Candace Bushnell
Za wszelką cenę
Przełożył Michał Juszkiewicz
Mojej mamie Camille, kobiecie o wielkiej urodzie
A także moim babciom:
Elsie Salonie, która była miłośniczką książek od zawsze Świętej
pamięci Lucy i Lenie Oraz mojej nowej babci Jane
Dziękuję także w szczególny sposób kochanej Anne Shearman za jej
tytuł
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 1
Działo się to w pierwszych dniach lata roku 2000, w Nowym Jorku,
gdzie na ulicach zalega złoty pył, produkt uboczny miliarda przedsięwzięć
napędzających świetnie prosperującą gospodarkę. Zycie i interesy toczyły
się zwykłym tempem. Świat bezboleśnie przeszedł w nowe tysiąclecie,
prezydent ponownie uniknął odsunięcia od władzy, a milenijna bomba,
zamiast wybuchnąć z hukiem, narobiła tylko słabego szumu, jak butelka
zwietrzałego francuskiego szampana. Miasto stało w pełni swej chwały,
pyszne, wulgarne, bezwzględne.
Na ustach wszystkich był obecnie Peter Cannon, prawnik gwiazd
przemysłu rozrywkowego, który oszukał kilkoro swoich klientów na
przybliżoną sumę trzydziestu pięciu milionów dolarów. Najbliższe
miesiące i lata miały przynieść kolejne skandale i kolejne miliony zdarte z
amerykańskiego obywatela, ale dotąd w „sprawę Cannona" było
zamieszanych dość znanych osób, aby choć na chwilę zaspokoić głodnych
sensacji nowojorczyków. Kto chciał być kimś, musiał osobiście znać
prawnika szalbierza, a przynajmniej którąś z ofiar jego błyskotliwego
przekrętu. Zapytywano się nawzajem: „Jak jego klienci mogli się na nim
nie poznać?".
Jedną z osób poszkodowanych przez Cannona był Digger,
trzydziestojednoletni muzyk rockowy. Nazwiska nie miał albo nie używał
i jak niejeden wielki artysta zaczynał dość skromnie i nosił się trochę
dziwacznie. Pochodził z Des Moines w Iowa, miał blond włosy i
przeraźliwie bladą, przezroczystą skórę, przez którą prześwitywały sine
żyły. Jego znakiem rozpoznawczym były kapelusze z szerokim rondem.
W piątek poprzedzający ostatni poniedziałek maja, czyli dzień pamięci
poległych na polu chwały, Digger spędzał popołudnie w wynajętej za sto
tysięcy dolarów letniej rezydencji w Sagaponack w nowojorskiej dzielnicy
Hamptons. Siedział spokojnie nad brzegiem basenu, palił papierosa bez
filtra i przyglądał się swojej żonie Patty, z ożywieniem rozmawiającej
przez telefon.
Digger zgasił papierosa w donicy z chryzantemami (na ogrodnika
czekała tam już niewielka grządka niedopałków) i wyciągnął się na
tekowym leżaku. Nie mógł zrozumieć, dlaczego w taki piękny dzień ludzie
mogą do tego stopnia podniecać się tym całym Peterem Cannonem.
Digger należał do osób, które mają w życiu szlachetniejsze cele niż
nabijanie kieszeni, w związku z czym kompletnie nie był świadomy
wartości pieniądza. Jego menedżer ocenił stratę na blisko milion dolarów,
ale dla Diggera milion dolarów stanowił niejasny abstrakt, przeliczalny
tylko na muzykę. Wytłumaczył więc sobie, że aby odzyskać swój milion,
musi napisać jeden przebój, i dalej rozkoszował się pięknym popołudniem
w luksusowej rezydencji.
Jego ukochana żona Patty nie podzielała jednak mężowskiej beztroski.
Od pół godziny wisiała na telefonie, prowadząc nerwową rozmowę ze
swoją siostrą, Janey Wilcox, słynną modelką Victoria's Secret.
Digger rzucił okiem w stronę altanki po drugiej stronie basenu, gdzie
siedziała Patty, zgarbiona nad telefonem. Jej pełne kształty opinał
jednoczęściowy biały kostium kąpielowy. Spojrzała na niego i zrozumieli
się bez słów. Wstała i ruszyła w jego stronę, a jemu jak zwykle zabrakło
słów zachwytu dla jej urody, będącej ideałem amerykańskiego kanonu
piękna. Jej okrągłe oczy miały kolor błękitu, blond włosy, wpadające w
rudawy odcień, sięgały połowy pleców, a zgrabny, lekko zadarty nosek był
usiany piegami. Digger nigdy nie podzielał opinii tych, którzy uznawali
Janey, starszą siostrę Patty, za „wielką piękność". Cechą wspólną obu
sióstr był ów zadarty nos, ale rysy Janey cechowała przebiegłość i dzikość,
w których on nie gustował, a poza tym z powodu jej chorej obsesji na
punkcie pieniędzy i statusu, lekceważącego, aroganckiego sposobu bycia i
obłędnej wręcz miłości własnej uważał ją za egocentryczną idiotkę.
Patty stanęła nad nim i wyciągnęła do niego słuchawkę.
– Janey chce z tobą rozmawiać – powiedziała.
Krzywiąc usta w grymasie niesmaku, który odsłonił jego krótkie,
pożółkłe, nierówne zęby, Digger przyłożył słuchawkę do ucha.
– Co tam? – zapytał.
– Digger, ojej. – Wystarczyło, że usłyszał głos Janey, melodyjny, z
lekkim akcentem, a momentalnie poczuł irytację. – Tak mi przykro.
Wiedziałam, że Peter w końcu wykręci jakiś głupi numer. Żałuję, że cię
nie ostrzegłam.
– Wiedziałaś? Skąd? – Digger wydłubał z zębów kawałek tytoniu.
– Spotykałam się z nim w zeszłym roku – przyznała się – ale tylko
przez kilka tygodni. Wyzywał każdego od pieprzonych Polaczków...
Digger milczał. Nazwisko, którego nie używał, brzmiało Wachanski.
Zastanawiał się, czy Janey celowo chciała go obrazić.
– No i co? – przerwał ciszę.
– Zawsze wiedziałam, że to łajza. Kochany, nawet nie wiesz, jak
strasznie mnie to dołuje. Co teraz zrobisz?
Digger spojrzał na Patty i wyszczerzył zęby.
– Skoro aż tak mu potrzebna moja kasa, to niech ją sobie zatrzyma.
Usłyszał sapnięcie, zapadła cisza, aż w końcu w słuchawce rozległ się
perlisty śmiech.
– Postawa godna... buddysty. – W głosie Janey brzmiało źle
maskowane szyderstwo. Ale widocznie na tym jej koncept się wyczerpał,
bo dodała: – Zobaczymy się dziś u Mimi Kilroy?
– U kogo? – zapytał Digger znudzonym tonem, którego zwykle używał,
kiedy ktoś pytał go o Britney Spears. Doskonale wiedział, kim była Mimi
Kilroy, ale ponieważ pochodziła z warstwy społecznej, której on, jak wielu
z jego pokolenia, nie tolerował, czyli z republikańskiej anglosaskiej elity,
nie zamierzał dać Janey tej satysfakcji.
– U Mimi Kilroy – odparła Janey, ukrywając zniecierpliwienie. –
Wiesz, to córka senatora Kilroya...
– Aha, tak. – Digger już jej nie słuchał, bo obok niego usiadła Patty.
Zmienił pozycję, żeby móc położyć kościstą łydkę na jej kolanach.
Spojrzała mu w twarz i dotknęła jego ramienia, a on jak zawsze poczuł
nieodpartą ochotę na seks. – Muszę kończyć – rzucił, wyłączając telefon.
Pociągnął Patty na siebie, okrywając jej twarz pocałunkami. Był w niej
zakochany po uszy, a w jego małżeńskich uczuciach nie było za grosz
cynizmu. Kochał Patty głęboką, romantyczną miłością, poza którą nic się
dla niego nie liczyło. A Peter i Janey niech się pierdzielą, pomyślał. Jeśli
jeszcze tego nie zrobili.
No nie, pomyślała Janey Wilcox. Skoro Digger nie dba o pieniądze, to
niech odpali mi jakąś sumkę.
Jej srebrny porsche boxter z opuszczanym dachem tkwił w
niekończącej się rzece pojazdów, które toczyły się rozpaczliwie wolno po
autostradzie Long Island. Stanie w korkach jest już passe, szczególnie dla
supermodelek, pomyślała. Gdybym miała milion na zbyciu, poleciałabym
na Long Island hydroplanem, a na miejscu odebrałby mnie samochodem
osobisty asystent. Tak robią wszyscy bogaci ludzie, których znam. Ale to
jest właśnie Nowy Jork: może ci się wydawać, że odniosłaś sukces, ale i
tak zawsze znajdzie się ktoś bogatszy, lepszy, sławniejszy... Czasami aż
wszystkiego się odechciewa. Wystarczyło jednak jedno spojrzenie na
srebrzystą maskę samochodu, aby Janey odżyła i przypomniała sobie, że w
obecnej sytuacji nie ma powodów do zniechęcenia, wręcz przeciwnie.
Trochę dyscypliny, a zdobędzie wszystko, o czym zawsze marzyła.
Różowe okulary przeciwsłoneczne Chanel zsunęły się jej z nosa. Janey
poprawiła je, czując drobną satysfakcję z powodu posiadania
obowiązkowego gadżetu na tegoroczne lato. Należała do tych osób,
których efektowna powierzchowność skutecznie maskuje wewnętrzną
pustkę, a jednak gdyby ktoś jej zarzucił, że ma płytką osobowość, byłaby
szczerze zdziwiona. Janey Wilcox należała do tej klasy pięknych kobiet,
które, choć uwielbiane tylko za urodę, są święcie przekonane, że drzemią
w nich nieprzebrane pokłady uśpionych talentów. Wierzyła, że jej
przepiękne, niemal idealne ciało skrywa genialnego ducha, który pewnego
dnia zadziwi świat, wydając nań jakieś wybitne dzieło – przypuszczalnie
raczej dzieło sztuki niż na przykład strategii handlowej. Tej pewności nie
zdołał zachwiać nawet całkowity dotychczasowy brak dowodów
domniemanego geniuszu. Janey Wilcox, spotkawszy Tołstoja,
oczekiwałaby, że natychmiast ujrzy on w niej bratnią duszę.
Ruch na autostradzie zwolnił do trzydziestu kilometrów na godzinę.
