Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Burrows Annie - Idealna narzeczona

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Burrows Annie - Idealna narzeczona.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse B
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 435 osób, 270 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 117 stron)

Annie Burrows Idealna narzeczona Tłu​ma​cze​nie Ewa Nil​sen

ROZDZIAŁ PIERWSZY Gru​dzień 1814 – Wi​taj, Chep​stow! Po​trze​bu​ję rady. Lord Chep​stow, któ​ry wła​śnie prze​cho​dził przez klu​bo​wy hol, przy​sta​nął i roz​po​- znaw​szy lor​da Ha​ve​loc​ka, uśmiech​nął się sze​ro​ko. – Ode mnie? – za​py​tał i po​krę​cił gło​wą. – Sko​ro po​trze​bu​jesz wła​śnie mo​jej rady, to mu​sisz być w praw​dzi​wych kło​po​tach. – Je​stem w nie lada ta​ra​pa​tach – po​twier​dził Ha​ve​lock, spo​glą​da​jąc zna​czą​co na słu​żą​ce​go, któ​ry zbli​żył się, by wziąć od nie​go wierzch​nie okry​cie i ka​pe​lusz. Uśmiech znik​nął z twa​rzy Chep​sto​wa. – Chcesz po​roz​ma​wiać w spo​koj​nym miej​scu, na osob​no​ści? – Tak – po​twier​dził po​now​nie Ha​ve​lock. Gdy zna​leź​li się już sam na sam w klu​bo​wej bi​blio​te​ce, zdo​był się na wy​po​wie​dze​- nie słów, któ​rych miał na​dzie​ję ni​g​dy nie wy​po​wia​dać. – Mu​szę się oże​nić. – Boże mi​ło​sier​ny! – Chep​stow otwo​rzył usta ze zdu​mie​nia. – Ni​g​dy bym nie po​- my​ślał, że mógł​byś wpę​dzić w kło​po​ty dziew​czy​nę. W każ​dym ra​zie nie tę, z któ​rą chcesz się oże​nić – po​wie​dział, ale wi​dząc, że Ha​ve​lock na ta​kie przy​pusz​cze​nie za​- ci​ska z gnie​wem pię​ści, do​dał uspo​ka​ja​ją​co: – No, no, ale… to mo​gło się przy​tra​fić każ​de​mu. – Nie mnie – od​rzekł sta​now​czo Ha​ve​lock. – Wiesz prze​cież, że ni​g​dy nie uga​nia​- łem się za dziew​czę​ta​mi – do​dał za​raz ła​god​niej, bo ze wszyst​kich osób, któ​re znał, tyl​ko Chep​stow mógł zna​leźć wyj​ście z sy​tu​acji. – Ale ty to co in​ne​go. Mie​wasz utrzy​man​ki, a rów​no​cze​śnie cie​szysz się po​wo​dze​niem wśród dam z wyż​szych sfer. Jak ty to ro​bisz? – Je​stem hoj​ny dla utrzy​ma​nek, a do dam od​no​szę się z ele​gan​cją i sza​cun​kiem. To bar​dzo pro​ste… – Ow​szem, je​śli cho​dzi o prze​lot​ne zna​jo​mo​ści i rzad​kie spo​tka​nia. Ale… gdy​byś mu​siał się oże​nić, jaką ko​bie​tę po​pro​sił​byś o rękę? Skąd byś wie​dział, że aku​rat ona by​ła​by do​brą żoną? A naj​waż​niej​sze, jak byś ją zna​lazł, gdy​byś miał na to tyl​ko dwa ty​go​dnie? – Ja? Że​nić się? – od​rzekł Chep​stow i po​krę​cił gło​wą. – Ni​g​dy. Sztu​ka po​le​ga na tym, by uni​kać si​deł, któ​re na czło​wie​ka za​sta​wia​ją ko​bie​ty, a nie by dać się w nie schwy​tać. – Ale… nie ro​zu​miesz – za​czął wy​ja​śniać Ha​ve​lock. Jed​nak Chep​stow nie słu​chał. Roz​glą​dał się w na​pię​ciu po bi​blio​te​ce, ni​czym szu​- ka​ją​ce kry​jów​ki ści​ga​ne zwie​rzę. Uspo​ko​ił się do​pie​ro wte​dy, gdy zo​ba​czył, że przy jed​nym ze sto​łów, za sto​sem ksią​żek, sie​dzi dwóch mło​dych lu​dzi po​grą​żo​nych w po​- waż​nej roz​mo​wie.

– Za​py​taj​my Ashe’a – za​pro​po​no​wał, wziął Ha​ve​loc​ka pod ra​mię i ru​szył w ich stro​nę. – Czło​wiek, któ​ry czy​ta książ​ki wte​dy, kie​dy nie musi, z pew​no​ścią wie wię​- cej na te​mat mał​żeń​stwa. Twier​dze​nie to było non​sen​sem i Chep​stow wy​po​wie​dział je w przy​pły​wie pa​ni​ki. Ha​ve​lock nie dzi​wił się, bo​wiem te​mat mał​żeń​stwa wpra​wiał w po​płoch wie​lu męż​- czyzn. Tak​że Ha​ve​loc​ka, któ​ry nie dał​by się za​cią​gnąć przed oł​tarz, gdy​by miał inne wyj​ście z sy​tu​acji. Ta​kie​go wyj​ścia jed​nak nie zna​lazł, choć gło​wił się nad spra​wą wie​le go​dzin. Je​dy​ne, co mu po​zo​sta​ło, to zna​leźć od​po​wied​nią ko​bie​tę, któ​ra nie bę​dzie od nie​- go żą​da​ła, by zmie​nił swój tryb ży​cia i przy​zwy​cza​je​nia. Tak, po​wie​dział so​bie, mu​szę zna​leźć mło​dą damę, któ​ra da mi spo​kój i ni​cze​go nie bę​dzie pró​bo​wa​ła na mnie wy​mu​szać. Oka​za​ło się, że Ashe, hra​bia Ashen​den, sie​dzi w klu​bo​wej bi​blio​te​ce w to​wa​rzy​- stwie mło​de​go czło​wie​ka na​zwi​skiem Mor​gan, syna na​ba​ba, któ​re​go Ha​ve​lock znał z wi​dze​nia i o któ​rym wie​dział, że nie na​le​ży do naj​wyż​szych sfer ro​do​wej ary​sto​- kra​cji. Gdy hra​bia Ashen​den do​ko​nał ry​tu​ału ofi​cjal​nej pre​zen​ta​cji, Chep​stow pod​su​nął Ha​ve​loc​ko​wi krze​sło, a sam usiadł na brze​gu dru​gie​go, jak​by go​to​wy do na​tych​mia​- sto​wej uciecz​ki. – Ha​ve​lock do​szedł do wnio​sku, że chce się oże​nić – oznaj​mił, po czym zwró​cił się do kel​ne​ra, po​le​ca​jąc mu, by przy​niósł im bu​tel​kę wina. – Nie chcę – spro​sto​wał Ha​ve​lock, kie​dy kel​ner się od​da​lił – tyl​ko mu​szę. I to nie dla​te​go że na​gle za​czą​łem uwo​dzić nie​win​ne dziew​czę​ta – do​dał, pa​trząc groź​nie na Chep​sto​wa. – Przy​czy​na jest cał​kiem inna. – Nie de​ner​wuj się – po​wie​dział Chep​stow, od​su​wa​jąc na bok książ​ki i ro​biąc miej​- sce na bu​tel​kę i kie​lisz​ki, któ​re wła​śnie przy​niósł kel​ner. – Po pro​stu się po​my​li​łem. Ale wi​dzisz… wy​cią​gną​łem taki wnio​sek ze spo​so​bu, w jaki się za​cho​wy​wa​łeś i za​- czą​łeś o tym mó​wić… – Pa​no​wie – wtrą​cił się Ashe z wła​ści​wym so​bie spo​ko​jem, któ​ry za​wsze spra​wiał, że go słu​cha​no. – Może naj​le​piej bę​dzie po​zwo​lić Ha​ve​loc​ko​wi wy​ja​śnić, na czym po​le​ga pro​blem oraz w jaki spo​sób jego zda​niem mo​że​my mu po​móc. Za​nim wy​zwie któ​re​goś z nas na po​je​dy​nek. – Bar​dzo bym chciał – ode​zwał się Ha​ve​lock, na​le​wa​jąc so​bie wina – żeby moje pro​ble​my dało się roz​wią​zać w po​je​dyn​ku. Rzecz jed​nak nie jest taka pro​sta, mu​szę się ko​niecz​nie oże​nić. I to bar​dzo pręd​ko. Ale nie chcę skoń​czyć w szpo​nach ja​kiejś ję​dzy, któ​ra za​tru​je mi ży​cie. A z ko​bie​ta​mi… – do​dał, pod​no​sząc kie​li​szek do ust – …czło​wiek ni​g​dy nie wie, jaka bę​dzie po ślu​bie. – Roz​wią​za​nie tego pro​ble​mu jest na​stę​pu​ją​ce – od​po​wie​dział na to Ashe z wła​ści​- wą so​bie lo​gi​ką: – Na​le​ży naj​pierw po​znać kan​dy​dat​kę na żonę, za​nim się ją po​ślu​- bi. – Po​znać cha​rak​ter ko​bie​ty? Ale… jak to zro​bić, sko​ro mam tak nie​wie​le cza​su? – za​py​tał Ha​ve​lock. Tu do roz​mo​wy włą​czył się Mor​gan. – Na​le​ży oże​nić się z oso​bą, któ​rą się do​brze zna – stwier​dził. – Boże mi​ło​sier​ny! Nie! – Ha​ve​lock do​pił swo​je wino jed​nym hau​stem. – Nie je​-

stem w sta​nie znieść my​śli o tym, że mógł​bym miesz​kać pod jed​nym da​chem z któ​- rą​kol​wiek z dziew​cząt, któ​re do​brze znam. A poza tym żad​na z nich nie wy​szła​by za mnie w ta​kim po​śpie​chu. Każ​da chcia​ła​by mieć uro​czy​sty ślub i hucz​ne we​se​le. – Wzdry​gnął się na samą myśl. – Nie mó​wiąc o wiel​kiej ślub​nej wy​pra​wie i ca​łym tym kra​mie, któ​ry łą​czy się z przy​go​to​wa​nia​mi… – Czy​li mó​wiąc krót​ko, pra​gniesz dziew​czy​ny, któ​ra bez za​sta​no​wie​nia weź​mie cię ta​kim, jaki je​steś, i nie bę​dzie żą​da​ła we​se​la z mnó​stwem go​ści. – Wła​śnie. – Szu​kasz za​tem sza​rej mysz​ki – oznaj​mił Mor​gan. – Tak roz​pacz​li​wie pra​gną​cej mał​żeń​stwa, że przyj​mie ko​go​kol​wiek, kto się oświad​czy. – Zga​dza się! – za​wo​łał Ha​ve​lock z ta​kim en​tu​zja​zmem, że z twa​rzy Mor​ga​na znik​nął drwią​cy uśmie​szek. – Tego mi wła​śnie po​trze​ba. Mor​gan, je​steś ge​niu​szem! – Sko​ro tak, to po​wi​nie​neś być go​tów wziąć dziew​czy​nę bied​ną, któ​rej brak uro​dy i ma​jąt​ku – mó​wił da​lej Mor​gan, nie​co zdzi​wio​ny en​tu​zja​zmem, z ja​kim Ha​ve​lock od​niósł się do jego sar​ka​stycz​nej su​ge​stii. Ha​ve​lock usiadł wy​god​niej, za​sta​na​wia​jąc się przez chwi​lę. – Są​dzę, że brak uro​dy by mnie nie od​stra​szył – po​wie​dział. – Pod wa​run​kiem że dziew​czy​na nie bę​dzie szka​rad​na. – Chwi​lecz​kę – włą​czył się Ashe. – Choć z ja​kie​goś po​wo​du po​sta​no​wi​łeś oże​nić się na​tych​miast, w wiel​kim po​śpie​chu, nie wol​no ci za​po​mnieć o spra​wie suk​ce​sji. Bo prze​cież każ​dy z nas, być może prócz cie​bie, Mor​gan – do​dał, uśmie​cha​jąc się kpią​co do syna na​ba​ba – musi spło​dzić spad​ko​bier​cę, któ​ry przej​mie w przy​szło​ści jego obo​wiąz​ki. – Ra​cja – przy​znał szyb​ko Ha​ve​lock, za​nim Ashe zdą​żył stwier​dzić coś, co było oczy​wi​sto​ścią, a mia​no​wi​cie, że dziew​czy​na po​win​na być przy​naj​mniej na tyle ład​- na, by moż​na ją było bez od​ra​zy wziąć do łóż​ka. – Nie po​wie​dzia​łeś nic o po​sa​gu – ode​zwał się zno​wu Mor​gan, pa​trząc na Ha​ve​- loc​ka uważ​nie. – Czy to ze wzglę​du na po​sag mu​sisz się oże​nić w ta​kim po​śpie​chu? Po​trze​bu​jesz bo​ga​tej dzie​dzicz​ki? – Fakt, że nie je​stem dan​dy​sem… – od​rzekł Ha​ve​lock, uświa​da​mia​jąc so​bie, że halsz​tuk ma za​wią​za​ny nie​dba​le, a buty za​bło​co​ne po tym, jak po roz​mo​wie ze swy​- mi praw​ni​ka​mi spa​ce​ro​wał dłu​go po mie​ście, szu​ka​jąc roz​wią​za​nia swe​go pro​ble​mu – nie ozna​cza, że nie mam po​kaź​nych do​cho​dów. Nie chcę, żeby ko​bie​ta wnio​sła do na​sze​go związ​ku co​kol​wiek in​ne​go prócz sie​bie sa​mej – do​dał wo​jow​ni​czym to​nem. Tu po raz ko​lej​ny Ashe roz​ła​do​wał na​pię​cie, pro​sząc kel​ne​ra, by przy​niósł pa​pier, pió​ra i atra​ment. – Moim zda​niem – po​wie​dział na​stęp​nie – mu​si​my przede wszyst​kim spo​rzą​dzić li​- stę cech, któ​re Ha​ve​lock pra​gnie wi​dzieć u ide​al​nej kan​dy​dat​ki na swo​ją żonę. A do​pie​ro po​tem za​sta​no​wi​my się, jak ją zna​leźć. – No wi​dzisz, Ha​ve​lock – try​um​fo​wał Chep​stow. – Nie mó​wi​łem, że Ashe na pew​- no ci po​mo​że? Mogę więc chy​ba zo​sta​wić cię w jego rę​kach i się od​da​lić? Z tymi sło​wy pod​niósł się z krze​sła, ale Ha​ve​lock zmie​rzył go ta​kim spoj​rze​niem, że zre​zy​gno​wa​ny usiadł. Zro​zu​miał, że nie może opu​ścić te​raz przy​ja​cie​la, któ​ry w prze​szło​ści nie​raz stał za nim mu​rem. I na po​cie​sze​nie po​pro​sił kel​ne​ra, któ​ry wła​śnie zja​wił się z ar​ty​ku​ła​mi do pi​sa​nia, o ko​lej​ną bu​tel​kę wina.

