ale wracając do pani straty – mówił dalej – to… muszę stwierdzić, że ja zaraz po śmierci mojej matki bardzo bym nie chciał zwiedzać miejsca takiego jak to… pełne- go starych nagrobków. – No tak, rozumiem – odrzekła. – Jednak to wszystko tutaj, to… całkiem co inne- go. Tu znajdują się jedynie groby naprawdę wielkich ludzi. Więc… różni się to od starego przykościelnego cmentarzyka, na którym leży moja matka. Choć przyznam, że z początku nie chciałam tu przyjść, teraz… zmieniłam zdanie… Uśmiechnął się. – Czy chciałaby pani zobaczyć statuę Szekspira? – zapytał i zaraz dodał, nie cze- kając na jej odpowiedź: – Zaprowadzę tam panią. Chodźmy tędy. – Dobrze – zgodziła się. – Chętnie ją zobaczę, bo niedługo nie będę już mogła po- święcać czasu na zwiedzanie… Przerwała, zarumieniona i onieśmielona. Omal nie zdradziła, że zamierza miesz- kać u Pargetterów tylko do chwili, gdy znajdzie płatną posadę. Co ma w sobie ten człowiek? – zadawała sobie pytanie. Dlaczego odczuwa poku- sę, by mu się zwierzać? Nie znajdując na te pytania odpowiedzi, dała się poprowa- dzić w stronę przeciwną, niż poszli pan Morgan, Dotty i Lotty. Idąc z nim, postano- wiła, dla podtrzymania konwersacji, skierować rozmowę na niego. Bo przecież każ- dy mężczyzna, myślała, ma ochotę opowiadać o sobie i swoich sprawach. – Mówił pan, milordzie – podjęła – że stracił pan matkę w bardzo młodym wieku. Musiało to być dla pana bardzo trudne doświadczenie. – Owszem… Z tym że mój ojciec bardzo szybko ponownie się ożenił – odrzekł lord Havelock tonem pełnym goryczy. Mary natychmiast zaczęła żałować, że poruszyła ten temat, bowiem nie miała po- jęcia, co powiedzieć dalej. On także nic nie mówił, szli więc przez dłuższą chwilę w milczeniu. Następnie, gdy obejrzeli już statuę Szekspira, kontynuowali zwiedza- nie. – Proszę spojrzeć, grób Sheridana! – zawołała w pewnej chwili Mary. – Słucham? Mary wskazała nagrobek.
– I pomyśleć, że został tu pochowany. A tu obok grób Chaucera! Boże kochany! – nie posiadała się z zachwytu. Lord Havelock patrzył na wskazywane przez nią groby. Mary odniosła wrażenie, że tak naprawdę wcale go one nie interesują. – Halo! Zaraz! Stop! Chłopcze! – dobiegł ich naraz alarmujący głos. Mary odwróciła się szybko, zdumiona, że ktoś zakłóca spokój świątyni. Zobaczy- ła, że pan Morgan wygraża pięścią małemu obdartusowi, który pędem biegnie w ich stronę. W chwili gdy łobuziak znalazł się koło nich, lord Havelock błyskawicznym ruchem chwycił go za kołnierz i trzymał mocno na odległość ramienia, nie zwracając uwagi na to, że chłopak wymachuje pięściami i wierzga nogami. Gdy jednak z ust malca posypał się grad przekleństw i obelg, potrząsnął nim tak mocno, że szkrab zamilkł. – Dość tego – powiedział lord Havelock surowym tonem. – Takich słów nie wolno używać przy damach. A tym bardziej w kościele. Przepraszam za niego, panno Car- penter – dodał, zwracając się do Mary. Mary już miała odpowiedzieć, że znacznie gorsze słowa słyszała nieraz z ust wła- snego ojca, jednak przerwał jej pan Morgan, który właśnie nadbiegł. – Co się stało, Morgan? – zapytał