Peggy LeGate i Ruth LeGate Foster,
naszym najulubieńszym ciotkom,
z wyrazami miłości,
i oczywiście równieŜ Bradleyowi
1
Powinien był przewidzieć, Ŝe wykaraskanie się z tych opałów będzie
trudniejsze niŜ zręczne rozegranie partii kart. Niebiosa zawsze leŜą nie-
wiele dalej od piekielnych wrót.
- O tam! Tam jest!
Gabriel Sinclair obejrzał się szybko przez ramię. Wmieszał się w gru-
pę ostatnich widzów opuszczających teatr w nadziei, Ŝe umknie w ten
sposób swoim prześladowcom, lecz szajka zbirów, która ścigała go przez
pół Londynu, nie dała się pozbyć tak łatwo.
Usiłował schować się za pękatym jegomościem w wieczorowym
płaszczu, choć był on od niego niŜszy i nie mógł go całego zasłonić.
Chuda dama uwieszona u ramienia męŜczyzny spojrzała na Gabriela, za-
rumieniła się i zatrzepotała rzęsami, a jej wąskie jak sznurek wargi roz-
ciągnęły się w afektowanym uśmiechu. Gabriel odwzajemnił uśmiech,
nie przyglądając się damie bliŜej. Kobiety zawsze tak reagowały na jego
widok. Dobrze o tym wiedział.
Teraz zaleŜało mu na tym, by go nie spostrzegło kilku nędznie odzia-
nych obwiesi, którzy zatrzymali się z wahaniem w szybko topniejącym tłu-
mie. Było ich zbyt wielu, by nawet on zdołał utorować sobie drogę. Gabriel
w nieskazitelnym stroju wieczorowym mógł wprawdzie sprawiać wraŜenie
jednego z wytwornych widzów wychodzących z teatru, lecz bystrego draba
z blizną na policzku, najwyraźniej herszta całej szajki, niełatwo było nabrać.
- Brać go, wy głupie szelmy!
Gabriel cofnął się o krok, w cień za rogiem teatru, odwrócił się i ru-
szył biegiem przed siebie.
7
Na uliczce piętrzyły się sterty śmieci, ale pijany zamiatacz najwyraź-
niej zarobił tyle miedziaków, Ŝe starczyło mu na butelkę taniego ginu.
Oparty o ścianę budynku teatru chrapał teraz w błogim upojeniu. Z jego
otwartej gęby bił odór trunku tak silny, Ŝe przyćmiewał smród gnijących
odpadków. W łysinie odbijał się mętny blask ulicznej latarni, pusta bu-
telka wciąŜ jeszcze spoczywała na piersi, a miotła z witek wierzbowych
tarasowała wąskie przejście.
Gabriel spostrzegł przeszkodę w samą porę i lekko przez nią przesko-
czył. Usłyszał za sobą stłumione przekleństwo, a potem donośny łomot,
bo zbir, który go właśnie doganiał, okazał się mniej zwinny od niego.
Gabriel uśmiechnął się, lecz nie wybuchnął głośnym śmiechem, bo
wolał oszczędzać oddech na bieg. Nadal nie zdołał się wymknąć
pościgowi. Przebiegł jeszcze kilka jardów, a potem przeskoczył przez
głęboką kałuŜę. Gdy znalazł się po jej drugiej stronie, kątem oka
dostrzegł za sobą jakiś ciemny kształt i usłyszał słaby dźwięk. Uchylił się
na czas, by uniknąć ciosu pałką.
Większości męŜczyzn nie udałoby się ujść z Ŝyciem na tej zaśmieco-
nej uliczce. Gabriel Sinclair do nich nie naleŜał. Pochwycił pałkę i pchnął
ją ku górze, tak Ŝe trafiła napastnika w szczękę. Drab upadł z chrapliwym
stęknięciem. Gabriel wyszarpnął mu pałkę z omdlałych palców i wymie-
rzył następnemu napastnikowi cios w brzuch. Opryszek zgiął się wpół i
wśród przekleństw bluzgnął strugą wymiocin o kwaśnym odorze.
- CzyŜbyś zjadł coś nieodpowiedniego? - spytał Gabriel uprzejmym
tonem. - Czy teŜ zaszkodziło ci kiepskie wino?
Dostrzegł pozostałych trzech męŜczyzn, którzy cofnęli się w prze-
strachu, widząc, Ŝe ich niedoszła ofiara ma teraz broń. Dwóch z nich
ściskało w łapach jedynie toporne pały, ale ich herszt z blizną na twarzy,
zmruŜywszy oczy, wyciągnął z rękawa długi nóŜ i wysunął się do przodu.
W uśmiechu odsłonił zepsute zęby. Zamachnął się noŜem ze sprawnością
świadczącą o długiej praktyce.
Gabriel skrzywił się, czując smrodliwy oddech, lecz śledził wzrok
szubrawca, a nie wąskie ostrze. To, Ŝe przeŜył ostatnich piętnaście lat, za-
wdzięczał tylko swojej bystrości. Wiedział, kiedy naleŜy walczyć, a
kiedy roztropniej jest uciec, choć - przemknęło mu przez myśl -
roztropność nigdy nie była jedną z jego cnót.
Wystarczyło, by szybko machnął pałką, a niedoszły morderca odsko-
czył w tył. Gabriel zaś wziął znowu nogi za pas.
8
Skręcił za róg, lecz juŜ po kilku jardach wpadł na chudego męŜczy-
znę niemal tego samego co on wzrostu, który chodził w tę i z powrotem
przed tylnym wejściem do teatru.
Tamten, równieŜ w stroju wieczorowym, szarpał zbyt wysoko zawią-
zany halsztuk i mamrotał do siebie, wpatrzony w kartkę:
- Ciotka Sophie jest siwa i ma długi nos, a kuzyn Mervyn duŜy
brzuch i rzednące włosy. Nie, to kuzyn Percival! Och, do diaska, nigdy
sobie z tym nie poradzę!
Gabriel usiłował go wyminąć, lecz męŜczyzna jak na złość ruszył
akurat ku niemu. Gabriel potrącił go, kartka frunęła w powietrze, a nie-
szczęśnik, wymachując rękami, rozciągnął się jak długi na drewnianych
schodkach wiodących do tylnego wejścia.
- Przepraszam pana! - zawołał Gabriel, usiłując zachować równowa
gę, lecz upuścił przy tym pałkę. Spojrzał ku tylnym drzwiom: najwyraź
niej były zamknięte na głucho. I wtedy, oprócz odgłosu zbliŜających się
kroków w uliczce, usłyszał tętent kopyt.
NadjeŜdŜał jakiś powóz, nie doroŜka wprawdzie, do której mógłby
wsiąść, ale prywatny. Ku zdumieniu Gabriela, zatrzymał się tuŜ przed
nim.
- Który z panów jest markizem Tarringtonem? - zawołał stangret.
MęŜczyzna leŜący na schodkach wytrzeszczył oczy na woźnicę
i wskazał dłonią Gabriela.
- To... to ten!
Gabriel odwrócił się gwałtownie i spojrzał na nieznajomego.
- Co takiego?
Drzwi powozu uchyliły się jednak zachęcająco właśnie w chwili, gdy
trzej uzbrojeni obwiesie wybiegli zza rogu. Czwarty zaś, ten sam, którego
Gabriel powalił w zaułku, wlókł się chwiejnie za nimi z Ŝądzą mordu w
oczach.
- NiechŜe pan wsiada, milordzie! - zawołał stangret.
Gabriel nie miał zwyczaju odrzucać darów losu. Wskoczył do powo-
zu, zatrzasnął energicznie drzwi i powóz ruszył. Przez okienko dojrzał
zbirów wpatrzonych bezradnie w umykającą im zdobycz.
- Do następnego razu, panowie! - krzyknął, a potem rozparł się na
miękkim welwetowym siedzisku. Nie ma co, udał mu się powrót do ro
dzinnego kraju!
9
Odetchnął głęboko po raz pierwszy, odkąd tego wieczoru wybrał się
do ekskluzywnego domu gry, gdzie zresztą nie zdołał dotrzeć. Widywał
juŜ wielu przegranych, ale Ŝaden z nich nie dorównywał w zaciekłym
gniewie Barrettowi.
Rzecz jasna, niewielu graczy zdołało przegrać tyle co Barrett z nim
podczas ich ostatniej partii. Posiadłość na południu Anglii - majątek
ziemski, który mógł przynieść fortunę zbiedniałemu młodszemu synowi,
czarnej owcy wygnanej w niełasce z Anglii wiele lat temu.
Gabriel czekał na taką właśnie sposobność, by powrócić z godnością i
dowieść wreszcie ojcu oraz całej swojej mentorskiej rodzinie, Ŝe by-
najmniej nie jest takim nicponiem, za jakiego wszyscy oni go uwaŜali.
Przysiągł sobie, Ŝe nigdy tu nie wróci upokorzony, jak zbity pies, w
nędzy i hańbie, Ŝebrząc o jałmuŜnę.
Pogładził mahoniowe drzwi, a potem odruchowo zacisnął długie pal-
ce w pięść. Nie, on mógł tu wrócić tylko jako zwycięzca albo wcale.
Chciał im pokazać, Ŝe przeŜył, a nawet więcej - Ŝe przeŜył i wrócił w
triumfie! Ma własną posiadłość, z której potrafi czerpać dochody, i
piękne domostwo, gdzie będzie mógł zapuścić korzenie. Odmieni to jego
Ŝycie raz na zawsze.
Oby tylko dane mu było Ŝyć na tyle długo, by cieszyć się zwycię-
stwem.
Barrett, pechowy gracz, który utracił rodową posiadłość w wyniku
karcianej rozgrywki, wpadł na bardzo pomysłowy, choć niezbyt oryginal-
ny sposób pozbycia się honorowego długu.
Umarli nie mogą upomnieć się o wygraną.
Gabriel nie miał jednak zamiaru umierać dla czyjejś przyjemności.
Gdyby kiedykolwiek miał taki zamiar, juŜ od dawna nie byłyby jego
udziałem tułaczka po świecie, gra w karty, egzystencja na marginesie
cywilizowanego społeczeństwa, utrzymywanie się przy Ŝyciu wyłącznie
dzięki sprytowi, urokowi osobistemu, urodziwej twarzy i bystremu umy-
słowi.
Wyjrzał jeszcze raz przez okienko, z roztargnieniem dostrzegając
zmiany, jakie zaszły w krajobrazie Londynu. Tu stał świeŜo odnowiony
pałac, ówdzie nowy sklep pełen eleganckich damskich kapeluszy ze
strusimi piórami lub jedwabnymi róŜyczkami. Ulice były bardziej zatło-
czone niŜ za czasów jego pierwszej, młodzieńczej bytności i oświetlone
10
gazowymi latarniami, których blask nie był tak nikły jak ich olejowych
poprzedniczek.
On sam takŜe się zmienił, moŜe nawet bardziej niŜ to miasto i kraj,
które niegdyś opuścił. Spojrzał na swoje zbrązowiałe od słońca palce,
twardsze i smuklejsze teraz niŜ blade, miękkie dłonie chłopca, który
musiał uciekać, wydziedziczony przez bezwzględnego ojca. Wracał jako
męŜczyzna zdolny zająć naleŜne mu miejsce bez oglądania się na ojcow-
skie błogosławieństwo.
Powóz zwolnił, Ŝeby przepuścić staromodną karocę. Gabriel usłyszał
przekleństwo rzucone przez woźnicę z wysokiego kozła, gdy karoca
ocięŜale przejeŜdŜała przez skrzyŜowanie. Przymknął z uśmiechem oczy.
Przekleństwo zabrzmiało mu w uszach milej niŜ Mozartowska uwertura.
W końcu wypowiedziano je po angielsku, a nie po francusku, niemiecku,
hiszpańsku czy w którymś z licznych dialektów Indii Zachodnich. Na
ulicach czuło się woń końskiego nawozu, mokrych od deszczu ceglanych
murów i potu wierzchowców. Były to zapachy Londynu, a nie korzenne
wonie targu na Tobago czy fetor weneckich kanałów. Wreszcie wrócił do
domu, a tym razem... tym razem nikt go juŜ stąd nie wypędzi!
Powóz ruszył ponownie, a Gabriel zastanawiał się, gdzie teŜ go zawie-
zie, choć było mu to w zasadzie obojętne. NajwaŜniejsze, Ŝe umoŜliwił
mu błyskawiczną ucieczkę przed napastnikami. Sądząc z ich zaciekłości,
obiecano im niemałe pieniądze w zamian za jego śmierć, a Barrett wiele
by na niej zyskał, Gabriela nie dziwiła więc szczodrość przegranego.
GdzieŜ jednak podziewał się prawdziwy markiz Tarrington? MoŜe
był wciąŜ w teatrze, gdzie nadskakiwał jakiejś drugorzędnej aktoreczce w
jej ciasnej garderobie? Pewnie go zmartwi, Ŝe do powozu wsiadł nie-
właściwy pasaŜer. JakŜe stangret mógł nie rozpoznać własnego pana? No
i dlaczego męŜczyzna, z którym Gabriel się zderzył, pomylił go z tym
jakimś Tarringtonem? Wszystko to było intrygujące, ale Gabriel zawsze
lubił dobrze uknutą intrygę. Sam zresztą niejedną uknuł.
Powóz powtórnie zwolnił. Tym razem zatrzymał się przed imponują-
cym budynkiem. Wybiegł z niego lokaj, gotów otworzyć drzwi.
Gabriel postanowił zdać się na los szczęścia. Nie miał Ŝadnego kon-
kretnego planu, coś mu jednak z pewnością przyjdzie do głowy. Zawsze
tak przecieŜ było. Puls mu nieco przyspieszył. Poprawił swój dobrze za-
wiązany halsztuk i pochylił się, by wysiąść.
11
Ku jego zaskoczeniu, kiedy juŜ stanął na nierównym bruku, lokaj nie
zrobił nic, co by świadczyło, Ŝe go poznaje lub raczej nie poznaje.
- Wasza lordowska mość. - Sługa skłonił się lekko i usunął na bok,
tak by Gabriel mógł wejść do rozległego domostwa, które przed nim wy-
rosło. Z licznych, oświetlonych rzęsiście duŜych okien blask zdawał się
wylewać na mroczną ulicę. Dosłyszał dźwięki fortepianu i odległy gwar
rozmów prowadzonych przez wytwornie wysławiające się osoby.
Wszedł niespiesznie po szerokich stopniach. Nie była to więc rezy-
dencja tego markiza i, jak się zdaje, odbywało się tam właśnie jakieś dość
tłumne przyjęcie. Czy miał się na nim pojawić jako gość? Czy oznaczało
to, Ŝe on, Gabriel, zdoła udawać markiza jeszcze przez kilka minut? Cze-
mu nie? Zawsze lubił przyjęcia.
Skinął głową lokajowi w liberii stojącemu przy wejściu i zatrzymał
się na moment, by zerknąć w duŜe lustro na ścianie. Zgubił wprawdzie
podczas ucieczki kapelusz, ale ciemne włosy nie były rozczochrane, a
wieczorowy strój nie ucierpiał ani trochę. Strzepnął niedostrzegalny
pyłek z ciemnego surduta, wygładził jego klapy i wyprostował się, gotów
wejść na piętro, skąd wyraźnie juŜ dobiegał gwar i brzęk kieliszków.