– A za​tem – po​wie​dział Ashe, za​nu​rza​jąc pió​ro w ka​ła​ma​rzu – nie wy​ma​gasz od swej wy​bran​ki uro​dy ani ma​jąt​ku. Chcesz na​to​miast, by była oso​bą ule​głą… by mia​- ła na​tu​rę… – Sza​rej mysz​ki – przy​po​mniał Mor​gan drwią​cym to​nem, a Ashe spoj​rzał na nie​go kar​cą​co i kon​ty​nu​ował. – Chcesz, by była nie​wy​ma​ga​ją​ca. I nie po​cho​dzi​ła z krę​gów, w któ​rych ty sam się zwy​kle ob​ra​casz. – Ashe za​no​to​wał i za​dał ko​lej​ne py​ta​nie: – Masz ja​kieś inne wy​- ma​ga​nia? Ha​ve​lock za​sta​na​wiał się ze zmarsz​czo​ny​mi brwia​mi. – Praw​da jest taka, że mam ich spo​ro. I dla​te​go to wszyst​ko jest ta​kie trud​ne – od​rzekł, prze​cze​su​jąc pal​ca​mi nie​sfor​ną czu​pry​nę. – Nie chcę ko​bie​ty, któ​ra… któ​ra ma ro​dzi​nę. – To zna​czy… ro​dzi​nę uty​tu​ło​wa​ną? – Syn na​ba​ba spoj​rzał na nie​go ze współ​czu​- ciem. – Bo nie chcesz, żeby jej człon​ko​wie spo​glą​da​li na cie​bie z góry? Usły​szaw​szy te sło​wa, Ha​ve​lock już miał się ze​rwać, chwy​cić Mor​ga​na za gar​dło i po​tęż​nie nim po​trzą​snąć. Jed​nak prze​szko​dził mu w tym Ashe, od​zy​wa​jąc się to​- nem spo​koj​nym i ła​god​nym. – Mor​gan nie zda​je so​bie spra​wy z two​ich ko​li​ga​cji, Ha​ve​lock. Je​stem pe​wien, że nie chciał cię ob​ra​zić. Ha​ve​lock wes​tchnął i ochło​nął, przy​zna​jąc w du​chu ra​cję Ashe’owi. – Pro​blem po​le​ga na tym – pod​jął – że je​stem spo​krew​nio​ny z co naj​mniej po​ło​wą lu​dzi z wyż​szych sfer. Mam całe tłu​my ku​zy​nów i ku​zy​nek, cio​tek i wu​jów, a tak​że przy​rod​nich bra​ci i sióstr. I wszy​scy oni rosz​czą so​bie pra​wo do wty​ka​nia nosa w moje spra​wy. Nie chcę więc, żeby moja żona spro​wa​dzi​ła mi na kark ko​lej​nych krew​nych, kom​pli​ku​jąc mi ży​cie jesz​cze bar​dziej. Dzię​ku​ję bar​dzo za taką przy​jem​- ność – do​dał. – Czy mogę przed​sta​wić pew​ną su​ge​stię? – za​py​tał Ashe swo​im rze​czo​wym to​- nem, za​pi​saw​szy ko​lej​ną ce​chę. – Oczy​wi​ście – od​rzekł Ha​ve​lock. – W koń​cu po to tu przy​sze​dłem. Tak, przy​sze​- dłem tu, spo​dzie​wa​jąc się, że ktoś po​mo​że mi zna​leźć wyj​ście z tej nie​szczę​snej sy​- tu​acji. – No cóż – od​rzekł Ashe z lek​kim wa​ha​niem – je​że​li o mnie cho​dzi, to… nie mógł​- bym znieść związ​ku z ko​bie​tą nie​ob​da​rzo​ną by​strym in​te​lek​tem. – Boże mi​ło​sier​ny! – Ha​ve​lock był prze​ra​żo​ny. – A ja nie wie​dział​bym, co ro​bić z ja​kąś prze​mą​drza​łą sa​want​ką! – A ja tak – ode​zwał się Chep​stow z wła​ści​wym so​bie kpią​cym uśmiesz​kiem, po czym wy​ra​ził sze​reg su​ge​stii do​ty​czą​cych tego, co męż​czy​zna może zro​bić z po​- szcze​gól​ny​mi czę​ścia​mi gar​de​ro​by ta​kiej prze​mą​drza​łej damy, a tak​że z nią samą, czym wpra​wił swych kom​pa​nów w na​strój iście szam​pań​ski. Gdy prze​sta​li się już śmiać, otar​li łzy z oczu, osu​szy​li do koń​ca bu​tel​kę i za​mó​wi​li na​stęp​ną, Ashe wró​cił do te​ma​tu. – Nie wol​no ci za​po​mi​nać – zwró​cił się do Ha​ve​loc​ka – że ta ko​bie​ta, kim​kol​wiek bę​dzie, zo​sta​nie mat​ką two​ich dzie​ci. Za​tem za​sta​na​wia​jąc się, z ja​kie​go ro​dza​ju ko​bie​tą bę​dziesz w sta​nie żyć pod jed​nym da​chem, po​wi​nie​neś tak​że za​dać so​bie py​ta​nie, ja​kie chcesz spło​dzić po​tom​stwo. Ja chciał​bym mieć na​dzie​ję, że moje dzie​-

ci da​dzą mi po​wód do dumy. I nie zniósł​bym my​śli, że po​świę​ci​łem wła​sną wol​ność je​dy​nie po to, by po​wo​łać do ży​cia ko​lej​nych idio​tów. Ha​ve​lock po​now​nie ner​wo​wym ru​chem prze​cze​sał wło​sy pal​ca​mi. – Masz ra​cję, Ashe – wes​tchnął. – Mu​szę my​śleć o suk​ce​sji. Za​no​tuj: „nie może być oso​bą o ku​rzym móżdż​ku”. Po​nie​waż Ashe pił wła​śnie wino, pió​ro wziął Mor​gan. – Chcę też, żeby mia​ła do​bre ser​ce – oznaj​mił dość sta​now​czo Ha​ve​lock. – I od​no​- si​ła się ser​decz​nie do dzie​ci. Żeby nie była jed​ną z tych ko​biet, któ​re my​ślą tyl​ko o so​bie. – Świet​nie, świet​nie. Za​czy​na się z tego wy​ła​niać ja​kiś kon​kret​ny ob​raz – po​wie​- dział Ashe, pod​czas gdy Mor​gan do​pi​sy​wał ko​lej​ny punkt. – Spo​rzą​dze​nie li​sty jest ła​twe – za​uwa​żył, od​kła​da​jąc pió​ro. – Jed​nak w jaki spo​- sób pro​po​nu​jesz zna​leźć ko​bie​tę, któ​ra od​po​wia​da wszyst​kim two​im wy​ma​ga​niom? Masz za​miar za​mie​ścić ogło​sze​nie w ga​ze​tach? – Do​bry Boże, nie! Nie chcę, żeby cały świat się do​wie​dział, jak roz​pacz​li​wie szu​- kam żony. Rzu​ci​ły​by się na mnie wte​dy wszyst​kie ma​muś​ki ma​ją​ce cór​ki na wy​da​- niu. A poza tym za​ję​ło​by to zbyt dużo cza​su. Sta​now​czo zbyt dużo. Bo prze​cież naj​- pierw trze​ba by było za​cze​kać na od​po​wie​dzi kan​dy​da​tek, prze​stu​dio​wać całą ster​- tę li​stów i w koń​cu po​roz​ma​wiać z kil​ko​ma wy​bra​ny​mi pan​na​mi… – Je​steś pew​ny – par​sk​nął śmie​chem Mor​gan – że do​stał​byś całą ster​tę od​po​wie​- dzi? – Oczy​wi​ście – od​rzekł Ha​ve​lock cierp​ko. – Od do​brych kil​ku lat usi​łu​je mnie usi​- dlić mnó​stwo ko​biet. I nie uwie​rzył​byś, ja​kich w tym celu uży​wa​ją sztu​czek. – Hm, wy​obra​żam so​bie – za​pew​nił Mor​gan. – Więc sko​ro tak się rze​czy mają, czy nie mo​żesz za​do​wo​lić się któ​rąś z nich? Za​osz​czę​dził​byś mnó​stwo cza​su… – Nie mogę – po​wie​dział Ha​ve​lock sta​now​czo. – Ab​so​lut​nie nie. Nie zno​szę ko​- biet, któ​re trze​po​czą rzę​sa​mi albo uda​ją, że mdle​ją, bez​wstyd​nie eks​po​nu​jąc głę​bo​- kie de​kol​ty – za​koń​czył, wi​dząc ką​tem oka, że Ashe do​pi​su​je do li​sty sło​wo: „skrom​- na”. – A poza tym – pod​jął po chwi​li – wszyst​kie dziew​czę​ta, któ​re dały do zro​zu​mie​nia, że pra​gną mnie za męża, za​sy​gna​li​zo​wa​ły tak​że, że spo​dzie​wa​ją się ode mnie znacz​nie wię​cej, niż ja chcę im dać. Więc… uniesz​czę​śli​wi​li​by​śmy się wza​jem​nie. Ashe po​now​nie za​nu​rzył pió​ro w ka​ła​ma​rzu i za​pi​sał: „Nie​szu​ka​ją​ca w mał​żeń​- stwie czu​łych uczuć”. Mor​gan, po​pi​ja​jąc wino, po​pa​trzył na li​stę ze zmarsz​czo​ny​mi brwia​mi. – Ta li​sta – po​wie​dział po za​sta​no​wie​niu – to cha​rak​te​ry​sty​ka ko​bie​ty, któ​ra pra​- gnie za​wrzeć umo​wę… Po​cho​dzi z do​brej, sza​no​wa​nej ro​dzi​ny, któ​rej jed​nak​że ostat​nio się nie po​wo​dzi. Któ​ra chcia​ła​by zo​stać mat​ką, ale nie ma na​dziei, że znaj​- dzie kan​dy​da​ta na męża w nor​mal​ny spo​sób. – W nor​mal​ny spo​sób? To zna​czy jak? – To zna​czy z uży​ciem ko​bie​cych sztu​czek – wy​ja​śnił Mor​gan. – Aha – mruk​nął Ha​ve​lock. – Je​że​li o ko​bie​ce sztucz​ki cho​dzi, to nie, dzię​ku​ję bar​- dzo. W żad​nym wy​pad​ku nie chcę żony, któ​ra się na nich zna i umie ich uży​wać. Zde​cy​do​wa​nie wolę, żeby mó​wi​ła wprost to, co my​śli. „Szcze​ra”, za​pi​sał Ashe.

– Do​bry Boże – po​wie​dział Chep​stow, zer​ka​jąc na li​stę. – Mnie się zda​je, Ha​ve​- lock, że ni​g​dy, prze​nig​dy nie uda ci się zna​leźć ta​kiej ko​bie​ty. Choć​byś szu​kał, nie wiem jak dłu​go. – A moim zda​niem – ode​zwał się Mor​gan – w tej chwi​li w Lon​dy​nie miesz​ka spo​ro zu​bo​ża​łych ary​sto​kra​tycz​nych ro​dzin ma​ją​cych na wy​da​niu cór​ki, z któ​rych każ​da wie​le by dała za na​rze​czo​ne​go o ta​kiej po​zy​cji jak Ha​ve​lock. I przy​naj​mniej część tych pa​nien ob​da​rzo​na jest przy​mio​ta​mi cha​rak​te​ru, na ja​kich Ha​ve​loc​ko​wi za​le​ży. Jest więc duża szan​sa na to, że Ha​ve​lock znaj​dzie wśród nich żonę, zwłasz​cza że twarz nie​szcze​gól​nie uro​dzi​wa nie od​stra​szy go. – Na​praw​dę tak są​dzisz? – za​py​tał Ha​ve​lock to​nem peł​nym na​dziei. – Na​praw​dę. – A wiesz, gdzie mógł​bym ta​kie pan​ny spo​tkać? Mor​gan roz​siadł się wy​god​nie, za​kła​da​jąc nogę na nogę i wbi​ja​jąc wzrok w ścia​nę znaj​du​ją​cą się za ple​ca​mi Ha​ve​loc​ka. Wszy​scy trzej cze​ka​li z za​par​tym tchem na jego od​po​wiedź. – Wy​da​je mi się – po​wie​dział w koń​cu po​wo​li – a ra​czej je​stem pe​wien, że wiem. I że mógł​bym ju​tro wie​czo​rem po​znać cię z kil​ko​ma ta​ki​mi mło​dy​mi da​ma​mi. Mam bo​wiem za​pro​sze​nie na bal, któ​ry wy​da​je ro​dzi​na bar​dzo za​moż​na, jed​nak nie na tyle do​brze sko​li​ga​co​na, by mieć wstęp na ary​sto​kra​tycz​ne sa​lo​ny. Ro​dzi​na, u któ​- rej by​wa​ją zu​bo​ża​li przed​sta​wi​cie​le za​cnych, sta​rych ro​dów, zmu​sze​ni za​do​wa​lać się ta​kim to​wa​rzy​stwem. Śmiem rów​nież twier​dzić, że każ​da z pa​nien na wy​da​niu, któ​re zja​wią się na ju​trzej​szym balu, by​ła​by za​chwy​co​na, gdy​byś się nią za​in​te​re​so​- wał. – Za​bie​rzesz mnie ze sobą na ten bal? – Oczy​wi​ście – od​rzekł Mor​gan to​nem życz​li​wym i przy​ja​znym. – Od cze​go czło​- wiek ma przy​ja​ciół? Czy nie od tego, aby mu po​ma​ga​li? Ha​ve​lock, ucie​szo​ny, pod​niósł w górę kie​li​szek – Za​tem za przy​jaźń – wzniósł to​ast, pa​trząc ko​lej​no na trzech swo​ich kom​pa​nów. – I za mał​żeń​stwo – od​rzekł Ashe, rów​nież pod​no​sząc kie​li​szek. – Za​raz, za​raz – za​pro​te​sto​wał Chep​stow, wstrzy​mu​jąc się ze speł​nie​niem to​a​stu. – Mo​że​my wy​pić za mał​żeń​stwo Ha​ve​loc​ka, ale nie za in​sty​tu​cję jako taką. – Zgo​da – od​rzekł na to Ashe. – Wy​pij​my więc za mał​żeń​stwo Ha​ve​loc​ka. – I za jego przy​szłą na​rze​czo​ną – do​dał Mor​gan, po czym opróż​nił swój kie​li​szek jed​nym hau​stem i się​gnął po bu​tel​kę. – Na to zgo​da – po​wie​dział Chep​stow. – A za​tem, przy​ja​cie​lu, za two​ją na​rze​czo​- ną. I miej​my na​dzie​ję, po​my​ślał Ha​ve​lock, skła​da​jąc sta​ran​nie li​stę i cho​wa​jąc ją do kie​sze​ni, że na ju​trzej​szym balu znaj​dzie się ko​bie​ta ob​da​rzo​na przy​naj​mniej czę​- ścią tych cech.