Janey zabębniła w kierownicę. Osiemnastokaratowe złoto zegarka bulgari
błysnęło w słońcu. Jej palce były długie i szczupłe – usłyszała kiedyś od
wróżki, że ma palce artystki. Szpeciły je tylko kwadratowe opuszki i
obgryzione do mięsa paznokcie. Odkąd dziewięć miesięcy temu, niby
Kopciuszka na balu, wybrano Janey na główną modelkę nowej kampanii
reklamowej Victoria's Secret, każdy pedikiurzysta w mieście zdążył już
wygłosić do niej płomienną mowę wzywającą do zaprzestania obgryzania
paznokci. Nie potrafiła jednak zerwać z tym nawykiem jeszcze z czasów
dzieciństwa. Ból fizyczny, który sama sobie zadawała, w perwersyjny
sposób pomagał jej uporać się z bólem emocjonalnym, który zadawał jej
otaczający świat.
Także teraz, stojąc w korku, sfrustrowana myślą o hydroplanach,
przewożących sprytniejszych członków nowojorskiej socjety, odruchowo
uniosła palce do ust, lecz po raz pierwszy się opanowała. Przypomniała
sobie, że przecież jest u szczytu, a jeszcze rok temu była kompletnie
spłukana. Miała trzydzieści dwa lata, była modelką i aktorką, lecz nagle jej
kariera się załamała. Nie zostało jej nic – żeby opłacić mieszkanie, musiała
pożyczać od swoich bogatych kochanków. Targnęło nią żenujące
wspomnienie tych najgorszych trzech tygodni, kiedy doprowadzona do
ostateczności postanowiła zostać agentką handlu nieruchomościami i była
nawet na czterech zajęciach kursu przygotowawczego. Ale przecież w
końcu los musiał się do niej uśmiechnąć – i czy tak się nie stało? Spojrzała
we wsteczne lusterko. Pamiętaj, upomniała się, że z taką urodą nie można
przegrać.
Zadzwonił telefon. Nacisnęła zielony przycisk, sądząc, że to Tommy,
jej agent. W zeszłym roku nawet nie chciał z nią rozmawiać, ale kiedy
wzięła udział w kampanii Victoria's Secret, a jej twarz trafiła na billboardy
i okładki wszystkich magazynów w kraju, Tommy momentalnie objawił
się jako jej najlepszy przyjaciel. Od tej pory dzwonił kilka razy dziennie i
przekazywał najświeższe plotki. To właśnie od niego usłyszała dziś rano,
że Peter Cannon został aresztowany we własnym biurze. Ucięli sobie
rozkoszną pogawędkę na temat jego wad i doszli do wniosku, że
największą z nich było to, że pracując z gwiazdami, stracił głowę i
ubzdurało mu się, że sam też jest gwiazdą. W Nowym Jorku wszystko jest
możliwe, ale wiadomo przecież, że istnieje nieprzekraczalna bariera
oddzielająca sektor gwiazd od sektora ich „obsługi". Miejsce prawnika,
choćby najlepszego i najbardziej doświadczonego, znajduje się w tym
drugim sektorze. Historię Petera opowiadano sobie teraz jako przestrogę:
kto próbuje złamać naturalne prawa świata sławnych i bogatych, może
łatwo skończyć w areszcie, a później w więzieniu.
Ale to nie był Tommy. Zamiast nadskakującego „cześć, boska" Janey
usłyszała kobiecy głos ze starannym angielskim akcentem:
– Czy pani Janey Wilcox?
– Przy telefonie. – Janey już wiedziała, że dzwoni sekretarka jakiejś
szychy z przemysłu filmowego. Ostatnim wymogiem mody w tym
biznesie było posiadanie angielskiej sekretarki.
– Pan Comstock Dibble chce z panią rozmawiać. Czy może pani
odebrać? – Zanim Janey zdążyła odpowiedzieć, Comstock sam się
włączył.
– Janey... – zaczął szorstko, dając do zrozumienia, że od razu chce
przejść do rzeczy. To była ich pierwsza rozmowa od blisko roku. Dźwięk
jego głosu spowodował u Janey natłok niemiłych wspomnień. Zeszłego
lata Comstock Dibble był jej kochankiem. Janey nawet już myślała, że go
kocha, gdy nagle on zaręczył się z Mauve Binchely, wysoką, wiotką
bywalczynią sfer towarzyskich. Gorycz bycia porzuconą dla innej kobiety
(i to, według oceny Janey, zupełnie brzydkiej) potęgował fakt, że stało się
to nie po raz pierwszy. Mężczyźni bardzo chętnie spotykali się z Janey, ale
do stałego związku wybierali sobie bardziej „odpowiednie" kandydatki, a
ją puszczali kantem.
Z drugiej strony, Comstock Dibble, szef Parador Pictures, był jednym z
najpotężniejszych ludzi w przemyśle filmowym. Niewykluczone, że chciał
zaproponować jej rolę w nowym filmie. Z tego powodu, choć bardzo
chciała dać mu nauczkę – a przynajmniej pokazać, że się go nie boi –
Janey postanowiła grać ostrożnie. Sztuka przetrwania w Nowym Jorku
opiera się na umiejętności chowania uraz, aby dzięki temu móc wspiąć się
wyżej na drabinie społecznej. Narzuciła więc sobie chłodny ton (chciała
go wyziębić jeszcze bardziej, ale się nie udało) i odparła:
– Comstock? Słucham.
To, co usłyszała potem, nieco ją przestraszyło.
– Janey – powiedział Comstock – zawsze byliśmy przyjaciółmi.
Nie chodziło o to, że mówiąc o przyjaźni, kłamał w żywe oczy; żaden
normalny człowiek nie nazwałby ich relacji w ten sposób. Haczyk polegał
na tym, że kiedy potężny i wpływowy nowojorczyk zaczyna rozmowę od
„zawsze byliśmy przyjaciółmi", oznacza to, że najprawdopodobniej ma
coś nieprzyjemnego do powiedzenia. Tego hasła używa się zwykle w
sytuacji, gdy jedna osoba z winy drugiej odniosła jakąś szkodę, ale
ponieważ obie należą do nowojorskiej elity, chce najpierw porozmawiać,
zanim sprawą zajmą się prawnicy i prasa brukowa. Janey zastanowiła się
chwilę i jej początkowy strach przerodził się w oburzenie. Jaką szkodę
mogła wyrządzić komuś takiemu jak Comstock Dibble? Przecież to on ją
rzucił i to on był jej coś winien. Chciała jednak, żeby odkrył karty, więc
powstrzymała słowa cisnące się jej na usta i rzuciła zalotnie:
– Jesteśmy przyjaciółmi? Aha... A cały rok siedziałeś cicho. Myślałam,
że dzwonisz, bo masz dla mnie rolę.
– Nie wiedziałem, że jesteś aktorką, Janey.
To był cios poniżej pasa. Comstock doskonale wiedział, że osiem lat
temu wystąpiła w filmie akcji, ale kino jej nie pokochało.
– Wielu rzeczy o mnie teraz nie wiesz – odparła – bo w ogóle nie
dzwonisz.
Zdawała sobie sprawę, że absolutnie nie musi do niej dzwonić, ale
równie dobrze wiedziała, że nic tak nie dopiecze mężczyźnie jak poczucie
winy z powodu zerwania kontaktów z dziewczyną, którą się kiedyś
obracało.
– Przecież dzwonię – mruknął.
– To kiedy się zobaczymy?
– Właśnie o tym chcę pogadać.
– Tylko mi nie mów, że zerwałeś z Mauve.
– Mauve jest kochana. – To miało sugerować, że Janey wprost
przeciwnie. Poczuła się obrażona i odpowiedziała drwiąco:
– No pewnie. Przecież jej praca polega na tym, że posiada
odziedziczone miliony.
– Janey... – przerwał jej Comstock ostrzegawczym tonem, ale nie dała
się uciszyć.
– To szczera prawda. Sam wiesz, jak jest. – Janey odnalazła swobodny
styl rozmowy, który w zeszłym roku był jej wielkim atutem w związku z
Comstockiem. Miała do niego wielki żal, że ją rzucił, ale z drugiej strony
pochlebiała jej poufałość z wpływowym człowiekiem należącym do elity
rządzącej Nowym Jorkiem. Ciągnęła gładko dalej: – Nietrudno być miłą
osobą, kiedy pieniądze same wpadają do kieszeni.
Comstock westchnął, jakby chciał powiedzieć, że jest żałosna, ale rzekł
tylko:
– Nie bądź zazdrosna.
– Nie jestem – parsknęła Janey. Nie znosiła, gdy ktoś wytykał jej wady.
– O Mauve Binchely? Żartujesz chyba!
W jej pojęciu Mauve była już praktycznie zabytkiem – miała
czterdzieści pięć lat – a jedyną rzeczą, która mogła się w niej podobać,
były ciemne, długie i falujące włosy.
Comstock najwidoczniej miał już dość tego tematu, bo nagle
powtórzył:
– Janey, zawsze byliśmy przyjaciółmi. Wiem, że nie będziesz robić mi
kłopotów.
– Z jakiego powodu? – zapytała.
– Nie zgrywaj się – warknął. Jego głos nagle przycichł, a ton stał się
niemal konspiratorski. – Jesteś niebezpieczną kobietą.
W pierwszej chwili Janey poczuła się mile połechtana tym przytykiem,
bo miewała napady narcyzmu, kiedy to wyobrażała sobie, że faktycznie
jest niebezpieczną kobietą, która chce zawładnąć całym światem. Jednak
w słowach Comstocka wyczuła ukrytą groźbę. W zeszłym roku, kiedy była
bez grosza, za jej plecami szeptano, że jest kurwą. W tym roku odbiła się
od dna, radziła sobie sama, ale szepty nie ustały, zmieniły tylko charakter.
Teraz mówiono o niej, że jest niebezpieczna. Ale taki jest Nowy Jork.
Nadała głosowi zmysłowe brzmienie, żeby ukryć narastającą konsternację:
– Kiepsko ci wychodzi ta rozmowa z przyjaciółką, Comstock.
Jego śmiech trwał dokładnie sekundę.
– Nie próbuj mi robić koło pióra... – powiedział tonem groźby.
Przez chwilę Janey spodziewała się, że zaraz nastąpi jeden z jego
osławionych wybuchów. Comstock Dibble, geniusz filmowego biznesu,
był także znany z niepohamowanego temperamentu. Wiele kobiet
usłyszało od niego skierowane pod swoim adresem wyzwisko „cipa".
Większość dostała potem kosze kwiatów na przeprosiny. W mieście było
kilkunastu takich ludzi jak Comstock – w jednej chwili ujmująco
grzecznych, w następnej miotających przekleństwami. Dopóki jednak
Dibble kierował Paradorem, a Parador pozostawał pupilkiem prasy, nie
było na to siły – i to także jest charakterystyczne dla Nowego Jorku.