go lord Havelock, widząc jego wzburzenie. – Ten mały… urwis ukradł mi portfel – warknął Morgan i zaczął przeszukiwać kie- szenie szarpiącego się chłopaka. W chwili gdy odzyskał swoją własność, nadbiegły Dotty i Lotty, a zaraz potem po- jawił się zakrystian, który chwycił chłopca za przegub i oznajmił, że dopilnuje, by zajęły się nim odpowiednie władze. – Zapewniam pana, sir – zwrócił się do pana Morgana – że ten mały złodziej zo- stanie surowo ukarany. Kto to słyszał, żeby okradać przyzwoitych ludzi! I to w świę- tym miejscu! Wśród zmarłych! Serce Mary waliło jak młotem. Czy pan Morgan naprawdę okaże się na tyle okrutny, by nalegać, żeby taki brzdąc trafił do więzienia? – zadawała sobie w duchu pytanie, zauważając równocześnie, że lord Havelock wciąż trzyma chłopaka za koł- nierz. – Zaraz, zaraz – spróbował uspokoić sytuację. – Posłuchaj, Morgan, to nie jest… To znaczy… moim zdaniem wszystko to zaszło za daleko. Obaj mężczyźni spojrzeli na siebie gniewnie, jakby złączeni w milczącym zwarciu mającym zadecydować, czyja racja zwycięży. Tymczasem pędrak wyczuł, że ważą się jego losy, i zaczął głośno błagać: – Nie wsadzajcie mnie do więzienia, wielmożni panowie. Za kradzież portfela może mnie czekać stryczek. A przecież ja… tylko z głodu. Naprawdę… – Wszyscy tak mówią – rzucił zakrystian, szarpiąc chłopca, lecz lord Havelock trzymał go mocno. Stało się jasne, że nie zamierzał wydać go w ręce stróża świąty- ni. Mary zauważyła, że Dotty i Lotty stoją bardzo blisko siebie. Widziała, że są całą tą sytuacją bardzo zbulwersowane, ale równocześnie nie chcą wystąpić w obronie chłopca z obawy, że obrażą pana Morgana. No cóż, ja nie mam takich obaw, pomyślała. I nie dopuszczę, by to dziecko spotkał tak straszny los!
– Jak panu nie wstyd! – krzyknęła do Morgana. – Jak pan może żądać, żeby ten malec skończył w więzieniu?! Przecież jego jedyne przestępstwo polega na tym, że jest biedny i głodny! – Ale on przecież mnie okradł… – zaczął zaatakowany, ale Mary nie pozwoliła mu dokończyć. – Tak, ukradł zupełnie drobną dla pana sumę, bez której pan doskonale może się obejść! Jest pan przecież bogaty! I nie ma pan pojęcia, co to znaczy być głodnym i zrozpaczonym; co znaczy nie mieć domu! – No, no, panienko – odezwał się zakrystian. – Proszę nie podnosić głosu i zmienić ton… – Ja mam zmienić ton?! – oburzona Mary zawołała jeszcze głośniej. – Pańska wia- ra wymaga, by pan nakarmił głodnego, a nie wtrącał go do więzienia. Powinien pan temu dziecku zaoferować strawę i dach nad głową. Powinien pan mu pomóc, a nie karać go za to, że jest biedakiem! Wypowiedziawszy te słowa, Mary umilkła, a naokoło zapadła pełna zdumienia ci- sza. Wszyscy wpatrywali się w nią bez słowa, dopóki milczenia nie przerwał lord Havelock. – Słusznie – poparł ją dźwięcznym głosem i kiwnął zdecydowanie głową. – A poza tym – zwrócił się do zakrystiana – nie podoba mi się sposób, w jaki pan odezwał się przed chwilą do panny Carpenter. No a co do ciebie, Morgan, to przecież odzyska- łeś swoją własność. Nie mógłbyś chłopaka po prostu puścić wolno? Mary