ROZDZIAŁ DRUGI – Czy na​praw​dę nie mo​gła​byś zro​bić cze​goś z wło​sa​mi? Mary spu​ści​ła wzrok i po​krę​ci​ła gło​wą, a ciot​ka Par​get​ter, wes​tchnąw​szy, mó​wi​ła da​lej: – Gdy​byś je choć tro​chę pod​krę​ci​ła… może z po​mo​cą Lot​ty… z fa​la​mi albo z lo​ka​- mi wy​glą​da​ła​byś znacz​nie le​piej. Bo ta​kie pro​ste nie do​da​ją wdzię​ku two​jej twa​rzy. Zwłasz​cza kie​dy je roz​pu​ścisz. Mary od​ru​cho​wo spraw​dzi​ła dło​nią, czy po​rząd​ny ko​czek, w któ​ry upię​ła wło​sy na kar​ku, przy​pad​kiem się nie roz​le​ciał. – Nie, nie – po​wie​dzia​ła ciot​ka. – Z two​im ko​kiem nic się nie sta​ło. Ja… mó​wię tyl​- ko tak… ogól​nie. Aha, ogól​nie. Mary w ostat​nich paru mie​sią​cach sły​sza​ła spo​ro ta​kich „ogól​nych” uwag. Od praw​ni​ków – na te​mat ubo​gich ko​biet. Od krew​nych – na te​mat kosz​tów, ja​kie po​cią​ga za sobą wy​ko​ny​wa​nie wo​bec niej ich obo​wiąz​ków. Od do​roż​ka​rzy – na te​mat pa​sa​że​rów, któ​rzy nie dają na​piw​ków. Oprócz ogól​nych mia​ła oka​zję wy​słu​- chać tak​że uwag o cha​rak​te​rze szcze​gó​ło​wym. Po​in​for​mo​wa​no ją, w jaki spo​sób sta​ła się oso​bą ubo​gą i dla​cze​go ko​lej​ni krew​ni nie mogą w tej chwi​li za​pew​nić jej da​chu nad gło​wą. – Wiem, że czu​jesz się tro​chę nie​swo​jo na myśl, że pój​dziesz na bal, mimo że wciąż je​steś w ża​ło​bie – mó​wi​ła da​lej ciot​ka Par​get​ter. – Ale nie mogę prze​cież dziś wie​czo​rem zo​sta​wić cię sa​mej w domu. Za​drę​cza​ła​byś się smut​ny​mi my​śla​mi. A poza tym na tym balu bę​dzie mnó​stwo ka​wa​le​rów do wzię​cia. I kto wie, może któ​- ryś zwró​ci na cie​bie uwa​gę… A wte​dy… roz​wią​żą się wszyst​kie two​je pro​ble​my… Mary pod​nio​sła gło​wę i otwo​rzy​ła sze​ro​ko oczy. Ciot​ka Par​get​ter mó​wi​ła o mał​- żeń​stwie w taki spo​sób, jak​by było roz​wią​za​niem wszel​kich ko​bie​cych pro​ble​mów. Wzdry​gnę​ła się i spu​ści​ła po​now​nie oczy, za​ci​ska​jąc moc​no usta. Jej mał​żeń​stwo z pew​no​ścią roz​wią​za​ło​by pro​ble​my ciot​ki, któ​ra mimo że nie była za​moż​na, w prze​ci​wień​stwie do in​nych krew​nych przy​ję​ła ją pod dach swe​go nie​wiel​kie​go domu w Blo​oms​bu​ry. I na do​da​tek, jak się te​raz oka​za​ło, po​sta​no​wi​ła ją wy​dać za mąż. – Mu​sisz cho​dzić z pod​nie​sio​ną gło​wą i pa​trzeć na świat śmia​ło – do​ra​dzi​ła jej te​- raz, uj​mu​jąc ją pod bro​dę. – Masz ład​ne oczy. Moje dziew​czę​ta wie​le by dały za ta​- kie rzę​sy jak two​je. I po​win​naś się uśmie​chać. A wte​dy nie bę​dziesz wy​glą​da​ła tak… Od​ra​ża​ją​co? – Nie​przy​stęp​nie – do​koń​czy​ła ciot​ka Par​get​ter. – By​ła​byś cał​kiem ład​na, gdy​byś tyl​ko… Urwa​ła, bo do po​ko​ju wbie​gły obie jej cór​ki, Do​ro​thy i Char​lot​te, go​to​we do wyj​- ścia na bal. Ciot​ka spraw​dzi​ła jesz​cze raz wy​gląd każ​dej z nich, przy​szczyp​nę​ła po​- licz​ki dla wy​wo​ła​nia ru​mień​ców oraz po​pra​wi​ła fal​ban​ki i locz​ki. Na​stęp​nie we

czte​ry wsia​dły do wy​na​ję​te​go po​wo​zu. Przez całą dro​gę do re​zy​den​cji pań​stwa Crim​me​rów, wy​da​ją​cych dzi​siej​szy bal, po​wóz tur​ko​tał nie​mi​ło​sier​nie i pod​ska​ki​wał na ko​cich łbach, a ciot​ka Par​get​ter nie prze​sta​wa​ła mó​wić. Za​pew​ni​ła dziew​czę​ta, że na balu po​ja​wi się mnó​stwo mło​dych ka​wa​le​rów szu​ka​ją​cych kan​dy​da​tek na żony. – Zwłasz​cza pa​nien tak do​brze sko​li​ga​co​nych jak ty, moja dro​ga – do​da​ła, zwra​ca​- jąc się do Mary. – Bo mu​si​cie wie​dzieć, moje ko​cha​ne – mó​wi​ła da​lej, tym ra​zem do có​rek – że papa dro​giej mamy Mary był młod​szym sy​nem naj​młod​szej cór​ki hra​bie​- go Fin​ching​field. Char​lot​te i Do​ro​thy pa​trzy​ły te​raz na Mary sze​ro​ko otwar​ty​mi ocza​mi. Przez cały ostat​ni ty​dzień, od cza​su gdy ku​zyn​ka przy​by​ła do ich domu, my​śla​ły o niej je​dy​nie jako o ubo​giej krew​nej. W żad​nym ra​zie nie przy​pusz​cza​ły, że może być tak do​brze sko​li​ga​co​na, a co za tym idzie, bę​dzie mia​ła spo​re szan​se na ma​try​mo​nial​nym tar​- go​wi​sku. – Ale sko​ro Mary jest spo​krew​nio​na z hra​bią Fin​ching​field, to dla​cze​go nie za​- miesz​ka​ła u nie​go? – za​py​ta​ła Do​ro​thy, młod​sza i ład​niej​sza z sióstr. – Wi​dzi​cie, moje dro​gie, tak to cza​sa​mi w ży​ciu bywa – za​czę​ła wy​ja​śniać ich mat​- ka. – Ktoś nie chce się zgo​dzić na czy​jeś mał​żeń​stwo, ktoś gro​zi ze​rwa​niem sto​sun​- ków, lu​dzie prze​sta​ją ze sobą roz​ma​wiać i na​gle two​rzy się mię​dzy nimi głę​bo​ka prze​paść… Jed​nak​że… my, krew​ni bied​nej mamy Mary, wie​my, ja​kie są na​sze obo​- wiąz​ki wo​bec jej dziec​ka. Nie że​byś nie była już oso​bą do​ro​słą, Mary. Ale… wiesz, co mam na my​śli… Cho​dzi mi o to, że nie mo​żesz cier​pieć za błę​dy two​ich ro​dzi​ców. Mary – któ​ra w chwi​li, gdy ciot​ka wspo​mnia​ła o jej ro​do​wo​dzie i zwią​za​nych z nim szan​sach na zna​le​zie​nie męża, po​czu​ła się ni​czym ra​so​wa klacz – te​raz uspo​ko​iła się nie​co. Do​szła bo​wiem do wnio​sku, że dziś wie​czo​rem ża​den ka​wa​ler do wzię​cia nie za​wró​ci jej w gło​wie. To zna​czy ani dziś, ani ju​tro, ani kie​dy​kol​wiek. Nie jest ty​- pem dziew​czy​ny, któ​rej męż​czyź​ni pra​gną za​wró​cić w gło​wie. Uświa​do​mi​ła so​bie wła​śnie, że wła​ści​wie jej nie za​uwa​ża​ją, co przede wszyst​kim za​wdzię​cza swe​mu zwy​cza​jo​wi usu​wa​nia się w cień, skry​wa​nia się za ple​ca​mi osób bar​dziej łak​ną​cych uwa​gi i to​wa​rzy​stwa płci prze​ciw​nej – tak jak dzi​siaj jej dwie uro​cze ku​zyn​ki. Zgod​nie z tym zwy​cza​jem tego wie​czo​ru, za​raz po wej​ściu do sali ba​lo​wej, wy​bra​- ła so​bie krze​sło sto​ją​ce nie​co z tyłu, za ciot​ką i obie​ma ku​zyn​ka​mi. Na​stęp​nie prze​- su​nę​ła je odro​bi​nę, tak by się zna​leźć za ro​sną​cą w du​żej do​ni​cy pal​mą i skryć się za jej li​ść​mi. Z tego miej​sca, nie​wi​docz​na dla więk​szo​ści obec​nych w sali, mo​gła swo​bod​nie ob​ser​wo​wać głów​ne wej​ście i wle​wa​ją​cy się do środ​ka barw​ny i oży​wio​- ny tłum wspa​nia​le przy​odzia​nych go​ści. Dot​ty i Lot​ty ob​ser​wo​wa​ły go​ści z rów​ną jak ona cie​ka​wo​ścią, za​sła​nia​jąc się wa​chla​rza​mi i wy​mie​nia​jąc szep​tem uwa​gi na te​mat su​kien i klej​no​tów dam oraz syl​we​tek, po​sta​wy i ma​jąt​ków dżen​tel​me​nów. – Spójrz, Dot​ty, jest pan Mor​gan – wy​rwa​ło się w pew​nej chwi​li Lot​ty. – Nie są​dzi​- łam, że go tu​taj dziś zo​ba​czy​my. Z fak​tu, że jej ku​zyn​ka za​re​ago​wa​ła tak en​tu​zja​stycz​nie, a tak​że z tego, że obie z sio​strą jak na ko​men​dę usia​dły pro​sto i za​czę​ły w za​wrot​nym tem​pie po​ru​szać wa​- chla​rza​mi, Mary wy​wnio​sko​wa​ła, że ka​wa​ler, o któ​rym mowa, musi we​dle ich okre​- śle​nia sta​no​wić „do​brą par​tię”.

