Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Campbell Bethany - Mężczyzna w ciemnych okularach

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :733.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Campbell Bethany - Mężczyzna w ciemnych okularach.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse C
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 191 osób, 130 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 96 stron)

Bethany Campbell Mężczyzna w ciemnych okularach (Every Kind of Heaven)

ROZDZIAŁ PIERWSZY Gdy pół roku temu Mollie po raz pierwszy dołączyła do obsady serialu telewizyjnego, kobieta grająca rolę doktor Katherine Bleekman odprowadziła ją na bok i ostrzegła: – To zwariowana praca. Nigdy nie wiadomo, co się za chwilę może zdarzyć. Ale jedno jest pewne: jeżeli reżyser zechce cię widzieć w swoim prywatnym gabinecie, miej się na baczności. Będziesz miała kłopoty. – Kłopoty? – spytała zdziwiona Mollie. Była szczęśliwa, że w ogóle znalazła pracę. – W serialu nigdy nie wiesz, co się stanie z graną przez ciebie postacią – mówiła dalej kobieta. – Autorzy scenariusza mogą zrobić z tobą coś strasznego bez żadnego ostrzeżenia. Szczególnie ci nasi z tego słyną. Ciągle ktoś jest wzywany i dowiaduje się, że już po nim. Od czasu tej rozmowy cztery osoby z obsady aktorskiej wezwane zostały do gabinetu, aby dowiedzieć się od reżysera, że odtwarzane przez nie postacie mają zostać zabite lub w inny sposób wyeliminowane, Znalazła się wśród nich także kobieta, która grała rolę Katherine Bleekman. Nieoczekiwana śmierć doktor Bleekman nastąpiła na skutek ukąszenia jadowitego węża z Gabonu, ukrytego w jej mieszkaniu przez nikczemnego doktora Foresta, jej konkurenta. A doktorowi Forestowi z kolei wydarzył się jakiś dziwny wypadek przy nurkowaniu z aparatem tlenowym i również został wykreślony ze scenariusza. Tym razem wezwanie, którego wszyscy tak się obawiali, otrzymała Mollie. Siedziała pełna niepokoju ostatnie sześć miesięcy grała rolę Clarice w nadawanym w porze przedpołudniowej serialu „Lekarze i ich szpital”. Clarice przez cały ten czas pozostawała w stanie śpiączki. Nie mówiła; nie poruszała Się, nie , wydawała nawet jęku. Krótko mówiąc, nie była to porywająca rola, ale zawsze coś, a z gaży można było spokojnie opłacić czynsz. – Na zdrowie! – powiedziała, gdy Leon przestał kichać. – Przykro mi, że zdecydowaliśmy się na ten krok tuż przed Bożym Narodzeniem – przyznał, wycierając nos w chusteczkę – ale autorzy uznali, że to będzie bardziej dramatyczne. Na gwiazdkę mieliśmy już śluby, rodziły się dzieci, doktorowi Finlayowi spłonął dom, było kilka śmierci i wypadków, ale nigdy jeszcze na Boże Narodzenie nie odłączyliśmy nikogo od aparatury medycznej. To będzie pierwszy taki przypadek. Wrażenie wywrze niesłychane! Choć to, co mówił Leon, wydało jej się okropne i bezduszne, skinęła głową, pragnąc za wszelką cenę wyglądać na osobę, która przyjmuje wszystko z chłodnym, zawodowym spokojem. Mollie nie odznaczała się olśniewającą urodą, ale była kobietą atrakcyjną: wyglądała świeżo i zdrowo. Jej długie, spięte klamrą, jasnorude włosy bujnymi