O BoŜe, przydałoby mu się trochę wina! Gabriel miał nadzieję, Ŝe
gospodarz - obojętne, kim on będzie - ma wyrafinowane podniebienie i
dobrze zaopatrzoną piwniczkę; po gorączkowej ucieczce wyschło mu w
gardle i nękało go przeraźliwe wręcz pragnienie.
Reszta gości najwyraźniej juŜ przybyła, bo nikt poza nim nie wcho-
dził na schody. Oznaczało to, niestety, Ŝe oczy wszystkich skierują się ku
niemu, kiedy stanie w dwuskrzydłowych drzwiach, Ŝeby przywitać się z
gośćmi. MoŜe najlepiej byłoby, gdyby zdołał niezauwaŜony wejść mię-
dzy zebranych i pozostać między nimi choćby na tak długo, by wypić
kielich burgunda, a prócz tego odpocząć nieco, nim znów będzie musiał
uciekać? śył w ten sposób od tak dawna, Ŝe wcale go to juŜ nie dziwiło.
Tylko Ŝe tym razem nie chodziło o kolejną wysoką wygraną. Teraz miał
prawdziwy cel. Zamierzał osiąść we własnym majątku. Musiał czegoś
dowieść ojcu, bratu i ciotkom o haczykowatych nosach, a moŜe równieŜ i
sobie samemu.
Z takimi myślami krąŜącymi mu w głowie przybrał obojętny wyraz
twarzy osoby dobrze wychowanej, ale gotowej jedynie do uprzejmego
przywitania się. Stanął w drzwiach.
12
Lokaj go zaanonsował, choć bez widocznego pośpiechu:
- Markiz Tarrington.
Gwar rozmów ucichł i twarze wszystkich obecnych zwróciły się ku
niemu, a siedząca na końcu salonu wiekowa dama uniosła do oczu lor-
gnon i spojrzała na niego lekko wyłupiastymi oczami.
Gabriel spodziewał się, Ŝe ktoś zawoła:
- PrzecieŜ to jakiś oszust, a nie markiz!
W salonie panowała jednak głucha cisza. Gabriel rozejrzał się po-
spiesznie po wystrojonym gronie i wtem przykuła jego wzrok jedna z
dam, stojąca nieco dalej od innych. Zaparło mu dech i dopiero po chwili
zdołał półotwartymi ustami zaczerpnąć tchu.
Była wysoka, smukła, lecz postawna i znakomicie zbudowana, a
miękkie fałdy błękitnej wieczorowej sukni podkreślały zarys kształtnej
sylwetki. Szkoda, Ŝe suknia miała zbyt mały dekolt, bo z pewnością biust
wart był bliŜszego przyjrzenia się. Jasne włosy były zebrane w prosty,
surowy węzeł z tyłu głowy, a jej twarz o doskonałym owalu nawet nie
drgnęła, gdy spojrzała na niego lodowato niebieskimi oczami. Miała re-
gularne rysy, o klasycznej urodzie, ale to jej chłodne oczy przyciągały
jego wzrok. Kryła się w nich namiętność, której ich posiadaczka mogła
nawet nie przeczuwać. Gabriel, zasłuŜenie zwany w wielu językach
hultajem, pod lodowatą powłoką wyczuwał Ŝar z równą pewnością, z
jaką zwierzę wyczuwa niebezpieczeństwo.
W jednej chwili zapomniał o niezręcznej sytuacji, w jakiej się znalazł.
Niestety, nie zabawi tu na tyle długo, by starać się o względy tej
zjawiskowej istoty, i poczuł się z tego powodu lekko rozczarowany.
Musiał stłumić w sobie poryw instynktownego pragnienia, które go
ogarnęło. Pragnienia zasługującego na potępienie, trzeba przyznać.
- A więc - odezwała się matrona z lorgnon, a jej głos zabrzmiał prze
raźliwie głośno w ciszy, która nadal trwała w salonie - to jest ten
tajemniczy
narzeczony, którego wreszcie pozwoliłaś poznać twojej rodzinie?
Tylko dzięki zachowaniu, skądinąd godnemu podziwu, zimnej krwi
nic nie dał po sobie poznać. Mimo zaskoczenia na jego twarzy wciąŜ ma-
lował się wyraz uprzejmej obojętności. Narzeczony? Nie ma co, wpa-
kował się w nieliche tarapaty. JuŜ obmyślał, jak się z tego wycofać, gdy
jasnowłosa posągowa piękność przemówiła.
- Witam, milordzie.
13
2
Psyche Persephone Hill nie miała powodów do radości. Ostatnie pół
godziny było najgorsze. Kuzyn Percy wręcz się do niej kleił, usiłując zbyt
natrętnie zajrzeć jej w dekolt, pantofle ją uwierały, a „narzeczony”
spóźnił się na przyjęcie zaręczynowe.
Ze skrywaną irytacją wysunęła się przed pozostałych gości, unikając
dzięki temu wścibskich spojrzeń Percy'ego, i zaczęła zmierzać w kierun-
ku męŜczyzny, który miał na zawsze zmienić jej Ŝycie.
Musiał tylko stosować się ściśle do jej poleceń.
Pokojówka Psyche, która uzgodniła wszystko z tym trzeciorzędnym,
nieznanym aktorem, uprzedziła ją, Ŝe jest wysokim brunetem, dość przy-
stojnym. Psyche nigdy dotąd nie miała powodu, by wątpić w dobry wzrok
wiernej pokojówki, lecz jeśli ten męŜczyzna miał być, zdaniem Simpson,
„dość przystojny”...
Z trudem przywołała uśmiech na ściągniętą napięciem twarz i wycią-
gnęła osłonięte rękawiczkami ręce ku wysokiemu nieznajomemu, w geś-
cie szczerego uczucia. KaŜdy kolejny krok przybliŜał ją - czuła to całym
ciałem - ku źródłu niewiarygodnie potęŜnej, nieznanej jej energii; biła
ona od tego męŜczyzny w konwencjonalnym wieczorowym stroju. Spoj-
rzała w ciemne oczy, wpatrujące się w nią z dyskretnym rozbawieniem, i
nagle poczuła się nieswojo. Zapragnęła gwałtownie cofnąć wyciągnięte
ku niemu ręce, nim on je dotknie. Zdusiła jednak w sobie tę chęć i spo-
kojnie podeszła do niego.
Był wyŜszy, niŜ jej się początkowo zdawało. Miał gęste, czarne
włosy, ciemne oczy - ciemnoniebieskie, a nie brązowe, jak sądziła w
pierwszej chwili - i nieelegancko ogorzałą twarz. Wargi, rozwarte w
pełnym podziwu uśmiechu, odsłaniały równe, białe zęby. Silnie
zarysowany podbródek nieznacznie szpeciła niewielka blizna. Z
determinacją podeszła do swego przyszłego oblubieńca.
- Spóźnił się pan - stwierdziła, nie pozwalając sobie na okazanie
gniewu.
- Nie miałem pojęcia, najdroŜsza, Ŝe moje usługi są aŜ tak poŜądane
- odparł, unosząc brew. Ujął jej obciągniętą rękawiczką dłoń i uniósł ją
do ust. Zaskoczona nieoczekiwaną poufałością, z trudem
14
złapała oddech. Pocałunek zdawał się parzyć jej palce. Gwałtownie
cofnęła rękę.
Czy wszyscy aktorzy są tacy zuchwali? Bez wątpienia przebywał
wśród ladacznic, a nie w towarzystwie dobrze wychowanych panien,
które mają szczególne powody, by dbać o nieskazitelną reputację. Psyche
głęboko westchnęła, starając się opanować.
Spojrzała nań kokieteryjnie, lekko przymknąwszy powieki, bo tak za-
pewne, zdaniem rodziny, powinna zareagować na zalecanki narzeczone-
go, i odparła zbyt szybko, a jej słowa przeczyły uprzejmemu wyrazowi
uśmiechniętej twarzy:
- Wie pan o tym aŜ za dobrze, bo w przeciwnym razie wcale by tu
pan nie przyszedł. Proszę zachowywać się naleŜycie, a dostanie pan to,
czego pragnie.
ZłoŜył jej ukłon i, wpatrując się w nią spod gęstych, ciemnych rzęs,
wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- BoŜe, uwielbiam kobiety z temperamentem!
Modląc się o to, Ŝeby nikt inny nie usłyszał tej bezczelnej uwagi, poło-
Ŝyła dłoń na jego ramieniu i mocno go uszczypnęła przez luksusową tka-
ninę wieczorowego stroju. CzyŜby wszyscy aktorzy tak elegancko i drogo
się ubierali? Widocznie zarabiają więcej, niŜ sobie wyobraŜała. Liczyła na
to, Ŝe Simpson zaangaŜowała jakiegoś lichego aktorzynę, bo któregoś ze
znanych artystów ktoś z krewnych mógłby rozpoznać, co połoŜyłoby kres
jej błyskotliwemu, lecz ryzykownemu planowi.
Jedyną jego reakcją na uszczypnięcie było napręŜenie bicepsów - czy
wszyscy aktorzy są tacy muskularni? - i zmruŜenie niewiarygodnie pięk-
nych oczu. Psyche, stojąc tak blisko niego, czuła zapach dobrego mydła i
wykwintnej wody toaletowej, ale takŜe niezbyt miłą woń londyńskiej
ulicy, jakby wcześniej włóczył się zbyt długo po jakichś zaułkach. To juŜ
bardziej pasowało do lichego aktorzyny. Nakazała sobie zachowanie spo-
koju. Cała zgromadzona tu rodzina patrzy na nich teraz zaciekawiona.
Usłyszała czyjeś chrząknięcie. Odwróciła się. Aktor poszedł za jej
przykładem. Ujrzeli przed sobą dwóch męŜczyzn o niemal identycznym
wyglądzie.
- To stryj Wilfred, milordzie - powiedziała szybko Psyche - prze
zacny opiekun, który z oddaniem czuwa nad moimi finansami od cza
su śmierci rodziców. -Jeśli nawet w jej głosie zabrzmiała jawna ironia,
15
wszyscy najwyraźniej udawali, Ŝe tego nie słyszą. - A to, oczywiście, jego
syn i mój kuzyn, Percy.
śaden z nich nie wyciągnął do niego ręki, więc fikcyjny narzeczony
tylko im się lekko ukłonił.
Obydwaj byli niŜsi od niego i zaledwie dorównywali wzrostem Psy-
che. Stryj Wilfred posiwiał juŜ na skroniach, wyraźnie teŜ łysiał, a jego
synowi włosy równieŜ zaczynały rzednąć. Obydwaj, mimo dobrze skro-
jonych Ŝakietów, mieli wyraźnie zarysowane brzuchy, świadczące o spo-
rych apetytach i siedzącym trybie Ŝycia. Na okrągłych twarzach jednego i
drugiego rysowała się zdecydowana niechęć.
- Nigdy nie słyszałem o Ŝadnym markizie Tarringtonie - zaczął
sztywno stryj - co wydaje mi się dziwne.
- Istotnie, nasza rodzina jest wprawdzie stara, lecz, niestety, popadła
w zapomnienie - przyznał aktor.
Psyche stłumiła uśmiech.
Stryj Wilfred nieustępliwie ciągnął dalej.
- CzemuŜ to obecna tu rodzina miałaby uznać pana za odpowiednie-
go dla naszej ukochanej kuzynki? - spytał tonem równie sztywnym jak
jego postawa.
- GdyŜ będę ją wielbił z całej duszy, bezgranicznie ją uszczęśliwię
oraz spłodzę z nią wiele pięknych dzieci - odparł gładko aktor.
Okrągła twarz Percy'ego poczerwieniała, a jego ojciec zmarszczył
brwi.
- NiechŜe pan nie mówi impertynencji! Od dawna mieliśmy inne
plany co do naszej drogiej Psyche. Percy...
- Który był mi zawsze drogi jak brat - przerwała mu zręcznie Psyche,
domyślając się dalszego ciągu - i z pewnością pragnie jedynie mojego
szczęścia...
- Ee... no tak... - wydusił z siebie Percy - ale przecieŜ... ee... wiesz,
do licha, Psyche, Ŝe nie jestem Ŝadnym twoim cholernym bratem...
- WyraŜaj się, jak dŜentelmenowi przystało, Percy - mruknęła cierp-
ko stojąca w pobliŜu ciotka Mavis i spojrzała na niego surowo. - Nie
mówi się tak przy damach.
- Przepraszam, cioteczko. - Percy wyciągnął chustkę i otarł spocone
czoło. - Oczywiście, Ŝe nie, ale Psyche i ja... zawsze byliśmy... Psyche,
wiesz przecieŜ, niech to licho...
16
Psyche wiedziała aŜ za dobrze, ale nie chciała wcale usłyszeć po raz
któryś juŜ z rzędu jego wyznania miłosnego, zwróciła więc męŜczyznę u
jej boku twarzą ku reszcie rodziny.
- To moja kuzynka Matilda i ciotka Mavis.
Aktor skłonił się obydwu damom - o niebiosa, aleŜ zgrabnie to zrobił!
Ciekawe jak tańczy. Jakby się w jego ramionach tańczyło walca?
Odsunęła pospiesznie od siebie te myśli. Jeśli wszystko dobrze pójdzie,
nigdy go juŜ więcej nie ujrzy. Zjawił się tutaj tylko z jednego,
szczególnego powodu, który nie miał nic wspólnego z tańcem.
Mówił teraz do jej krewnych coś uprzejmego. Usiłowała skupić uwa-
gę na jego słowach.
- Nic dziwnego, Ŝe Psyche jest tak elegancka i piękna, skoro ma taką
rodzinę.
Psyche spojrzała na niego oniemiała, a kuzynka Matilda wyglądała na
zmieszaną, jakby nie miała pewności, czy nie kryje się w tych słowach
kpina. Matilda była pulchna i okrąglutka niczym dorodna przepiórka,
cerę miała zbyt rumianą jak na kanony piękna, a szyję nieco za krótką.
Mavis zaś, która spoglądała na niego podejrzliwie, przypominała wychu-
dzoną perliczkę, pozostawioną przy Ŝyciu tylko dlatego, Ŝe nie nadawała
się na pieczyste.
- Ma pani śliczne oczy, kuzynko Matildo - ciągnął aktor - głębokie
i gładkie niczym toń górskiego jeziora.
Mój ty BoŜe, on wcale nie kłamał! CzemuŜ Psyche nigdy tego przed-
tem nie dostrzegła? Błyszczące, zielono-brązowe tęczówki Matildy przy-
wodziły na myśl głębię wody, tak jak mówił. Matilda pokraśniała jeszcze
bardziej, ale z zadowolenia, a Mavis skinęła głową, sztywno wprawdzie,
lecz z uznaniem.
- Dziękuję - wybąkała Matilda - jest pan zbyt uprzejmy.
Na ustach ciotki Mavis pojawił się rzadko widywany uśmiech, co
złagodziło jej zwykłą cierpkość.
- Tylko spostrzegawczy - odparł aktor z łagodnym uśmiechem.
Jeśli szybko go nie odprawi, Matilda gotowa jeszcze sama się za
niego
wydać! Psyche spojrzała na swego „narzeczonego” z większym
respektem i podeszła z nim ku kolejnej grupie krewnych.
- Bardzo miło pan postąpił - powiedziała półgłosem. - Matilda nie
przywykła do komplementów, ale to bardzo zacna osóbka.