Gdyby Janey Wilcox miała mniej pewności siebie, na pewno dałaby się
zastraszyć, ale ona zawsze szczyciła się tym, że nie pozwala wodzić się za
nos nawet najpotężniejszym mężczyznom. Odparła zatem głosikiem
pełnym najszczerszej niewinności:
– Grozisz mi?
– Wybierasz się dziś do Mimi Kilroy? – Wypluł z siebie to pytanie.
Janey była tak zaskoczona, że wybuchnęła śmiechem.
– No wiesz? Nie masz lepszych rzeczy do roboty, niż dzwonić do mnie
i pytać, czy idę na przyjęcie?
– Skoro już o to pytasz, to mam – odpowiedział, przedrzeźniając jej
swobodny ton – i dlatego jestem taki wkurzony. Do jasnej cholery, nie
możesz posiedzieć w domu?
– A ty nie możesz?
– Mauve jest przyjaciółką Mimi.
– No to co? – Głos Janey był zimny jak stal.
– Posłuchaj mnie, Janey – powiedział Comstock. – Ostrzegam cię jak
przyjaciel. Lepiej dla nas obojga, żeby nikt się nie dowiedział, że się
znamy.
Janey nie mogła się powstrzymać, żeby nie przypomnieć mu o ich
dawnym związku.
– Nie, Comstock – odparła ze słodkim uśmiechem. – To dla ciebie
będzie lepiej, jeśli nikt się nie dowie, że zeszłego lata pieprzyłeś się ze
mną.
I doczekała się. Comstock stracił panowanie nad sobą.
– Zamkniesz się wreszcie i posłuchasz, cipo jebana?! – ryknął.
Wrzasnął tak głośno, że Janey pomyślała, że słyszą go wszyscy
kierowcy dookoła, cały ten długi korek na autostradzie Long Island. Ale
jeśli myślał, że z nią to przejdzie, to grubo się mylił. Już nie była tą
zagubioną dziewczynką, którą w zeszłym roku brał, jak chciał. Nadszedł
czas, żeby mu to pokazać.
– To ty posłuchaj – rzekła z lodowatym spokojem. – Chcesz mi
powiedzieć, że w zeszłym roku byłam dobra do łóżka, ale w tym roku
lepiej mnie nie znać? To ja też ci coś powiem: nie jestem taka.
– Wszyscy wiemy, jaka jesteś – odparł złowrogo.
– I tym się różnimy: ja nie wstydzę się swojej przeszłości. – To nie była
do końca prawda, ale trzeba przyznać, że zabrzmiało nieźle.
Na Comstocku nie zrobiło to żadnego wrażenia.
– Trzymaj się ode mnie z daleka – powiedział. – Ostrzegam cię. W
razie czego oboje pójdziemy na dno.
I rozłączył się.
A niech go szlag trafi, pomyślała Janey, wciskając pedał hamulca.
Wszystkie samochody stały. Zmrużyła oczy, patrząc przed siebie na długi
sznur pojazdów.
To miało być lato mojego triumfu, przypomniała sobie ze złością. Od
trzech dni w telewizji puszczano nową reklamówkę, w której Janey
wystąpiła ubrana tylko w białą jedwabną bieliznę i z rekwizytem w postaci
białej gitary elektrycznej. Sukces był wielki, a jej status jako supermodelki
wydawał się niezachwiany. Tego lata należało uderzyć. Jej plan był prosty:
zdobyć wpływy wśród grubych ryb napływających co roku latem do
Hamptons. Marzyła o prowadzeniu „salonu", który byłby miejscem
spotkań artystów, filmowców, pisarzy, świątynią intelektualnej dyskusji...
Gdyby ktoś ją mocno indagował, wyznałaby, że marzy o tym, żeby kiedyś
stanąć za kamerą. Lecz najbardziej ze wszystkiego pragnęła osiągnąć taką
pozycję – i w tym miała jej pomóc kariera supermodelki – żeby już nigdy
więcej nie musiała użerać się z debilami pokroju Comstocka Dibble'a.
Naturalnie, marzyła o miłości, ale czy nawet w najlepiej dobranym
związku nie ma choć odrobiny cynizmu? A dla publiki nie ma nic lepszego
niż skojarzenie dwojga sławnych ludzi.
Ale rozmowa z Comstockiem, która spadła na nią jak grom z jasnego
nieba, zachwiała jej pewnością siebie i zmusiła do zastanowienia się, czy
aby na pewno zaszła tak wysoko, jak jej się wydawało. Odkąd tylko
pamiętała, musiała oddawać się bogatym facetom, aby przeżyć – łysym
kurduplom z brzuszkiem, włosami w uszach i grzybem między palcami u
nóg, z popsutymi zębami i futrem na plecach, patałachom z niedowładem
członka, krótko mówiąc: mężczyznom, z którymi żadna szanująca się
kobieta nie poszłaby do łóżka, gdyby nie mieli pieniędzy. Obiecała sobie,
że to lato, pierwsze ze wszystkich, będzie inne. Tymczasem wystarczyło
kilka kpiących słów Comstocka Dibble'a – „wszyscy wiemy, jaka jesteś" –
i nagle straciła cały rezon...
Chwyciła mocniej kierownicę i zauważyła, że znów ma obgryzione
paznokcie. Szybko wsunęła dłoń między nogi, żeby nie myśleć o palcach, i
zaczęła sobie wmawiać, że Comstock nie powiedział prawdy. Na pewno
był po prostu zły, że dziewczyna, którą mógł mieć, została supermodelką...
Niestety, jego słowa dobitnie charakteryzowały mentalność
nowojorczyków: jeśli chodzi o mężczyzn, to mogli oni mieć tyle kobiet,
ile dusza zapragnie, a jednocześnie wciąż pokutował staroświecki pogląd,
że kobiety nie powinny mieć zbyt wielu partnerów. Oczywiście nikt nie
zabraniał im seksu; wprost przeciwnie, oczekiwano tego od nich. Niemniej
istniał jakiś niepisany limit łóżkowy, po którego przekroczeniu kobieta nie
była już „odpowiednia na żonę".
Co za niesprawiedliwość, pomyślała gniewnie Janey. To prawda, że
miała więcej facetów niż którakolwiek z jej znajomych. Wiedziała też, że
za plecami ludzie mówią o niej, iż jest dziwką. Nikt jednak nie rozumiał,
że każdy facet, z którym to robiła, nawet jeśli tylko zrobiła mu dobrze w
toalecie w restauracji, był dla niej kandydatem na „tego jedynego".
Tak przynajmniej to sobie tłumaczyła.
Telefon znów zadzwonił. Sięgnęła po niego z nadzieją, że to może
Comstock chce ją przeprosić. Usłyszała mgliście znajomy kobiecy głos:
– Janey? – Właścicielka głosu sprawiała kulturalne wrażenie i miała
akcent ze wschodniego wybrzeża. Nagle wykrzyknęła, jak ktoś, kto po
latach dzwoni do starego przyjaciela: – Mówi Mimi Kilroy! Jak się
miewasz, kochana?
Janey była tak zaskoczona, że na moment aż ją zatkało. Mimi z całą
pewnością nie była jej dobrą znajomą. Choć znały się już od ładnych paru
lat, to prawdę mówiąc, przez ten czas spotkały się zaledwie kilka razy,
przypadkiem, na imprezach. Ale i tak Janey zaniemówiła z wrażenia.
Mimi Kilroy zajmowała miejsce na samym szczycie nowojorskiej drabiny
społecznej. Jej ojciec był sławnym senatorem, o którym krążyły pogłoski,
że jeżeli republikanie wygrają najbliższe wybory, to może zostać
komisarzem do spraw finansów. Mimi była na świeczniku od piętnastego
roku życia, kiedy to zaczęła bywać w Studiu 54. Mówiono o niej, że jest
szarą eminencją nowojorskiej socjety. Przez dziesięć lat Janey nie
zamieniła z nią więcej niż trzy słowa. Aż do tej chwili Mimi z
powodzeniem ją ignorowała albo udawała, że nie wie, kim jest Janey
Wilcox – niemniej Janey nie była zdziwiona, że Mimi dzwoni do niej. W
końcu taki jest Nowy Jork. Gdy ktoś odniesie tutaj sukces, o jego przyjaźń
zabiegają ludzie, którzy dotąd nie zauważali jego istnienia.
Janey przybrała zatem ton starej dobrej znajomej sugerujący, że nie
zdarzyło się nawet raz, żeby Mimi zlekceważyła ją w towarzystwie.
Zamruczała ciepło:
– Cześć, Mimi. Pewnie masz urwanie głowy z tym dzisiejszym
przyjęciem? – Po czym rozsiadła się wygodnie, łowiąc własne pełne
satysfakcji spojrzenie w lusterku wstecznym.
Janey wiedziała, że to nie w porządku nagle udawać przed Mimi wielką
przyjaźń tylko dlatego, że Mimi równie nagle zaczęło na tym zależeć, ale
nigdy nie przejmowała się takimi drobiazgami, zwłaszcza w sytuacji, z
której mogła wyciągnąć jakieś korzyści. Mimi odparła, z nutką
zawstydzenia w głosie:
– Nawet palcem nie ruszyłam. Wszystko robi firma organizująca
bankiety... Ja muszę tylko próbować przystawek!
Nagle Janey poczuła się nieswojo. Wydała w życiu dwa przyjęcia,
żadne się nie udało (jedzenie było żałośnie ubogie, a do tego za każdym
razem zabrakło trunków), a fakt, że Mimi stać było na wynajęcie firmy
cateringowej do organizacji swoich osławionych bankietów, tylko
pogłębiał dzielącą je przepaść. Ludziom, którzy wytykali jej niższą
pozycję, Janey zwykle odpowiadała jakąś kąśliwą uwagą. Tym razem
jednak, choć miała już na końcu języka sarkastyczne: „A nikt nie może cię
wyręczyć?", zaśmiała się tylko kurtuazyjnie.
– Kochana – zaszczebiotała Mimi – dzwonię, żeby zapytać, czy na
pewno przyjdziesz. Chcę cię przedstawić komuś wyjątkowemu. Nazywa
się Selden Rose, pochodzi z Kalifornii i niedawno się tutaj sprowadził...
Znasz go? Jest nowym szefem Movie-Time, tego kanału kablowego Ty
pewnie nie oglądasz telewizji, ja zresztą tak samo ale wychodzi na to, że
taki dyrektor kablówki to jest ktoś. Ma czterdzieści pięć lat, jest zabójczy,
po rozwodzie, dzięki Bogu nie ma dzieci, więc nie jest jeszcze kompletnie
zdziadziały... Ale najważniejsze moja droga, że to taki... szczery człowiek.