falami opadały na ramiona. Delikatne łuki kasztanowych brwi uwydatniały duże, niebieskie oczy i oryginalny kształt usianych piegami kości policzkowych. Wiedziała, że nie jest pięknością, ale ma za to charakterystyczną twarz, niski głos o szerokich możliwościach scenicznych i dużą sprawność ruchową. Zawsze była świadoma tego, że o jej karierze będzie musiała zadecydować nie uroda, lecz talent i upór w dążeniu do sukcesu. Ale nie wiedziała jeszcze, jak wiele w życiu aktorki zależy od zwykłego, nie dającego się przewidzieć szczęśliwego trafu. Podobnie jak w przypadku biednej Clarice, jej szczęśliwa gwiazda zdawała się teraz gasnąć. Za chwilę nie będzie miała pracy. – A więc – kontynuował Leon, oglądając pudełko drażetek wykrztuśnych – będziemy potrzebować cię jeszcze przez dwa tygodnie. Potem będziesz wolna. Mam nadzieję, że znajdziesz interesującą pracę. Naprawdę wierzę w twoje możliwości. Na pewno możesz grać role znacznie bardziej ambitne niż rola kobiety w stanie śpiączki. – Bardzo dziękuję – powiedziała Mollie i uśmiechnęła się mimowolnie. – W każdym razie – dodał, odkładając na bok pudełko drażetek – i tak prosiłaś o kilka dni urlopu w święta. O ile pamiętam, wychodzisz za mąż. – Tak. – Mollie skinęła głową z ciągle tym samym chłodnym uśmiechem na twarzy. Ale nie prosiłam o wieczny urlop, pomyślała ponuro. Michael nie będzie tym zachwycony. Już przedtem martwił się o pieniądze i o to, jak przeżyjemy. Bardzo ci dziękuję, Leon. Ciekawe, jak byś się czuł, gdyby tobie ktoś zrobił taki gwiazdkowy prezent? – No proszę – stwierdził Leon – teraz wasz miodowy miesiąc będzie mógł być tak długi, jak tylko zechcecie. Wybieracie się w podróż poślubną? – Tak. Do Nowego Orleanu – odpowiedziała cierpko, myśląc o tym, czy będzie ich nadal na to stać, teraz, kiedy została bez pracy. – Ach – westchnął Leon. – Nowy Orlean, słońce, palmy, Dzielnica Francuska, jazz... Zazdroszczę ci. Wszystkiego ci zazdroszczę. Twojej młodości, twojego zdrowia. Gdy kończy się zdrowie, kończy się wszystko. – Kichnął ponownie, tym razem tak mocno, że aż łzy napłynęły mu do oczu. Nos miał czerwony i patrzył na Mollie wilgotnymi oczami. – Powinnaś dziękować Bogu za to, co masz – powiedział zakatarzonym głosem. – Jesteś szczęśliwa. Szczęśliwa, pomyślała gorzko Mollie. No właśnie. Błogosławieni niech będą bezrobotni! Musiało tak się stać, powtarzała sobie, z trudem brnąc do domu przez padający śnieg. Zawsze wiedziała, że autorzy – ta banda krwiożerczych wampirów – raczej nie pozwolą na to, aby Clarice przeżyła. Nigdy nie obchodzili ich aktorzy. Dbali tylko o to, aby akcja była bez przerwy powikłana i aby wciąż mogły się zdarzać jakieś zaskakujące niespodzianki. Bez żadnych zahamowań mordowali swych bohaterów lub pozwalali im ginąć w lawinach, na

safari, w wybuchających gdzieś daleko rewolucjach, powodowali u nich zaniki pamięci i rozwój podwójnej osobowości lub wymyślali tysiące innych fizycznych i psychicznych cierpień. No tak, pomyślała Mollie, otulając ściślej szyję szalikiem, pomysł uśmiercenia Clarice nie powinien być dla mnie zaskoczeniem. A jednak miała nadzieję, że jej bohaterka przeżyje jeszcze przynajmniej trzy lub cztery miesiące. Mieli pobrać się z Michaelem w czasie świąt Bożego Narodzenia, za dwa tygodnie, gdy tylko skończy on swą pracę magisterską z teorii dramatu. Ślub miał być skromny, bez żadnej pompy. Michael przyjechałby do Nowego Jorku prosto z Minneapolis. Na razie nie mieli zamiaru nikogo o tym zawiadamiać. Mollie nie miała nawet zaręczynowego pierścionka, – gdyż wspólnie doszli do wniosku, że byłby to niepotrzebny wydatek. Jedynym luksusem, na jaki sobie pozwolili, miała być czterodniowa podróż poślubna do Nowego Orleanu. Mollie kupiła bilety lotnicze na tyle wcześnie, aby skorzystać ze zniżki za wcześniejszą rezerwację. Bilety leżały już w specjalnej kopercie, bezpiecznie ukryte w kuchennej szufladzie. O tej porze roku w Nowym Jorku szybko zapadał zmrok i zanim Mollie dotarła do swego nowego mieszkania, zrobiło się już ciemno. Ciągle jeszcze w myślach nie nazywała tego miejsca domem – mieszkała tu dopiero kilka tygodni. Otworzyła drzwi, weszła do mieszkania i powiesiła na wieszaku kurtkę, czapkę i szalik. Nie schylając się zrzuciła buty z nóg i rozejrzała się wokół. Zewsząd wyzierało przygnębiające ubóstwo nagich ścian. Mieszkanie było najwyżej dwa razy większe niż jej poprzedni pokój. I przeszło pięć razy droższe. Czynsz, czynsz, czynsz... – zdawały się szeptać ściany. Straciłaś pracę... Skąd weźmiesz pieniądze na czynsz? Rozprostowała ramiona. Mogła ponownie podjąć dorywczą pracę kelnerki w kawiarni u Greenów. Gdyby nie znalazła wkrótce innego zatrudnienia jako aktorka, przyjęłaby jakąkolwiek inną pracę w pełnym wymiarze godzin. Gdziekolwiek. Pracy się nie bała. Nikt jej nie obiecywał, że życie aktora będzie łatwe. Oboje z Michaelem wiedzieli, jak trudno o angaż, czy porządne honorarium, chociaż podejrzewała, że Michaela bardziej to przerażało niż ją. Ale Michael nie powinien bać się o siebie, pomyślała z czułością. Przecież ma talent, wielki talent. Spojrzała na zegarek. Dochodziła piąta. Najwyższy czas, aby przestać się nad sobą rozczulać i zacząć działać. Musi zadzwonić do swojej agencji. Podniosła stojący na podłodze telefon i wykręciła numer. – Agencja Prokopoulos i Wspólnicy? – spytała. – Tak? – usłyszała oschły głos Clytie. – Clytie? Mówi Mollie Randall, uśmiercają moją postać w „Lekarzach i ich