2 - Ukochany kłamca 17
- KaŜda kobieta jest piękna - mruknął. - Trzeba tylko wiedzieć, na
co patrzeć.
Czy on znów wpatruje się w jej rysujące się pod suknią kształty? Nie
było jednak w jego spojrzeniu nic ze skrytej poŜądliwości, jak w
dwuznacznych półsłówkach Percy'ego, i nie budziło ono w niej
niesmaku. Przy tym męŜczyźnie kobieta czuje, Ŝe wzbudza wyłącznie
szczery podziw i...
Psyche usiłowała jakoś uporządkować swoje myśli i doszła do wnio-
sku, Ŝe właśnie to jest najzuchwalszym pochlebstwem ze wszystkich.
Fałszywy markiz przywitał się uprzejmie z resztą rodziny zebraną na
zaręczynowym przyjęciu i Psyche wyczuwała stopniową zmianę nastroju,
w miarę jak kobiety podbijał swoim urokiem, a męŜczyznom śmiało
odpowiadał spojrzeniem na ich baczny wzrok.
Na końcu salonu siwowłosa kobieta siedziała sztywno w fotelu tak
wielkim, Ŝe mógłby uchodzić za tron. Psyche dobrze znała swoją babkę
cioteczną Sophie i doskonale wiedziała, Ŝe wybrała ona sobie to miejsce z
całym rozmysłem.
- Proszę się za nic nie sprzeciwiać tej damie - szepnęła, kierując go
ku najwaŜniejszemu moŜe, prócz stryja Wilfreda, członkowi familii. -
NaleŜy ją traktować z szacunkiem i mówić jak najmniej, tak jak panu
napisałam.
- A to moja babka cioteczna Sophie, o której panu tyle opowiadałam
- powiedziała, podnosząc nieco głos.
- A więc pan jest tym męŜczyzną, który zdołał całkiem zawrócić w
głowie mojej ukochanej wnuczce? - Stara dama spojrzała na niego przez
lorgnon. - Nigdy nie sądziłam, Ŝe do tego dojdzie. Jest pan przystojny,
owszem, ale uroda przecieŜ przeminie. Musi pan reprezentować sobą coś
więcej.
- Oczywiście - odparł, unosząc do ust podaną mu dłoń, i ukłonił się
staruszce z gracją i swobodą nabytą przez lata praktyki. -JakŜeby inaczej
najdroŜsza Psyche mogła przyjąć moje oświadczyny?
- Nie leci pan aby na jej posag? - spytała ciotka Sophie prosto z mo-
stu, cofając rękę.
- Rozsądny męŜczyzna nigdy nie ma nic przeciw bogactwu - odparł
z uśmiechem.
Psyche przygryzła wargę, spodziewając się, Ŝe ciotka odpowie mu ze
zgorszeniem, lecz stara dama nieoczekiwanie parsknęła śmiechem.
18
- No, przynajmniej pan nie udaje. A ja myślałam, Ŝe zacznie pan
pleść romantyczne androny o jej błękitnych jak niebo oczach i róŜanych
wargach albo inne brednie.
- Och, ja w niej widzę więcej niŜ oczy i usta - zapewnił obydwie
chwilowy narzeczony, zerkając ku dekoltowi Psyche i jej piersiom,
szczelnie okrytym błękitną suknią.
Psyche poczerwieniała i spróbowała znów go uszczypnąć, lecz mię-
śnie miał zbyt napięte. Wiedziała, Ŝe nie sprawi mu większego bólu, bo
był przygotowany na to, co ona zamierzała zrobić. Obojętne, kim był,
uczył się szybko.
- No i powinien pan - ciotka Sophie znowu parsknęła śmiechem. -
Powinien pan, lordzie Tarrington.
Psyche, która wręcz kipiała oburzeniem z powodu jego zuchwalstwa,
spojrzała na nią zaskoczona.
A więc, wbrew obawom, wszystko szło po jej myśli! Odetchnęła z
ulgą, przypomniawszy sobie pełną desperacji chwilę, kiedy wpadł jej do
głowy ów ryzykowny plan.
Wszystko dlatego, Ŝe kuzyn Percival tak się jej naprzykrzał w
ostatnich tygodniach przed rozpoczęciem sezonu towarzyskiego. Śledził
kaŜdy jej ruch! Jeśli udawała się na przyjęcie lub bal, i on tam się
pojawiał u jej boku. Jeśli wybrała się na konną przejaŜdŜkę poza miasto,
Ŝeby odetchnąć świeŜym powietrzem, i on kłusował obok niej na
statecznym wierzchowcu, usiłując dotrzymać tempa odwaŜniejszej
kuzynce.
Odstraszał przez to wszystkich potencjalnych zalotników. Jeśli jakiś
inny kawaler do wzięcia zbyt wyraźnie podziwiał urodę Psyche lub
zanadto jej nadskakiwał, Percy chwytał ją za rękę mimo jej niezbyt
dyskretnych usiłowań, Ŝeby uwolnić się od niego. Nieustanna obecność
Percy'ego odnosiła zamierzony skutek. Psyche otaczało coraz mniej
adoratorów i widziała, Ŝe ich krąg kurczy się z kaŜdym rokiem.
Percy stał się wręcz cieniem Psyche mimo jej starań o zniechęcenie
go. Oczywiście zapraszano go na te same przyjęcia i bale, co ją, bo
rodzina jej ojca miała nieskazitelne pochodzenie, choć nie była zbyt
bogata. Tylko jej ojciec, człowiek wykształcony, a przy tym utalentowany
eksperymentator i wynalazca, zdołał zgromadzić sporą fortunę, potem
zaś, aŜ do swego nieszczęśliwego wypadku, inwestował ją w bezpieczne
obligacje rządowe. Stryj Wilfred zazdrościł mu tej fortuny jeszcze przed
śmiercią
19
brata, później zaś i on, i jego nieznośny potomek uznali, Ŝe bez trudu
mogą po nią sięgnąć. Byle tylko Psyche zgodziła się poślubić kuzyna.
A jednak, choć coraz bardziej pragnęła zdobyć niezaleŜność finanso-
wą, Psyche nie mogła się na to małŜeństwo zdecydować. Gdy Percy uj-
mował ją za rękę i czuła na niej uścisk jego oślizgłych palców, miała chęć
go odepchnąć. Nigdy teŜ kuzyna nie pocałowała, bo juŜ na sam widok
jego wilgotnych róŜowych warg czuła obrzydzenie.
MałŜeństwo mogło ją uniezaleŜnić od klauzuli surowego ojcowskiego
testamentu, zastrzegającej, Ŝe uzyska ona prawo do spadku dopiero po
zaręczynach. Nie zmniejszało to jednak w niczym jej odrazy do kuzyna.
Kiedy zaś dwa tygodnie temu, cofając się przed nim, wpadła na cier-
nisty krzak ostrokrzewu w ogrodzie hrabiny Shrewsbury, w blasku mnó-
stwa świec bijącego z okien sali balowej tuŜ za nimi i wśród dźwięków
muzyki, została zmuszona do postawienia sprawy jasno.
- Kuzynko, kuzynko... - błagał Percy, usiłując ująć ją za rękę - prze-
cieŜ wiesz, co czuję...
- A ty wiesz, co czuję ja. JuŜ ci sto razy to mówiłam. Nie poślubię
ciebie. Jesteś mi obojętny! - odparła stanowczo, cofając dłoń.
Ale Ŝe droga do imponującego majątku Psyche wiodła jedynie przez
ślub, Percy był niewiarygodnie wręcz natarczywy.
- Och, kuzynko, pojmuję, Ŝe krępują cię względy przyzwoitości, ale
nadszedł czas, byś mnie wysłuchała. Wkrótce wszyscy cię uznają za starą
pannę. Skończyłaś dwadzieścia pięć lat i to juŜ chyba twój siódmy z kolei
sezon towarzyski. Lepiej więc przyjmij moje oświadczyny, bo - z fortuną
czy bez - czeka cię smutna starość.
- Percy, mam jeszcze sporo lat Ŝycia przed sobą. I nie zwaŜam na
względy przyzwoitości.
- AleŜ oczywiście, Ŝe zwaŜasz - upierał się. - Zawsze postępowałaś
właściwie, w przeciwieństwie do twojej matki, która...
Musiał dostrzec wściekłość w jej oczach, bo pospiesznie dodał:
- Och, szanowałem ją, ale potrafiła wygłaszać takie zdumiewające
opinie o porządnych kobietach...
- Percy, rozmawialiśmy, zdaje się, o mnie - musiała mu przypo
mnieć i zaraz tego poŜałowała, bo kuzyn po raz wtóry sięgnął po jej
dłoń. Gdy zaś próbowała się od niego odsunąć i wyplątać jedwabną suk
nię z ciernistych gałązek, uderzyła się o kant kamiennej ławki. Zabolało
20
ją tak, Ŝe się zachwiała i usiadła na ławce raptownie. A Percy
wykorzystał sposobność.
- Słusznie, chodzi mi o nas. NajdroŜsza Psyche, pozwól, Ŝe wyznam
ci dozgonną miłość! - oświadczył i ku jej zgrozie ukląkł przed nią, wciąŜ
uczepiony jej ręki.
- Wstawaj natychmiast! Całe towarzystwo nas obmówi! - parsknęła
gniewnie. - A poza tym zniszczyłeś sobie najlepsze pantalony!
Percy skrzywił się boleśnie na myśl o szkodzie wyrządzonej paradne-
mu strojowi, lecz ani myślał wstawać.
- Nie dbam o plotki - mruknął z satysfakcją - bo chciałbym, Ŝeby
kaŜdy wiedział, co do ciebie czuję.
Całkiem jakby juŜ nie plotkowano, Ŝe skąpy stryjaszek nigdy do niej
nie dopuści innego admiratora! CóŜ mogła zrobić, Ŝeby zyskać choć
trochę niezaleŜności, ale nie wiązać się zarazem na całe Ŝycie z tym nie-
zgułą? Najwyraźniej nie miała innego wyjścia. KtóŜ chciałby zostać jej
wielbicielem, skoro Percy pilnuje jej zazdrośnie niby pies kości? A moŜe
by...
MałŜeństwo z Percym wyzwoliłoby ją od uciąŜliwej kurateli, usiło-
wała więc zmusić się do wyraŜenia zgody. Nie wątpiła, Ŝe miłosne zapały
Percy'ego ostygną wkrótce po ślubie; brak wzajemności z jej strony nie
miał na to Ŝadnego wpływu. Po ślubie mogłaby teŜ naleŜycie zadbać o
Circe. Tylko Ŝe...
Po ślubie mąŜ przejąłby kontrolę nad jej pieniędzmi, bo kobiety nie
miały, rzecz jasna, Ŝadnych praw pod tym względem. Percy był zaś takim
samym skąpcem jak jego ojciec. Nie, małŜeństwo z kuzynem nie byłoby
Ŝadnym rozwiązaniem, uznała z pewną ulgą, bo dostawała gęsiej skórki
na samą myśl o nim. JuŜ dotyk ręki Percy'ego był odstręczający.
Usiłowała się opanować.
- Percy, nie mogę wyjść za ciebie.
- A to dlaczego? - Kuzyn przysunął się do niej jeszcze bliŜej, składa-
jąc usta w ciup. O BoŜe, on ją zaraz pocałuje!
- Dlatego, Ŝe juŜ się z kimś zaręczyłam! - palnęła bez zastanowienia i
urwała, niemal tak samo zdumiona jak kuzyn, któremu oczy wyszły na
wierzch niczym u przeraŜonej ropuchy. Puścił jej rękę i z wysiłkiem
dźwignął się z klęczek.
- Co takiego? Zaręczyłaś się? Z kim? Nie wierzę!
21
Z markizem Cara... Tara... Tarringtonem - odparła z desperacją. -
Poznałam go na kontynencie zeszłego roku, kiedy wyjechałam za granicę
z ciotką Sophie i moją siostrą.
- Mówiłaś przecieŜ, Ŝe chcesz tylko pokazać Circe wielkie muzea -
upierał się Percy, niemal komiczny w swoim zgorszeniu.
- No bo tak było. Markiz jest wielkim miłośnikiem sztuki.
- Czy to Francuz? Chcesz wyjść za jakiegoś przeklętego Ŝabojada? -
Percy najwyraźniej nie mógł strawić tej wiadomości. - NiemoŜliwe! Mój
ojciec nigdy na to nie pozwoli!
- Ach skądŜe, markiz jest Anglikiem, tyle Ŝe mieszkał na kontynen-
cie - odparła Psyche, usiłując jakoś uprawdopodobnić wymyśloną na po-
czekaniu bajeczkę. - Gdy stryj Wilfred go pozna, z pewnością stwierdzi,
Ŝe to całkiem odpowiedni kandydat do mojej ręki.
- Nigdy! JuŜ ja z nim pomówię! - syknął groźnie Percy. - On ci za-
broni! - I odszedł sztywnym krokiem, a Psyche odetchnęła z ulgą i jed-
nocześnie zaświtał jej w głowie pewien pomysł. Następnego ranka napi-
sała spiesznie liścik do pana Watkinsa, doradcy prawnego rodziny.
Przyjął ją w wyłoŜonym ciemną boazerią gabinecie i nalał herbaty do
filiŜanek z cienkiej porcelany ze słowami:
- Wiesz, droga Psyche, Ŝe nie mogę postępować wbrew temu, co
nakazał testament, choćbyś nawet sobie tego Ŝyczyła. Zrozum, Ŝe ojciec
chciał cię jedynie chronić...
- Chronić? Raczej wydać mnie prosto w wilgotne łapska Percy'ego! -
odparowała. Wiedli juŜ taką rozmowę niejeden raz, wczytując się w treść
testamentu spisanego zawiłym prawniczym językiem, jak większość te-
stamentów. - Sądzę jednak, Ŝe znalazłam sposób obejścia go!
Radca podał jej filiŜankę i spodeczek z plasterkami cytryny.
- Co masz na myśli? - spytał ostroŜnie, ale, jak zwykle prawnicy,
świadomy istnienia rozmaitych kruczków.
- Proszę spojrzeć na stronę szóstą - powiedziała i upiła łyk herbaty, a
potem postawiła filiŜankę z powrotem na spodeczku i wzięła do ręki
wyświechtany od nieustannego przeglądania egzemplarz dokumentu. -
Tam, gdzie mowa jest o tym, Ŝe mogę otrzymać połowę spadku, gdy się
zaręczę.
- Ach, tak. - Prawnik szybko odnalazł fragment, o którym wspo-
mniała. - Twój ojciec chciał, abyś miała dosyć pieniędzy na kupno suk-
22
ni ślubnej i na wesele, znając skąpstwo... lub raczej zamiłowanie do
oszczędności swego brata Wilfreda...
- Tak, a teraz proszę spojrzeć na stronę ósmą. Stryj ma prawo zapo
biec nieodpowiedniemu mariaŜowi, ale to nie znaczy, Ŝe moŜe zabronić
mi zaręczyn! - Psyche zaczerpnęła głęboko tchu. Na ten pomysł, oszała
miająco wręcz prosty, wpadła ostatniej nocy, gdy przewracała się z boku
na bok, znękana myślami o coraz większej natarczywości Percy'ego.
Prawnik poprawił okulary i raz jeszcze przeczytał rozwlekły paragraf.
- Być moŜe wolno ci to tak interpretować, ale...
- Nic nie muszę interpretować, przecieŜ to wszystko jest oczywiste!