zrobiła krok do przodu, stając tuż obok Havelocka. Teraz, ramię w ramię, konfrontowali się oboje z całą grupką pozostałych. On, pomyślała Mary, on jest naprawdę cudownym człowiekiem. Jej zachwyt budziło nie tylko to, że nie chciał dopuścić do uwięzienia małego zło- dziejaszka, ale i to, że tak niespodziewanie stanął także w jej obronie. Była to naj- bardziej zdumiewająca, zaskakująca chwila, jaka zdarzyła się w jej życiu. – Dziękuję, milordzie – szepnęła, patrząc na niego nieśmiało. – Nie ma za co, panno Carpenter – odrzekł. – Ma pani rację. Ten chłopak to sama skóra i kości. Kiedy – zwrócił się do malca – kiedy ty, dzieciaku, ostatnio jadłeś? Chłopak spojrzał na niego spod oka. – Nie pamiętam, proszę pana. Wczoraj nie, tego jestem pewien. Chyba… chyba jadłem coś przedwczoraj… Usłyszawszy to, nawet Morgan zdawał się poruszony. – Posłuchaj, Havelock – powiedział ze skruchą. – Ja nie miałem pojęcia… Chłopiec spojrzał na niego z pogardą. – Tacy jak on nie mają pojęcia, co to być głodnym – mruknął. – Panienka ma rację – spojrzał wdzięcznym wzrokiem na Mary i dodał zaskakująco mądrze: – Głodujący człowiek jest zdolny do różnych strasznych rzeczy, aby zdobyć kilka pensów… – Posłuchaj no, bratku – zwrócił się do chłopca Havelock. – Powiedz mi… czy… gdybyś mógł uczciwie zapracować na życie, to kradłbyś dalej? Chłopak parsknął na to drwiącym śmiechem. – A kto by mi dał pracę? Ja nie mam zawodu. Nigdy się niczego nie uczyłem. – Jeżeli nauczyłeś się kraść, to możesz także nauczyć się uczciwego zawodu. I wiesz co? W mojej miejskiej rezydencji brakuje pucybuta. Jeżeli przyjmiesz posa-
dę, będziesz miał łóżko do spania, posiłki i stałą pensję. Tylko… tylko musisz się po- starać, żeby nie kapało ci z nosa! Chłopak wyprostował się i otarł nos rękawem. – Nie mam chusteczki – usprawiedliwił się. – Ale zrobię wszystko, żeby mi z nosa nie kapało, psze pana… Tylko… pod warunkiem, że wielmożny pan dotrzyma sło- wa… – A zatem, Morgan? – zapytał lord Havelock. – Zrezygnujesz z dochodzenia spra- wiedliwości, jeżeli zajmę się chłopcem? – Ja… Hm… – odchrząknął. – Oczywiście, przyjacielu. Dotty i Lotty odetchnęły z ulgą, nie mniej niż Mary zadowolone, że chłopak nie do- stanie się w ręce stróżów prawa. Tymczasem lord Havelock ukłonił się wszystkim trzem młodym damom i przepraszając, oznajmił, że najlepiej będzie, jeżeli natych- miast odwiezie chłopca do domu. Następnie oddalił się, wciąż prowadząc malca za kołnierz – tak jakby się obawiał, że ten weźmie nogi za pas i wróci do kompanów, którzy nauczyli go złodziejskiego fachu. Do diabła z tym Morganem, myślał. Że też musiał przeszkodzić mi w chwili, gdy właśnie zaczynałem wywabiać pannę Carpenter z tej jej skorupy. Zaraz jednak dostrzegł pozytywną stronę całej tej sytuacji i powiedział sobie, że okazała się dobrym sprawdzianem jej charakteru. Wyszło na jaw, że, że panna Car- penter miała odwagę, by przeciwstawić się czemuś, co było jawną niesprawiedliwo- ścią. I zrobiła to w obronie dziecka. Lord Havelock przystanął na chwilę, obejrzał się i spojrzał na Mary. Odprowadza- ła go wzrokiem, patrząc na niego jak urzeczona. Dostrzegł w jej twarzy serdecz- ność i… urok, którego wcześniej nie zauważał. W następnej chwili jednak spuściła wzrok i odwróciła się. Dobra nasza, pomyślał. Podczas kolejnej wizyty będzie mi łatwiej wciągnąć ją w rozmowę. Opowiem jej po prostu, jak chłopak się ma i jak się przystosowuje do nowego życia. A potem… potem pójdzie o wiele łatwiej…