Szczery... to dobre określenie. Ani trochę nie przypomina nas. – Mimi
zaśmiała się znacząco. – Nie oczekuję, że zakochasz się w nim od
pierwszego wejrzenia, ale on tu nikogo nie zna, a poza tym to stary
przyjaciel George'a, więc gdybyś była taka dobra i nieco się nim zajęła...
– Z wielką przyjemnością – przerwała jej Janey słodziutkim tonem. –
Wygląda na ideał...
– Nie zawiedziesz się na nim – zapewniła ją Mimi. – A ja nigdy nie
zapominam o przysłudze...
Przez kilka chwil rozmawiały o niczym, aż w końcu Mimi rzuciła:
„Całuję, pa!", i rozłączyła się. Zupełnie niespodziewanie dla siebie samej
Janey znów była w siódmym niebie. Nie obiecywała sobie wiele po panu
Seldenie Rosie – sądząc z opisu, mógł to równie dobrze być drugi
Comstock Dibble – ale sam fakt, że Mimi zadzwoniła, żeby go z nią
umówić, utwierdził ją w przekonaniu, że zaszła bardzo wysoko. Pokaże
teraz Dibble'owi, że z nią nie warto zadzierać. Nie do końca wiedziała, co
Mimi rozumie przez „zajęcie się" Rose'em (jeżeli myśli, że zrobię mu
laskę w łazience, pomyślała, to bardzo się myli), ale z pewnością poświęci
mu trochę czasu, a kiedy Comstock zobaczy, że Janey jest tak blisko z
Mimi, dostanie szału.
Samochody znów stanęły, tym razem przed samym zjazdem z
autostrady. Janey, uskrzydlona poczuciem władzy, opuściła daszek
przeciwsłoneczny, w którym było zamontowane duże podświetlane
lusterko. Jej odbicie nigdy jej nie zawiodło; oddała się kontemplacji
własnej urody.
Miała długie, grube włosy koloru śmietany i twarz o doskonałych
proporcjach, z wysokim czołem i niewielkim, kształtnym podbródkiem.
Kąciki niebieskich oczu leciutko się unosiły, co nadawało im zagadkowy i
zarazem inteligentny wyraz, a pełne usta (dopełnione niedawno
zastrzykami u dermatologa) sugerowały niemal dziecięcą niewinność.
Jedyną techniczną usterką tej twarzy był nos, z lekko zaokrąglonym i
zadartym koniuszkiem, lecz przecież gdyby nie on, Janey byłaby tylko
zimną, klasyczną pięknością. Dzięki niemu nie sprawiała wrażenia
absolutnie niedostępnej; przeciętny zjadacz chleba mógł myśleć, że może
ją mieć, jeśli tylko uda mu się zbliżyć do jej sfery.
Janey wpadła w taki zachwyt nad swoją urodą, że nie zauważyła, kiedy
korek wreszcie ruszył. Z sielanki wyrwał ją dopiero ostry dźwięk klaksonu
samochodu stojącego za nią. Spojrzała w lusterko, zdenerwowana, lecz
także trochę zażenowana. Zobaczyła, że trąbiący na nią kierowca
zielonego ferrari jest młody i nieludzko przystojny. Janey poczuła lekkie
ukłucie na widok tego samochodu – od dawna o takim marzyła – ale kiedy
spostrzegła, kto siedzi obok kierowcy, skręciła się z zazdrości: Pippi
Maus!
Pippi i jej młodsza siostra Nancy tworzyły duet aktorski. Pochodziły z
Charlestonu w Karolinie Południowej. Miały faktycznie mysie twarze, ale
ich figury były godne pozazdroszczenia: połączenie szczupłej sylwetki i
naturalnie dużego biustu to rzadkość. Obie – totalne beztalencia; patrząc
na nie, Janey dokładnie wiedziała, co jest nie tak z tym światem. A jednak
udało im się zrobić karierę, grając kontrowersyjne rólki w niezależnych
produkcjach. Janey nie mogła zgadnąć, po co Pippi Maus wybiera się do
Hamptons – z jej punktu widzenia ktoś taki nie miał tam czego szukać –
ale jeszcze bardziej frapowało ją, jak też udało jej się ustrzelić takiego
przystojniaka. Nawet za kierownicą niewielkiego ferrari było widać, że
jest wysoki – może nawet metr dziewięćdziesiąt – i szczupły. Miał pełne
usta i marmurowe rysy modela. Mógł być gejem – Pippi była typem
dziewczyny, u której nie dziwi nawet partner homoseksualista – ale jego
image prawdziwego macho, jak również zachowanie na drodze przeczyły
temu.
Nagle, nic sobie nie robiąc z Janey, ferrari skręciło na pobocze i w
jednej chwili minęło jej porsche. Pippi zapiała z radości, a Janey wbiła
wzrok w kierowcę. Na krótką chwilę ich spojrzenia się skrzyżowały. Janey
uderzył wyraz jego twarzy. Parzył na nią, jakby zobaczył anioła...
W następnej chwili zielony wóz zniknął na zjeździe z autostrady,
pozostawiając Janey z poczuciem, że znów coś w życiu jej nie wyszło.
Skoro już nie stać jej było na hydroplan, to powinna jechać do Hamptons
takim właśnie samochodem, z takim właśnie facetem u boku... Odruchowo
włożyła palec do ust, odgryzając nieistniejącą skórkę. Na pocieszenie
powiedziała sobie, że kierowca ferrari, który przecież pokochał ją od
pierwszego wejrzenia, może być tym jedynym, którego ona szuka.
Wprawnie wrzuciła trzeci bieg, przewidując wielką frajdę, jaką sprawi jej
odbicie Pippi Maus tego przystojniaka.
Rozdział 2
Bankiet urządzany przez Mimi Kilroy co roku w weekend
poprzedzający dzień pamięci poległych na polu chwały był już legendą.
Zbierała się na nim absolutna śmietanka towarzyska, a ponieważ stanowił
wydarzenie, o którym pisały wszystkie gazety w mieście, nie można go
było bagatelizować – a tylko to pozostawało tym, którzy nie dostali
zaproszenia. Janey jeszcze nigdy nie była na bankiecie Mimi Kilroy i co
roku na nowo przeżywała te same katusze na myśl, że tam bawi się setka
najmodniejszych, najbardziej utalentowanych i najpotężniejszych ludzi w
Nowym Jorku, a jej nie ma pośród nich. Ze wszystkich sił starała się to
ukryć, demonstracyjnie i do znudzenia powtarzając: „Dajcie spokój, to
tylko głupia impreza", jednak co roku wyraźnie czuła, że Mimi z
wyrachowaniem pomijają przy układaniu listy gości.
Nie pomagało logiczne rozumowanie – w końcu Mimi tak naprawdę jej
nie znała. Janey na wszystkie możliwe sposoby usiłowała załatwić sobie
wejście. Kiedyś zrobiła dobrze zupełnie obcemu facetowi tylko dlatego, że
był zaproszony i mógł ją zabrać ze sobą. Innym razem próbowała zakraść
się do domu Mimi od tyłu, z plaży. Jednak prawdziwym ciosem było dla
niej zaproszenie Petera Cannona, cztery lata temu, w okresie kiedy z nim
romansowała.
– Zaprosiła cię? Dlaczego? – zapytała wtedy z niedowierzaniem.
– A dlaczego nie? – parsknął drwiąco.
– Bo... – zaczęła Janey, ale nie dokończyła. Chciała powiedzieć: „Bo
jesteś nikim", ale przecież mężczyzna, z którym się spotykała, nie mógł
być nikim, a poza tym chciała, żeby ją wprowadził.
Peter zgodził się to zrobić (Janey nieraz miała okazję zauważyć, że
potrafi zachować się jak człowiek), ale nie zdołał przekonać Mimi.
Odpowiedział na zaproszenie, zaznaczając, że przyjdzie z osobą
towarzyszącą. Na drugi dzień zadzwoniła asystentka Mimi, pytając, kim
jest jego gość.
– Nazywa się Janey Wilcox – odpowiedział Peter.
– Dobrze, ale kto to jest?
– Dziewczyna – wyjaśnił.
– Tak, ale kim jest? Co robi?
– Jest... modelką – oznajmił Peter.
– Odezwiemy się do pana.
Janey miała o to do niego wielką pretensję.
– Dlaczego nie powiedziałeś, że jestem aktorką? – krzyknęła.
– Boja wiem... – Zastanowił się. – Może dlatego, że od pięciu lat w
niczym nie zagrałaś?
– I co z tego? Czekam na odpowiednią rolę! – wrzasnęła Janey.
Niedługo potem asystentka oddzwoniła.
– Bardzo mi przykro – powiedziała – ale rozmawiałam z Mimi i
okazało się, że w tym roku mamy już komplet gości. Nie zapraszamy osób
towarzyszących.
Kłamstwo było oczywiste.
Wtedy właśnie Janey zrozumiała, że nienawidzi Mimi Kilroy. Nie znała
jej dobrze, ale mimo to czuła do niej nienawiść. Tak samo można nie
znosić aktora albo polityka: ma się awersję nie do nich samych, ale do
tego, co sobą reprezentują.
Mimi Kilroy, myślała Janey z goryczą, zawsze miała wszystko podane
na tacy. Nigdy nie musiała o nic walczyć, nie martwiła się, jak opłaci
mieszkanie. Robiła „karierę" to tu, to tam (jako modelka Ralpha Laurena,
prezenterka kanału VH1, projektantka biżuterii, a ostatnio sprowadzała z
Indii kaszmirowe szale, które sprzedawała znajomym), ale w opinii Janey
Mimi była niepotrzebną nikomu damą z towarzystwa, która nic nie robi,
tylko paraduje w designerskich ciuchach, a jej zdjęcia co miesiąc ukazują
się w plotkarskich magazynach.
Najgorzej Janey znosiła jednak fakt, że choć Mimi była wyrośnięta,
koścista, a jej cienkie blond włosy zawsze wisiały w strąkach, to uważano
ją za piękność. To się nie mieściło w głowie. Gdyby Mimi nie była bogata
i nie pochodziła z elity, w całym Nowym Jorku nie znalazłby się jeden
facet, który zechciałby odpowiedzieć jej napytanie „która godzina?".
Krótko mówiąc, Mimi stanowiła chodzący przykład życiowej
niesprawiedliwości; gdyby nie urodzenie, byłaby kompletnym zerem.
Matką Mimi była Tabitha Mason, gwiazda filmowa z lat
pięćdziesiątych. Pochodziła ze znanej filadelfijskiej rodziny. Robert
Kilroy, ojciec Mimi, wywodził się z kalifornijskiej gałęzi swojego rodu. W
roku 1955, kiedy wzięli ślub, był drugim najmłodszym senatorem w
historii. Kiedy w 1956 roku przyszedł na świat ich pierworodny syn
Sandy, Tabitha porzuciła Hollywood, aby poświęcić się rodzinie. Dwa lata
później urodziła dziewczynkę, Camille, popularnie nazywaną Mimi.