- upierała się Psyche, zaciskając nerwowo dłonie.
- A gdyby nawet tak było, po cóŜ masz się zaręczać, drogie dziecko,
jeśli nie zamierzasz wyjść za mąŜ?
- Miałabym prawo do połowy dochodów! - krzyknęła zniecierpli-
wiona jego brakiem domyślności. - A to duŜo więcej niŜ suma, z której
stryj Wilfred pozwala mi teraz korzystać. Mogłabym wynająć nauczycieli
rysunku dla Circe! Mogłybyśmy podróŜować! Mogłabym robić wszystko,
na co stryj nie daje mi pieniędzy!
Byłabym wolna, pomyślała, przymykając oczy. Oznaczałoby to jed-
noczesne uwolnienie się od natrętnych zalotów kuzyna i nakazów stryja.
Prawnik się zastanawiał.
- To na nic. śaden zalotnik nie będzie się chciał zaręczać, Ŝeby po-
tem rezygnować z małŜeństwa - wytknął po chwili namysłu.
- Och, myślę, Ŝe znam kogoś, kto pójdzie na taki układ - odparła z
łobuzerskim błyskiem w oku.
Watkins spojrzał na nią sponad szkieł i po krótkiej chwili powiedział
jedynie:
- Bądź ostroŜna, moja droga.
Psyche wróciła do domu, nie posiadając się ze szczęścia. Wreszcie
znalazła sposób na wyrwanie się z tej nakazanej prawem klatki! To, co
oświadczyła bez zastanowienia Percy'emu, wskazało jej drogę do wol-
ności. Zaręczy się z markizem zrodzonym w jej wyobraźni i nikt jej nie
będzie mówił, co ma robić. Nawet Circe.
To był wspaniały pomysł.
Tylko Ŝe stryj, powiadomiony o tej nowinie przez Percy'ego, będzie
się chciał spotkać z męŜczyzną, który zdołał ją skłonić do nagłego
23
i potajemnego narzeczeństwa. Mogło to zagrozić jej planom, póki nie
wynajmie kogoś zdolnego odegrać wyznaczoną mu rolę. Odpowiednim
dla niej narzeczonym byłby męŜczyzna o budzącym szacunek wyglądzie.
Tylko na jeden wieczór. Potem tajemniczy markiz ponownie zniknie za
kanałem La Manche, ona zaś zyska dostęp do własnych pieniędzy, pilnie
jej potrzebnych z waŜkich powodów.
Warto było nie spać przez całą noc, Ŝeby dokładnie obmyślić szcze-
góły planu. Psyche wysłała zaufaną pokojówką do teatru, Ŝeby znalazła
kandydata gotowego odegrać rolę narzeczonego za niemałą część jej
kwartalnej pensji. A Simpson wróciła z wiadomością, Ŝe misja się
powiodła.
Psyche nie przypuszczała, Ŝe wynajęty aktor, którego nigdy przedtem
nie widziała, tak dobrze odegra swoją rolę, jak ten świetnie zbudowany,
wysoki męŜczyzna o atrakcyjnej aparycji. Spisywał się tak doskonale, Ŝe
dziwiło ją, czemu nie zdołał zrobić w teatrze większej kariery.
Przysięgłaby, Ŝe jest prawdziwym dŜentelmenem. NiewaŜne! Liczyło się
tylko to, Ŝe plan się udał!
Gdy gratulowała sobie niespodziewanego sukcesu w najbardziej zwa-
riowanej intrydze, o jakiej kiedykolwiek słyszała, przyszło jej na myśl, Ŝe
dokonała czegoś jeszcze bardziej niekonwencjonalnego niŜ jej rodzice.
Nie była z tego zadowolona; pod Ŝadnym względem nie chciała być
podobna do swoich ekscentrycznych rodziców. Jej rozmyślania zostały
nagle przerwane.
Jeden z braci jej matki właśnie zaprosił wynajętego narzeczonego na
przyjęcie, które miało się odbyć za dwa tygodnie. A jeśli takich
zaproszeń będzie więcej? O BoŜe! Musi bardzo uwaŜać.
- Nie, nie, markiz juŜ wtedy wyjedzie, prawda, milordzie? - prze-
rwała pospiesznie wujowi.
- Co? Zamierza pan od razu opuścić swoją przyszłą Ŝonę? PrzecieŜ
musimy naleŜycie ugościć męŜa naszej drogiej Psyche! Ech, milordzie,
po cóŜ tak od razu wracać na kontynent?
- SkądŜe - odparł aktor, uśmiechając się chytrze do Psyche, a jego
białe zęby błysnęły, gdy trochę za mocno rozchylił wargi. - Wcale nie
chcę wystawiać na próbę jej uczuć szybkim wyjazdem - i nachylił się do
swego rozmówcy, jakby chciał mu powierzyć jakiś sekret - bo ona nie
moŜe znieść zbyt długiej rozłąki, rozumie pan? Płakałaby, aŜ by jej oczy
24
zapuchły - dodał z grymasem, świadczącym, Ŝe odstręcza go sama myśl
o zaczerwienionych i obrzmiałych powiekach Psyche.
Ku szczerej niechęci Psyche jej męscy krewni pokiwali głowami i
spojrzeli na nią ze współczuciem, jakby juŜ w tej chwili miała wybuch-
nąć płaczem, usychając z tęsknoty za ukochanym.
Niewiarygodne! Znali ją przecieŜ od zawsze i nigdy nie widzieli, Ŝeby
kiedykolwiek spazmowała jak histeryczka. A jednak uznali słowa tego zu-
chwałego, aroganckiego aktora za świętą prawdę!
Matka miała całkowitą rację. MęŜczyźni trzymają się razem niczym
banda kundli!
- AleŜ ja nigdy... - próbowała wyjaśniać, czując, Ŝe haniebnie się ru-
mieni, lecz „markiz” lekko ścisnął ją za łokieć. W tejŜe chwili w głowie
Psyche pojawiła się nowa, przeraŜająca myśl, która kazała jej zapomnieć
o wszystkim innym: czyŜby ten łajdak chciał ją szantaŜować, Ŝeby dostać
więcej pieniędzy?
- A jakŜe się nazywasz, chłopcze, jeśli wolno mi spytać? - ciągnął
starszy pan.
Aktor uśmiechnął się ponownie.
- Oczywiście, Ŝe wolno, wuju Octaviusie. PrzecieŜ wszedłem juŜ
właściwie do rodziny. Jestem Gabriel Sinclair, markiz... - tu zerknął na
Psyche zesztywniała z niepokoju - ...markiz Tarrington.
3
Ten wieczór, przez krótki czas dający Psyche poczucie zwycięstwa, teraz
przeobraził się w koszmar. Oniemiała, słyszała, jak fałszywy markiz
skwapliwie przyjmuje wszelkiego rodzaju zaproszenia od jej nieufnych
poprzednio krewnych. CzyŜby wszystkich zdołał zauroczyć? Kim właś-
ciwie był ten człowiek, ten nieznany nikomu aktor, którego zdolności
niestety nie doceniła?
Kamerdyner oznajmił, Ŝe podano do stołu. Ciotka Sophie wstała i
podąŜyła do jadalni, mając u boku stryja Wilfreda, a za nimi kroczyła
statecznie procesja podstarzałych dam wraz z partnerami. Pochód zamy-
kał markiz towarzyszący Psyche. Przy stole, na szczęście, wyznaczono
25
markizowi, mimo wysokiego tytułu, dalekie miejsce (czyŜby Percy
przekupił kamerdynera?). ChociaŜ miała teraz czas, by ochłonąć, skubała
widelcem potrawy na talerzu, nadstawiając uszu na docierające do niej
wesołe śmiechy z drugiego końca stołu. CóŜ on im takiego opowiadał?
Jakieś bajeczki o podróŜach i przygodach? Słyszała jedynie strzępki
rozmów, najweselszych i najbardziej oŜywionych ze wszystkich, jakie
toczono przy całym stole. Czy aktorzy tak duŜo podróŜują? Nie, z
pewnością te jego opowieści są czystą fantazją. Co będzie, jeśli ktoś go
przyłapie na kłamstwie? A prawdopodobieństwo tego rosło z kaŜdą
opowiedzianą przez niego historyjką. Psyche, która nigdy w Ŝyciu nie
dostała ataku nerwowego, obawiała się, Ŝe po raz pierwszy moŜe się jej to
teraz zdarzyć.
Straciła apetyt, mimo Ŝe na jej talerzu piętrzyły się smakołyki. Ode-
pchnęła widelcem porcję smaŜonych grzybków, bo czuła, Ŝe bolesny
skurcz przeszył jej Ŝołądek. Czy to kara za odstępstwo od roztropnego
zachowania, jakie zawsze ją cechowało? Szczerze Ŝałowała teraz swego
pomysłu. Jak mogła sądzić, Ŝe jej plan się powiedzie?
Wystarczy, Ŝe aktor, raczący się bez umiaru winem, które nalewał mu
lokaj, potknie się na jakiejś błahostce i zostanie zdemaskowany, a wtedy
koniec z całym jej fałszywym narzeczeństwem, ona zaś jeszcze mocniej
ugrzęźnie w sidłach stryja i moŜe będzie zmuszona poślubić Percy'ego
tylko po to, by uniknąć skandalu.
Och, po cóŜ się na to wszystko waŜyła! Psyche była niemal chora z
przeraŜenia. Nie będzie teŜ mogła w niczym pomóc Circe. I ona, i jej
mała siostrzyczka znajdą się w całkowitej niełasce. Wszystko dlatego, Ŝe
jakiś lekkomyślny aktor nie odgrywa posłusznie wyznaczonej mu roli lub
raczej gra ją aŜ za dobrze!
Rozmowy innych gości coraz bardziej cichły, bo cała jej rodzina z
wręcz bezwstydną skwapliwością słuchała historyjek i Ŝarcików, którymi
ten męŜczyzna szermował ze swobodą i niewymuszonym wdziękiem.
Jego komentarze przyjmowano wybuchami śmiechu.
Siedzący tuŜ przy niej Percy zawzięcie dźgnął widelcem porcję pie-
czonego prosięcia.
- Nie mam pojęcia, czemu wolisz tego jawnego oszusta!
Psyche o mało nie zemdlała.
- Coś ty powiedział? - spytała słabym głosem.
26
- Ze te jego czarujące maniery to pozór. On chce tylko twoich pie-
niędzy, Psyche. Jak mogłaś zaufać podobnemu łowcy posagów?
- To nieprawda - odparła, nieco uspokojona, starając się nadać taki
ton swemu głosowi, jakby wierzyła we własne słowa. Coraz bardziej się
jednak obawiała, Ŝe Percy ma więcej słuszności, niŜ sam sądzi, i Ŝe aktor
istotnie liczy nie tylko na obiecane mu wynagrodzenie, ale takŜe na coś
więcej. W przeciwnym razie byłby chyba niespełna rozumu, odgrywając
swoją rolę bez zwaŜania na konsekwencje dla nich obojga, gdyby został
zdemaskowany.
- Nie rozumiem, czemu wolisz tego wygadanego dowcipnisia od
własnego kuzyna, którego znasz od urodzenia! - UraŜony Percy odłoŜył z
trzaskiem widelec na stół. Sos skapywał mu z brody, a halsztuk pstrzyły
okruszki jedzenia.
Psyche z trudem się opanowała.
- Rozumiem twoje zdziwienie, ale weź pod uwagę, Ŝe kobiety są
z natury nieobliczalne.
Nie warto się było wysilać, bo Percy, jak zwykle, nie pojął ironii.
- Chyba rozum straciłaś, Psyche, a ja juŜ myślałem, Ŝe nie odziedzi
czyłaś po rodzicach braku rozsądku.
Spojrzała na niego tak lodowato, Ŝe pospiesznie zaczął się ycofywać:
- To znaczy, zawsze liczyłaś się z opinią i postępowałaś w sposób po
prawny, tak jak naleŜy, a nie tak jak... hm... niektórzy inni. A ten... ten...
no cóŜ, to przecieŜ tylko zuchwały dandys, Psyche! Doprawdy, sądziłem,
ze masz więcej rozumu! - Głos mu się niemal załamał z konsternacji.
Psyche spojrzała na swego wynajętego „narzeczonego”. Wcale nie
wyglądał na dandysa. Wieczorowy strój, w dystyngowanym, czarnym ko-
lorze, odznaczał się nienagannym krojem, halsztuk imponował śnieŜną
bielą - całość ubioru świadczyła o dobrym smaku. Jego palców nie zdobi-
ły pierścienie, poza jednym prostym sygnetem, nie obwieszał się złotymi
łańcuszkami, nie miał brylantowych spinek świadczących o bogactwie
lub kiepskim guście. WyróŜniał się jednak spośród innych, czy chciał,
czy nie chciał. Był przystojny, ciemnowłosy, a smagła cera, która
mogłaby go upodobnić do zwyczajnego wyrobnika, podkreślała
harmonijny zarys kości policzkowych i regularnych czarnych brwi.
Ciemnobłękitne oczy skrzyły się inteligencją i bystrością. Dziwne, Ŝe nie
zdołał dotąd zdobyć popularności. CzyŜby grywał same „ogony”?
27
Najwyraźniej zdołał jednak zjednać sobie całą jej rodzinę albo niemal
całą, a gdy stryjeczny dziadek, siedzący po jej drugiej stronie, nie zwracał
uwagi na nic poza porcją puddingu, Psyche przestała przejmować się Per-
cym i zaczęła nadsłuchiwać, co mówił „narzeczony”.
Opowiadał właśnie zabawną historyjkę o partii kart rozgrywanej w
jakiejś jaskini hazardu na jednej z wysp Indii Zachodnich. Czy tam
zyskał tę ciemną opaleniznę? Ktoś próbował go oszukać, on zaś przy
wszystkich ściągnął z niego ubranie i wystawił na pośmiewisko innych
graczy, ujawniając, Ŝe ten typ trzymał dodatkowe karty w rękawie.
- A kiedy zdarłem z niego koszulę, wysypała się z niej cała talia -
królowe, króle, walety - choć ten nędznik wolał udawać, Ŝe nie wie, skąd
się tam wzięły!
Słuchacze wybuchnęli chóralnym śmiechem; aktor potrafił rozbawić
wszystkich. Nawet ona musiała stłumić uśmiech.
Wtedy inny kuzyn Psyche, podobnie jak jej ojciec mający zaintereso-
wania naukowe, chrząknął:
- Hm, kiedy byłem zeszłego roku w Ameryce, odwiedziłem teŜ Bar
bados - rzucił z wahaniem - ale nie przypominam sobie takiego klubu,
o jakim pan mówi.
Wokół stołu zaległa cisza. Psyche poczuła, Ŝe Ŝołądek skręcił się jej
w bolesny supeł, cięŜki jak kamień. No właśnie! Ten dureń wymyślił
sobie o jedną bajeczkę za duŜo i teraz cała sprawa wyjdzie na jaw.
Wszystko przepadło!
Aktor spojrzał na młodzieńca, który miał czelność zakwestionować
jego opowieść, z niejakim uznaniem. Potem zaś ujął kieliszek z czerwo-
nym winem i w zamyśleniu pociągnął jeden łyk.
- To się działo w niezbyt godnej szacunku dzielnicy, kuzynie. Chyba
się tam nie zapuszczałeś.