szpitalu”. Zostaję tam jeszcze tylko przez dwa tygodnie. Clytie była małą, śniadą, impulsywną osóbką. Zaklęła okropnie. – Nienawidzę autorów tego serialu. To notoryczni mordercy. W niecałe pół roku wykończą każdego, komu znajdę tam pracę. Niech będą przeklęci! – Clytie, jestem zrozpaczona. To przyszło w najgorszym momencie. – To zawsze, kochaneńka, przychodzi w najgorszym momencie – powiedziała ponuro Clytie. – Wesołych Świąt. – Nic się nie szykuje nowego? Jakieś reklamówki, cokolwiek? – Przecież bym ci powiedziała, kochanie. Chyba po to jestem twoim agentem. Mówię ci wszyściutko, o czym się dowiem. – Coś stałego – powiedziała Mollie prawie błagalnie. – Gdybyś tak mogła znaleźć dla mnie coś stałego, choćby na jakiś czas. – Uhm, dla ciebie i dla tysiąca innych aktorów bez pracy – odpowiedziała Clytie. – Poczekaj. Zobaczymy, co tutaj mamy – Mollie usłyszała szelest papierów. – Nie jest tak łatwo znaleźć dla ciebie rolę. Wiesz, z tymi twoimi piegami. No i dlatego, że masz niewielką praktykę zawodową. – Przecież nie mogę nabrać doświadczenia, dopóki ktoś nie umożliwi mi wykonywania zawodu – przekonywała ją Mollie. – Grałam w końcu przez pół roku w serialu emitowanym w sieci ogólnokrajowej. Chyba to się jakoś liczy, nawet jeśli odtwarzana przeze mnie postać była przez cały czas nieprzytomna. – Dobrze, dobrze, poczekaj chwilę – mruknęła Clytie. – O, tutaj coś mamy. Pewien drugorzędny teatrzyk przygotowuje musical „Łaźnia”. Potrzebują aktorek. Tylko że do tej roli będziesz musiała się rozebrać. – Jestem aktorką – Mollie starała się, aby zabrzmiało to nadzwyczaj godnie – i nie upadłam tak nisko, aby pokazywać swoje nagie ciało. – Dobrze, kochaną, dobrze – westchnęła Clytie. – Po prostu się pytam. W porządku. Jutro możesz się zwrócić do agencji Palmera. Szukają kobiety z litewskim akcentem. – Litewskim? – spytała skonsternowana Mollie. Nie wiedziała nawet dokładnie, gdzie leży Litwa, nie mówiąc już o. tym, z jakim akcentem mówią jej mieszkańcy. – Kotku, proponuję ci to, co mam – powiedziała bez ogródek Clytie. – Aha, jest tu jeszcze zapotrzebowanie na osobę o zdrowym wyglądzie do reklamy. Możesz spróbować. Nie zaszkodzi. Mam tu także notkę o tym, że w jakiejś mydlanej operze jest do obsadzenia rola licealistki... No, ale nie. Tam cię na pewno nie przyjmą. Jesteś za wysoka i masz za niski głos. – Cokolwiek, Clytie, cokolwiek. Za dwa tygodnie wychodzę za mąż. Ktoś w rodzinie musi mieć jakąś stałą pracę. – Za dwa tygodnie! – odburknęła Clytie. – To tobie, moja dziewczyno, nie jest potrzebny agent. Potrzebny ci jest cudotwórca. Ale popatrzmy dalej. Zaraz