– A kim jest ten dru​gi? – za​py​ta​ła przy​ci​szo​nym gło​sem Dot​ty. – To z pew​no​ścią jego przy​ja​ciel. Może z cza​sów szkol​nych, a może póź​niej​szych – szep​nę​ła Lot​ty. – Wi​dzisz, jak pani Crim​mer się do nie​go uśmie​cha? Jak mu po​da​je rękę, jak… trze​po​cze rzę​sa​mi? Trze​po​ta​ły rzę​sa​mi i kry​go​wa​ły się przed nim i inne ko​bie​ty, zwłasz​cza pan​ny na wy​da​niu, gdy wraz z przy​ja​cie​lem prze​cho​dził przez salę. Mary ze swe​go miej​sca za pal​mą wi​dzia​ła to do​brze, po​dob​nie jak to, że jej ku​zyn​ki, w chwi​li gdy dżen​tel​- me​ni się do nich zbli​ży​li, omal nie wy​sko​czy​ły ze skó​ry, pró​bu​jąc przy​cią​gnąć ich uwa​gę. – Do​bry wie​czór, pani. Do​bry wie​czór, pan​no Char​lot​te, wi​tam, pan​no Do​ro​thy – po​wie​dział ten wyż​szy z nich, chu​dy jak tycz​ka i znacz​nie mniej przy​stoj​ny od swe​go ubra​ne​go z nie​dba​łą ele​gan​cją kom​pa​na. Więc to taki czło​wiek spra​wia, że moje ku​zyn​ki pra​wie wy​ska​ku​ją ze skó​ry? – zdzi​wi​ła się w my​śli Mary. Musi być bar​dzo bo​ga​ty, bo prze​cież nie moż​na po​wie​- dzieć, by mę​ska uro​da sta​no​wi​ła jego moc​ną stro​nę. Tak, nie jest przy​stoj​ny. Ina​czej niż jego to​wa​rzysz. – Po​zwo​lą pa​nie – ode​zwał się zno​wu nie​uro​dzi​wy pan Mor​gan – przed​sta​wić so​- bie mego przy​ja​cie​la. Oto wi​ceh​ra​bia Ha​ve​lock. Dot​ty i Lot​ty jak na ko​men​dę od​wró​ci​ły rów​no​cze​śnie gło​wy, od​ry​wa​jąc wzrok od czło​wie​ka, któ​re​go uwa​ża​ły za naj​lep​szą par​tię na tej sali. Skie​ro​wa​ły oczy na praw​dzi​we​go, naj​praw​dziw​sze​go para An​glii. Obie wy​pro​sto​wa​ły się, wy​prę​ży​ły pierś, wa​chlu​jąc się w za​wrot​nym tem​pie i w rów​nie za​wrot​nym tem​pie trze​po​cząc rzę​sa​mi. Wi​ceh​ra​bia, na któ​rym ich umie​jęt​ność ro​bie​nia wszyst​kich tych rze​czy na raz, nie uczy​ni​ła żad​ne​go wra​że​nia, ski​nął im krót​ko gło​wą. W na​stęp​nej chwi​li spoj​rzał na sta​ra​ją​cą się po​wstrzy​mać od śmie​chu Mary. – A kim jest owa dama? – za​py​tał. – Och – od​rze​kła ciot​ka Par​get​ter – to… no cóż… to moja dość da​le​ka krew​na. Pan​na Car​pen​ter. Mary, za​wsty​dzo​na, po​kra​śnia​ła. Bo prze​cież nie po​win​na była śmiać się ze swo​- ich ku​zy​nek kry​gu​ją​cych się na wi​dok uty​tu​ło​wa​ne​go mło​de​go czło​wie​ka. Jed​nak nie uznał on jej za​cho​wa​nia za żad​ne prze​wi​nie​nie. Prze​ciw​nie, na wi​dok jej nie​udol​nie skry​wa​ne​go roz​ba​wie​nia z jego twa​rzy znik​nął wy​raz znu​dze​nia i lek​kiej iry​ta​cji, a po​ja​wił się nie​znacz​nie drwią​cy uśmiech, któ​ry mógł świad​czyć o tym, że wi​ceh​ra​- bia ją ro​zu​mie i po​dzie​la jej po​gląd, że obie te pan​ny są ra​czej nie​zbyt mą​dre. W na​stęp​nej chwi​li na jego twa​rzy za​uwa​ży​ła coś jak​by ulgę. Wy​glą​dał ni​czym ktoś, kto zna​lazł wresz​cie to, cze​go szu​kał. – Za​tań​czy pani ze mną, pan​no Car​pen​ter? – Ja? Mary była tak tą pro​po​zy​cją zdu​mio​na, że aż otwo​rzy​ła usta. Za​raz jed​nak po​- spiesz​nie je za​mknę​ła, a po​tem po​krę​ci​ła gło​wą, ni​sko ją spusz​cza​jąc. – N-nie… Ja… ja nie mogę… – Moja sio​strze​ni​ca, mi​lor​dzie, jest, jak pan wi​dzi, w ża​ło​bie – po​spie​szy​ła z wy​ja​- śnie​niem ciot​ka Par​get​ter, wska​zu​jąc ge​stem dło​ni ciem​ną pro​stą suk​nię Mary. – Na​praw​dę?

Ton gło​su wi​ceh​ra​bie​go spra​wił, że Mary pod​nio​sła wzrok. Brzmiał bo​wiem tak, jak​by… Ale nie, to nie​moż​li​we, po​my​śla​ła, to był​by wprost ab​surd. Ten czło​wiek nie może się prze​cież cie​szyć z tego, że je​stem w ża​ło​bie… Zresz​tą już te​raz pa​trzy na mnie z wy​ra​zem współ​czu​cia na twa​rzy. – Może za​tem – po​wie​dział to​nem na​der uprzej​mym i mi​łym – ze​chce pani to​wa​- rzy​szyć mi póź​niej przy sto​le? – Och… no cóż… ja… Wy​raz jego oczu spra​wił, że za​bra​kło jej słów. Wpa​try​wał się w nią z ta​kim sku​- pie​niem i in​ten​syw​no​ścią, jak​by chciał po​znać wszyst​kie jej se​kre​ty. I jak​by nic go od tego nie mo​gło po​wstrzy​mać. Po​czu​ła się bar​dzo nie​swo​jo, jed​nak w chwi​li, gdy już mia​ła mu od​mó​wić, ciot​ka przy​ję​ła za nią jego za​pro​sze​nie. – Mary bę​dzie za​szczy​co​na. Praw​da, ko​cha​nie? – za​py​ta​ła, trą​ca​jąc ją zło​żo​nym wa​chla​rzem, chcąc wy​do​być z niej wła​ści​wą od​po​wiedź. Gdy Mary wciąż mil​cza​ła, wi​ceh​ra​bia uśmiech​nął się zno​wu i zwró​cił się do jej ku​zy​nek: – A tym​cza​sem – po​wie​dział z za​ska​ku​ją​cym en​tu​zja​zmem – może któ​raś z pań zli​- tu​je się nad nie​zna​jo​mym i z nim za​tań​czy? Za​nim sio​stry zdą​ży​ły zde​cy​do​wać, któ​ra go za​gar​nie dla sie​bie, pan Mor​gan po​- dał ra​mię Char​lot​te. Na​stęp​nie obie pary od​da​li​ły się, od​pro​wa​dza​ne wzro​kiem przez Mary, któ​ra z wes​tchnie​niem ulgi za​czę​ła się uspo​ka​jać. Jej spo​kój nie trwał jed​nak dłu​go. Zbu​rzy​ła go ciot​ka Par​get​ter, mó​wiąc przy​ci​- szo​nym gło​sem: – Są​dzę, moja dro​ga, że do​ko​na​łaś pod​bo​ju. Wy​glą​da bo​wiem na to, że lord Ha​ve​- lock bar​dzo się tobą za​in​te​re​so​wał. – Nie ro​zu​miem dla​cze​go – od​rze​kła na to Mary. Scho​wa​ła się prze​cież za pal​mą, wło​ży​ła pro​stą, skrom​ną suk​nię, jest bla​da i nie chcia​ła z nim za​tań​czyć. – Może po​- trzeb​ne mu oku​la​ry – mó​wi​ła da​lej. – Bo… tyl​ko tak to moż​na wy​tłu​ma​czyć. – Non​sens! Do​sko​na​le wie, że je​steś do​brze uro​dzo​na. Moje dziew​czę​ta, choć ład​niej​sze od cie​bie – wtrą​ci​ła ciot​ka bez ogró​dek – nie po​tra​fi​ły​by ob​ra​cać się w jego świe​cie. – No cóż, ja też tego nie po​tra​fię – od​rze​kła Mary. – Ni​g​dy wła​ści​wie do tego świa​ta nie na​le​ża​łam. – To praw​da, ale two​ja mat​ka była znacz​nie ode mnie wy​twor​niej​sza. A twój oj​- ciec… no, je​stem pew​na, że do​pil​no​wał, aby wpo​ić ci ma​nie​ry damy. – No tak – przy​zna​ła Mary po​tul​nie, choć w środ​ku na wzmian​kę o ojcu cała się skrę​ca​ła. – Papa był dla mnie bar​dzo su​ro​wy. I… na​praw​dę miał zde​cy​do​wa​ny po​- gląd na to, jak po​win​na się za​cho​wy​wać dama. Tak. Oj​ciec miał zde​cy​do​wa​ne po​glą​dy w róż​nych spra​wach. I zde​cy​do​wa​ny spo​- sób ich na​rzu​ca​nia za​rów​no jej, jak i jej mat​ce. Za po​mo​cą krzy​ków prze​ry​wa​nych chwi​la​mi zło​wro​giej, peł​nej na​pię​cia ci​szy – gdy był trzeź​wy; a gdy nie był – uży​wał też pię​ści i kop​nia​ków. Ale z tego Mary nie zwie​rzy​ła​by się ni​ko​mu. – Ja, cio​ciu – ode​zwa​ła się te​raz nie​co drżą​cym gło​sem – na​praw​dę nie chcę, żeby taki ogrom​nie atrak​cyj​ny ka​wa​ler wo​lał mnie od któ​rejś z mo​ich ku​zy​nek. Zwłasz​- cza że… jak mi się zda​je… im obu bar​dzo na jego wzglę​dach za​le​ży. – No cóż, ogrom​nie to szla​chet​ne z two​jej stro​ny. Ale fak​ty są ta​kie, że on za​uwa​-

żył tyl​ko cie​bie. Poza tym dla każ​dej z mo​ich dziew​cząt lep​szy był​by pan Mor​gan, któ​ry po​cho​dzi z bliż​szej nam sfe​ry, choć jest tak ba​jecz​nie bo​ga​ty. Lot​ty i Dot​ty zda​wa​ły się być tego sa​me​go zda​nia. Ta pierw​sza, tań​cząc z nim, znaj​do​wa​ła się w siód​mym nie​bie, a jej sio​stra, gdy wi​ceh​ra​bia od​wró​co​ny ty​łem nie mógł tego wi​dzieć, spo​glą​da​ła na pana Mor​ga​na nie​śmia​ło i za​lot​nie. Mary zmarsz​czy​ła brwi. Jak to moż​li​we, my​śla​ła, że one wolą tę chu​dą tycz​kę od tak uro​cze​go, przy​stoj​ne​go wi​ceh​ra​bie​go? Któ​re​mu na do​da​tek nie brak po​czu​cia hu​mo​ru. Świad​czył o tym wy​raz, któ​ry przy​bra​ły jego orze​cho​we oczy w chwi​li, gdy mnie przy​ła​pał na tym, że się śmie​ję z mo​ich nie​mą​drych ku​zy​nek… Jed​nak​że, my​śla​ła da​lej, jest rze​czą po​wszech​nie wia​do​mą, że lor​do​wie by​wa​ją bied​ni jak mysz ko​ściel​na. Je​że​li i ten kle​pie bie​dę, to z pew​no​ścią chce się oże​nić z pan​ną bo​ga​tą z domu. To ozna​cza, że żad​na z mo​ich ku​zy​nek nie bu​dzi jego za​in​- te​re​so​wa​nia. Pan Mor​gan na​to​miast jest bo​ga​ty i bez wąt​pie​nia to czy​ni go w ich oczach tak bar​dzo atrak​cyj​nym. Nie mia​ła za​mia​ru osą​dzać ku​zy​nek ani tym bar​dziej kry​ty​ko​wać. Prze​cież mo​gły pro​te​sto​wać, gdy mat​ka oznaj​mi​ła im, że mu​szą przy​jąć Mary na trze​cią lo​ka​tor​kę ich wspól​ne​go po​ko​ju. One jed​nak nie sprze​ci​wi​ły się, tyl​ko ze współ​czu​ciem zro​bi​ły jej miej​sce i szyb​ko opróż​ni​ły jed​ną z szu​flad, by mia​ła gdzie umie​ścić swo​je rze​czy. I Mary za​miesz​ka​ła z nimi, a po​tem, chcąc się od​wdzię​czyć za​rów​no im, jak i ciot​- ce, sta​ra​ła się być po​ży​tecz​na i po​ma​gać we wszel​kich pra​cach do​mo​wych, jak tyl​- ko mo​gła. Przy​kła​da​ła się do tego bar​dzo i aż do dzi​siej​sze​go wie​czo​ru są​dzi​ła, że zna​la​zła dla sie​bie nowy dom. Jed​nak​że dziś oka​za​ło się, że tak nie jest. Wy​szło na jaw, że ciot​ka Par​get​ter, choć życz​liw​sza niż po​zo​sta​li krew​ni, nie za​mie​rza go​ścić jej u sie​bie w nie​skoń​czo​- ność. I dla​te​go chce wy​dać ją szyb​ko za mąż. Ale Mary, choć jest ubo​gą sie​ro​tą, nie za​mie​rza po​tul​nie się na to zgo​dzić. Plan ciot​ki, mimo że zro​dzo​ny z czy​stej życz​li​wo​ści, zde​cy​do​wa​nie jej nie od​po​wia​da. Jej zda​niem bo​wiem mał​żeń​stwo nie jest szczy​tem am​bi​cji ko​bie​ty, któ​ra tak jak ona po​tra​fi i chce sa​mo​dziel​nie na sie​bie za​pra​co​wać. Dla​te​go, my​śla​ła da​lej, ju​tro z sa​me​go rana udam się do mia​sta, by po​szu​kać naj​- bliż​szej agen​cji po​śred​nic​twa pra​cy, dzię​ki któ​rej będę mo​gła zna​leźć so​bie ja​kieś za​ję​cie. Wszyst​kie te my​śli tak ją po​chło​nę​ły, że nie za​uwa​ży​ła, kie​dy tań​ce się skoń​czy​ły, a tłum go​ści za​czął kie​ro​wać się ku ja​dal​ni. Z za​my​śle​nia wy​rwał ją do​pie​ro wi​ceh​- ra​bia Ha​ve​lock, któ​ry, od​su​nąw​szy z uśmie​chem liść pal​my, po​dał jej ra​mię. – Ma pani ocho​tę coś zjeść? – za​gad​nął. – Bo ja po tych tań​cach czu​ję po​tęż​ny ape​tyt. Jak twier​dził, miał nie lada ape​tyt, ale – w prze​ci​wień​stwie do jej ku​zy​nek, któ​re zdy​sza​ne szyb​ko wa​chlo​wa​ły się, i pana Mor​ga​na, któ​ry ocie​rał chu​s​tecz​ką pot z czo​ła – wca​le nie wy​glą​dał na zmę​czo​ne​go. To świad​czy​ło o jego fi​zycz​nej spraw​- no​ści. Za​wdzię​czał ją za​pew​ne za​mi​ło​wa​niu do bok​su, szer​mier​ki i jaz​dy kon​nej, jak to ary​sto​kra​ta. Tak, był wy​spor​to​wa​ny, a do​wo​dził tego fakt, że wy​czu​wa​ła twar​de jak stal mię​śnie jego przed​ra​mie​nia, kie​dy wspar​ła na nim dłoń. – Mam na​dzie​ję, że wszy​scy ci lu​dzie idą w stro​nę sto​łów – po​wie​dział, wy​ry​wa​jąc ją z za​my​śle​nia. Za​ru​mie​ni​ła się.