Mała Janey o Mimi wiedziała wszystko, łącznie z tym, jaki jest jej
ulubiony kolor (różowy) i jak nazywa się kucyk, na którym wygrała wiele
wyścigów (Promyczek). Czytała o wytwornej rodzinie Kilroyów w
magazynach takich jak „Good Housekeeping" czy „Ladies" Home Jurnal";
na coroczną wkładkę „Święto Dziękczynienia u Kilroyów" wszyscy mniej
Candace Bushnell Za wszelką cenę Przełożył Michał Juszkiewicz
Mojej mamie Camille, kobiecie o wielkiej urodzie A także moim babciom: Elsie Salonie, która była miłośniczką książek od zawsze Świętej pamięci Lucy i Lenie Oraz mojej nowej babci Jane Dziękuję także w szczególny sposób kochanej Anne Shearman za jej tytuł
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 1 Działo się to w pierwszych dniach lata roku 2000, w Nowym Jorku, gdzie na ulicach zalega złoty pył, produkt uboczny miliarda przedsięwzięć napędzających świetnie prosperującą gospodarkę. Zycie i interesy toczyły się zwykłym tempem. Świat bezboleśnie przeszedł w nowe tysiąclecie, prezydent ponownie uniknął odsunięcia od władzy, a milenijna bomba, zamiast wybuchnąć z hukiem, narobiła tylko słabego szumu, jak butelka zwietrzałego francuskiego szampana. Miasto stało w pełni swej chwały, pyszne, wulgarne, bezwzględne. Na ustach wszystkich był obecnie Peter Cannon, prawnik gwiazd przemysłu rozrywkowego, który oszukał kilkoro swoich klientów na przybliżoną sumę trzydziestu pięciu milionów dolarów. Najbliższe miesiące i lata miały przynieść kolejne skandale i kolejne miliony zdarte z amerykańskiego obywatela, ale dotąd w „sprawę Cannona" było zamieszanych dość znanych osób, aby choć na chwilę zaspokoić głodnych sensacji nowojorczyków. Kto chciał być kimś, musiał osobiście znać prawnika szalbierza, a przynajmniej którąś z ofiar jego błyskotliwego przekrętu. Zapytywano się nawzajem: „Jak jego klienci mogli się na nim nie poznać?". Jedną z osób poszkodowanych przez Cannona był Digger, trzydziestojednoletni muzyk rockowy. Nazwiska nie miał albo nie używał i jak niejeden wielki artysta zaczynał dość skromnie i nosił się trochę dziwacznie. Pochodził z Des Moines w Iowa, miał blond włosy i przeraźliwie bladą, przezroczystą skórę, przez którą prześwitywały sine żyły. Jego znakiem rozpoznawczym były kapelusze z szerokim rondem.
W piątek poprzedzający ostatni poniedziałek maja, czyli dzień pamięci poległych na polu chwały, Digger spędzał popołudnie w wynajętej za sto tysięcy dolarów letniej rezydencji w Sagaponack w nowojorskiej dzielnicy Hamptons. Siedział spokojnie nad brzegiem basenu, palił papierosa bez filtra i przyglądał się swojej żonie Patty, z ożywieniem rozmawiającej przez telefon. Digger zgasił papierosa w donicy z chryzantemami (na ogrodnika czekała tam już niewielka grządka niedopałków) i wyciągnął się na tekowym leżaku. Nie mógł zrozumieć, dlaczego w taki piękny dzień ludzie mogą do tego stopnia podniecać się tym całym Peterem Cannonem. Digger należał do osób, które mają w życiu szlachetniejsze cele niż nabijanie kieszeni, w związku z czym kompletnie nie był świadomy wartości pieniądza. Jego menedżer ocenił stratę na blisko milion dolarów, ale dla Diggera milion dolarów stanowił niejasny abstrakt, przeliczalny tylko na muzykę. Wytłumaczył więc sobie, że aby odzyskać swój milion, musi napisać jeden przebój, i dalej rozkoszował się pięknym popołudniem w luksusowej rezydencji. Jego ukochana żona Patty nie podzielała jednak mężowskiej beztroski. Od pół godziny wisiała na telefonie, prowadząc nerwową rozmowę ze swoją siostrą, Janey Wilcox, słynną modelką Victoria's Secret. Digger rzucił okiem w stronę altanki po drugiej stronie basenu, gdzie siedziała Patty, zgarbiona nad telefonem. Jej pełne kształty opinał jednoczęściowy biały kostium kąpielowy. Spojrzała na niego i zrozumieli się bez słów. Wstała i ruszyła w jego stronę, a jemu jak zwykle zabrakło słów zachwytu dla jej urody, będącej ideałem amerykańskiego kanonu piękna. Jej okrągłe oczy miały kolor błękitu, blond włosy, wpadające w
rudawy odcień, sięgały połowy pleców, a zgrabny, lekko zadarty nosek był usiany piegami. Digger nigdy nie podzielał opinii tych, którzy uznawali Janey, starszą siostrę Patty, za „wielką piękność". Cechą wspólną obu sióstr był ów zadarty nos, ale rysy Janey cechowała przebiegłość i dzikość, w których on nie gustował, a poza tym z powodu jej chorej obsesji na punkcie pieniędzy i statusu, lekceważącego, aroganckiego sposobu bycia i obłędnej wręcz miłości własnej uważał ją za egocentryczną idiotkę. Patty stanęła nad nim i wyciągnęła do niego słuchawkę. – Janey chce z tobą rozmawiać – powiedziała. Krzywiąc usta w grymasie niesmaku, który odsłonił jego krótkie, pożółkłe, nierówne zęby, Digger przyłożył słuchawkę do ucha. – Co tam? – zapytał. – Digger, ojej. – Wystarczyło, że usłyszał głos Janey, melodyjny, z lekkim akcentem, a momentalnie poczuł irytację. – Tak mi przykro. Wiedziałam, że Peter w końcu wykręci jakiś głupi numer. Żałuję, że cię nie ostrzegłam. – Wiedziałaś? Skąd? – Digger wydłubał z zębów kawałek tytoniu. – Spotykałam się z nim w zeszłym roku – przyznała się – ale tylko przez kilka tygodni. Wyzywał każdego od pieprzonych Polaczków... Digger milczał. Nazwisko, którego nie używał, brzmiało Wachanski. Zastanawiał się, czy Janey celowo chciała go obrazić. – No i co? – przerwał ciszę. – Zawsze wiedziałam, że to łajza. Kochany, nawet nie wiesz, jak strasznie mnie to dołuje. Co teraz zrobisz? Digger spojrzał na Patty i wyszczerzył zęby. – Skoro aż tak mu potrzebna moja kasa, to niech ją sobie zatrzyma.
Usłyszał sapnięcie, zapadła cisza, aż w końcu w słuchawce rozległ się perlisty śmiech. – Postawa godna... buddysty. – W głosie Janey brzmiało źle maskowane szyderstwo. Ale widocznie na tym jej koncept się wyczerpał, bo dodała: – Zobaczymy się dziś u Mimi Kilroy? – U kogo? – zapytał Digger znudzonym tonem, którego zwykle używał, kiedy ktoś pytał go o Britney Spears. Doskonale wiedział, kim była Mimi Kilroy, ale ponieważ pochodziła z warstwy społecznej, której on, jak wielu z jego pokolenia, nie tolerował, czyli z republikańskiej anglosaskiej elity, nie zamierzał dać Janey tej satysfakcji. – U Mimi Kilroy – odparła Janey, ukrywając zniecierpliwienie. – Wiesz, to córka senatora Kilroya... – Aha, tak. – Digger już jej nie słuchał, bo obok niego usiadła Patty. Zmienił pozycję, żeby móc położyć kościstą łydkę na jej kolanach. Spojrzała mu w twarz i dotknęła jego ramienia, a on jak zawsze poczuł nieodpartą ochotę na seks. – Muszę kończyć – rzucił, wyłączając telefon. Pociągnął Patty na siebie, okrywając jej twarz pocałunkami. Był w niej zakochany po uszy, a w jego małżeńskich uczuciach nie było za grosz cynizmu. Kochał Patty głęboką, romantyczną miłością, poza którą nic się dla niego nie liczyło. A Peter i Janey niech się pierdzielą, pomyślał. Jeśli jeszcze tego nie zrobili. No nie, pomyślała Janey Wilcox. Skoro Digger nie dba o pieniądze, to niech odpali mi jakąś sumkę. Jej srebrny porsche boxter z opuszczanym dachem tkwił w niekończącej się rzece pojazdów, które toczyły się rozpaczliwie wolno po
autostradzie Long Island. Stanie w korkach jest już passe, szczególnie dla supermodelek, pomyślała. Gdybym miała milion na zbyciu, poleciałabym na Long Island hydroplanem, a na miejscu odebrałby mnie samochodem osobisty asystent. Tak robią wszyscy bogaci ludzie, których znam. Ale to jest właśnie Nowy Jork: może ci się wydawać, że odniosłaś sukces, ale i tak zawsze znajdzie się ktoś bogatszy, lepszy, sławniejszy... Czasami aż wszystkiego się odechciewa. Wystarczyło jednak jedno spojrzenie na srebrzystą maskę samochodu, aby Janey odżyła i przypomniała sobie, że w obecnej sytuacji nie ma powodów do zniechęcenia, wręcz przeciwnie. Trochę dyscypliny, a zdobędzie wszystko, o czym zawsze marzyła. Różowe okulary przeciwsłoneczne Chanel zsunęły się jej z nosa. Janey poprawiła je, czując drobną satysfakcję z powodu posiadania obowiązkowego gadżetu na tegoroczne lato. Należała do tych osób, których efektowna powierzchowność skutecznie maskuje wewnętrzną pustkę, a jednak gdyby ktoś jej zarzucił, że ma płytką osobowość, byłaby szczerze zdziwiona. Janey Wilcox należała do tej klasy pięknych kobiet, które, choć uwielbiane tylko za urodę, są święcie przekonane, że drzemią w nich nieprzebrane pokłady uśpionych talentów. Wierzyła, że jej przepiękne, niemal idealne ciało skrywa genialnego ducha, który pewnego dnia zadziwi świat, wydając nań jakieś wybitne dzieło – przypuszczalnie raczej dzieło sztuki niż na przykład strategii handlowej. Tej pewności nie zdołał zachwiać nawet całkowity dotychczasowy brak dowodów domniemanego geniuszu. Janey Wilcox, spotkawszy Tołstoja, oczekiwałaby, że natychmiast ujrzy on w niej bratnią duszę. Ruch na autostradzie zwolnił do trzydziestu kilometrów na godzinę. Janey zabębniła w kierownicę. Osiemnastokaratowe złoto zegarka bulgari