po Nowym Roku jakaś instytucja oświatowa nagrywać będzie serię programów na temat zdrowia. Mają tam kilka ról głosowych. Ale oni dużo nie płacą. – To nieważne – stwierdziła Mollie. – Daj mi adres i nazwisko osoby, do której trzeba się zgłosić. – Serdeńko, wiem, że nie chcesz o tym słyszeć, ale naprawdę miałabyś znacznie więcej pracy, gdybyś tylko zechciała się czasami rozebrać – kusiła Clytie. – Mówiłam ci, że tego nie zrobię. Nie jestem striptizerką. Jestem aktorką. – Dopóki masz gdzie grać. A jak nie masz, to już nią nie jesteś – oceniła zgryźliwie Clytie. – Powiem ci, kim tak naprawdę jesteś, głuptasku. Jesteś młoda. Jesteś jak dziecko zabłąkane w lesie. To nie jest Minnesota. To jest wielkie miasto, siedlisko zła. Czasem trzeba iść na kompromis. – Nigdy – zaprzeczyła Mollie, podnosząc dumnie głowę. – Oj, trzeba, trzeba. Kotku, nie chciałabym cię urazić, ale może chociaż ten twój chłopak jest większym realistą od ciebie. Wybraliście oboje trudny sposób zarabiania na chleb. – Wiem, wiem – powiedziała Mollie. – „Każde światło na Brodwayu to złamane ludzkie serce...” znam to i inne podobne kawałki. Ale, Clytie, Michaelowi i mnie musi się udać. Przez cztery lata o tym marzyliśmy. W słuchawce na chwilę zapanowała cisza. – Kochanie – odezwała się wreszcie Clytie – mam nadzieję, że już to kiedyś słyszałaś. Marzeniami się nie nakarmicie. – Nieprawda, nakarmimy się, jeśli będziemy musieli – rzekła Mollie, sadowiąc się wygodniej na jedynym stojącym w pokoju zniszczonym meblu. Naprawdę tak myślała. Życie bez marzeń nie byłoby niewarte. Mollie spędziła następny dzień, brnąc przez pokryte mokrym śniegiem ulice i przeciskając się przez przedświąteczny tłum, w drodze od jednej instytucji do drugiej. Zmęczyła się, bolały ją nogi, ale była w zasadzie zadowolona. Nie dostała roli wymagającej litewskiego akcentu, a producenci reklamówki powiedzieli jej, że ma za niski głos. Ale w końcu szczęście się do niej uśmiechnęło. Dostała pracę przy udźwiękowieniu trzech filmów oświatowych o zdrowiu. Jej głos miał być głosem bakterii. W porządku, pomyślała wchodząc do domu i kierując się w stronę skrzynek na listy. Nie jest to, co prawda, rola Lady Makbet, ale płaca wystarczy prawie na opłacenie miesięcznego czynszu. Nie będzie już się czuła tak okropnie, gdy powie Michaelowi, że straciła rolę w serialu. Miała przyzwoitą pracę i gotowa była zrobić wszystko, by znaleźć następną, choćby miała zedrzeć zelówki. Otworzyła skrzynkę na listy. Początkowo z uczuciem zawodu oglądała plik rachunków, lecz po chwili poczuła nagły przypływ radości na widok grubej koperty z listem od Michaela. Zapomniała o rachunkach, zbliżającym się zgonie