JednakŜe Mervyn, mimo Ŝe nieco zbladł na pociągłej twarzy przysło-
niętej okularami, nie ustępował.
- Zwiedziłem, jak sądzę, całą wyspę.
Któryś z krewnych spojrzał na „markiza” podejrzliwie. Psyche
pojęła, Ŝe jej starania poszły na marne, jakby ziemia je pochłonęła. Och,
cóŜ ona teraz pocznie?
Niewiarygodne! „Narzeczony” się uśmiechnął!
- Działo się to w Bridgetown, na uboczu, w małej oberŜy, prowadzo
nej przez, proszę mi wybaczyć, niewiastę o wątpliwej reputacji, lecz licz-
28
Przekład Agnieszka Dębska
Redakcja stylistyczna Barbara Nowak Korekta Jolanta Kucharska Longina Kryszkowska Projekt graficzny okładki Małgorzata Cebo-Foniok Zdjęcie na okładce © Zbigniew Foniok Skład Wydawnictwo AMBER Monika E. Zjawińska Druk Wojskowa Drukarnia w Łodzi Sp. z o.o. Tytuł oryginału Dear Impostor Copyright © 2001 by Cheryl Zach and Michelle Place All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2010 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-3776-3 Warszawa 2010. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02- 952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl
Peggy LeGate i Ruth LeGate Foster, naszym najulubieńszym ciotkom, z wyrazami miłości, i oczywiście równieŜ Bradleyowi
1 Powinien był przewidzieć, Ŝe wykaraskanie się z tych opałów będzie trudniejsze niŜ zręczne rozegranie partii kart. Niebiosa zawsze leŜą nie- wiele dalej od piekielnych wrót. - O tam! Tam jest! Gabriel Sinclair obejrzał się szybko przez ramię. Wmieszał się w gru- pę ostatnich widzów opuszczających teatr w nadziei, Ŝe umknie w ten sposób swoim prześladowcom, lecz szajka zbirów, która ścigała go przez pół Londynu, nie dała się pozbyć tak łatwo. Usiłował schować się za pękatym jegomościem w wieczorowym płaszczu, choć był on od niego niŜszy i nie mógł go całego zasłonić. Chuda dama uwieszona u ramienia męŜczyzny spojrzała na Gabriela, za- rumieniła się i zatrzepotała rzęsami, a jej wąskie jak sznurek wargi roz- ciągnęły się w afektowanym uśmiechu. Gabriel odwzajemnił uśmiech, nie przyglądając się damie bliŜej. Kobiety zawsze tak reagowały na jego widok. Dobrze o tym wiedział. Teraz zaleŜało mu na tym, by go nie spostrzegło kilku nędznie odzia- nych obwiesi, którzy zatrzymali się z wahaniem w szybko topniejącym tłu- mie. Było ich zbyt wielu, by nawet on zdołał utorować sobie drogę. Gabriel w nieskazitelnym stroju wieczorowym mógł wprawdzie sprawiać wraŜenie jednego z wytwornych widzów wychodzących z teatru, lecz bystrego draba z blizną na policzku, najwyraźniej herszta całej szajki, niełatwo było nabrać. - Brać go, wy głupie szelmy! Gabriel cofnął się o krok, w cień za rogiem teatru, odwrócił się i ru- szył biegiem przed siebie. 7
Na uliczce piętrzyły się sterty śmieci, ale pijany zamiatacz najwyraź- niej zarobił tyle miedziaków, Ŝe starczyło mu na butelkę taniego ginu. Oparty o ścianę budynku teatru chrapał teraz w błogim upojeniu. Z jego otwartej gęby bił odór trunku tak silny, Ŝe przyćmiewał smród gnijących odpadków. W łysinie odbijał się mętny blask ulicznej latarni, pusta bu- telka wciąŜ jeszcze spoczywała na piersi, a miotła z witek wierzbowych tarasowała wąskie przejście. Gabriel spostrzegł przeszkodę w samą porę i lekko przez nią przesko- czył. Usłyszał za sobą stłumione przekleństwo, a potem donośny łomot, bo zbir, który go właśnie doganiał, okazał się mniej zwinny od niego. Gabriel uśmiechnął się, lecz nie wybuchnął głośnym śmiechem, bo wolał oszczędzać oddech na bieg. Nadal nie zdołał się wymknąć pościgowi. Przebiegł jeszcze kilka jardów, a potem przeskoczył przez głęboką kałuŜę. Gdy znalazł się po jej drugiej stronie, kątem oka dostrzegł za sobą jakiś ciemny kształt i usłyszał słaby dźwięk. Uchylił się na czas, by uniknąć ciosu pałką. Większości męŜczyzn nie udałoby się ujść z Ŝyciem na tej zaśmieco- nej uliczce. Gabriel Sinclair do nich nie naleŜał. Pochwycił pałkę i pchnął ją ku górze, tak Ŝe trafiła napastnika w szczękę. Drab upadł z chrapliwym stęknięciem. Gabriel wyszarpnął mu pałkę z omdlałych palców i wymie- rzył następnemu napastnikowi cios w brzuch. Opryszek zgiął się wpół i wśród przekleństw bluzgnął strugą wymiocin o kwaśnym odorze. - CzyŜbyś zjadł coś nieodpowiedniego? - spytał Gabriel uprzejmym tonem. - Czy teŜ zaszkodziło ci kiepskie wino? Dostrzegł pozostałych trzech męŜczyzn, którzy cofnęli się w prze- strachu, widząc, Ŝe ich niedoszła ofiara ma teraz broń. Dwóch z nich ściskało w łapach jedynie toporne pały, ale ich herszt z blizną na twarzy, zmruŜywszy oczy, wyciągnął z rękawa długi nóŜ i wysunął się do przodu. W uśmiechu odsłonił zepsute zęby. Zamachnął się noŜem ze sprawnością świadczącą o długiej praktyce. Gabriel skrzywił się, czując smrodliwy oddech, lecz śledził wzrok szubrawca, a nie wąskie ostrze. To, Ŝe przeŜył ostatnich piętnaście lat, za- wdzięczał tylko swojej bystrości. Wiedział, kiedy naleŜy walczyć, a kiedy roztropniej jest uciec, choć - przemknęło mu przez myśl - roztropność nigdy nie była jedną z jego cnót. Wystarczyło, by szybko machnął pałką, a niedoszły morderca odsko- czył w tył. Gabriel zaś wziął znowu nogi za pas. 8
Skręcił za róg, lecz juŜ po kilku jardach wpadł na chudego męŜczy- znę niemal tego samego co on wzrostu, który chodził w tę i z powrotem przed tylnym wejściem do teatru. Tamten, równieŜ w stroju wieczorowym, szarpał zbyt wysoko zawią- zany halsztuk i mamrotał do siebie, wpatrzony w kartkę: - Ciotka Sophie jest siwa i ma długi nos, a kuzyn Mervyn duŜy brzuch i rzednące włosy. Nie, to kuzyn Percival! Och, do diaska, nigdy sobie z tym nie poradzę! Gabriel usiłował go wyminąć, lecz męŜczyzna jak na złość ruszył akurat ku niemu. Gabriel potrącił go, kartka frunęła w powietrze, a nie- szczęśnik, wymachując rękami, rozciągnął się jak długi na drewnianych schodkach wiodących do tylnego wejścia. - Przepraszam pana! - zawołał Gabriel, usiłując zachować równowa gę, lecz upuścił przy tym pałkę. Spojrzał ku tylnym drzwiom: najwyraź niej były zamknięte na głucho. I wtedy, oprócz odgłosu zbliŜających się kroków w uliczce, usłyszał tętent kopyt. NadjeŜdŜał jakiś powóz, nie doroŜka wprawdzie, do której mógłby wsiąść, ale prywatny. Ku zdumieniu Gabriela, zatrzymał się tuŜ przed nim. - Który z panów jest markizem Tarringtonem? - zawołał stangret. MęŜczyzna leŜący na schodkach wytrzeszczył oczy na woźnicę i wskazał dłonią Gabriela. - To... to ten! Gabriel odwrócił się gwałtownie i spojrzał na nieznajomego. - Co takiego? Drzwi powozu uchyliły się jednak zachęcająco właśnie w chwili, gdy trzej uzbrojeni obwiesie wybiegli zza rogu. Czwarty zaś, ten sam, którego Gabriel powalił w zaułku, wlókł się chwiejnie za nimi z Ŝądzą mordu w oczach. - NiechŜe pan wsiada, milordzie! - zawołał stangret. Gabriel nie miał zwyczaju odrzucać darów losu. Wskoczył do powo- zu, zatrzasnął energicznie drzwi i powóz ruszył. Przez okienko dojrzał zbirów wpatrzonych bezradnie w umykającą im zdobycz. - Do następnego razu, panowie! - krzyknął, a potem rozparł się na miękkim welwetowym siedzisku. Nie ma co, udał mu się powrót do ro dzinnego kraju! 9
Odetchnął głęboko po raz pierwszy, odkąd tego wieczoru wybrał się do ekskluzywnego domu gry, gdzie zresztą nie zdołał dotrzeć. Widywał juŜ wielu przegranych, ale Ŝaden z nich nie dorównywał w zaciekłym gniewie Barrettowi. Rzecz jasna, niewielu graczy zdołało przegrać tyle co Barrett z nim podczas ich ostatniej partii. Posiadłość na południu Anglii - majątek ziemski, który mógł przynieść fortunę zbiedniałemu młodszemu synowi, czarnej owcy wygnanej w niełasce z Anglii wiele lat temu. Gabriel czekał na taką właśnie sposobność, by powrócić z godnością i dowieść wreszcie ojcu oraz całej swojej mentorskiej rodzinie, Ŝe by- najmniej nie jest takim nicponiem, za jakiego wszyscy oni go uwaŜali. Przysiągł sobie, Ŝe nigdy tu nie wróci upokorzony, jak zbity pies, w nędzy i hańbie, Ŝebrząc o jałmuŜnę. Pogładził mahoniowe drzwi, a potem odruchowo zacisnął długie pal- ce w pięść. Nie, on mógł tu wrócić tylko jako zwycięzca albo wcale. Chciał im pokazać, Ŝe przeŜył, a nawet więcej - Ŝe przeŜył i wrócił w triumfie! Ma własną posiadłość, z której potrafi czerpać dochody, i piękne domostwo, gdzie będzie mógł zapuścić korzenie. Odmieni to jego Ŝycie raz na zawsze. Oby tylko dane mu było Ŝyć na tyle długo, by cieszyć się zwycię- stwem. Barrett, pechowy gracz, który utracił rodową posiadłość w wyniku karcianej rozgrywki, wpadł na bardzo pomysłowy, choć niezbyt oryginal- ny sposób pozbycia się honorowego długu. Umarli nie mogą upomnieć się o wygraną. Gabriel nie miał jednak zamiaru umierać dla czyjejś przyjemności. Gdyby kiedykolwiek miał taki zamiar, juŜ od dawna nie byłyby jego udziałem tułaczka po świecie, gra w karty, egzystencja na marginesie cywilizowanego społeczeństwa, utrzymywanie się przy Ŝyciu wyłącznie dzięki sprytowi, urokowi osobistemu, urodziwej twarzy i bystremu umy- słowi. Wyjrzał jeszcze raz przez okienko, z roztargnieniem dostrzegając zmiany, jakie zaszły w krajobrazie Londynu. Tu stał świeŜo odnowiony pałac, ówdzie nowy sklep pełen eleganckich damskich kapeluszy ze strusimi piórami lub jedwabnymi róŜyczkami. Ulice były bardziej zatło- czone niŜ za czasów jego pierwszej, młodzieńczej bytności i oświetlone 10
gazowymi latarniami, których blask nie był tak nikły jak ich olejowych poprzedniczek. On sam takŜe się zmienił, moŜe nawet bardziej niŜ to miasto i kraj, które niegdyś opuścił. Spojrzał na swoje zbrązowiałe od słońca palce, twardsze i smuklejsze teraz niŜ blade, miękkie dłonie chłopca, który musiał uciekać, wydziedziczony przez bezwzględnego ojca. Wracał jako męŜczyzna zdolny zająć naleŜne mu miejsce bez oglądania się na ojcow- skie błogosławieństwo. Powóz zwolnił, Ŝeby przepuścić staromodną karocę. Gabriel usłyszał przekleństwo rzucone przez woźnicę z wysokiego kozła, gdy karoca ocięŜale przejeŜdŜała przez skrzyŜowanie. Przymknął z uśmiechem oczy. Przekleństwo zabrzmiało mu w uszach milej niŜ Mozartowska uwertura. W końcu wypowiedziano je po angielsku, a nie po francusku, niemiecku, hiszpańsku czy w którymś z licznych dialektów Indii Zachodnich. Na ulicach czuło się woń końskiego nawozu, mokrych od deszczu ceglanych murów i potu wierzchowców. Były to zapachy Londynu, a nie korzenne wonie targu na Tobago czy fetor weneckich kanałów. Wreszcie wrócił do domu, a tym razem... tym razem nikt go juŜ stąd nie wypędzi! Powóz ruszył ponownie, a Gabriel zastanawiał się, gdzie teŜ go zawie- zie, choć było mu to w zasadzie obojętne. NajwaŜniejsze, Ŝe umoŜliwił mu błyskawiczną ucieczkę przed napastnikami. Sądząc z ich zaciekłości, obiecano im niemałe pieniądze w zamian za jego śmierć, a Barrett wiele by na niej zyskał, Gabriela nie dziwiła więc szczodrość przegranego. GdzieŜ jednak podziewał się prawdziwy markiz Tarrington? MoŜe był wciąŜ w teatrze, gdzie nadskakiwał jakiejś drugorzędnej aktoreczce w jej ciasnej garderobie? Pewnie go zmartwi, Ŝe do powozu wsiadł nie- właściwy pasaŜer. JakŜe stangret mógł nie rozpoznać własnego pana? No i dlaczego męŜczyzna, z którym Gabriel się zderzył, pomylił go z tym jakimś Tarringtonem? Wszystko to było intrygujące, ale Gabriel zawsze lubił dobrze uknutą intrygę. Sam zresztą niejedną uknuł. Powóz powtórnie zwolnił. Tym razem zatrzymał się przed imponują- cym budynkiem. Wybiegł z niego lokaj, gotów otworzyć drzwi. Gabriel postanowił zdać się na los szczęścia. Nie miał Ŝadnego kon- kretnego planu, coś mu jednak z pewnością przyjdzie do głowy. Zawsze tak przecieŜ było. Puls mu nieco przyspieszył. Poprawił swój dobrze za- wiązany halsztuk i pochylił się, by wysiąść. 11