– Są​dzę… hm… są​dzę, że tak – od​rze​kła, na próż​no szu​ka​jąc w my​ślach cze​goś, co mo​gła​by do​dać dla pod​trzy​ma​nia kon​wer​sa​cji. – Nie bywa pani czę​sto w tym domu…? Po​krę​ci​ła prze​czą​co gło​wą. – Je​stem w Lon​dy​nie do​pie​ro od kil​ku dni. Nie znam tu ni​ko​go. – Prócz damy, z któ​rą tu pani przy​by​ła. Pani… cio​ci, je​śli do​brze pa​mię​tam? Mary zno​wu po​krę​ci​ła gło​wą. – Nie zna​łam jej aż do chwi​li, gdy po​ja​wi​łam się na jej pro​gu z li​stem po​le​ca​ją​cym od mo​je​go praw​ni​ka. I, je​że​li mam być szcze​ra, to… Prze​rwa​ła na​gle zdu​mio​na tym, że chce wta​jem​ni​czać w tak oso​bi​ste szcze​gó​ły zu​peł​nie ob​ce​go czło​wie​ka. Czy dzie​je się tak dla​te​go, że przy​po​mi​na mi ko​le​gów bra​ta? – za​py​ty​wa​ła w du​chu samą sie​bie. Czy może dla​te​go że przed​tem spoj​rzał na mnie tak, jak​by moje spra​wy na​praw​dę go ob​cho​dzi​ły? Ale prze​cież to… to jest po pro​stu ża​ło​sne. Wy​cho​dzi na to, że jed​no spoj​rze​nie, je​den uśmiech, jed​no do​tknię​cie dło​ni wy​star​czy​ły, że​bym sta​ła się go​to​wa zwie​rzać ob​ce​mu męż​czyź​nie. Czyż​by dla​te​go że on jest taki przy​stoj​ny? To jed​nak ozna​cza​- ło​by, że je​stem tak samo po​dat​na na mę​skie wdzię​ki jak moje głu​piut​kie ku​zyn​ki, z któ​rych się nie​daw​no śmia​łam. A nie​raz prze​cież przy​się​ga​łam so​bie, że ni​g​dy nie po​zwo​lę, by mę​ska uro​da wpły​wa​ła na moje my​śle​nie! – Chcia​ła pani po​wie​dzieć, że nie ma już wła​ści​wie bli​skiej ro​dzi​ny? Nie po​tra​fi​ła so​bie przy​po​mnieć, co chcia​ła po​wie​dzieć. Ani ja​kie pa​dło py​ta​nie. Gdy za​ru​mie​nio​na mil​cza​ła, szu​ka​jąc w my​ślach ja​kichś słów, on mó​wił da​lej: – Pani cio​cia… czy kim​kol​wiek owa dama jest dla pani… wy​ja​śni​ła, że jest pani w ża​ło​bie. Czy… to ża​ło​ba po kimś bar​dzo bli​skim? – Po mat​ce – od​rze​kła. – Mama była je​dy​ną oso​bą, któ​ra mi zo​sta​ła. Choć znaj​do​wa​ła się w sali ba​lo​wej w to​wa​rzy​stwie naja​trak​cyj​niej​sze​go ka​wa​le​- ra, wśród mnó​stwa lu​dzi, była na świe​cie zu​peł​nie sama. Bez środ​ków do ży​cia, zda​na na ła​skę da​le​kich krew​nych. – To wspa… – za​czął i prze​rwał, po​kle​pu​jąc lek​ko jej dłoń. – To zna​czy: to okrop​- ne. Dla pani. Pro​szę mi wy​ba​czyć. Znaj​do​wa​li się już w drzwiach ja​dal​ni, a ona, wi​dząc wspa​nia​le na​kry​te i ude​ko​ro​- wa​ne sto​ły, prze​ra​zi​ła się na myśl, że nie zna żad​nych ze znaj​du​ją​cych się na nich po​traw. – Pro​szę się nie mar​twić – rzekł wi​ceh​ra​bia, wi​dząc, jak jest spło​szo​na. – Do​pil​nu​- ję, by po po​sił​ku wró​ci​ła pani bez​piecz​nie do cio​ci. Fakt, że za​uwa​żył jej zmie​sza​nie i do​my​ślił się, że z dala od ciot​ki czu​je się nie​- pew​nie, wpra​wił ją w zdu​mie​nie. Prze​cież jej ży​cio​we do​świad​cze​nie do​wo​dzi​ło, że więk​szość męż​czyzn nie się​ga wzro​kiem poza czu​bek wła​sne​go nosa. Mu​siał też za​uwa​żyć, że pa​trzy z oba​wą na je​dze​nie, bo gdy pro​po​no​wał jej ko​lej​- ne po​tra​wy, ob​ja​śniał tak​tow​nie, z cze​go są przy​rzą​dzo​ne, py​ta​jąc, czy lubi głów​ne ich skład​ni​ki. Gdy jej ta​lerz był już pe​łen, po​dob​nie jak ta​le​rze in​nych bie​siad​ni​ków, na​oko​ło za​- pa​no​wał gwar. Po​to​czy​ły się lek​kie, nie​zo​bo​wią​zu​ją​ce roz​mo​wy. Gwa​rzy​li wszy​scy – prócz nich dwoj​ga. Mię​dzy nimi za​pa​no​wa​ła nie​zręcz​na ci​sza, któ​ra prze​dłu​ża​ła się w nie​skoń​czo​ność. Mary za nic nie po​tra​fi​ła wy​my​ślić te​ma​tu

mo​gą​ce​go za​in​te​re​so​wać sa​me​go wi​ceh​ra​bie​go i gorz​ko po​ża​ło​wa​ła, że nie ma przy niej ciot​ki, a na​wet ku​zy​nek, któ​re z pew​no​ścią po​tra​fi​ły​by za​ba​wić go roz​mo​- wą. W pew​nej chwi​li wi​ceh​ra​bia od​chrząk​nął i zwró​cił się do niej uprzej​mie. – Czy pani…? – za​czął, ale na​gle prze​rwał. Od​chrząk​nął po raz dru​gi, upił wina z kie​lisz​ka i za​czął od po​cząt​ku: – Za​sta​na​wiam się, czy pani lubi miesz​kać w mie​ście, czy może woli prze​by​wać na wsi. Cho​ciaż… – do​dał po​spiesz​nie – …za​pew​ne po​wi​nie​nem naj​pierw za​py​tać, gdzie pani miesz​ka​ła przed przy​jaz​dem do Lon​dy​nu. – Miesz​ka​łam w Por​ts​mouth – od​rze​kła, za​do​wo​lo​na, że py​ta​nie jest pro​ste, a od​- po​wiedź nie wy​ma​ga ła​ma​nia so​bie gło​wy. – W Lon​dy​nie je​stem tak krót​ko, że wła​- ści​wie nie zdą​ży​łam wy​ro​bić so​bie opi​nii. – Ale… czy mia​ła​by pani coś prze​ciw​ko za​miesz​ka​niu na wsi? – Nie po​tra​fię od​po​wie​dzieć na to py​ta​nie – od​par​ła, marsz​cząc brwi. – Za​wsze miesz​ka​łam w mie​ście. Ach, co z niej za idiot​ka! Po​win​na była prze​cież po​rów​nać spo​koj​ny port do tęt​nią​- ce​go ży​ciem Lon​dy​nu i po​wie​dzieć, że bra​ku​je jej szu​mu mo​rza. Albo jesz​cze le​piej: za​py​tać jego, co woli. Prze​cież męż​czyź​ni tak bar​dzo lu​bią mó​wić o so​bie… Tym​- cza​sem spra​wi​ła, że roz​mo​wa po​now​nie utknę​ła w mar​twym punk​cie. Wró​ci​li do je​dze​nia i nic nie mó​wi​li przez parę ko​lej​nych mi​nut, do​pó​ki wi​ceh​ra​bia nie zde​cy​do​wał się po​now​nie ode​zwać. – Czy lubi pani dzie​ci? – Tak. Wła​ści​wie tak – od​po​wie​dzia​ła, nie ma​jąc po​ję​cia, dla​cze​go on chce to wie​- dzieć, po czym, na​uczo​na po​przed​nim do​świad​cze​niem, po​sta​no​wi​ła dać mu szan​sę i za​chę​cić, by mó​wił o so​bie. – A dla​cze​go pan pyta? – Och, wła​ści​wie to… bez po​wo​du – od​parł lek​kim to​nem, choć ru​mie​niec na jego twa​rzy zdra​dzał, że jest zmie​sza​ny. – Za​py​ta​łem tak po pro​stu… dla pod​trzy​ma​nia roz​mo​wy – wy​ja​śnił, się​ga​jąc po kie​li​szek z wi​nem, po czym, ści​ska​jąc ner​wo​wo jego nóż​kę, za​py​tał: – O czym wła​ści​wie lu​dzie roz​ma​wia​ją w ta​kich oko​licz​no​- ściach? Ku swo​je​mu za​sko​cze​niu Mary po raz pierw​szy w ży​ciu po​czu​ła, że współ​czu​je męż​czyź​nie. Ten czło​wiek, po​my​śla​ła, przy​szedł tu, by się do​brze ba​wić, a tym​cza​- sem zo​stał ska​za​ny na to​wa​rzy​stwo naj​głup​szej, naj​nud​niej​szej pod słoń​cem ko​bie​- ty, któ​ra upo​rczy​wie nie da​wa​ła się wcią​gnąć w roz​mo​wę. – Są​dzę – za​czę​ła, chcąc od​ku​pić swą winę – że go​ściom, któ​rzy sie​dzą przy tam​- tym sto​le, przy​cho​dzi to ła​twiej niż nam. To zna​czy… mam na my​śli to… że oni chy​- ba już się zna​ją. Ro​zej​rzał się na to do​oko​ła, po​pa​trzył na wszyst​kie mło​de trze​po​czą​ce rzę​sa​mi, kry​gu​ją​ce się i usi​łu​ją​ce ocza​ro​wać swych to​wa​rzy​szy ko​bie​ty, po czym prze​niósł po​now​nie wzrok na nią. – No cóż – po​wie​dział z cza​ru​ją​cym uśmie​chem – bę​dzie​my więc mu​sie​li się bli​żej po​znać, nie​praw​daż? O Boże! Czyż​by za​mie​rzał za​dać mi te​raz całą se​rię oso​bi​stych py​tań? – za​sta​no​- wi​ła się z nie​po​ko​jem. A może spo​dzie​wał się, że za​cznę pro​wa​dzić dow​cip​ną kon​- wer​sa​cję albo flirt, jak inne ko​bie​ty? Oto ja​kie skut​ki mogą mieć sta​ra​nia o pod​trzy​-