Clarice, o poniżającej nieco roli bakterii w filmie oświatowym. Chwyciła plik korespondencji i prawie wbiegła po schodach na czwarte piętro do swego mieszkania. Nie mogąc złapać tchu, z kołatającym sercem weszła do środka i zrzuciła z siebie płaszcz. Cisnęła rachunki na brzeg sofy i usiadła na niej w przeciwległym kącie z listem Michaela w ręku. Ciągle jeszcze miała zawiązany wokół szyi szalik, a na głowie wełnianą, puszystą czapkę, spod której wystawały jasnorude włosy. Zrzuciła buty i wtuliła się w kąt. Niecierpliwie poruszając palcami u nóg, otwierała kopertę. Uśmiechnęła się, wyjmując z niej cztery złożone kartki listu. Rozłożyła je starannie i zaczęła czytać. Nagle jej uśmiech przygasł. Krew odpłynęła z twarzy, uwydatniając piegi. Wargi zrobiły się białe. „Nie ma sensu tego dłużej ciągnąć – pisał Michael swym drobnym, spiczastym pismem. – Nie mogę się z Tobą ożenić, Mollie. Lubię Cię, lecz w głębi serca zawsze uważałem, że nie pasujemy do siebie. Znalazłem kogoś innego...” Przeczytała jeszcze raz pierwszy akapit listu. Każde słowo, które rejestrował jej umysł, było dla niej niczym kolejne, paraliżujące uderzenie. Michael nie chce się z nią ożenić... Nie kocha jej... Znalazł sobie kogoś innego... Wydawało jej się, że spada w czarną otchłań, rozstając się na zawsze’ z normalnym życiem. To, co było dotąd, nie wróci już nigdy. Przeczytała resztę listu, choć nie docierała do niej w pełni jego treść. Michael pisał, że oboje zbyt różnią się od siebie. Chociaż Mollie zawsze twierdziła, że im się powiedzie, on w głębi duszy nigdy w to nie wierzył. Uważał, że to mrzonki. Życie młodych, walczących o sukces, aktorów pełne jest biedy i rozczarowań. Michael uświadomił sobie ostatecznie, że nie chce, aby stały się one jego udziałem. Starał się uwierzyć w jej marzenia. Naprawdę się starał. Lecz w miarę jak zbliżała się data ślubu, coraz bardziej był przekonany, że to nie ma sensu. A teraz znalazł kobietę, która mu bardziej odpowiada. To studentka, która wkrótce kończy tę samą uczelnię co on. Oboje, pisał dalej, są jakby ulepieni z tej samej gliny: mają zainteresowania artystyczne, ale są osobami praktycznymi. Ona chce być nauczycielką, a on doszedł do wniosku, że też mu to najbardziej odpowiada. Chciałby prowadzić życie spokojne, choć twórcze, w społeczności jakiegoś małego college’u. Zamiast przyjechać do Nowego Jorku na święta, wybiera się do Corning w stanie Iowa, aby poznać rodziców swojej dziewczyny. List kończył się następująco: „Mollie, jesteś wyjątkową osobą i masz wyjątkowy talent. Ale nawet wyjątkowym osobom nie zawsze się udaje to, o czym marzą. Jest taka piosenka o kimś, kto śni sen niemożliwy do spełnienia. Ja tego robić nie potrafię. Mogę

śnić tylko o tym, co możliwe do spełnienia. Wiem, że to Cię zaboli, i przykro mi z tego powodu, lecz lepiej, żeby stało się to teraz niż później. Naprawdę, nie umielibyśmy ułożyć sobie życia we dwoje. Życzę Ci wszystkiego, co najlepsze, ale nie mogę iść dalej wybraną przez Ciebie drogą. Wierzę, że życie przyniesie Ci wiele szczęścia. Będę zawsze Cię czule wspominał. Przykro mi. Michael P. S. Szkoda, że wynajęłaś już to mieszkanie, ale może będziesz mogła je podnająć lub znaleźć kogoś, kto z Tobą zamieszka. Bilety lotnicze do Nowego Orleanu możesz zwrócić w ciągu tygodnia, otrzymując pełny zwrot pieniędzy. Sprawdziłem to za Ciebie.” Mollie patrzyła na list, nie wierząc własnym oczom. Powinna odczuwać żal, ale była zbyt oszołomiona, aby odczuwać cokolwiek. Znali się z Michaelem od czterech lat. Spotkali się na drugim roku na wydziale aktorskim. Zaczęli chodzić ze sobą od czasu, gdy w szkolnym przedstawieniu „West Side Story” ona grała rolę Marii a on Toniego, i dopóki nie wyjechała do Nowego Jorku, byli nierozłączni. Na trzecim roku grali głównie role w musicalu „Król i ja”. Na czwartym ona była Elizą Doolittle, a on Henrym Higginsem w „My Fair Lady”. Pomiędzy jednym a drugim musicalem brali udział w chyba sześciu innych inscenizacjach, od jednoaktówek do Szekspira. Poświęcali się bez reszty scenie. To wypełniało ich życie. Myślała, że to najzdolniejszy młody człowiek, jakiego kiedykolwiek spotkała, prawie geniusz. Oboje byli zauroczeni teatrem, nie rozmawiali ze sobą o niczym innym. Michael był nie tylko utalentowany, lecz także przystojny. Nieco tylko wyższy od Mollie, za to dobrze zbudowany, poruszał się z wdziękiem zawodowego tancerza. Miał ciemną cerę, czarne włosy i oczy, które czasem skrzyły się energią, a czasem robiły wrażenie zamyślonych. Myślała, że wszystko ich łączy: uczucie, myśli, nadzieje, plany... Myliła się. Od początku do końca się myliła. Nagle zdała sobie sprawę z tego, że poczucie krzywdy, głębokiej krzywdy, jaka ją spotkała, nie jest jedyną emocją, jaką odczuwa. Czuła także złość. Jak mógł przez cały czas kłamać, że marzy o przyjeździe do Nowego Jorku? A może sam się również okłamywał? Jeżeli miał jakieś wątpliwości, dlaczego zabrakło mu odwagi, by je otwarcie wypowiedzieć? Jeżeli miał jakieś zastrzeżenia, to czemu nie był na tyle uczciwy, by je czarno na białym przedstawić?