Ku jego zaskoczeniu, kiedy juŜ stanął na nierównym bruku, lokaj nie zrobił nic, co by świadczyło, Ŝe go poznaje lub raczej nie poznaje. - Wasza lordowska mość. - Sługa skłonił się lekko i usunął na bok, tak by Gabriel mógł wejść do rozległego domostwa, które przed nim wy- rosło. Z licznych, oświetlonych rzęsiście duŜych okien blask zdawał się wylewać na mroczną ulicę. Dosłyszał dźwięki fortepianu i odległy gwar rozmów prowadzonych przez wytwornie wysławiające się osoby. Wszedł niespiesznie po szerokich stopniach. Nie była to więc rezy- dencja tego markiza i, jak się zdaje, odbywało się tam właśnie jakieś dość tłumne przyjęcie. Czy miał się na nim pojawić jako gość? Czy oznaczało to, Ŝe on, Gabriel, zdoła udawać markiza jeszcze przez kilka minut? Cze- mu nie? Zawsze lubił przyjęcia. Skinął głową lokajowi w liberii stojącemu przy wejściu i zatrzymał się na moment, by zerknąć w duŜe lustro na ścianie. Zgubił wprawdzie podczas ucieczki kapelusz, ale ciemne włosy nie były rozczochrane, a wieczorowy strój nie ucierpiał ani trochę. Strzepnął niedostrzegalny pyłek z ciemnego surduta, wygładził jego klapy i wyprostował się, gotów wejść na piętro, skąd wyraźnie juŜ dobiegał gwar i brzęk kieliszków. O BoŜe, przydałoby mu się trochę wina! Gabriel miał nadzieję, Ŝe gospodarz - obojętne, kim on będzie - ma wyrafinowane podniebienie i dobrze zaopatrzoną piwniczkę; po gorączkowej ucieczce wyschło mu w gardle i nękało go przeraźliwe wręcz pragnienie. Reszta gości najwyraźniej juŜ przybyła, bo nikt poza nim nie wcho- dził na schody. Oznaczało to, niestety, Ŝe oczy wszystkich skierują się ku niemu, kiedy stanie w dwuskrzydłowych drzwiach, Ŝeby przywitać się z gośćmi. MoŜe najlepiej byłoby, gdyby zdołał niezauwaŜony wejść mię- dzy zebranych i pozostać między nimi choćby na tak długo, by wypić kielich burgunda, a prócz tego odpocząć nieco, nim znów będzie musiał uciekać? śył w ten sposób od tak dawna, Ŝe wcale go to juŜ nie dziwiło. Tylko Ŝe tym razem nie chodziło o kolejną wysoką wygraną. Teraz miał prawdziwy cel. Zamierzał osiąść we własnym majątku. Musiał czegoś dowieść ojcu, bratu i ciotkom o haczykowatych nosach, a moŜe równieŜ i sobie samemu. Z takimi myślami krąŜącymi mu w głowie przybrał obojętny wyraz twarzy osoby dobrze wychowanej, ale gotowej jedynie do uprzejmego przywitania się. Stanął w drzwiach. 12
Lokaj go zaanonsował, choć bez widocznego pośpiechu: - Markiz Tarrington. Gwar rozmów ucichł i twarze wszystkich obecnych zwróciły się ku niemu, a siedząca na końcu salonu wiekowa dama uniosła do oczu lor- gnon i spojrzała na niego lekko wyłupiastymi oczami. Gabriel spodziewał się, Ŝe ktoś zawoła: - PrzecieŜ to jakiś oszust, a nie markiz! W salonie panowała jednak głucha cisza. Gabriel rozejrzał się po- spiesznie po wystrojonym gronie i wtem przykuła jego wzrok jedna z dam, stojąca nieco dalej od innych. Zaparło mu dech i dopiero po chwili zdołał półotwartymi ustami zaczerpnąć tchu. Była wysoka, smukła, lecz postawna i znakomicie zbudowana, a miękkie fałdy błękitnej wieczorowej sukni podkreślały zarys kształtnej sylwetki. Szkoda, Ŝe suknia miała zbyt mały dekolt, bo z pewnością biust wart był bliŜszego przyjrzenia się. Jasne włosy były zebrane w prosty, surowy węzeł z tyłu głowy, a jej twarz o doskonałym owalu nawet nie drgnęła, gdy spojrzała na niego lodowato niebieskimi oczami. Miała re- gularne rysy, o klasycznej urodzie, ale to jej chłodne oczy przyciągały jego wzrok. Kryła się w nich namiętność, której ich posiadaczka mogła nawet nie przeczuwać. Gabriel, zasłuŜenie zwany w wielu językach hultajem, pod lodowatą powłoką wyczuwał Ŝar z równą pewnością, z jaką zwierzę wyczuwa niebezpieczeństwo. W jednej chwili zapomniał o niezręcznej sytuacji, w jakiej się znalazł. Niestety, nie zabawi tu na tyle długo, by starać się o względy tej zjawiskowej istoty, i poczuł się z tego powodu lekko rozczarowany. Musiał stłumić w sobie poryw instynktownego pragnienia, które go ogarnęło. Pragnienia zasługującego na potępienie, trzeba przyznać. - A więc - odezwała się matrona z lorgnon, a jej głos zabrzmiał prze raźliwie głośno w ciszy, która nadal trwała w salonie - to jest ten tajemniczy narzeczony, którego wreszcie pozwoliłaś poznać twojej rodzinie? Tylko dzięki zachowaniu, skądinąd godnemu podziwu, zimnej krwi nic nie dał po sobie poznać. Mimo zaskoczenia na jego twarzy wciąŜ ma- lował się wyraz uprzejmej obojętności. Narzeczony? Nie ma co, wpa- kował się w nieliche tarapaty. JuŜ obmyślał, jak się z tego wycofać, gdy jasnowłosa posągowa piękność przemówiła. - Witam, milordzie. 13
2 Psyche Persephone Hill nie miała powodów do radości. Ostatnie pół godziny było najgorsze. Kuzyn Percy wręcz się do niej kleił, usiłując zbyt natrętnie zajrzeć jej w dekolt, pantofle ją uwierały, a „narzeczony” spóźnił się na przyjęcie zaręczynowe. Ze skrywaną irytacją wysunęła się przed pozostałych gości, unikając dzięki temu wścibskich spojrzeń Percy'ego, i zaczęła zmierzać w kierun- ku męŜczyzny, który miał na zawsze zmienić jej Ŝycie. Musiał tylko stosować się ściśle do jej poleceń. Pokojówka Psyche, która uzgodniła wszystko z tym trzeciorzędnym, nieznanym aktorem, uprzedziła ją, Ŝe jest wysokim brunetem, dość przy- stojnym. Psyche nigdy dotąd nie miała powodu, by wątpić w dobry wzrok wiernej pokojówki, lecz jeśli ten męŜczyzna miał być, zdaniem Simpson, „dość przystojny”... Z trudem przywołała uśmiech na ściągniętą napięciem twarz i wycią- gnęła osłonięte rękawiczkami ręce ku wysokiemu nieznajomemu, w geś- cie szczerego uczucia. KaŜdy kolejny krok przybliŜał ją - czuła to całym ciałem - ku źródłu niewiarygodnie potęŜnej, nieznanej jej energii; biła ona od tego męŜczyzny w konwencjonalnym wieczorowym stroju. Spoj- rzała w ciemne oczy, wpatrujące się w nią z dyskretnym rozbawieniem, i nagle poczuła się nieswojo. Zapragnęła gwałtownie cofnąć wyciągnięte ku niemu ręce, nim on je dotknie. Zdusiła jednak w sobie tę chęć i spo- kojnie podeszła do niego. Był wyŜszy, niŜ jej się początkowo zdawało. Miał gęste, czarne włosy, ciemne oczy - ciemnoniebieskie, a nie brązowe, jak sądziła w pierwszej chwili - i nieelegancko ogorzałą twarz. Wargi, rozwarte w pełnym podziwu uśmiechu, odsłaniały równe, białe zęby. Silnie zarysowany podbródek nieznacznie szpeciła niewielka blizna. Z determinacją podeszła do swego przyszłego oblubieńca. - Spóźnił się pan - stwierdziła, nie pozwalając sobie na okazanie gniewu. - Nie miałem pojęcia, najdroŜsza, Ŝe moje usługi są aŜ tak poŜądane - odparł, unosząc brew. Ujął jej obciągniętą rękawiczką dłoń i uniósł ją do ust. Zaskoczona nieoczekiwaną poufałością, z trudem 14
złapała oddech. Pocałunek zdawał się parzyć jej palce. Gwałtownie cofnęła rękę. Czy wszyscy aktorzy są tacy zuchwali? Bez wątpienia przebywał wśród ladacznic, a nie w towarzystwie dobrze wychowanych panien, które mają szczególne powody, by dbać o nieskazitelną reputację. Psyche głęboko westchnęła, starając się opanować. Spojrzała nań kokieteryjnie, lekko przymknąwszy powieki, bo tak za- pewne, zdaniem rodziny, powinna zareagować na zalecanki narzeczone- go, i odparła zbyt szybko, a jej słowa przeczyły uprzejmemu wyrazowi uśmiechniętej twarzy: - Wie pan o tym aŜ za dobrze, bo w przeciwnym razie wcale by tu pan nie przyszedł. Proszę zachowywać się naleŜycie, a dostanie pan to, czego pragnie. ZłoŜył jej ukłon i, wpatrując się w nią spod gęstych, ciemnych rzęs, wyszczerzył zęby w uśmiechu. - BoŜe, uwielbiam kobiety z temperamentem! Modląc się o to, Ŝeby nikt inny nie usłyszał tej bezczelnej uwagi, poło- Ŝyła dłoń na jego ramieniu i mocno go uszczypnęła przez luksusową tka- ninę wieczorowego stroju. CzyŜby wszyscy aktorzy tak elegancko i drogo się ubierali? Widocznie zarabiają więcej, niŜ sobie wyobraŜała. Liczyła na to, Ŝe Simpson zaangaŜowała jakiegoś lichego aktorzynę, bo któregoś ze znanych artystów ktoś z krewnych mógłby rozpoznać, co połoŜyłoby kres jej błyskotliwemu, lecz ryzykownemu planowi. Jedyną jego reakcją na uszczypnięcie było napręŜenie bicepsów - czy wszyscy aktorzy są tacy muskularni? - i zmruŜenie niewiarygodnie pięk- nych oczu. Psyche, stojąc tak blisko niego, czuła zapach dobrego mydła i wykwintnej wody toaletowej, ale takŜe niezbyt miłą woń londyńskiej ulicy, jakby wcześniej włóczył się zbyt długo po jakichś zaułkach. To juŜ bardziej pasowało do lichego aktorzyny. Nakazała sobie zachowanie spo- koju. Cała zgromadzona tu rodzina patrzy na nich teraz zaciekawiona. Usłyszała czyjeś chrząknięcie. Odwróciła się. Aktor poszedł za jej przykładem. Ujrzeli przed sobą dwóch męŜczyzn o niemal identycznym wyglądzie. - To stryj Wilfred, milordzie - powiedziała szybko Psyche - prze zacny opiekun, który z oddaniem czuwa nad moimi finansami od cza su śmierci rodziców. -Jeśli nawet w jej głosie zabrzmiała jawna ironia, 15
wszyscy najwyraźniej udawali, Ŝe tego nie słyszą. - A to, oczywiście, jego syn i mój kuzyn, Percy. śaden z nich nie wyciągnął do niego ręki, więc fikcyjny narzeczony tylko im się lekko ukłonił. Obydwaj byli niŜsi od niego i zaledwie dorównywali wzrostem Psy- che. Stryj Wilfred posiwiał juŜ na skroniach, wyraźnie teŜ łysiał, a jego synowi włosy równieŜ zaczynały rzednąć. Obydwaj, mimo dobrze skro- jonych Ŝakietów, mieli wyraźnie zarysowane brzuchy, świadczące o spo- rych apetytach i siedzącym trybie Ŝycia. Na okrągłych twarzach jednego i drugiego rysowała się zdecydowana niechęć. - Nigdy nie słyszałem o Ŝadnym markizie Tarringtonie - zaczął sztywno stryj - co wydaje mi się dziwne. - Istotnie, nasza rodzina jest wprawdzie stara, lecz, niestety, popadła w zapomnienie - przyznał aktor. Psyche stłumiła uśmiech. Stryj Wilfred nieustępliwie ciągnął dalej. - CzemuŜ to obecna tu rodzina miałaby uznać pana za odpowiednie- go dla naszej ukochanej kuzynki? - spytał tonem równie sztywnym jak jego postawa. - GdyŜ będę ją wielbił z całej duszy, bezgranicznie ją uszczęśliwię oraz spłodzę z nią wiele pięknych dzieci - odparł gładko aktor. Okrągła twarz Percy'ego poczerwieniała, a jego ojciec zmarszczył brwi. - NiechŜe pan nie mówi impertynencji! Od dawna mieliśmy inne plany co do naszej drogiej Psyche. Percy... - Który był mi zawsze drogi jak brat - przerwała mu zręcznie Psyche, domyślając się dalszego ciągu - i z pewnością pragnie jedynie mojego szczęścia... - Ee... no tak... - wydusił z siebie Percy - ale przecieŜ... ee... wiesz, do licha, Psyche, Ŝe nie jestem Ŝadnym twoim cholernym bratem... - WyraŜaj się, jak dŜentelmenowi przystało, Percy - mruknęła cierp- ko stojąca w pobliŜu ciotka Mavis i spojrzała na niego surowo. - Nie mówi się tak przy damach. - Przepraszam, cioteczko. - Percy wyciągnął chustkę i otarł spocone czoło. - Oczywiście, Ŝe nie, ale Psyche i ja... zawsze byliśmy... Psyche, wiesz przecieŜ, niech to licho... 16
Psyche wiedziała aŜ za dobrze, ale nie chciała wcale usłyszeć po raz któryś juŜ z rzędu jego wyznania miłosnego, zwróciła więc męŜczyznę u jej boku twarzą ku reszcie rodziny. - To moja kuzynka Matilda i ciotka Mavis. Aktor skłonił się obydwu damom - o niebiosa, aleŜ zgrabnie to zrobił! Ciekawe jak tańczy. Jakby się w jego ramionach tańczyło walca? Odsunęła pospiesznie od siebie te myśli. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, nigdy go juŜ więcej nie ujrzy. Zjawił się tutaj tylko z jednego, szczególnego powodu, który nie miał nic wspólnego z tańcem. Mówił teraz do jej krewnych coś uprzejmego. Usiłowała skupić uwa- gę na jego słowach. - Nic dziwnego, Ŝe Psyche jest tak elegancka i piękna, skoro ma taką rodzinę. Psyche spojrzała na niego oniemiała, a kuzynka Matilda wyglądała na zmieszaną, jakby nie miała pewności, czy nie kryje się w tych słowach kpina. Matilda była pulchna i okrąglutka niczym dorodna przepiórka, cerę miała zbyt rumianą jak na kanony piękna, a szyję nieco za krótką. Mavis zaś, która spoglądała na niego podejrzliwie, przypominała wychu- dzoną perliczkę, pozostawioną przy Ŝyciu tylko dlatego, Ŝe nie nadawała się na pieczyste. - Ma pani śliczne oczy, kuzynko Matildo - ciągnął aktor - głębokie i gładkie niczym toń górskiego jeziora. Mój ty BoŜe, on wcale nie kłamał! CzemuŜ Psyche nigdy tego przed- tem nie dostrzegła? Błyszczące, zielono-brązowe tęczówki Matildy przy- wodziły na myśl głębię wody, tak jak mówił. Matilda pokraśniała jeszcze bardziej, ale z zadowolenia, a Mavis skinęła głową, sztywno wprawdzie, lecz z uznaniem. - Dziękuję - wybąkała Matilda - jest pan zbyt uprzejmy. Na ustach ciotki Mavis pojawił się rzadko widywany uśmiech, co złagodziło jej zwykłą cierpkość. - Tylko spostrzegawczy - odparł aktor z łagodnym uśmiechem. Jeśli szybko go nie odprawi, Matilda gotowa jeszcze sama się za niego wydać! Psyche spojrzała na swego „narzeczonego” z większym respektem i podeszła z nim ku kolejnej grupie krewnych. - Bardzo miło pan postąpił - powiedziała półgłosem. - Matilda nie przywykła do komplementów, ale to bardzo zacna osóbka. 2 - Ukochany kłamca 17