ma​nie kon​wer​sa​cji z męż​czy​zną. Wy​szło bo​wiem na to, że wi​ceh​ra​bia są​dzi, że ją in​te​re​su​je za​war​cie z nim bliż​szej zna​jo​mo​ści. – Co… – spy​tał na​gle – …co pani są​dzi o ko​mi​niar​czy​kach? – Słu​cham? O ko​mi​niar​czy​kach? – Tak. O ma​łych chłop​cach czysz​czą​cych ko​mi​ny. Mary na​gle uświa​do​mi​ła so​bie, że wi​ceh​ra​bia, wy​po​wia​da​jąc tak nie​spo​dzie​wa​nie dziw​ne rze​czy, czer​wie​nie​jąc i plą​cząc się w roz​mo​wie, przy​po​mi​na jej bra​ta, gdy ten był zmu​szo​ny pro​wa​dzić kon​wer​sa​cję z obcą mło​dą damą. Tak, wi​ceh​ra​bia, po​- dob​nie jak jej brat, sta​rał się, jak mógł, jed​nak za nic nie po​tra​fił po​czuć się swo​- bod​nie w dam​skim to​wa​rzy​stwie. Sie​dział te​raz, czer​wo​ny na twa​rzy, ze wzro​kiem wbi​tym w ta​lerz, za​wsty​dzo​ny tym, że po​ru​szył cał​kiem nie​od​po​wied​ni te​mat. A Mary po​now​nie po​czu​ła, że… pra​gnie mu uła​twić wyj​ście z tej że​nu​ją​cej sy​tu​- acji. Tak bar​dzo się sta​rał, za​da​wał so​bie trud… zu​peł​nie ina​czej niż wszy​scy męż​- czyź​ni, któ​rych do​tych​czas spo​ty​ka​ła. – Wpusz​cza​nie ma​łych chłop​ców do ko​mi​nów – po​wie​dzia​ła – to okrut​ny zwy​czaj. Wiem, że ko​mi​ny trze​ba czy​ścić, ale z pew​no​ścią mógł​by się zna​leźć ja​kiś bar​dziej hu​ma​ni​tar​ny spo​sób. Sły​sza​łam, że ist​nie​ją do tego celu spe​cjal​ne urzą​dze​nia. – Urzą​dze​nia? – po​wtó​rzył. – Na​praw​dę? Ni​g​dy o tym nie sły​sza​łem. – Och. Ale… wła​ści​wie… dla​cze​go za​dał mi pan ta​kie py​ta​nie? Zmarsz​czył brwi jak​by w gry​ma​sie iry​ta​cji. – Prze​pra​szam, bar​dzo prze​pra​szam – po​wie​dzia​ła Mary po​spiesz​nie i spu​ści​ła po​tul​nie gło​wę. Co ją opę​ta​ło, żeby go o to py​tać? Czyż​by za​po​mnia​ła, jak re​ago​wał oj​ciec, gdy mat​ka od​wa​ży​ła się za​kwe​stio​no​wać jego zda​nie? Choć​by to był naj​więk​szy non​- sens… Po​now​nie za​pa​dło nie​zręcz​ne mil​cze​nie. Gdy trwa​ło już do​brych kil​ka chwil, Mary spoj​rza​ła bo​jaź​li​wie na wi​ceh​ra​bie​go i prze​ko​na​ła się, że sie​dzi z za​ło​żo​ny​mi na pier​si rę​ka​mi i wzro​kiem wbi​tym w ta​lerz. Tak jak​by chciał nim ci​snąć o pod​ło​gę, a po​tem ze​rwać się na rów​ne nogi i wy​biec z ja​dal​ni. Ogar​nę​ło ją prze​ra​że​nie. Sie​dzia​ła bez ru​chu jak spa​ra​li​żo​wa​na. Spo​wi​ta mgłą. Stra​ci​ła cał​kiem ape​tyt. Zmię​ła w pal​cach ser​wet​kę. Prze​cież on mnie nie może ude​rzyć, po​wie​dzia​ła so​bie. Na​wet jej oj​ciec nie zro​bił ni​g​dy nic tak dra​stycz​ne​go. W każ​dym ra​zie nie przy lu​dziach. Nie, lord Ha​ve​lock jej nie ude​rzy, za​pew​ni​ła się. On ra​czej od​pro​wa​dzi ją do ciot​- ki. Bez sło​wa, w mro​żą​cym krew w ży​łach mil​cze​niu. I ni​g​dy wię​cej nie bę​dzie chciał mieć z nią do czy​nie​nia. Po​ru​szył się na swo​im krze​śle. – To wy​łącz​nie moja wina – po​wie​dział przez za​ci​śnię​te zęby. – Nie po​wi​nie​nem był po​ru​szać przy sto​le ta​kie​go te​ma​tu. Nie wiem, co we mnie wstą​pi​ło. Mgła z prze​szło​ści roz​stą​pi​ła się. Mary z ulgą od​wró​ci​ła gło​wę i spoj​rza​ła na wi​- ceh​ra​bie​go. – Wi​dzi pani, pan​no Car​pen​ter, ja… je​stem po pro​stu nie​przy​zwy​cza​jo​ny do roz​- ma​wia​nia z… da​ma​mi. Boże mi​ło​sier​ny! On, męż​czy​zna, nie tyl​ko się tłu​ma​czył, ale tak​że przy​znał do błę​du.

– Ja… ja tak​że nie bar​dzo to po​tra​fię. To zna​czy… umiem roz​ma​wiać z da​ma​mi. Ale cał​kiem nie po​tra​fię pro​wa​dzić roz​mo​wy z oso​ba​mi prze​ciw​nej… Prze​rwa​ła w samą porę. O mały włos nie wy​po​wie​dzia​ła sło​wa, któ​re by​ło​by więk​szym faux pas niż wspo​mi​na​nie o cięż​kim lo​sie ko​mi​niar​czy​ków. Twarz Ha​ve​loc​ka roz​ja​śnił uśmiech, któ​ry świad​czył o tym, że do​brze wie​dział, przed ja​kim sło​wem umil​kła. Spoj​rzał na nią tak, że całe jej cia​ło ogar​nął żar pul​su​ją​cej ko​bie​co​ści.

ROZDZIAŁ TRZECI – A więc zna​la​złeś swo​ją sza​rą mysz​kę – za​uwa​żył Mor​gan, gdy wy​cho​dzi​li na ciem​ną uli​cę. – Zna​la​złem mło​dą damę, któ​ra wy​da​je się speł​niać więk​szość mo​ich wy​ma​gań – po​pra​wił go cierp​ko Ha​ve​lock. Wprost nie mógł uwie​rzyć we wła​sne szczę​ście, gdy nie​śmia​łe stwo​rze​nie, któ​re z ta​kim tru​dem wy​wa​bił zza pal​my, oka​za​ło się sie​ro​tą. – Je​dy​ny pro​blem po​le​ga na tym – do​dał z miną na​chmu​rzo​ną – że te ce​chy, któ​re tak bar​dzo mi się w niej po​do​ba​ją, spra​wia​ją, że tak pie​kiel​nie trud​no jest po​znać jej praw​dzi​wy cha​rak​ter. – Jak to? – Ano tak, że nie mo​głem jej skło​nić do tego, żeby wy​po​wie​dzia​ła na​raz wię​cej niż tyl​ko kil​ka słów. Strasz​nie się na​mę​czy​łem, pod​trzy​mu​jąc roz​mo​wę. – No cóż – od​rzekł Mor​gan, gdy skrę​ca​li już w stro​nę klu​bu. – Każ​da z jej dwóch ku​zy​nek z ra​do​ścią przy​ję​ła​by two​je oświad​czy​ny. Kon​wer​sa​cja z nimi z pew​no​ścią wy​ma​ga​ła​by od cie​bie znacz​nie mniej wy​sił​ku. A ja mogę cię za​pew​nić, że to do​bre dziew​czy​ny. – O nie, dzię​ki – po​wie​dział sta​now​czo Ha​ve​lock, przy​po​mi​na​jąc so​bie, jak obie sio​stry za​czę​ły się kry​go​wać, gdy usły​sza​ły, że nosi ty​tuł wi​ceh​ra​bie​go. – Wolę pan​- nę Car​pen​ter. – Świet​nie – wzru​szył ra​mio​na​mi Mor​gan. – Może za​tem ju​tro, gdy zło​ży​my im wi​- zy​tę, zdo​łasz się o niej do​wie​dzieć cze​goś wię​cej. – Może – od​rzekł Ha​ve​lock, gorz​ko ża​łu​jąc, że do​tych​czas tak sta​ran​nie pró​bo​wał uni​kać bliż​szych zna​jo​mo​ści z ko​bie​ta​mi. Za każ​dym ra​zem, gdy ja​kaś dama za​czy​- na​ła da​wać do zro​zu​mie​nia, że da​rzy go uczu​ciem, zry​wał z nią kon​tak​ty. Są​dził, że tak bę​dzie dla nie​go bez​piecz​niej. I rze​czy​wi​ście było, bo​wiem ni​g​dy się nie za​ko​- chał. Pro​blem po​le​gał na tym, że przez to nie przy​go​to​wał się do naj​waż​niej​sze​go ży​- cio​we​go za​da​nia. – Dzień do​bry, mi​lor​dzie – przy​wi​ta​ła go pani Par​get​ter to​nem peł​nym en​tu​zja​- zmu. Ha​ve​lock zło​żył przed nią wy​twor​ny ukłon i za​raz zo​rien​to​wał się, że ku​zyn​ki pan​ny Car​pen​ter, któ​rych imion nie za​pa​mię​tał, zaj​mu​ją w sa​lo​nie stra​te​gicz​ne po​- zy​cje na dwóch od​dziel​nych so​fach, ocze​ku​jąc, że on i Mor​gan usią​dą koło nich. Pan​na Car​pen​ter na​to​miast sie​dzia​ła na krze​śle przy oknie, spra​wia​jąc wra​że​nie, że bar​dzo chce się ukryć za za​sło​na​mi. Mor​gan usiadł na​tych​miast koło młod​szej z sióstr, on sam za​tem nie miał wyj​ścia – za​jął miej​sce obok star​szej. – Mamy na​dzie​ję, pro​szę pani – zwró​cił się Mor​gan do go​spo​dy​ni, gdy już po​da​no

her​ba​tę i cia​stecz​ka – że po​zwo​li nam pani ju​tro wyjść ze swo​imi ślicz​ny​mi cór​ka​- mi… Sio​stry spoj​rza​ły po so​bie, po czym jak na ko​men​dę od​wró​ci​ły gło​wy w stro​nę okna, gdzie sie​dzia​ła Mary. – Oczy​wi​ście, pan​no Car​pen​ter, za​pra​sza​my tak​że i pa​nią – do​dał po​spiesz​nie Ha​- ve​lock, za​uwa​ża​jąc w du​chu, że jego kom​pan miał ra​cję, gdy mó​wił, że to do​bre dziew​czy​ny. Oto oka​zy​wa​ło się, że choć tak bar​dzo za​le​ży im na zro​bie​niu do​brej par​tii, nie za​po​mi​na​ją o ku​zyn​ce. – Och nie – od​rze​kła pan​na Car​pen​ter, ru​mie​niąc się po ko​rzon​ki wło​sów. – Na​- praw​dę, nie… ja nie są​dzę… – Non​sens, Mary – włą​czy​ła się na​tych​miast ciot​ka. – Świe​że po​wie​trze do​brze ci zro​bi. Pan​na Car​pen​ter unio​sła brwi z nie​do​wie​rza​niem. Ha​ve​lock, zwa​żyw​szy na to, że za okna​mi lało jak z ce​bra i za​no​si​ło się na trzyd​niów​kę, nie był tym by​naj​mniej zdzi​wio​ny. – Po​nie​waż pora roku nie sprzy​ja prze​jażdż​kom i spa​ce​rom po par​ku – za​uwa​żył z uśmie​chem Mor​gan – pro​po​nu​ję, by​śmy ju​tro całą piąt​ką uda​li się na zwie​dza​nie opac​twa west​min​ster​skie​go. – Ach, świet​nie, świet​nie – za​szcze​bio​ta​ła star​sza, sie​dzą​ca obok Ha​ve​loc​ka sio​- stra, trze​po​cząc rzę​sa​mi w stro​nę Mor​ga​na. – To ta​kie miłe z pana stro​ny. Mary z pew​no​ścią bę​dzie tym za​chwy​co​na. Praw​da, Mary? Jesz​cze nie mia​ła oka​zji po​- znać Lon​dy​nu. Za​nim pan​na Car​pen​ter zdą​ży​ła od​po​wie​dzieć, otwo​rzy​ły się na​gle drzwi i do sa​- lo​nu wpadł kil​ku​let​ni chło​piec, cały ubru​dzo​ny mąką. – Mamo, mamo, mu​sisz przyjść do kuch​ni i zo​ba​czyć! – wo​łał. – Will, ile razy mam ci po​wta​rzać, że​byś nie wpa​dał do sa​lo​nu, kie​dy są go​ście?! – od​rze​kła mu na to pani Par​get​ter, a pan​na Car​pen​ter ze​rwa​ła się z krze​sła i chwy​ci​- ła chłop​ca wpół. Była je​dy​ną z czte​rech obec​nych w sa​lo​nie ko​biet, któ​ra się do nie​go uśmiech​nę​- ła. – Will – po​wie​dzia​ła – je​steś cały w mące. Nie chcesz chy​ba po​bru​dzić ślicz​nych su​kie​nek Dot​ty i Lot​ty? – do​da​ła, nie zwra​ca​jąc uwa​gi na bia​łe smu​gi, któ​re po​ja​wi​ły się na jej wła​snej suk​ni. – No nie – przy​znał mały – ale… wy po pro​stu mu​si​cie to zo​ba​czyć… – Do​brze – od​rze​kła mu Mary, bio​rąc go za uwa​la​ną cia​stem rącz​kę. – Spraw​dzi​- my, co chcia​łeś nam tak pil​nie po​ka​zać, gdy nasi sza​cow​ni go​ście już wyj​dą. Chło​pak zmie​rzył wro​gim wzro​kiem obu ka​wa​le​rów, a tak​że swo​je sio​stry, i ru​szył ku drzwiom. – Dzię​ku​ję ci, Mary – po​wie​dzia​ła pani Par​get​ter. – Ależ dro​biazg – od​rze​kła to​nem, w któ​rym dało się sły​szeć ulgę. – Po​spiesz się, Mary – po​na​gli​ła ją Dot​ty. – Pan Mor​gan i lord Ha​ve​lock już na nas cze​ka​ją, a ty jesz​cze nie wy​bra​łaś ka​pe​lu​sza. Dziew​czę​ta, zde​cy​do​wa​ne wy​glą​dać jak naj​ko​rzyst​niej pod​czas wy​ciecz​ki z tak zna​mie​ni​ty​mi ka​wa​le​ra​mi do wzię​cia, spę​dzi​ły ze​szły wie​czór i więk​szą część dzi​-