ROZDZIAŁ CZWARTY W ciągu nocy drobny deszcz ustał i niebo się wypogodziło. Gdy dziewczęta się obudziły, szyby okienne w ich sypialni pokrywała warstewka lodu i było strasznie zimno. Ubrały się zatem bardzo szybko i pospieszyły na dół, do nagrzanego saloni- ku, gdzie czekała już na nie ciotka Pargetter ze śniadaniem. – Zupełnie nie rozumiem, co w ciebie wczoraj wstąpiło – powiedziała ciotka do Mary, nalewając jej herbaty. – Jak mogłaś podnieść głos na pana Morgana? – Przepraszam, ciociu. Naprawdę bardzo mi przykro, jeżeli moje zachowanie ko- gokolwiek obraziło… – Ja nie poczułam się urażona – odezwała się Lotty. – Ani ja – dodała Dotty. – Prawda jest taka, że żałuję, że sama nie miałam odwagi stanąć w obronie tego biednego malca. – Nie, Dotty. To nie kwestia odwagi – zaprotestowała Mary. – Ja po prostu… Urwała, nie wiedząc, co powiedzieć. Nie była przecież odważna. Wcale a wcale. Rzecz polegała na tym, że przez długi czas jej życie przypominało koszmar. Cierpia- ła, od nikogo nie otrzymując pomocy i nie mogąc nawet nikomu się zwierzyć. Wie- działa, jak to jest nic nie mieć i znaleźć się na łasce obcych ludzi. Wtedy nabrała przekonania, że na tym świecie silni zawsze uciskają słabych, a bogacze pogardzają biednymi. Bo biedni… po prostu się nie liczą. Wszystko to wczoraj do niej powróciło i wybuchło, zanim zdążyła zastanowić się nad konsekwencjami swego protestu. – …nie mogłam się powstrzymać – dokończyła niepewnie. – Posłuchaj, Mary – powiedziała na to ciotka Pargetter. – Miałaś pełne prawo czuć to, co czułaś. Tego nikt ci nie może odmówić. Ale pomyśl, jak bardzo mogłaś urazić tak atrakcyjnego kawalera… – Mary zrobiła to, co należało – włączył się pan Pargetter, składając gazetę i wstając od stołu. – A konsekwencje tego będą, jakie będą. Gdy wyszedł z pokoju, przy stole zapanowało milczenie i ciężka cisza trwała, do- póki nie odezwała się Dotty. – Ale wiesz, mamo – zaczęła – Mary nic nie straciła w oczach lorda Havelocka. – To prawda, mamo – poparła siostrę Lotty. – Jego lordowska mość patrzył na nią tak, jakby całkowicie ją popierał. – No to dzięki Bogu! – skwitowała ciotka. Cały ranek w domu panowała napięta atmosfera. Dotty i Lotty nie były pewne, czy obaj dżentelmeni jeszcze je odwiedzą. Na przemian czuwały przy oknie, z niecier- pliwością wyczekując ich kolejnej wizyty. Mary natomiast usiadła przy kominku i za- jęła się szyciem. – Są! – zawołała w końcu Lotty. – Obaj! Wysiadają właśnie z powozu! – dodała i wraz z Dotty rzuciła się do lustra, by sprawdzić, jak wygląda. W następnej chwili obie w wystudiowanych pozach usadowiły się na sofie. Kiedy dżentelmeni weszli do salonu, ze szczególnym zapałem powitały pana Mor-