A poza tym, jak mógł być tak przewrotny, by będąc zaręczony z kobietą z Nowego Jorku, zalecać się jednocześnie do innej w Minneapolis? Dlaczego człowiek tak utalentowany chce zostać nauczycielem? Michael obawiał się Nowego Jorku i bał się szczerze do tego przyznać. Był po prostu tchórzem. Postanowiła zadzwonić do niego, choć nie bardzo mogła sobie pozwolić na taki wydatek. Może wkradł się w to wszystko jakiś okropny błąd, jakieś straszne nieporozumienie? Nakręciła numer Michaela, ale w słuchawce odezwał się sygnał zajętej linii. Michael, pomyślała z odrazą, wiem, co zrobiłeś! Wyłączyłeś telefon! Zawsze tak postępowałeś, gdy chciałeś uniknąć konfrontacji. Boisz się ze mną rozmawiać! Zbyt wzburzona, by zasnąć, spędziła bezsenną noc. W końcu doszła do wniosku, że choć Michael ją bezsprzecznie okłamał, to ona również, myśląc o nim, okłamywała samą siebie. Czyż nie wyczuwała w nim zawsze lęku i niechęci przed podejmowaniem ryzyka? kiego w Tokio, a siostra pracuje w Korpusie Pokoju gdzieś w Ameryce Południowej. Podczas tych świąt Bożego Narodzenia na całym kontynencie północnoamerykańskim Mollie nie miała nikogo bliskiego. Pomyślała ponownie o ojcu i o radach, jakie dawał swym dzieciom. Reguła numer jeden, mawiał, jest taka: nigdy nie myśl o sobie jako o ofierze, bo naprawdę staniesz się ofiarą. Użalanie się nad sobą to najbardziej destruktywne zajęcie pod słońcem. Ojciec także zwykł był mawiać, z nieco przewrotnym błyskiem w oczach, mniej więcej tak: gdy ktoś zrobi ci coś złego, Moll, nie odpłacaj mu tym samym. Zamiast tego zrób coś przyjemnego... sobie samej. W ten sposób wyrównasz rachunek. Pokaż, że umiesz nadal cieszyć się z życia, to najlepszy rodzaj zemsty. Wzruszyła ramionami. Nie, na pewno nie pragnie zrobić czegoś złego Michaelowi. Ale czy może zrobić w tym momencie coś, co poprawiłoby jej samopoczucie? Chyba nie. Przygryzła wargę. Przypomniała sobie bilety lotnicze w kuchennej szufladzie. Straciła pracę i narzeczonego. Jej rodzina rozjechała się po świecie, każdy jest gdzie indziej, w trzech dalekich krajach. Święta spędzi samotnie. Wynajmuje mieszkanie, na które jej nie stać i nie ma prawie mebli. Przyszłość nie oferuje jej nic bardziej wzniosłego niż rola zarazka grypy. Ale nie została pobita całkowicie i nie zrezygnuje z radości, jakie życie może jej jeszcze zaoferować. Michael pisał, że może zwrócić bilety i wycofać pieniądze. Zrobi tak – ale tylko z jego biletem. Zaplanowała sobie tę jedyną świąteczną ekstrawagancję i będzie ją miała! Niech Michael odwiedza sobie swych przyszłych teściów w Corning. Ona pojedzie do Nowego Orleanu. Do miasta, o którym oboje tak marzyli. A co

więcej, będzie się tam wspaniale bawić! Podeszła do Okna. Widać było z niego zawsze to samo: ceglaną ścianę. Tym razem oświetlało ją delikatne światło zimowego poranka. Padało przez całą noc i śnieg ułożył się miękkimi fałdami na gzymsach budynków. Zwiewne przez wiatr smugi śnieżnego pyłu wirowały w powietrzu jak duchy. Myślała o Nowym Orleanie, gdzie słońce świeciło nawet w grudniu. Na pewno kwitną tam kwiaty, kołyszą się w słońcu korony palm, niebo jest błękitne, powietrze ciepłe, a ulice pełne muzyki. Pojedzie w podróż poślubną, niezamężna, samotna i... wolna.