- KaŜda kobieta jest piękna - mruknął. - Trzeba tylko wiedzieć, na co patrzeć. Czy on znów wpatruje się w jej rysujące się pod suknią kształty? Nie było jednak w jego spojrzeniu nic ze skrytej poŜądliwości, jak w dwuznacznych półsłówkach Percy'ego, i nie budziło ono w niej niesmaku. Przy tym męŜczyźnie kobieta czuje, Ŝe wzbudza wyłącznie szczery podziw i... Psyche usiłowała jakoś uporządkować swoje myśli i doszła do wnio- sku, Ŝe właśnie to jest najzuchwalszym pochlebstwem ze wszystkich. Fałszywy markiz przywitał się uprzejmie z resztą rodziny zebraną na zaręczynowym przyjęciu i Psyche wyczuwała stopniową zmianę nastroju, w miarę jak kobiety podbijał swoim urokiem, a męŜczyznom śmiało odpowiadał spojrzeniem na ich baczny wzrok. Na końcu salonu siwowłosa kobieta siedziała sztywno w fotelu tak wielkim, Ŝe mógłby uchodzić za tron. Psyche dobrze znała swoją babkę cioteczną Sophie i doskonale wiedziała, Ŝe wybrała ona sobie to miejsce z całym rozmysłem. - Proszę się za nic nie sprzeciwiać tej damie - szepnęła, kierując go ku najwaŜniejszemu moŜe, prócz stryja Wilfreda, członkowi familii. - NaleŜy ją traktować z szacunkiem i mówić jak najmniej, tak jak panu napisałam. - A to moja babka cioteczna Sophie, o której panu tyle opowiadałam - powiedziała, podnosząc nieco głos. - A więc pan jest tym męŜczyzną, który zdołał całkiem zawrócić w głowie mojej ukochanej wnuczce? - Stara dama spojrzała na niego przez lorgnon. - Nigdy nie sądziłam, Ŝe do tego dojdzie. Jest pan przystojny, owszem, ale uroda przecieŜ przeminie. Musi pan reprezentować sobą coś więcej. - Oczywiście - odparł, unosząc do ust podaną mu dłoń, i ukłonił się staruszce z gracją i swobodą nabytą przez lata praktyki. -JakŜeby inaczej najdroŜsza Psyche mogła przyjąć moje oświadczyny? - Nie leci pan aby na jej posag? - spytała ciotka Sophie prosto z mo- stu, cofając rękę. - Rozsądny męŜczyzna nigdy nie ma nic przeciw bogactwu - odparł z uśmiechem. Psyche przygryzła wargę, spodziewając się, Ŝe ciotka odpowie mu ze zgorszeniem, lecz stara dama nieoczekiwanie parsknęła śmiechem. 18
- No, przynajmniej pan nie udaje. A ja myślałam, Ŝe zacznie pan pleść romantyczne androny o jej błękitnych jak niebo oczach i róŜanych wargach albo inne brednie. - Och, ja w niej widzę więcej niŜ oczy i usta - zapewnił obydwie chwilowy narzeczony, zerkając ku dekoltowi Psyche i jej piersiom, szczelnie okrytym błękitną suknią. Psyche poczerwieniała i spróbowała znów go uszczypnąć, lecz mię- śnie miał zbyt napięte. Wiedziała, Ŝe nie sprawi mu większego bólu, bo był przygotowany na to, co ona zamierzała zrobić. Obojętne, kim był, uczył się szybko. - No i powinien pan - ciotka Sophie znowu parsknęła śmiechem. - Powinien pan, lordzie Tarrington. Psyche, która wręcz kipiała oburzeniem z powodu jego zuchwalstwa, spojrzała na nią zaskoczona. A więc, wbrew obawom, wszystko szło po jej myśli! Odetchnęła z ulgą, przypomniawszy sobie pełną desperacji chwilę, kiedy wpadł jej do głowy ów ryzykowny plan. Wszystko dlatego, Ŝe kuzyn Percival tak się jej naprzykrzał w ostatnich tygodniach przed rozpoczęciem sezonu towarzyskiego. Śledził kaŜdy jej ruch! Jeśli udawała się na przyjęcie lub bal, i on tam się pojawiał u jej boku. Jeśli wybrała się na konną przejaŜdŜkę poza miasto, Ŝeby odetchnąć świeŜym powietrzem, i on kłusował obok niej na statecznym wierzchowcu, usiłując dotrzymać tempa odwaŜniejszej kuzynce. Odstraszał przez to wszystkich potencjalnych zalotników. Jeśli jakiś inny kawaler do wzięcia zbyt wyraźnie podziwiał urodę Psyche lub zanadto jej nadskakiwał, Percy chwytał ją za rękę mimo jej niezbyt dyskretnych usiłowań, Ŝeby uwolnić się od niego. Nieustanna obecność Percy'ego odnosiła zamierzony skutek. Psyche otaczało coraz mniej adoratorów i widziała, Ŝe ich krąg kurczy się z kaŜdym rokiem. Percy stał się wręcz cieniem Psyche mimo jej starań o zniechęcenie go. Oczywiście zapraszano go na te same przyjęcia i bale, co ją, bo rodzina jej ojca miała nieskazitelne pochodzenie, choć nie była zbyt bogata. Tylko jej ojciec, człowiek wykształcony, a przy tym utalentowany eksperymentator i wynalazca, zdołał zgromadzić sporą fortunę, potem zaś, aŜ do swego nieszczęśliwego wypadku, inwestował ją w bezpieczne obligacje rządowe. Stryj Wilfred zazdrościł mu tej fortuny jeszcze przed śmiercią 19
brata, później zaś i on, i jego nieznośny potomek uznali, Ŝe bez trudu mogą po nią sięgnąć. Byle tylko Psyche zgodziła się poślubić kuzyna. A jednak, choć coraz bardziej pragnęła zdobyć niezaleŜność finanso- wą, Psyche nie mogła się na to małŜeństwo zdecydować. Gdy Percy uj- mował ją za rękę i czuła na niej uścisk jego oślizgłych palców, miała chęć go odepchnąć. Nigdy teŜ kuzyna nie pocałowała, bo juŜ na sam widok jego wilgotnych róŜowych warg czuła obrzydzenie. MałŜeństwo mogło ją uniezaleŜnić od klauzuli surowego ojcowskiego testamentu, zastrzegającej, Ŝe uzyska ona prawo do spadku dopiero po zaręczynach. Nie zmniejszało to jednak w niczym jej odrazy do kuzyna. Kiedy zaś dwa tygodnie temu, cofając się przed nim, wpadła na cier- nisty krzak ostrokrzewu w ogrodzie hrabiny Shrewsbury, w blasku mnó- stwa świec bijącego z okien sali balowej tuŜ za nimi i wśród dźwięków muzyki, została zmuszona do postawienia sprawy jasno. - Kuzynko, kuzynko... - błagał Percy, usiłując ująć ją za rękę - prze- cieŜ wiesz, co czuję... - A ty wiesz, co czuję ja. JuŜ ci sto razy to mówiłam. Nie poślubię ciebie. Jesteś mi obojętny! - odparła stanowczo, cofając dłoń. Ale Ŝe droga do imponującego majątku Psyche wiodła jedynie przez ślub, Percy był niewiarygodnie wręcz natarczywy. - Och, kuzynko, pojmuję, Ŝe krępują cię względy przyzwoitości, ale nadszedł czas, byś mnie wysłuchała. Wkrótce wszyscy cię uznają za starą pannę. Skończyłaś dwadzieścia pięć lat i to juŜ chyba twój siódmy z kolei sezon towarzyski. Lepiej więc przyjmij moje oświadczyny, bo - z fortuną czy bez - czeka cię smutna starość. - Percy, mam jeszcze sporo lat Ŝycia przed sobą. I nie zwaŜam na względy przyzwoitości. - AleŜ oczywiście, Ŝe zwaŜasz - upierał się. - Zawsze postępowałaś właściwie, w przeciwieństwie do twojej matki, która... Musiał dostrzec wściekłość w jej oczach, bo pospiesznie dodał: - Och, szanowałem ją, ale potrafiła wygłaszać takie zdumiewające opinie o porządnych kobietach... - Percy, rozmawialiśmy, zdaje się, o mnie - musiała mu przypo mnieć i zaraz tego poŜałowała, bo kuzyn po raz wtóry sięgnął po jej dłoń. Gdy zaś próbowała się od niego odsunąć i wyplątać jedwabną suk nię z ciernistych gałązek, uderzyła się o kant kamiennej ławki. Zabolało 20
ją tak, Ŝe się zachwiała i usiadła na ławce raptownie. A Percy wykorzystał sposobność. - Słusznie, chodzi mi o nas. NajdroŜsza Psyche, pozwól, Ŝe wyznam ci dozgonną miłość! - oświadczył i ku jej zgrozie ukląkł przed nią, wciąŜ uczepiony jej ręki. - Wstawaj natychmiast! Całe towarzystwo nas obmówi! - parsknęła gniewnie. - A poza tym zniszczyłeś sobie najlepsze pantalony! Percy skrzywił się boleśnie na myśl o szkodzie wyrządzonej paradne- mu strojowi, lecz ani myślał wstawać. - Nie dbam o plotki - mruknął z satysfakcją - bo chciałbym, Ŝeby kaŜdy wiedział, co do ciebie czuję. Całkiem jakby juŜ nie plotkowano, Ŝe skąpy stryjaszek nigdy do niej nie dopuści innego admiratora! CóŜ mogła zrobić, Ŝeby zyskać choć trochę niezaleŜności, ale nie wiązać się zarazem na całe Ŝycie z tym nie- zgułą? Najwyraźniej nie miała innego wyjścia. KtóŜ chciałby zostać jej wielbicielem, skoro Percy pilnuje jej zazdrośnie niby pies kości? A moŜe by... MałŜeństwo z Percym wyzwoliłoby ją od uciąŜliwej kurateli, usiło- wała więc zmusić się do wyraŜenia zgody. Nie wątpiła, Ŝe miłosne zapały Percy'ego ostygną wkrótce po ślubie; brak wzajemności z jej strony nie miał na to Ŝadnego wpływu. Po ślubie mogłaby teŜ naleŜycie zadbać o Circe. Tylko Ŝe... Po ślubie mąŜ przejąłby kontrolę nad jej pieniędzmi, bo kobiety nie miały, rzecz jasna, Ŝadnych praw pod tym względem. Percy był zaś takim samym skąpcem jak jego ojciec. Nie, małŜeństwo z kuzynem nie byłoby Ŝadnym rozwiązaniem, uznała z pewną ulgą, bo dostawała gęsiej skórki na samą myśl o nim. JuŜ dotyk ręki Percy'ego był odstręczający. Usiłowała się opanować. - Percy, nie mogę wyjść za ciebie. - A to dlaczego? - Kuzyn przysunął się do niej jeszcze bliŜej, składa- jąc usta w ciup. O BoŜe, on ją zaraz pocałuje! - Dlatego, Ŝe juŜ się z kimś zaręczyłam! - palnęła bez zastanowienia i urwała, niemal tak samo zdumiona jak kuzyn, któremu oczy wyszły na wierzch niczym u przeraŜonej ropuchy. Puścił jej rękę i z wysiłkiem dźwignął się z klęczek. - Co takiego? Zaręczyłaś się? Z kim? Nie wierzę! 21
Z markizem Cara... Tara... Tarringtonem - odparła z desperacją. - Poznałam go na kontynencie zeszłego roku, kiedy wyjechałam za granicę z ciotką Sophie i moją siostrą. - Mówiłaś przecieŜ, Ŝe chcesz tylko pokazać Circe wielkie muzea - upierał się Percy, niemal komiczny w swoim zgorszeniu. - No bo tak było. Markiz jest wielkim miłośnikiem sztuki. - Czy to Francuz? Chcesz wyjść za jakiegoś przeklętego Ŝabojada? - Percy najwyraźniej nie mógł strawić tej wiadomości. - NiemoŜliwe! Mój ojciec nigdy na to nie pozwoli! - Ach skądŜe, markiz jest Anglikiem, tyle Ŝe mieszkał na kontynen- cie - odparła Psyche, usiłując jakoś uprawdopodobnić wymyśloną na po- czekaniu bajeczkę. - Gdy stryj Wilfred go pozna, z pewnością stwierdzi, Ŝe to całkiem odpowiedni kandydat do mojej ręki. - Nigdy! JuŜ ja z nim pomówię! - syknął groźnie Percy. - On ci za- broni! - I odszedł sztywnym krokiem, a Psyche odetchnęła z ulgą i jed- nocześnie zaświtał jej w głowie pewien pomysł. Następnego ranka napi- sała spiesznie liścik do pana Watkinsa, doradcy prawnego rodziny. Przyjął ją w wyłoŜonym ciemną boazerią gabinecie i nalał herbaty do filiŜanek z cienkiej porcelany ze słowami: - Wiesz, droga Psyche, Ŝe nie mogę postępować wbrew temu, co nakazał testament, choćbyś nawet sobie tego Ŝyczyła. Zrozum, Ŝe ojciec chciał cię jedynie chronić... - Chronić? Raczej wydać mnie prosto w wilgotne łapska Percy'ego! - odparowała. Wiedli juŜ taką rozmowę niejeden raz, wczytując się w treść testamentu spisanego zawiłym prawniczym językiem, jak większość te- stamentów. - Sądzę jednak, Ŝe znalazłam sposób obejścia go! Radca podał jej filiŜankę i spodeczek z plasterkami cytryny. - Co masz na myśli? - spytał ostroŜnie, ale, jak zwykle prawnicy, świadomy istnienia rozmaitych kruczków. - Proszę spojrzeć na stronę szóstą - powiedziała i upiła łyk herbaty, a potem postawiła filiŜankę z powrotem na spodeczku i wzięła do ręki wyświechtany od nieustannego przeglądania egzemplarz dokumentu. - Tam, gdzie mowa jest o tym, Ŝe mogę otrzymać połowę spadku, gdy się zaręczę. - Ach, tak. - Prawnik szybko odnalazł fragment, o którym wspo- mniała. - Twój ojciec chciał, abyś miała dosyć pieniędzy na kupno suk- 22