błysnęło w słońcu. Jej palce były długie i szczupłe – usłyszała kiedyś od wróżki, że ma palce artystki. Szpeciły je tylko kwadratowe opuszki i obgryzione do mięsa paznokcie. Odkąd dziewięć miesięcy temu, niby Kopciuszka na balu, wybrano Janey na główną modelkę nowej kampanii reklamowej Victoria's Secret, każdy pedikiurzysta w mieście zdążył już wygłosić do niej płomienną mowę wzywającą do zaprzestania obgryzania paznokci. Nie potrafiła jednak zerwać z tym nawykiem jeszcze z czasów dzieciństwa. Ból fizyczny, który sama sobie zadawała, w perwersyjny sposób pomagał jej uporać się z bólem emocjonalnym, który zadawał jej otaczający świat. Także teraz, stojąc w korku, sfrustrowana myślą o hydroplanach, przewożących sprytniejszych członków nowojorskiej socjety, odruchowo uniosła palce do ust, lecz po raz pierwszy się opanowała. Przypomniała sobie, że przecież jest u szczytu, a jeszcze rok temu była kompletnie spłukana. Miała trzydzieści dwa lata, była modelką i aktorką, lecz nagle jej kariera się załamała. Nie zostało jej nic – żeby opłacić mieszkanie, musiała pożyczać od swoich bogatych kochanków. Targnęło nią żenujące wspomnienie tych najgorszych trzech tygodni, kiedy doprowadzona do ostateczności postanowiła zostać agentką handlu nieruchomościami i była nawet na czterech zajęciach kursu przygotowawczego. Ale przecież w końcu los musiał się do niej uśmiechnąć – i czy tak się nie stało? Spojrzała we wsteczne lusterko. Pamiętaj, upomniała się, że z taką urodą nie można przegrać. Zadzwonił telefon. Nacisnęła zielony przycisk, sądząc, że to Tommy, jej agent. W zeszłym roku nawet nie chciał z nią rozmawiać, ale kiedy wzięła udział w kampanii Victoria's Secret, a jej twarz trafiła na billboardy
i okładki wszystkich magazynów w kraju, Tommy momentalnie objawił się jako jej najlepszy przyjaciel. Od tej pory dzwonił kilka razy dziennie i przekazywał najświeższe plotki. To właśnie od niego usłyszała dziś rano, że Peter Cannon został aresztowany we własnym biurze. Ucięli sobie rozkoszną pogawędkę na temat jego wad i doszli do wniosku, że największą z nich było to, że pracując z gwiazdami, stracił głowę i ubzdurało mu się, że sam też jest gwiazdą. W Nowym Jorku wszystko jest możliwe, ale wiadomo przecież, że istnieje nieprzekraczalna bariera oddzielająca sektor gwiazd od sektora ich „obsługi". Miejsce prawnika, choćby najlepszego i najbardziej doświadczonego, znajduje się w tym drugim sektorze. Historię Petera opowiadano sobie teraz jako przestrogę: kto próbuje złamać naturalne prawa świata sławnych i bogatych, może łatwo skończyć w areszcie, a później w więzieniu. Ale to nie był Tommy. Zamiast nadskakującego „cześć, boska" Janey usłyszała kobiecy głos ze starannym angielskim akcentem: – Czy pani Janey Wilcox? – Przy telefonie. – Janey już wiedziała, że dzwoni sekretarka jakiejś szychy z przemysłu filmowego. Ostatnim wymogiem mody w tym biznesie było posiadanie angielskiej sekretarki. – Pan Comstock Dibble chce z panią rozmawiać. Czy może pani odebrać? – Zanim Janey zdążyła odpowiedzieć, Comstock sam się włączył. – Janey... – zaczął szorstko, dając do zrozumienia, że od razu chce przejść do rzeczy. To była ich pierwsza rozmowa od blisko roku. Dźwięk jego głosu spowodował u Janey natłok niemiłych wspomnień. Zeszłego lata Comstock Dibble był jej kochankiem. Janey nawet już myślała, że go
kocha, gdy nagle on zaręczył się z Mauve Binchely, wysoką, wiotką bywalczynią sfer towarzyskich. Gorycz bycia porzuconą dla innej kobiety (i to, według oceny Janey, zupełnie brzydkiej) potęgował fakt, że stało się to nie po raz pierwszy. Mężczyźni bardzo chętnie spotykali się z Janey, ale do stałego związku wybierali sobie bardziej „odpowiednie" kandydatki, a ją puszczali kantem. Z drugiej strony, Comstock Dibble, szef Parador Pictures, był jednym z najpotężniejszych ludzi w przemyśle filmowym. Niewykluczone, że chciał zaproponować jej rolę w nowym filmie. Z tego powodu, choć bardzo chciała dać mu nauczkę – a przynajmniej pokazać, że się go nie boi – Janey postanowiła grać ostrożnie. Sztuka przetrwania w Nowym Jorku opiera się na umiejętności chowania uraz, aby dzięki temu móc wspiąć się wyżej na drabinie społecznej. Narzuciła więc sobie chłodny ton (chciała go wyziębić jeszcze bardziej, ale się nie udało) i odparła: – Comstock? Słucham. To, co usłyszała potem, nieco ją przestraszyło. – Janey – powiedział Comstock – zawsze byliśmy przyjaciółmi. Nie chodziło o to, że mówiąc o przyjaźni, kłamał w żywe oczy; żaden normalny człowiek nie nazwałby ich relacji w ten sposób. Haczyk polegał na tym, że kiedy potężny i wpływowy nowojorczyk zaczyna rozmowę od „zawsze byliśmy przyjaciółmi", oznacza to, że najprawdopodobniej ma coś nieprzyjemnego do powiedzenia. Tego hasła używa się zwykle w sytuacji, gdy jedna osoba z winy drugiej odniosła jakąś szkodę, ale ponieważ obie należą do nowojorskiej elity, chce najpierw porozmawiać, zanim sprawą zajmą się prawnicy i prasa brukowa. Janey zastanowiła się chwilę i jej początkowy strach przerodził się w oburzenie. Jaką szkodę
mogła wyrządzić komuś takiemu jak Comstock Dibble? Przecież to on ją rzucił i to on był jej coś winien. Chciała jednak, żeby odkrył karty, więc powstrzymała słowa cisnące się jej na usta i rzuciła zalotnie: – Jesteśmy przyjaciółmi? Aha... A cały rok siedziałeś cicho. Myślałam, że dzwonisz, bo masz dla mnie rolę. – Nie wiedziałem, że jesteś aktorką, Janey. To był cios poniżej pasa. Comstock doskonale wiedział, że osiem lat temu wystąpiła w filmie akcji, ale kino jej nie pokochało. – Wielu rzeczy o mnie teraz nie wiesz – odparła – bo w ogóle nie dzwonisz. Zdawała sobie sprawę, że absolutnie nie musi do niej dzwonić, ale równie dobrze wiedziała, że nic tak nie dopiecze mężczyźnie jak poczucie winy z powodu zerwania kontaktów z dziewczyną, którą się kiedyś obracało. – Przecież dzwonię – mruknął. – To kiedy się zobaczymy? – Właśnie o tym chcę pogadać. – Tylko mi nie mów, że zerwałeś z Mauve. – Mauve jest kochana. – To miało sugerować, że Janey wprost przeciwnie. Poczuła się obrażona i odpowiedziała drwiąco: – No pewnie. Przecież jej praca polega na tym, że posiada odziedziczone miliony. – Janey... – przerwał jej Comstock ostrzegawczym tonem, ale nie dała się uciszyć. – To szczera prawda. Sam wiesz, jak jest. – Janey odnalazła swobodny styl rozmowy, który w zeszłym roku był jej wielkim atutem w związku z
Comstockiem. Miała do niego wielki żal, że ją rzucił, ale z drugiej strony pochlebiała jej poufałość z wpływowym człowiekiem należącym do elity rządzącej Nowym Jorkiem. Ciągnęła gładko dalej: – Nietrudno być miłą osobą, kiedy pieniądze same wpadają do kieszeni. Comstock westchnął, jakby chciał powiedzieć, że jest żałosna, ale rzekł tylko: – Nie bądź zazdrosna. – Nie jestem – parsknęła Janey. Nie znosiła, gdy ktoś wytykał jej wady. – O Mauve Binchely? Żartujesz chyba! W jej pojęciu Mauve była już praktycznie zabytkiem – miała czterdzieści pięć lat – a jedyną rzeczą, która mogła się w niej podobać, były ciemne, długie i falujące włosy. Comstock najwidoczniej miał już dość tego tematu, bo nagle powtórzył: – Janey, zawsze byliśmy przyjaciółmi. Wiem, że nie będziesz robić mi kłopotów. – Z jakiego powodu? – zapytała. – Nie zgrywaj się – warknął. Jego głos nagle przycichł, a ton stał się niemal konspiratorski. – Jesteś niebezpieczną kobietą. W pierwszej chwili Janey poczuła się mile połechtana tym przytykiem, bo miewała napady narcyzmu, kiedy to wyobrażała sobie, że faktycznie jest niebezpieczną kobietą, która chce zawładnąć całym światem. Jednak w słowach Comstocka wyczuła ukrytą groźbę. W zeszłym roku, kiedy była bez grosza, za jej plecami szeptano, że jest kurwą. W tym roku odbiła się od dna, radziła sobie sama, ale szepty nie ustały, zmieniły tylko charakter. Teraz mówiono o niej, że jest niebezpieczna. Ale taki jest Nowy Jork.
Nadała głosowi zmysłowe brzmienie, żeby ukryć narastającą konsternację: – Kiepsko ci wychodzi ta rozmowa z przyjaciółką, Comstock. Jego śmiech trwał dokładnie sekundę. – Nie próbuj mi robić koło pióra... – powiedział tonem groźby. Przez chwilę Janey spodziewała się, że zaraz nastąpi jeden z jego osławionych wybuchów. Comstock Dibble, geniusz filmowego biznesu, był także znany z niepohamowanego temperamentu. Wiele kobiet usłyszało od niego skierowane pod swoim adresem wyzwisko „cipa". Większość dostała potem kosze kwiatów na przeprosiny. W mieście było kilkunastu takich ludzi jak Comstock – w jednej chwili ujmująco grzecznych, w następnej miotających przekleństwami. Dopóki jednak Dibble kierował Paradorem, a Parador pozostawał pupilkiem prasy, nie było na to siły – i to także jest charakterystyczne dla Nowego Jorku. Gdyby Janey Wilcox miała mniej pewności siebie, na pewno dałaby się zastraszyć, ale ona zawsze szczyciła się tym, że nie pozwala wodzić się za nos nawet najpotężniejszym mężczyznom. Odparła zatem głosikiem pełnym najszczerszej niewinności: – Grozisz mi? – Wybierasz się dziś do Mimi Kilroy? – Wypluł z siebie to pytanie. Janey była tak zaskoczona, że wybuchnęła śmiechem. – No wiesz? Nie masz lepszych rzeczy do roboty, niż dzwonić do mnie i pytać, czy idę na przyjęcie? – Skoro już o to pytasz, to mam – odpowiedział, przedrzeźniając jej swobodny ton – i dlatego jestem taki wkurzony. Do jasnej cholery, nie możesz posiedzieć w domu? – A ty nie możesz?