ROZDZIAŁ DRUGI Jeśli uważasz, że masz jakieś zmartwienia, mawiał ojciec Mollie, rozejrzyj się wokół siebie. Zawsze znajdziesz kogoś, kto ma większe problemy niż ty. Zainteresuj się nim. Podaj mu pomocną dłoń, a okaże się, że jest to najlepsze lekarstwo także dla ciebie. Pierwszą osobą, jaką zauważyła Mollie, wsiadając do zatłoczonego samolotu, był mężczyzna siedzący przy przejściu na samym przodzie kabiny. Poczuła nagły przypływ sympatii. Mężczyzna był wysoki, opalony i przystojny. I z całą pewnością miał większe powody do zmartwienia niż ona. Był niewidomy. Miał na oczach ciemne okulary, a u jego stóp leżał pies-przewodnik. Był to stary, potężny owczarek niemiecki z pyskiem przyprószonym siwizną. Leżał z uniesionym łbem, uważnie przyglądając się innym pasażerom, a jego bursztynowe oczy miały prawie ludzki wyraz. Mężczyzna, mimo widomego kalectwa, emanował siłą i zdrowiem. Szare sportowe spodnie opinały się na jego muskularnych udach, a zrobiony grubym ściegiem ciemnozielony sweter uwydatniał jego szerokie ramiona. Pod swetrem miał białą koszulę, a śnieżna biel rozpiętego kołnierzyka podkreślała brąz opalonej twarzy. Mollie domyśliła się, że nie jest on urodzonym nowojorczykiem, który wychował się w tym mieście i zdążył przywyknąć do tłumów i ciasnych przestrzeni, do zimowego chłodu, pochmurnego, wietrznego nieba i dni bez słońca. Ciemne, gęste włosy zaczesane były prosto do góry. Miał kwadratowy podbródek, wyraźnie zaznaczone kości policzkowe i orli nos. Najbardziej niezwykłe wydały się Mollie jego usta: ładnie wykrojone, wyrażały opanowanie i samokontrolę, lecz również zmysłowość. Siedział wyprostowany, z ciemnymi szkłami okularów skierowanymi ku gładkiej ścianie, znajdującej się naprzeciw jego fotela. Sprawiał wrażenie pogrążonego we własnych myślach. Sprawdziła raz jeszcze bilet i odczuła nieoczekiwany dreszcz emocji: niewidomy mężczyzna był jej sąsiadem. Zajmował miejsce, na którym podczas tej podróży miał siedzieć Michael. Schowała płaszcz do skrytki bagażowej, znajdującej się nad przejściem, ostrożnie przeszła nad leżącym psem i usadowiła się na wąskim fotelu obok niewidomego mężczyzny. – Piękny pies – odezwała się, by mężczyzna zorientował się, że ktoś siedzi obok niego, i by przekonać siei czy jest on skłonny do nawiązania rozmowy. Odwrócił się do niej z poważnym wyrazem twarzy. – To jawne pochlebstwo. Jest stary i tłusty. A zapachy potrafi wydzielać

wprost zadziwiające. Kliniczny przypadek. Mollie zdumiona przyglądała się jego poważnej twarzy, nie wiedząc co odpowiedzieć. Nagle dostrzegła na jego opalonych policzkach przebłysk uśmiechu i sama uśmiechnęła się radośnie. Zaskoczył ją. Po prostu nie oczekiwała z jego strony żartu. – Ile ma lat? – spytała. – Wedle jakiej rachuby? Bo wedle naszej ludzkiej ma trzynaście – odparł. – Ale jak przeliczyć te lata na psi wiek, to będzie pewnie około dziewięćdziesiątki. Wędruje na chwiejnych łapach w stronę starczej demencji. Ale robi to z klasą. Ma na imię Fritz. A ja nazywam się Pearce Goddard. Czy teraz pani uczyni nam obu zaszczyt i przedstawi się? Uścisnęła wyciągniętą ku niej rękę. Wydała jej się silna, twarda i pulsująca energią. – Nazywam się Mollie. Mollie Randall. Pogładził palcami kostki jej ręki. – Ma pani skórę delikatną jak jedwab. A czy nie ma pani przypadkiem piegów? Mollie spojrzała na niego zdumiona. W głębi ciemnych szkieł okularów zobaczyła swoje własne, pomniejszone odbicie. – Rzeczywiście... mam – odrzekła. Piegi były jej wiecznym utrapieniem. Nigdy całkowicie nie znikały, nawet w zimie. Ostatnio, gdy nachodziły ją czarne myśli, zastanawiała się chwilami, czy Michael nie przestał jej kochać przez tę trwałą skazę jej urody. – I pan jest w stanie to odkryć... dotykając mnie? – Szczerze mówiąc, po prostu zgadłem. Ale rzeczywiście mam bardzo wyczulony zmysł dotyku – powiedział, głaszcząc palcami środek jej dłoni. – Także zmysł słuchu. Chce pani usłyszeć coś więcej o sobie? Mollie skinęła głową i natychmiast uświadomiła sobie, że przecież on tego nie widzi. Nieco zafascynowana niezwykłym towarzyszem podróży pozwalała nadal trzymać się za rękę. – Oczywiście – zgodziła się. – Ciekawa jestem, co pan o mnie potrafi powiedzieć. – Pozwoli pani, że się przyjrzę. Proszę wybaczyć niezręczność sformułowania. – Uścisnął jej rękę. – Budowa kości wskazuje na to, że jest pani szczupła. I wysoka. To jest akurat łatwe. Wystarczy wyobrazić sobie, z jakiego poziomu słyszy się głos. Pochodzi pani ze środkowego zachodu, o czym świadczy sposób wymowy „r” i czysta wymowa samogłosek. Chyba że uczyła się pani dykcji. Najprawdopodobniej zresztą jedno i drugie. – Niesłychane – zdumiała się Mollie. Jego dotyk wywołał u niej uczucie mrowienia w plecach. Wydało jej się to niestosowne. W końcu obchodziła coś w