ni ślubnej i na wesele, znając skąpstwo... lub raczej zamiłowanie do oszczędności swego brata Wilfreda... - Tak, a teraz proszę spojrzeć na stronę ósmą. Stryj ma prawo zapo biec nieodpowiedniemu mariaŜowi, ale to nie znaczy, Ŝe moŜe zabronić mi zaręczyn! - Psyche zaczerpnęła głęboko tchu. Na ten pomysł, oszała miająco wręcz prosty, wpadła ostatniej nocy, gdy przewracała się z boku na bok, znękana myślami o coraz większej natarczywości Percy'ego. Prawnik poprawił okulary i raz jeszcze przeczytał rozwlekły paragraf. - Być moŜe wolno ci to tak interpretować, ale... - Nic nie muszę interpretować, przecieŜ to wszystko jest oczywiste! - upierała się Psyche, zaciskając nerwowo dłonie. - A gdyby nawet tak było, po cóŜ masz się zaręczać, drogie dziecko, jeśli nie zamierzasz wyjść za mąŜ? - Miałabym prawo do połowy dochodów! - krzyknęła zniecierpli- wiona jego brakiem domyślności. - A to duŜo więcej niŜ suma, z której stryj Wilfred pozwala mi teraz korzystać. Mogłabym wynająć nauczycieli rysunku dla Circe! Mogłybyśmy podróŜować! Mogłabym robić wszystko, na co stryj nie daje mi pieniędzy! Byłabym wolna, pomyślała, przymykając oczy. Oznaczałoby to jed- noczesne uwolnienie się od natrętnych zalotów kuzyna i nakazów stryja. Prawnik się zastanawiał. - To na nic. śaden zalotnik nie będzie się chciał zaręczać, Ŝeby po- tem rezygnować z małŜeństwa - wytknął po chwili namysłu. - Och, myślę, Ŝe znam kogoś, kto pójdzie na taki układ - odparła z łobuzerskim błyskiem w oku. Watkins spojrzał na nią sponad szkieł i po krótkiej chwili powiedział jedynie: - Bądź ostroŜna, moja droga. Psyche wróciła do domu, nie posiadając się ze szczęścia. Wreszcie znalazła sposób na wyrwanie się z tej nakazanej prawem klatki! To, co oświadczyła bez zastanowienia Percy'emu, wskazało jej drogę do wol- ności. Zaręczy się z markizem zrodzonym w jej wyobraźni i nikt jej nie będzie mówił, co ma robić. Nawet Circe. To był wspaniały pomysł. Tylko Ŝe stryj, powiadomiony o tej nowinie przez Percy'ego, będzie się chciał spotkać z męŜczyzną, który zdołał ją skłonić do nagłego 23
i potajemnego narzeczeństwa. Mogło to zagrozić jej planom, póki nie wynajmie kogoś zdolnego odegrać wyznaczoną mu rolę. Odpowiednim dla niej narzeczonym byłby męŜczyzna o budzącym szacunek wyglądzie. Tylko na jeden wieczór. Potem tajemniczy markiz ponownie zniknie za kanałem La Manche, ona zaś zyska dostęp do własnych pieniędzy, pilnie jej potrzebnych z waŜkich powodów. Warto było nie spać przez całą noc, Ŝeby dokładnie obmyślić szcze- góły planu. Psyche wysłała zaufaną pokojówką do teatru, Ŝeby znalazła kandydata gotowego odegrać rolę narzeczonego za niemałą część jej kwartalnej pensji. A Simpson wróciła z wiadomością, Ŝe misja się powiodła. Psyche nie przypuszczała, Ŝe wynajęty aktor, którego nigdy przedtem nie widziała, tak dobrze odegra swoją rolę, jak ten świetnie zbudowany, wysoki męŜczyzna o atrakcyjnej aparycji. Spisywał się tak doskonale, Ŝe dziwiło ją, czemu nie zdołał zrobić w teatrze większej kariery. Przysięgłaby, Ŝe jest prawdziwym dŜentelmenem. NiewaŜne! Liczyło się tylko to, Ŝe plan się udał! Gdy gratulowała sobie niespodziewanego sukcesu w najbardziej zwa- riowanej intrydze, o jakiej kiedykolwiek słyszała, przyszło jej na myśl, Ŝe dokonała czegoś jeszcze bardziej niekonwencjonalnego niŜ jej rodzice. Nie była z tego zadowolona; pod Ŝadnym względem nie chciała być podobna do swoich ekscentrycznych rodziców. Jej rozmyślania zostały nagle przerwane. Jeden z braci jej matki właśnie zaprosił wynajętego narzeczonego na przyjęcie, które miało się odbyć za dwa tygodnie. A jeśli takich zaproszeń będzie więcej? O BoŜe! Musi bardzo uwaŜać. - Nie, nie, markiz juŜ wtedy wyjedzie, prawda, milordzie? - prze- rwała pospiesznie wujowi. - Co? Zamierza pan od razu opuścić swoją przyszłą Ŝonę? PrzecieŜ musimy naleŜycie ugościć męŜa naszej drogiej Psyche! Ech, milordzie, po cóŜ tak od razu wracać na kontynent? - SkądŜe - odparł aktor, uśmiechając się chytrze do Psyche, a jego białe zęby błysnęły, gdy trochę za mocno rozchylił wargi. - Wcale nie chcę wystawiać na próbę jej uczuć szybkim wyjazdem - i nachylił się do swego rozmówcy, jakby chciał mu powierzyć jakiś sekret - bo ona nie moŜe znieść zbyt długiej rozłąki, rozumie pan? Płakałaby, aŜ by jej oczy 24
zapuchły - dodał z grymasem, świadczącym, Ŝe odstręcza go sama myśl o zaczerwienionych i obrzmiałych powiekach Psyche. Ku szczerej niechęci Psyche jej męscy krewni pokiwali głowami i spojrzeli na nią ze współczuciem, jakby juŜ w tej chwili miała wybuch- nąć płaczem, usychając z tęsknoty za ukochanym. Niewiarygodne! Znali ją przecieŜ od zawsze i nigdy nie widzieli, Ŝeby kiedykolwiek spazmowała jak histeryczka. A jednak uznali słowa tego zu- chwałego, aroganckiego aktora za świętą prawdę! Matka miała całkowitą rację. MęŜczyźni trzymają się razem niczym banda kundli! - AleŜ ja nigdy... - próbowała wyjaśniać, czując, Ŝe haniebnie się ru- mieni, lecz „markiz” lekko ścisnął ją za łokieć. W tejŜe chwili w głowie Psyche pojawiła się nowa, przeraŜająca myśl, która kazała jej zapomnieć o wszystkim innym: czyŜby ten łajdak chciał ją szantaŜować, Ŝeby dostać więcej pieniędzy? - A jakŜe się nazywasz, chłopcze, jeśli wolno mi spytać? - ciągnął starszy pan. Aktor uśmiechnął się ponownie. - Oczywiście, Ŝe wolno, wuju Octaviusie. PrzecieŜ wszedłem juŜ właściwie do rodziny. Jestem Gabriel Sinclair, markiz... - tu zerknął na Psyche zesztywniała z niepokoju - ...markiz Tarrington. 3 Ten wieczór, przez krótki czas dający Psyche poczucie zwycięstwa, teraz przeobraził się w koszmar. Oniemiała, słyszała, jak fałszywy markiz skwapliwie przyjmuje wszelkiego rodzaju zaproszenia od jej nieufnych poprzednio krewnych. CzyŜby wszystkich zdołał zauroczyć? Kim właś- ciwie był ten człowiek, ten nieznany nikomu aktor, którego zdolności niestety nie doceniła? Kamerdyner oznajmił, Ŝe podano do stołu. Ciotka Sophie wstała i podąŜyła do jadalni, mając u boku stryja Wilfreda, a za nimi kroczyła statecznie procesja podstarzałych dam wraz z partnerami. Pochód zamy- kał markiz towarzyszący Psyche. Przy stole, na szczęście, wyznaczono 25
markizowi, mimo wysokiego tytułu, dalekie miejsce (czyŜby Percy przekupił kamerdynera?). ChociaŜ miała teraz czas, by ochłonąć, skubała widelcem potrawy na talerzu, nadstawiając uszu na docierające do niej wesołe śmiechy z drugiego końca stołu. CóŜ on im takiego opowiadał? Jakieś bajeczki o podróŜach i przygodach? Słyszała jedynie strzępki rozmów, najweselszych i najbardziej oŜywionych ze wszystkich, jakie toczono przy całym stole. Czy aktorzy tak duŜo podróŜują? Nie, z pewnością te jego opowieści są czystą fantazją. Co będzie, jeśli ktoś go przyłapie na kłamstwie? A prawdopodobieństwo tego rosło z kaŜdą opowiedzianą przez niego historyjką. Psyche, która nigdy w Ŝyciu nie dostała ataku nerwowego, obawiała się, Ŝe po raz pierwszy moŜe się jej to teraz zdarzyć. Straciła apetyt, mimo Ŝe na jej talerzu piętrzyły się smakołyki. Ode- pchnęła widelcem porcję smaŜonych grzybków, bo czuła, Ŝe bolesny skurcz przeszył jej Ŝołądek. Czy to kara za odstępstwo od roztropnego zachowania, jakie zawsze ją cechowało? Szczerze Ŝałowała teraz swego pomysłu. Jak mogła sądzić, Ŝe jej plan się powiedzie? Wystarczy, Ŝe aktor, raczący się bez umiaru winem, które nalewał mu lokaj, potknie się na jakiejś błahostce i zostanie zdemaskowany, a wtedy koniec z całym jej fałszywym narzeczeństwem, ona zaś jeszcze mocniej ugrzęźnie w sidłach stryja i moŜe będzie zmuszona poślubić Percy'ego tylko po to, by uniknąć skandalu. Och, po cóŜ się na to wszystko waŜyła! Psyche była niemal chora z przeraŜenia. Nie będzie teŜ mogła w niczym pomóc Circe. I ona, i jej mała siostrzyczka znajdą się w całkowitej niełasce. Wszystko dlatego, Ŝe jakiś lekkomyślny aktor nie odgrywa posłusznie wyznaczonej mu roli lub raczej gra ją aŜ za dobrze! Rozmowy innych gości coraz bardziej cichły, bo cała jej rodzina z wręcz bezwstydną skwapliwością słuchała historyjek i Ŝarcików, którymi ten męŜczyzna szermował ze swobodą i niewymuszonym wdziękiem. Jego komentarze przyjmowano wybuchami śmiechu. Siedzący tuŜ przy niej Percy zawzięcie dźgnął widelcem porcję pie- czonego prosięcia. - Nie mam pojęcia, czemu wolisz tego jawnego oszusta! Psyche o mało nie zemdlała. - Coś ty powiedział? - spytała słabym głosem. 26
- Ze te jego czarujące maniery to pozór. On chce tylko twoich pie- niędzy, Psyche. Jak mogłaś zaufać podobnemu łowcy posagów? - To nieprawda - odparła, nieco uspokojona, starając się nadać taki ton swemu głosowi, jakby wierzyła we własne słowa. Coraz bardziej się jednak obawiała, Ŝe Percy ma więcej słuszności, niŜ sam sądzi, i Ŝe aktor istotnie liczy nie tylko na obiecane mu wynagrodzenie, ale takŜe na coś więcej. W przeciwnym razie byłby chyba niespełna rozumu, odgrywając swoją rolę bez zwaŜania na konsekwencje dla nich obojga, gdyby został zdemaskowany. - Nie rozumiem, czemu wolisz tego wygadanego dowcipnisia od własnego kuzyna, którego znasz od urodzenia! - UraŜony Percy odłoŜył z trzaskiem widelec na stół. Sos skapywał mu z brody, a halsztuk pstrzyły okruszki jedzenia. Psyche z trudem się opanowała. - Rozumiem twoje zdziwienie, ale weź pod uwagę, Ŝe kobiety są z natury nieobliczalne. Nie warto się było wysilać, bo Percy, jak zwykle, nie pojął ironii. - Chyba rozum straciłaś, Psyche, a ja juŜ myślałem, Ŝe nie odziedzi czyłaś po rodzicach braku rozsądku. Spojrzała na niego tak lodowato, Ŝe pospiesznie zaczął się ycofywać: - To znaczy, zawsze liczyłaś się z opinią i postępowałaś w sposób po prawny, tak jak naleŜy, a nie tak jak... hm... niektórzy inni. A ten... ten... no cóŜ, to przecieŜ tylko zuchwały dandys, Psyche! Doprawdy, sądziłem, ze masz więcej rozumu! - Głos mu się niemal załamał z konsternacji. Psyche spojrzała na swego wynajętego „narzeczonego”. Wcale nie wyglądał na dandysa. Wieczorowy strój, w dystyngowanym, czarnym ko- lorze, odznaczał się nienagannym krojem, halsztuk imponował śnieŜną bielą - całość ubioru świadczyła o dobrym smaku. Jego palców nie zdobi- ły pierścienie, poza jednym prostym sygnetem, nie obwieszał się złotymi łańcuszkami, nie miał brylantowych spinek świadczących o bogactwie lub kiepskim guście. WyróŜniał się jednak spośród innych, czy chciał, czy nie chciał. Był przystojny, ciemnowłosy, a smagła cera, która mogłaby go upodobnić do zwyczajnego wyrobnika, podkreślała harmonijny zarys kości policzkowych i regularnych czarnych brwi. Ciemnobłękitne oczy skrzyły się inteligencją i bystrością. Dziwne, Ŝe nie zdołał dotąd zdobyć popularności. CzyŜby grywał same „ogony”? 27
Najwyraźniej zdołał jednak zjednać sobie całą jej rodzinę albo niemal całą, a gdy stryjeczny dziadek, siedzący po jej drugiej stronie, nie zwracał uwagi na nic poza porcją puddingu, Psyche przestała przejmować się Per- cym i zaczęła nadsłuchiwać, co mówił „narzeczony”. Opowiadał właśnie zabawną historyjkę o partii kart rozgrywanej w jakiejś jaskini hazardu na jednej z wysp Indii Zachodnich. Czy tam zyskał tę ciemną opaleniznę? Ktoś próbował go oszukać, on zaś przy wszystkich ściągnął z niego ubranie i wystawił na pośmiewisko innych graczy, ujawniając, Ŝe ten typ trzymał dodatkowe karty w rękawie. - A kiedy zdarłem z niego koszulę, wysypała się z niej cała talia - królowe, króle, walety - choć ten nędznik wolał udawać, Ŝe nie wie, skąd się tam wzięły! Słuchacze wybuchnęli chóralnym śmiechem; aktor potrafił rozbawić wszystkich. Nawet ona musiała stłumić uśmiech. Wtedy inny kuzyn Psyche, podobnie jak jej ojciec mający zaintereso- wania naukowe, chrząknął: - Hm, kiedy byłem zeszłego roku w Ameryce, odwiedziłem teŜ Bar bados - rzucił z wahaniem - ale nie przypominam sobie takiego klubu, o jakim pan mówi. Wokół stołu zaległa cisza. Psyche poczuła, Ŝe Ŝołądek skręcił się jej w bolesny supeł, cięŜki jak kamień. No właśnie! Ten dureń wymyślił sobie o jedną bajeczkę za duŜo i teraz cała sprawa wyjdzie na jaw. Wszystko przepadło! Aktor spojrzał na młodzieńca, który miał czelność zakwestionować jego opowieść, z niejakim uznaniem. Potem zaś ujął kieliszek z czerwo- nym winem i w zamyśleniu pociągnął jeden łyk. - To się działo w niezbyt godnej szacunku dzielnicy, kuzynie. Chyba się tam nie zapuszczałeś. JednakŜe Mervyn, mimo Ŝe nieco zbladł na pociągłej twarzy przysło- niętej okularami, nie ustępował. - Zwiedziłem, jak sądzę, całą wyspę. Któryś z krewnych spojrzał na „markiza” podejrzliwie. Psyche pojęła, Ŝe jej starania poszły na marne, jakby ziemia je pochłonęła. Och, cóŜ ona teraz pocznie? Niewiarygodne! „Narzeczony” się uśmiechnął! - Działo się to w Bridgetown, na uboczu, w małej oberŜy, prowadzo nej przez, proszę mi wybaczyć, niewiastę o wątpliwej reputacji, lecz licz- 28