– Mauve jest przyjaciółką Mimi. – No to co? – Głos Janey był zimny jak stal. – Posłuchaj mnie, Janey – powiedział Comstock. – Ostrzegam cię jak przyjaciel. Lepiej dla nas obojga, żeby nikt się nie dowiedział, że się znamy. Janey nie mogła się powstrzymać, żeby nie przypomnieć mu o ich dawnym związku. – Nie, Comstock – odparła ze słodkim uśmiechem. – To dla ciebie będzie lepiej, jeśli nikt się nie dowie, że zeszłego lata pieprzyłeś się ze mną. I doczekała się. Comstock stracił panowanie nad sobą. – Zamkniesz się wreszcie i posłuchasz, cipo jebana?! – ryknął. Wrzasnął tak głośno, że Janey pomyślała, że słyszą go wszyscy kierowcy dookoła, cały ten długi korek na autostradzie Long Island. Ale jeśli myślał, że z nią to przejdzie, to grubo się mylił. Już nie była tą zagubioną dziewczynką, którą w zeszłym roku brał, jak chciał. Nadszedł czas, żeby mu to pokazać. – To ty posłuchaj – rzekła z lodowatym spokojem. – Chcesz mi powiedzieć, że w zeszłym roku byłam dobra do łóżka, ale w tym roku lepiej mnie nie znać? To ja też ci coś powiem: nie jestem taka. – Wszyscy wiemy, jaka jesteś – odparł złowrogo. – I tym się różnimy: ja nie wstydzę się swojej przeszłości. – To nie była do końca prawda, ale trzeba przyznać, że zabrzmiało nieźle. Na Comstocku nie zrobiło to żadnego wrażenia. – Trzymaj się ode mnie z daleka – powiedział. – Ostrzegam cię. W razie czego oboje pójdziemy na dno.
I rozłączył się. A niech go szlag trafi, pomyślała Janey, wciskając pedał hamulca. Wszystkie samochody stały. Zmrużyła oczy, patrząc przed siebie na długi sznur pojazdów. To miało być lato mojego triumfu, przypomniała sobie ze złością. Od trzech dni w telewizji puszczano nową reklamówkę, w której Janey wystąpiła ubrana tylko w białą jedwabną bieliznę i z rekwizytem w postaci białej gitary elektrycznej. Sukces był wielki, a jej status jako supermodelki wydawał się niezachwiany. Tego lata należało uderzyć. Jej plan był prosty: zdobyć wpływy wśród grubych ryb napływających co roku latem do Hamptons. Marzyła o prowadzeniu „salonu", który byłby miejscem spotkań artystów, filmowców, pisarzy, świątynią intelektualnej dyskusji... Gdyby ktoś ją mocno indagował, wyznałaby, że marzy o tym, żeby kiedyś stanąć za kamerą. Lecz najbardziej ze wszystkiego pragnęła osiągnąć taką pozycję – i w tym miała jej pomóc kariera supermodelki – żeby już nigdy więcej nie musiała użerać się z debilami pokroju Comstocka Dibble'a. Naturalnie, marzyła o miłości, ale czy nawet w najlepiej dobranym związku nie ma choć odrobiny cynizmu? A dla publiki nie ma nic lepszego niż skojarzenie dwojga sławnych ludzi. Ale rozmowa z Comstockiem, która spadła na nią jak grom z jasnego nieba, zachwiała jej pewnością siebie i zmusiła do zastanowienia się, czy aby na pewno zaszła tak wysoko, jak jej się wydawało. Odkąd tylko pamiętała, musiała oddawać się bogatym facetom, aby przeżyć – łysym kurduplom z brzuszkiem, włosami w uszach i grzybem między palcami u nóg, z popsutymi zębami i futrem na plecach, patałachom z niedowładem członka, krótko mówiąc: mężczyznom, z którymi żadna szanująca się
kobieta nie poszłaby do łóżka, gdyby nie mieli pieniędzy. Obiecała sobie, że to lato, pierwsze ze wszystkich, będzie inne. Tymczasem wystarczyło kilka kpiących słów Comstocka Dibble'a – „wszyscy wiemy, jaka jesteś" – i nagle straciła cały rezon... Chwyciła mocniej kierownicę i zauważyła, że znów ma obgryzione paznokcie. Szybko wsunęła dłoń między nogi, żeby nie myśleć o palcach, i zaczęła sobie wmawiać, że Comstock nie powiedział prawdy. Na pewno był po prostu zły, że dziewczyna, którą mógł mieć, została supermodelką... Niestety, jego słowa dobitnie charakteryzowały mentalność nowojorczyków: jeśli chodzi o mężczyzn, to mogli oni mieć tyle kobiet, ile dusza zapragnie, a jednocześnie wciąż pokutował staroświecki pogląd, że kobiety nie powinny mieć zbyt wielu partnerów. Oczywiście nikt nie zabraniał im seksu; wprost przeciwnie, oczekiwano tego od nich. Niemniej istniał jakiś niepisany limit łóżkowy, po którego przekroczeniu kobieta nie była już „odpowiednia na żonę". Co za niesprawiedliwość, pomyślała gniewnie Janey. To prawda, że miała więcej facetów niż którakolwiek z jej znajomych. Wiedziała też, że za plecami ludzie mówią o niej, iż jest dziwką. Nikt jednak nie rozumiał, że każdy facet, z którym to robiła, nawet jeśli tylko zrobiła mu dobrze w toalecie w restauracji, był dla niej kandydatem na „tego jedynego". Tak przynajmniej to sobie tłumaczyła. Telefon znów zadzwonił. Sięgnęła po niego z nadzieją, że to może Comstock chce ją przeprosić. Usłyszała mgliście znajomy kobiecy głos: – Janey? – Właścicielka głosu sprawiała kulturalne wrażenie i miała akcent ze wschodniego wybrzeża. Nagle wykrzyknęła, jak ktoś, kto po latach dzwoni do starego przyjaciela: – Mówi Mimi Kilroy! Jak się
miewasz, kochana? Janey była tak zaskoczona, że na moment aż ją zatkało. Mimi z całą pewnością nie była jej dobrą znajomą. Choć znały się już od ładnych paru lat, to prawdę mówiąc, przez ten czas spotkały się zaledwie kilka razy, przypadkiem, na imprezach. Ale i tak Janey zaniemówiła z wrażenia. Mimi Kilroy zajmowała miejsce na samym szczycie nowojorskiej drabiny społecznej. Jej ojciec był sławnym senatorem, o którym krążyły pogłoski, że jeżeli republikanie wygrają najbliższe wybory, to może zostać komisarzem do spraw finansów. Mimi była na świeczniku od piętnastego roku życia, kiedy to zaczęła bywać w Studiu 54. Mówiono o niej, że jest szarą eminencją nowojorskiej socjety. Przez dziesięć lat Janey nie zamieniła z nią więcej niż trzy słowa. Aż do tej chwili Mimi z powodzeniem ją ignorowała albo udawała, że nie wie, kim jest Janey Wilcox – niemniej Janey nie była zdziwiona, że Mimi dzwoni do niej. W końcu taki jest Nowy Jork. Gdy ktoś odniesie tutaj sukces, o jego przyjaźń zabiegają ludzie, którzy dotąd nie zauważali jego istnienia. Janey przybrała zatem ton starej dobrej znajomej sugerujący, że nie zdarzyło się nawet raz, żeby Mimi zlekceważyła ją w towarzystwie. Zamruczała ciepło: – Cześć, Mimi. Pewnie masz urwanie głowy z tym dzisiejszym przyjęciem? – Po czym rozsiadła się wygodnie, łowiąc własne pełne satysfakcji spojrzenie w lusterku wstecznym. Janey wiedziała, że to nie w porządku nagle udawać przed Mimi wielką przyjaźń tylko dlatego, że Mimi równie nagle zaczęło na tym zależeć, ale nigdy nie przejmowała się takimi drobiazgami, zwłaszcza w sytuacji, z której mogła wyciągnąć jakieś korzyści. Mimi odparła, z nutką
zawstydzenia w głosie: – Nawet palcem nie ruszyłam. Wszystko robi firma organizująca bankiety... Ja muszę tylko próbować przystawek! Nagle Janey poczuła się nieswojo. Wydała w życiu dwa przyjęcia, żadne się nie udało (jedzenie było żałośnie ubogie, a do tego za każdym razem zabrakło trunków), a fakt, że Mimi stać było na wynajęcie firmy cateringowej do organizacji swoich osławionych bankietów, tylko pogłębiał dzielącą je przepaść. Ludziom, którzy wytykali jej niższą pozycję, Janey zwykle odpowiadała jakąś kąśliwą uwagą. Tym razem jednak, choć miała już na końcu języka sarkastyczne: „A nikt nie może cię wyręczyć?", zaśmiała się tylko kurtuazyjnie. – Kochana – zaszczebiotała Mimi – dzwonię, żeby zapytać, czy na pewno przyjdziesz. Chcę cię przedstawić komuś wyjątkowemu. Nazywa się Selden Rose, pochodzi z Kalifornii i niedawno się tutaj sprowadził... Znasz go? Jest nowym szefem Movie-Time, tego kanału kablowego Ty pewnie nie oglądasz telewizji, ja zresztą tak samo ale wychodzi na to, że taki dyrektor kablówki to jest ktoś. Ma czterdzieści pięć lat, jest zabójczy, po rozwodzie, dzięki Bogu nie ma dzieci, więc nie jest jeszcze kompletnie zdziadziały... Ale najważniejsze moja droga, że to taki... szczery człowiek. Szczery... to dobre określenie. Ani trochę nie przypomina nas. – Mimi zaśmiała się znacząco. – Nie oczekuję, że zakochasz się w nim od pierwszego wejrzenia, ale on tu nikogo nie zna, a poza tym to stary przyjaciel George'a, więc gdybyś była taka dobra i nieco się nim zajęła... – Z wielką przyjemnością – przerwała jej Janey słodziutkim tonem. – Wygląda na ideał... – Nie zawiedziesz się na nim – zapewniła ją Mimi. – A ja nigdy nie