siej​sze​go po​ran​ka, szu​ka​jąc wśród swej gar​de​ro​by rze​czy, któ​re moż​na by było po​- ży​czyć Mary. – Brą​zo​wy ak​sa​mit​ny – po​wie​dzia​ła sta​now​czo Lot​ty, wkła​da​jąc Mary ka​pe​lusz na gło​wę. – Ko​lor od​po​wied​ni dla oso​by w ża​ło​bie, ale atła​so​wa róża, któ​ra go ozda​bia, czy​ni twój wy​gląd mniej su​ro​wym. I po​słu​chaj, Mary, oświad​czam ci, że je​że​li jesz​- cze raz po​wiesz, że nie ob​cho​dzi cię, jak wy​glą​dasz, wpad​nę w hi​ste​rię. No cóż, z sio​stra​mi nie było dys​ku​sji. Mary prze​sta​ła pro​te​sto​wać i zre​zy​gno​wa​- na, w brą​zo​wym ka​pe​lu​szu z atła​so​wą różą, po​dą​ży​ła za nimi na dół, gdzie Dot​ty i Lot​ty z rów​nym en​tu​zja​zmem wi​ta​ły już obu dżen​tel​me​nów. En​tu​zjazm w sto​sun​ku do lor​da Ha​ve​loc​ka po​cho​dził stąd, że wczo​raj do​wie​dzia​ły się od pana Par​get​te​ra, że choć nie ma szans na zo​sta​nie hra​bią, to po​sia​da znacz​ny ma​ją​tek. Pod​czas gdy obie jej ku​zyn​ki wpa​dły na tę wieść w za​chwyt i trwa​ły w nim do dziś, Mary za​cho​dzi​ła w gło​wę, co wo​bec tego lord Ha​ve​lock ro​bił na tak nie​po​pu​lar​nej wśród naj​wyż​szych sfer za​ba​wie jak do​rocz​ny bal ad​wen​to​wy u Crim​me​rów. Po​my​- śla​ła o tym w chwi​li, gdy po​dał jej rękę, by po​móc wsiąść do po​wo​zu, a po​tem wpa​- trzy​ła się w nie​go za​in​try​go​wa​na. Czyż​by za​mie​rzał za​jąć się po​li​ty​ką i po​sta​no​wił w związ​ku z tym by​wać wśród swo​ich po​ten​cjal​nych wy​bor​ców, aby po​znać ich po​- glą​dy na róż​ne spra​wy, jak na przy​kład los ko​mi​niar​czy​ków? Ale sko​ro tak, to dla​cze​go zmar​no​wał z nią tyle cza​su, za​miast roz​ma​wiać z męż​- czy​zna​mi, któ​rzy mają pra​wa wy​bor​cze? Mary była tak po​chło​nię​ta tymi my​śla​mi, że nie zda​wa​ła so​bie spra​wy, że wciąż wpa​tru​je się w wi​ceh​ra​bie​go ze zmarsz​czo​ny​mi brwia​mi. Uświa​do​mi​ła to so​bie do​- pie​ro, gdy się do niej uśmiech​nął. Od​wró​ci​ła wte​dy szyb​ko wzrok i wyj​rza​ła przez okien​ko po​wo​zu. Przy​po​mnia​ła so​bie bo​wiem, że po​win​na wy​ko​rzy​stać tę prze​jażdż​kę, aby się zo​rien​to​wać, gdzie znaj​du​je się naj​bliż​sza agen​cja po​śred​nic​twa pra​cy. Choć jed​nak wy​tę​ża​ła wzrok, nie była w sta​nie od​czy​tać na​pi​sów na mo​sięż​nych ta​blicz​kach przy​bi​tych do drzwi mi​ja​nych do​mów. A za​py​tać ku​zy​nek o agen​cję nie​ste​ty nie mo​gła. Wie​dzia​ła, że Lot​ty i Dot​ty nie od​nio​sły​by się ze zro​zu​mie​niem do jej pra​gnie​nia nie​za​leż​no​ści. Nie zro​zu​mia​ły​by, dla​cze​go ona – pan​na, któ​ra po​win​na sku​pić się na szu​ka​niu męża – tak bar​dzo pra​gnie sta​nąć na wła​snych no​gach i wal​czyć o swo​ją sa​mo​dziel​ność. Zresz​tą obie sio​stry były tak za​ję​te ko​kie​to​wa​niem obu ka​wa​le​rów, że nie za​uwa​- ży​ły ani tego, że ona wpa​tru​je się w okien​ko, ani tego, że w chwi​li, gdy cała ich piąt​- ka znaj​do​wa​ła się już we​wnątrz opac​twa, Mary zo​sta​ła z tyłu i cał​kiem za​po​mnia​ła o czwór​ce swo​ich to​wa​rzy​szy. Za​chwy​co​na pięk​nem, któ​re ją ota​cza​ło, pa​trzy​ła z nie​mym za​chwy​tem na ścia​ny i su​fit świą​ty​ni. Dzi​wi​ła się, w jaki spo​sób jej bu​dow​- ni​czo​wie po​tra​fi​li stwo​rzyć z ka​mie​nia coś, co wy​glą​da​ło jak całe akry wy​kroch​ma​- lo​nej ko​ron​ki. – Pan​no Car​pen​ter? Lord Ha​ve​lock stał tuż obok, pa​trząc na nią z za​tro​ska​nym wy​ra​zem twa​rzy, a ona po​my​śla​ła w po​pło​chu, że nie po​win​na była zo​sta​wać z tyłu i odłą​czać się od gru​py. Bo​wiem w ten spo​sób spra​wi​ła wra​że​nie, że chce z nim zo​stać sam na sam. A prze​cież nie to było jej za​mia​rem! – Przy​szło mi na myśl – po​wie​dział lord Ha​ve​lock, za​nim za​czę​ła się uspra​wie​dli​-

wiać – że nie po​stą​pi​li​śmy zbyt tak​tow​nie, za​pra​sza​jąc pa​nią na zwie​dza​nie ta​kie​go miej​sca. Bo prze​cież pani tak nie​daw​no prze​ży​ła wiel​ką stra​tę. Boże ko​cha​ny! On oka​zy​wał wzgląd na ko​bie​ce uczu​cia! Ja​kież to nie​ty​po​we dla męż​czy​zny! – po​my​śla​ła. – Bar​dzo do​brze pa​mię​tam, jak zmar​ła moja mat​ka – mó​wił da​lej, gdy wciąż mil​- cza​ła cał​kiem zszo​ko​wa​na. – Mia​łem wte​dy… no mniej wię​cej tyle lat, ile ten uwa​la​- ny mąką chło​piec, któ​ry wczo​raj… – Ma pan na my​śli Wil​la? – za​py​ta​ła i na​gle uśmiech roz​świe​tlił jej twarz. – No tak… Pani go lubi? – Ło​bu​ziak z nie​go – od​rze​kła ser​decz​nym to​nem. – Jest na​dzie​ją ro​dzi​ny jako je​- dy​ny mę​ski po​to​mek… No i jest oczy​wi​ście strasz​nie roz​piesz​cza​ny… – No tak – po​wie​dział z uśmie​chem, po​da​jąc jej ra​mię. Wspar​ła się na nim i po​my​śla​ła, że gdy​by te​raz ru​szy​li szyb​kim kro​kiem, mo​gli​by z ła​two​ścią do​go​nić jej ku​zyn​ki i pana Mor​ga​na. Pro​blem po​le​gał jed​nak na tym, że on zda​wał się ce​lo​wo po​ru​szać bar​dzo po​wo​li. – Ale wra​ca​jąc do pani stra​ty – mó​wił da​lej – to… mu​szę stwier​dzić, że ja za​raz po śmier​ci mo​jej mat​ki bar​dzo bym nie chciał zwie​dzać miej​sca ta​kie​go jak to… peł​ne​- go sta​rych na​grob​ków. – No tak, ro​zu​miem – od​rze​kła. – Jed​nak to wszyst​ko tu​taj, to… cał​kiem co in​ne​- go. Tu znaj​du​ją się je​dy​nie gro​by na​praw​dę wiel​kich lu​dzi. Więc… róż​ni się to od sta​re​go przy​ko​ściel​ne​go cmen​ta​rzy​ka, na któ​rym leży moja mat​ka. Choć przy​znam, że z po​cząt​ku nie chcia​łam tu przyjść, te​raz… zmie​ni​łam zda​nie… Uśmiech​nął się. – Czy chcia​ła​by pani zo​ba​czyć sta​tuę Szek​spi​ra? – za​py​tał i za​raz do​dał, nie cze​- ka​jąc na jej od​po​wiedź: – Za​pro​wa​dzę tam pa​nią. Chodź​my tędy. – Do​brze – zgo​dzi​ła się. – Chęt​nie ją zo​ba​czę, bo nie​dłu​go nie będę już mo​gła po​- świę​cać cza​su na zwie​dza​nie… Prze​rwa​ła, za​ru​mie​nio​na i onie​śmie​lo​na. Omal nie zdra​dzi​ła, że za​mie​rza miesz​- kać u Par​get​te​rów tyl​ko do chwi​li, gdy znaj​dzie płat​ną po​sa​dę. Co ma w so​bie ten czło​wiek? – za​da​wa​ła so​bie py​ta​nie. Dla​cze​go od​czu​wa po​ku​- sę, by mu się zwie​rzać? Nie znaj​du​jąc na te py​ta​nia od​po​wie​dzi, dała się po​pro​wa​- dzić w stro​nę prze​ciw​ną, niż po​szli pan Mor​gan, Dot​ty i Lot​ty. Idąc z nim, po​sta​no​- wi​ła, dla pod​trzy​ma​nia kon​wer​sa​cji, skie​ro​wać roz​mo​wę na nie​go. Bo prze​cież każ​- dy męż​czy​zna, my​śla​ła, ma ocho​tę opo​wia​dać o so​bie i swo​ich spra​wach. – Mó​wił pan, mi​lor​dzie – pod​ję​ła – że stra​cił pan mat​kę w bar​dzo mło​dym wie​ku. Mu​sia​ło to być dla pana bar​dzo trud​ne do​świad​cze​nie. – Ow​szem… Z tym że mój oj​ciec bar​dzo szyb​ko po​now​nie się oże​nił – od​rzekł lord Ha​ve​lock to​nem peł​nym go​ry​czy. Mary na​tych​miast za​czę​ła ża​ło​wać, że po​ru​szy​ła ten te​mat, bo​wiem nie mia​ła po​- ję​cia, co po​wie​dzieć da​lej. On tak​że nic nie mó​wił, szli więc przez dłuż​szą chwi​lę w mil​cze​niu. Na​stęp​nie, gdy obej​rze​li już sta​tuę Szek​spi​ra, kon​ty​nu​owa​li zwie​dza​- nie. – Pro​szę spoj​rzeć, grób She​ri​da​na! – za​wo​ła​ła w pew​nej chwi​li Mary. – Słu​cham? Mary wska​za​ła na​gro​bek.

– I po​my​śleć, że zo​stał tu po​cho​wa​ny. A tu obok grób Chau​ce​ra! Boże ko​cha​ny! – nie po​sia​da​ła się z za​chwy​tu. Lord Ha​ve​lock pa​trzył na wska​zy​wa​ne przez nią gro​by. Mary od​nio​sła wra​że​nie, że tak na​praw​dę wca​le go one nie in​te​re​su​ją. – Halo! Za​raz! Stop! Chłop​cze! – do​biegł ich na​raz alar​mu​ją​cy głos. Mary od​wró​ci​ła się szyb​ko, zdu​mio​na, że ktoś za​kłó​ca spo​kój świą​ty​ni. Zo​ba​czy​- ła, że pan Mor​gan wy​gra​ża pię​ścią ma​łe​mu ob​dar​tu​so​wi, któ​ry pę​dem bie​gnie w ich stro​nę. W chwi​li gdy ło​bu​ziak zna​lazł się koło nich, lord Ha​ve​lock bły​ska​wicz​nym ru​chem chwy​cił go za koł​nierz i trzy​mał moc​no na od​le​głość ra​mie​nia, nie zwra​ca​jąc uwa​gi na to, że chło​pak wy​ma​chu​je pię​ścia​mi i wierz​ga no​ga​mi. Gdy jed​nak z ust mal​ca po​sy​pał się grad prze​kleństw i obelg, po​trzą​snął nim tak moc​no, że szkrab za​milkł. – Dość tego – po​wie​dział lord Ha​ve​lock su​ro​wym to​nem. – Ta​kich słów nie wol​no uży​wać przy da​mach. A tym bar​dziej w ko​ście​le. Prze​pra​szam za nie​go, pan​no Car​- pen​ter – do​dał, zwra​ca​jąc się do Mary. Mary już mia​ła od​po​wie​dzieć, że znacz​nie gor​sze sło​wa sły​sza​ła nie​raz z ust wła​- sne​go ojca, jed​nak prze​rwał jej pan Mor​gan, któ​ry wła​śnie nad​biegł. – Co się sta​ło, Mor​gan? – za​py​tał go lord Ha​ve​lock, wi​dząc jego wzbu​rze​nie. – Ten mały… urwis ukradł mi port​fel – wark​nął Mor​gan i za​czął prze​szu​ki​wać kie​- sze​nie szar​pią​ce​go się chło​pa​ka. W chwi​li gdy od​zy​skał swo​ją wła​sność, nad​bie​gły Dot​ty i Lot​ty, a za​raz po​tem po​- ja​wił się za​kry​stian, któ​ry chwy​cił chłop​ca za prze​gub i oznaj​mił, że do​pil​nu​je, by za​ję​ły się nim od​po​wied​nie wła​dze. – Za​pew​niam pana, sir – zwró​cił się do pana Mor​ga​na – że ten mały zło​dziej zo​- sta​nie su​ro​wo uka​ra​ny. Kto to sły​szał, żeby okra​dać przy​zwo​itych lu​dzi! I to w świę​- tym miej​scu! Wśród zmar​łych! Ser​ce Mary wa​li​ło jak mło​tem. Czy pan Mor​gan na​praw​dę oka​że się na tyle okrut​ny, by na​le​gać, żeby taki brzdąc tra​fił do wię​zie​nia? – za​da​wa​ła so​bie w du​chu py​ta​nie, za​uwa​ża​jąc rów​no​cze​śnie, że lord Ha​ve​lock wciąż trzy​ma chło​pa​ka za koł​- nierz. – Za​raz, za​raz – spró​bo​wał uspo​ko​ić sy​tu​ację. – Po​słu​chaj, Mor​gan, to nie jest… To zna​czy… moim zda​niem wszyst​ko to za​szło za da​le​ko. Obaj męż​czyź​ni spoj​rze​li na sie​bie gniew​nie, jak​by złą​cze​ni w mil​czą​cym zwar​ciu ma​ją​cym za​de​cy​do​wać, czy​ja ra​cja zwy​cię​ży. Tym​cza​sem pę​drak wy​czuł, że ważą się jego losy, i za​czął gło​śno bła​gać: – Nie wsa​dzaj​cie mnie do wię​zie​nia, wiel​moż​ni pa​no​wie. Za kra​dzież port​fe​la może mnie cze​kać stry​czek. A prze​cież ja… tyl​ko z gło​du. Na​praw​dę… – Wszy​scy tak mó​wią – rzu​cił za​kry​stian, szar​piąc chłop​ca, lecz lord Ha​ve​lock trzy​mał go moc​no. Sta​ło się ja​sne, że nie za​mie​rzał wy​dać go w ręce stró​ża świą​ty​- ni. Mary za​uwa​ży​ła, że Dot​ty i Lot​ty sto​ją bar​dzo bli​sko sie​bie. Wi​dzia​ła, że są całą tą sy​tu​acją bar​dzo zbul​wer​so​wa​ne, ale rów​no​cze​śnie nie chcą wy​stą​pić w obro​nie chłop​ca z oba​wy, że ob​ra​żą pana Mor​ga​na. No cóż, ja nie mam ta​kich obaw, po​my​śla​ła. I nie do​pusz​czę, by to dziec​ko spo​tkał tak strasz​ny los!