zapominam o przysłudze... Przez kilka chwil rozmawiały o niczym, aż w końcu Mimi rzuciła: „Całuję, pa!", i rozłączyła się. Zupełnie niespodziewanie dla siebie samej Janey znów była w siódmym niebie. Nie obiecywała sobie wiele po panu Seldenie Rosie – sądząc z opisu, mógł to równie dobrze być drugi Comstock Dibble – ale sam fakt, że Mimi zadzwoniła, żeby go z nią umówić, utwierdził ją w przekonaniu, że zaszła bardzo wysoko. Pokaże teraz Dibble'owi, że z nią nie warto zadzierać. Nie do końca wiedziała, co Mimi rozumie przez „zajęcie się" Rose'em (jeżeli myśli, że zrobię mu laskę w łazience, pomyślała, to bardzo się myli), ale z pewnością poświęci mu trochę czasu, a kiedy Comstock zobaczy, że Janey jest tak blisko z Mimi, dostanie szału. Samochody znów stanęły, tym razem przed samym zjazdem z autostrady. Janey, uskrzydlona poczuciem władzy, opuściła daszek przeciwsłoneczny, w którym było zamontowane duże podświetlane lusterko. Jej odbicie nigdy jej nie zawiodło; oddała się kontemplacji własnej urody. Miała długie, grube włosy koloru śmietany i twarz o doskonałych proporcjach, z wysokim czołem i niewielkim, kształtnym podbródkiem. Kąciki niebieskich oczu leciutko się unosiły, co nadawało im zagadkowy i zarazem inteligentny wyraz, a pełne usta (dopełnione niedawno zastrzykami u dermatologa) sugerowały niemal dziecięcą niewinność. Jedyną techniczną usterką tej twarzy był nos, z lekko zaokrąglonym i zadartym koniuszkiem, lecz przecież gdyby nie on, Janey byłaby tylko zimną, klasyczną pięknością. Dzięki niemu nie sprawiała wrażenia absolutnie niedostępnej; przeciętny zjadacz chleba mógł myśleć, że może
ją mieć, jeśli tylko uda mu się zbliżyć do jej sfery. Janey wpadła w taki zachwyt nad swoją urodą, że nie zauważyła, kiedy korek wreszcie ruszył. Z sielanki wyrwał ją dopiero ostry dźwięk klaksonu samochodu stojącego za nią. Spojrzała w lusterko, zdenerwowana, lecz także trochę zażenowana. Zobaczyła, że trąbiący na nią kierowca zielonego ferrari jest młody i nieludzko przystojny. Janey poczuła lekkie ukłucie na widok tego samochodu – od dawna o takim marzyła – ale kiedy spostrzegła, kto siedzi obok kierowcy, skręciła się z zazdrości: Pippi Maus! Pippi i jej młodsza siostra Nancy tworzyły duet aktorski. Pochodziły z Charlestonu w Karolinie Południowej. Miały faktycznie mysie twarze, ale ich figury były godne pozazdroszczenia: połączenie szczupłej sylwetki i naturalnie dużego biustu to rzadkość. Obie – totalne beztalencia; patrząc na nie, Janey dokładnie wiedziała, co jest nie tak z tym światem. A jednak udało im się zrobić karierę, grając kontrowersyjne rólki w niezależnych produkcjach. Janey nie mogła zgadnąć, po co Pippi Maus wybiera się do Hamptons – z jej punktu widzenia ktoś taki nie miał tam czego szukać – ale jeszcze bardziej frapowało ją, jak też udało jej się ustrzelić takiego przystojniaka. Nawet za kierownicą niewielkiego ferrari było widać, że jest wysoki – może nawet metr dziewięćdziesiąt – i szczupły. Miał pełne usta i marmurowe rysy modela. Mógł być gejem – Pippi była typem dziewczyny, u której nie dziwi nawet partner homoseksualista – ale jego image prawdziwego macho, jak również zachowanie na drodze przeczyły temu. Nagle, nic sobie nie robiąc z Janey, ferrari skręciło na pobocze i w jednej chwili minęło jej porsche. Pippi zapiała z radości, a Janey wbiła
wzrok w kierowcę. Na krótką chwilę ich spojrzenia się skrzyżowały. Janey uderzył wyraz jego twarzy. Parzył na nią, jakby zobaczył anioła... W następnej chwili zielony wóz zniknął na zjeździe z autostrady, pozostawiając Janey z poczuciem, że znów coś w życiu jej nie wyszło. Skoro już nie stać jej było na hydroplan, to powinna jechać do Hamptons takim właśnie samochodem, z takim właśnie facetem u boku... Odruchowo włożyła palec do ust, odgryzając nieistniejącą skórkę. Na pocieszenie powiedziała sobie, że kierowca ferrari, który przecież pokochał ją od pierwszego wejrzenia, może być tym jedynym, którego ona szuka. Wprawnie wrzuciła trzeci bieg, przewidując wielką frajdę, jaką sprawi jej odbicie Pippi Maus tego przystojniaka.
Rozdział 2 Bankiet urządzany przez Mimi Kilroy co roku w weekend poprzedzający dzień pamięci poległych na polu chwały był już legendą. Zbierała się na nim absolutna śmietanka towarzyska, a ponieważ stanowił wydarzenie, o którym pisały wszystkie gazety w mieście, nie można go było bagatelizować – a tylko to pozostawało tym, którzy nie dostali zaproszenia. Janey jeszcze nigdy nie była na bankiecie Mimi Kilroy i co roku na nowo przeżywała te same katusze na myśl, że tam bawi się setka najmodniejszych, najbardziej utalentowanych i najpotężniejszych ludzi w Nowym Jorku, a jej nie ma pośród nich. Ze wszystkich sił starała się to ukryć, demonstracyjnie i do znudzenia powtarzając: „Dajcie spokój, to tylko głupia impreza", jednak co roku wyraźnie czuła, że Mimi z wyrachowaniem pomijają przy układaniu listy gości. Nie pomagało logiczne rozumowanie – w końcu Mimi tak naprawdę jej nie znała. Janey na wszystkie możliwe sposoby usiłowała załatwić sobie wejście. Kiedyś zrobiła dobrze zupełnie obcemu facetowi tylko dlatego, że był zaproszony i mógł ją zabrać ze sobą. Innym razem próbowała zakraść się do domu Mimi od tyłu, z plaży. Jednak prawdziwym ciosem było dla niej zaproszenie Petera Cannona, cztery lata temu, w okresie kiedy z nim romansowała. – Zaprosiła cię? Dlaczego? – zapytała wtedy z niedowierzaniem. – A dlaczego nie? – parsknął drwiąco. – Bo... – zaczęła Janey, ale nie dokończyła. Chciała powiedzieć: „Bo jesteś nikim", ale przecież mężczyzna, z którym się spotykała, nie mógł być nikim, a poza tym chciała, żeby ją wprowadził.
Peter zgodził się to zrobić (Janey nieraz miała okazję zauważyć, że potrafi zachować się jak człowiek), ale nie zdołał przekonać Mimi. Odpowiedział na zaproszenie, zaznaczając, że przyjdzie z osobą towarzyszącą. Na drugi dzień zadzwoniła asystentka Mimi, pytając, kim jest jego gość. – Nazywa się Janey Wilcox – odpowiedział Peter. – Dobrze, ale kto to jest? – Dziewczyna – wyjaśnił. – Tak, ale kim jest? Co robi? – Jest... modelką – oznajmił Peter. – Odezwiemy się do pana. Janey miała o to do niego wielką pretensję. – Dlaczego nie powiedziałeś, że jestem aktorką? – krzyknęła. – Boja wiem... – Zastanowił się. – Może dlatego, że od pięciu lat w niczym nie zagrałaś? – I co z tego? Czekam na odpowiednią rolę! – wrzasnęła Janey. Niedługo potem asystentka oddzwoniła. – Bardzo mi przykro – powiedziała – ale rozmawiałam z Mimi i okazało się, że w tym roku mamy już komplet gości. Nie zapraszamy osób towarzyszących. Kłamstwo było oczywiste. Wtedy właśnie Janey zrozumiała, że nienawidzi Mimi Kilroy. Nie znała jej dobrze, ale mimo to czuła do niej nienawiść. Tak samo można nie znosić aktora albo polityka: ma się awersję nie do nich samych, ale do tego, co sobą reprezentują. Mimi Kilroy, myślała Janey z goryczą, zawsze miała wszystko podane
na tacy. Nigdy nie musiała o nic walczyć, nie martwiła się, jak opłaci mieszkanie. Robiła „karierę" to tu, to tam (jako modelka Ralpha Laurena, prezenterka kanału VH1, projektantka biżuterii, a ostatnio sprowadzała z Indii kaszmirowe szale, które sprzedawała znajomym), ale w opinii Janey Mimi była niepotrzebną nikomu damą z towarzystwa, która nic nie robi, tylko paraduje w designerskich ciuchach, a jej zdjęcia co miesiąc ukazują się w plotkarskich magazynach. Najgorzej Janey znosiła jednak fakt, że choć Mimi była wyrośnięta, koścista, a jej cienkie blond włosy zawsze wisiały w strąkach, to uważano ją za piękność. To się nie mieściło w głowie. Gdyby Mimi nie była bogata i nie pochodziła z elity, w całym Nowym Jorku nie znalazłby się jeden facet, który zechciałby odpowiedzieć jej napytanie „która godzina?". Krótko mówiąc, Mimi stanowiła chodzący przykład życiowej niesprawiedliwości; gdyby nie urodzenie, byłaby kompletnym zerem. Matką Mimi była Tabitha Mason, gwiazda filmowa z lat pięćdziesiątych. Pochodziła ze znanej filadelfijskiej rodziny. Robert Kilroy, ojciec Mimi, wywodził się z kalifornijskiej gałęzi swojego rodu. W roku 1955, kiedy wzięli ślub, był drugim najmłodszym senatorem w historii. Kiedy w 1956 roku przyszedł na świat ich pierworodny syn Sandy, Tabitha porzuciła Hollywood, aby poświęcić się rodzinie. Dwa lata później urodziła dziewczynkę, Camille, popularnie nazywaną Mimi. Mała Janey o Mimi wiedziała wszystko, łącznie z tym, jaki jest jej ulubiony kolor (różowy) i jak nazywa się kucyk, na którym wygrała wiele wyścigów (Promyczek). Czytała o wytwornej rodzinie Kilroyów w magazynach takich jak „Good Housekeeping" czy „Ladies" Home Jurnal"; na coroczną wkładkę „Święto Dziękczynienia u Kilroyów" wszyscy mniej