– Jak panu nie wstyd! – krzyk​nę​ła do Mor​ga​na. – Jak pan może żą​dać, żeby ten ma​lec skoń​czył w wię​zie​niu?! Prze​cież jego je​dy​ne prze​stęp​stwo po​le​ga na tym, że jest bied​ny i głod​ny! – Ale on prze​cież mnie okradł… – za​czął za​ata​ko​wa​ny, ale Mary nie po​zwo​li​ła mu do​koń​czyć. – Tak, ukradł zu​peł​nie drob​ną dla pana sumę, bez któ​rej pan do​sko​na​le może się obejść! Jest pan prze​cież bo​ga​ty! I nie ma pan po​ję​cia, co to zna​czy być głod​nym i zroz​pa​czo​nym; co zna​czy nie mieć domu! – No, no, pa​nien​ko – ode​zwał się za​kry​stian. – Pro​szę nie pod​no​sić gło​su i zmie​nić ton… – Ja mam zmie​nić ton?! – obu​rzo​na Mary za​wo​ła​ła jesz​cze gło​śniej. – Pań​ska wia​- ra wy​ma​ga, by pan na​kar​mił głod​ne​go, a nie wtrą​cał go do wię​zie​nia. Po​wi​nien pan temu dziec​ku za​ofe​ro​wać stra​wę i dach nad gło​wą. Po​wi​nien pan mu po​móc, a nie ka​rać go za to, że jest bie​da​kiem! Wy​po​wie​dziaw​szy te sło​wa, Mary umil​kła, a na​oko​ło za​pa​dła peł​na zdu​mie​nia ci​- sza. Wszy​scy wpa​try​wa​li się w nią bez sło​wa, do​pó​ki mil​cze​nia nie prze​rwał lord Ha​ve​lock. – Słusz​nie – po​parł ją dźwięcz​nym gło​sem i kiw​nął zde​cy​do​wa​nie gło​wą. – A poza tym – zwró​cił się do za​kry​stia​na – nie po​do​ba mi się spo​sób, w jaki pan ode​zwał się przed chwi​lą do pan​ny Car​pen​ter. No a co do cie​bie, Mor​gan, to prze​cież od​zy​ska​- łeś swo​ją wła​sność. Nie mógł​byś chło​pa​ka po pro​stu pu​ścić wol​no? Mary zro​bi​ła krok do przo​du, sta​jąc tuż obok Ha​ve​loc​ka. Te​raz, ra​mię w ra​mię, kon​fron​to​wa​li się obo​je z całą grup​ką po​zo​sta​łych. On, po​my​śla​ła Mary, on jest na​praw​dę cu​dow​nym czło​wie​kiem. Jej za​chwyt bu​dzi​ło nie tyl​ko to, że nie chciał do​pu​ścić do uwię​zie​nia ma​łe​go zło​- dzie​jasz​ka, ale i to, że tak nie​spo​dzie​wa​nie sta​nął tak​że w jej obro​nie. Była to naj​- bar​dziej zdu​mie​wa​ją​ca, za​ska​ku​ją​ca chwi​la, jaka zda​rzy​ła się w jej ży​ciu. – Dzię​ku​ję, mi​lor​dzie – szep​nę​ła, pa​trząc na nie​go nie​śmia​ło. – Nie ma za co, pan​no Car​pen​ter – od​rzekł. – Ma pani ra​cję. Ten chło​pak to sama skó​ra i ko​ści. Kie​dy – zwró​cił się do mal​ca – kie​dy ty, dzie​cia​ku, ostat​nio ja​dłeś? Chło​pak spoj​rzał na nie​go spod oka. – Nie pa​mię​tam, pro​szę pana. Wczo​raj nie, tego je​stem pe​wien. Chy​ba… chy​ba ja​dłem coś przed​wczo​raj… Usły​szaw​szy to, na​wet Mor​gan zda​wał się po​ru​szo​ny. – Po​słu​chaj, Ha​ve​lock – po​wie​dział ze skru​chą. – Ja nie mia​łem po​ję​cia… Chło​piec spoj​rzał na nie​go z po​gar​dą. – Tacy jak on nie mają po​ję​cia, co to być głod​nym – mruk​nął. – Pa​nien​ka ma ra​cję – spoj​rzał wdzięcz​nym wzro​kiem na Mary i do​dał za​ska​ku​ją​co mą​drze: – Gło​du​ją​cy czło​wiek jest zdol​ny do róż​nych strasz​nych rze​czy, aby zdo​być kil​ka pen​sów… – Po​słu​chaj no, brat​ku – zwró​cił się do chłop​ca Ha​ve​lock. – Po​wiedz mi… czy… gdy​byś mógł uczci​wie za​pra​co​wać na ży​cie, to kradł​byś da​lej? Chło​pak par​sk​nął na to drwią​cym śmie​chem. – A kto by mi dał pra​cę? Ja nie mam za​wo​du. Ni​g​dy się ni​cze​go nie uczy​łem. – Je​że​li na​uczy​łeś się kraść, to mo​żesz tak​że na​uczyć się uczci​we​go za​wo​du. I wiesz co? W mo​jej miej​skiej re​zy​den​cji bra​ku​je pu​cy​bu​ta. Je​że​li przyj​miesz po​sa​-

dę, bę​dziesz miał łóż​ko do spa​nia, po​sił​ki i sta​łą pen​sję. Tyl​ko… tyl​ko mu​sisz się po​- sta​rać, żeby nie ka​pa​ło ci z nosa! Chło​pak wy​pro​sto​wał się i otarł nos rę​ka​wem. – Nie mam chu​s​tecz​ki – uspra​wie​dli​wił się. – Ale zro​bię wszyst​ko, żeby mi z nosa nie ka​pa​ło, psze pana… Tyl​ko… pod wa​run​kiem, że wiel​moż​ny pan do​trzy​ma sło​- wa… – A za​tem, Mor​gan? – za​py​tał lord Ha​ve​lock. – Zre​zy​gnu​jesz z do​cho​dze​nia spra​- wie​dli​wo​ści, je​że​li zaj​mę się chłop​cem? – Ja… Hm… – od​chrząk​nął. – Oczy​wi​ście, przy​ja​cie​lu. Dot​ty i Lot​ty ode​tchnę​ły z ulgą, nie mniej niż Mary za​do​wo​lo​ne, że chło​pak nie do​- sta​nie się w ręce stró​żów pra​wa. Tym​cza​sem lord Ha​ve​lock ukło​nił się wszyst​kim trzem mło​dym da​mom i prze​pra​sza​jąc, oznaj​mił, że naj​le​piej bę​dzie, je​że​li na​tych​- miast od​wie​zie chłop​ca do domu. Na​stęp​nie od​da​lił się, wciąż pro​wa​dząc mal​ca za koł​nierz – tak jak​by się oba​wiał, że ten weź​mie nogi za pas i wró​ci do kom​pa​nów, któ​rzy na​uczy​li go zło​dziej​skie​go fa​chu. Do dia​bła z tym Mor​ga​nem, my​ślał. Że też mu​siał prze​szko​dzić mi w chwi​li, gdy wła​śnie za​czy​na​łem wy​wa​biać pan​nę Car​pen​ter z tej jej sko​ru​py. Za​raz jed​nak do​strzegł po​zy​tyw​ną stro​nę ca​łej tej sy​tu​acji i po​wie​dział so​bie, że oka​za​ła się do​brym spraw​dzia​nem jej cha​rak​te​ru. Wy​szło na jaw, że, że pan​na Car​- pen​ter mia​ła od​wa​gę, by prze​ciw​sta​wić się cze​muś, co było jaw​ną nie​spra​wie​dli​wo​- ścią. I zro​bi​ła to w obro​nie dziec​ka. Lord Ha​ve​lock przy​sta​nął na chwi​lę, obej​rzał się i spoj​rzał na Mary. Od​pro​wa​dza​- ła go wzro​kiem, pa​trząc na nie​go jak urze​czo​na. Do​strzegł w jej twa​rzy ser​decz​- ność i… urok, któ​re​go wcze​śniej nie za​uwa​żał. W na​stęp​nej chwi​li jed​nak spu​ści​ła wzrok i od​wró​ci​ła się. Do​bra na​sza, po​my​ślał. Pod​czas ko​lej​nej wi​zy​ty bę​dzie mi ła​twiej wcią​gnąć ją w roz​mo​wę. Opo​wiem jej po pro​stu, jak chło​pak się ma i jak się przy​sto​so​wu​je do no​we​go ży​cia. A po​tem… po​tem pój​dzie o wie​le ła​twiej…

ROZDZIAŁ CZWARTY W cią​gu nocy drob​ny deszcz ustał i nie​bo się wy​po​go​dzi​ło. Gdy dziew​czę​ta się obu​dzi​ły, szy​by okien​ne w ich sy​pial​ni po​kry​wa​ła war​stew​ka lodu i było strasz​nie zim​no. Ubra​ły się za​tem bar​dzo szyb​ko i po​spie​szy​ły na dół, do na​grza​ne​go sa​lo​ni​- ku, gdzie cze​ka​ła już na nie ciot​ka Par​get​ter ze śnia​da​niem. – Zu​peł​nie nie ro​zu​miem, co w cie​bie wczo​raj wstą​pi​ło – po​wie​dzia​ła ciot​ka do Mary, na​le​wa​jąc jej her​ba​ty. – Jak mo​głaś pod​nieść głos na pana Mor​ga​na? – Prze​pra​szam, cio​ciu. Na​praw​dę bar​dzo mi przy​kro, je​że​li moje za​cho​wa​nie ko​- go​kol​wiek ob​ra​zi​ło… – Ja nie po​czu​łam się ura​żo​na – ode​zwa​ła się Lot​ty. – Ani ja – do​da​ła Dot​ty. – Praw​da jest taka, że ża​łu​ję, że sama nie mia​łam od​wa​gi sta​nąć w obro​nie tego bied​ne​go mal​ca. – Nie, Dot​ty. To nie kwe​stia od​wa​gi – za​pro​te​sto​wa​ła Mary. – Ja po pro​stu… Urwa​ła, nie wie​dząc, co po​wie​dzieć. Nie była prze​cież od​waż​na. Wca​le a wca​le. Rzecz po​le​ga​ła na tym, że przez dłu​gi czas jej ży​cie przy​po​mi​na​ło kosz​mar. Cier​pia​- ła, od ni​ko​go nie otrzy​mu​jąc po​mo​cy i nie mo​gąc na​wet ni​ko​mu się zwie​rzyć. Wie​- dzia​ła, jak to jest nic nie mieć i zna​leźć się na ła​sce ob​cych lu​dzi. Wte​dy na​bra​ła prze​ko​na​nia, że na tym świe​cie sil​ni za​wsze uci​ska​ją sła​bych, a bo​ga​cze po​gar​dza​ją bied​ny​mi. Bo bied​ni… po pro​stu się nie li​czą. Wszyst​ko to wczo​raj do niej po​wró​ci​ło i wy​bu​chło, za​nim zdą​ży​ła za​sta​no​wić się nad kon​se​kwen​cja​mi swe​go pro​te​stu. – …nie mo​głam się po​wstrzy​mać – do​koń​czy​ła nie​pew​nie. – Po​słu​chaj, Mary – po​wie​dzia​ła na to ciot​ka Par​get​ter. – Mia​łaś peł​ne pra​wo czuć to, co czu​łaś. Tego nikt ci nie może od​mó​wić. Ale po​myśl, jak bar​dzo mo​głaś ura​zić tak atrak​cyj​ne​go ka​wa​le​ra… – Mary zro​bi​ła to, co na​le​ża​ło – włą​czył się pan Par​get​ter, skła​da​jąc ga​ze​tę i wsta​jąc od sto​łu. – A kon​se​kwen​cje tego będą, ja​kie będą. Gdy wy​szedł z po​ko​ju, przy sto​le za​pa​no​wa​ło mil​cze​nie i cięż​ka ci​sza trwa​ła, do​- pó​ki nie ode​zwa​ła się Dot​ty. – Ale wiesz, mamo – za​czę​ła – Mary nic nie stra​ci​ła w oczach lor​da Ha​ve​loc​ka. – To praw​da, mamo – po​par​ła sio​strę Lot​ty. – Jego lor​dow​ska mość pa​trzył na nią tak, jak​by cał​ko​wi​cie ją po​pie​rał. – No to dzię​ki Bogu! – skwi​to​wa​ła ciot​ka. Cały ra​nek w domu pa​no​wa​ła na​pię​ta at​mos​fe​ra. Dot​ty i Lot​ty nie były pew​ne, czy obaj dżen​tel​me​ni jesz​cze je od​wie​dzą. Na prze​mian czu​wa​ły przy oknie, z nie​cier​- pli​wo​ścią wy​cze​ku​jąc ich ko​lej​nej wi​zy​ty. Mary na​to​miast usia​dła przy ko​min​ku i za​- ję​ła się szy​ciem. – Są! – za​wo​ła​ła w koń​cu Lot​ty. – Obaj! Wy​sia​da​ją wła​śnie z po​wo​zu! – do​da​ła i wraz z Dot​ty rzu​ci​ła się do lu​stra, by spraw​dzić, jak wy​glą​da. W na​stęp​nej chwi​li obie w wy​stu​dio​wa​nych po​zach usa​do​wi​ły się na so​fie. Kie​dy dżen​tel​me​ni we​szli do sa​lo​nu, ze szcze​gól​nym za​pa​łem po​wi​ta​ły pana Mor​-