rodzaju żałoby. – Ale głos... – zawahał się, niezdecydowanie kręcąc głową. – Pani głos jest nadal dla mnie zagadką. Jest aksamitny, ale ma w sobie taką dziwną szorstkość. W każdym razie jest to głos bez wieku. Naprawdę nie mam pojęcia, ile pani może mieć lat. – Dwadzieścia trzy. – Mollie była tym wszystkim prawie przestraszona. – Dwadzieścia trzy. – Pokiwał z aprobatą głową. – Aż trudne do wyobrażenia. Tylko dwadzieścia trzy. – Jego dotyk stał się jeszcze bardziej intymny. – Nareszcie mam pretekst, abyśmy zaczęli sobie mówić po imieniu. Musiała mu się wydać śmiesznie młoda. Sam przekroczył już zapewne trzydziestkę. Czas zdążył pogłębić nieco pionowe bruzdy okalające jego usta, a ciemne okulary nie w pełni zasłaniały zmarszczki wybiegające przy uśmiechu z kącików oczu. Odnalazł palcami jej pierścionek z granatem i zaczął się nim bawić. – Nie jest to, jak sądzę, zaręczynowy pierścionek. Zaręczynowego nie nosi się na tej ręce. – Nie, nie zaręczynowy – odpowiedziała ściszonym głosem. Zaczął znowu gładzić jej dłoń i robił to powoli, jak gdyby delektując się pieszczotą. – Mogę już... zabrać rękę? – spytała, wiercąc się’ niespokojnie w fotelu. Sprawiał wrażenie, jakby go to zaskoczyło. Albo jakby zapomniał, że ją w ogóle dotyka. – Przepraszam – powiedział. Wyraz jego twarzy w niczym jednak nie przypominał miny skruszonego grzesznika. Mollie mogła nareszcie zająć się czymś innym. Wyświetlono napis: „Prosimy zapiąć pasy bezpieczeństwa”. Próbowała to zrobić, ale ponieważ nigdy przedtem nie leciała samolotem, przychodziło jej to z trudnością. Wreszcie oba końce pasów dopięły się z lekkim trzaskiem. Jej ojciec, utrzymując rodzinę z pensji nauczyciela, nie mógł pozwolić sobie na to, aby podróżowali samolotem. Jeździli wszędzie samochodem, albo wcale. Do Nowego Jorku Mollie przyjechała także najtańszym środkiem lokomocji: dalekobieżnym autobusem linii Greyhound. Teraz perspektywa lotu napawała ją pewnym niepokojem. – Wyświetlili już napis o zapięciu pasów? – spytał Pearce. – Tak – odpowiedziała. Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę, po czym spytała niepewnie: – Dasz sobie radę... czy ci pomóc? – Gdybyś była tak dobra. – Bezradnie wzruszył ramionami, a jego usta zdawały się niepewnie uśmiechać. – Na każdej linii mają trochę inne pasy. I prawdę mówiąc, nie podróżowałem tak dużo samotnie. Mógłbym poprosić stewardessę, ale... jest to dla mnie trochę

krępujące. Nie lubię zwracać na siebie uwagi. Mollie zagryzła wargi. – Chętnie ci pomogę – rzekła niepewnie. – Tylko nie bardzo wiem, jak mam to zrobić. Musiała pochylić się nad jego smukłym ciałem i po omacku szukać ręką drugiej części pasa wzdłuż jego biodra. Znowu okazało Się, że obie połówki trudno zatrzasnąć. Zbyt była świadoma tego, że jej bezradne palce znajdują się niebezpiecznie blisko podbrzusza obcego mężczyzny. Pies podniósł głowę i uważnie ją obserwował, jakby badając; czy nie ma jakichś złych zamiarów wobec jego pana. – Dokąd lecisz? – spytał Pearce. Jego oddech wprost parzył jej ucho. – Do Nowego Orleanu – odrzekła. Wyprostowała się z ulgą, gdy wreszcie udało jej się zatrzasnąć klamrę. Dziwnie drżały jej palce. – Co za zbieg okoliczności – przyznał. Sprawdził swoje zabezpieczenie, przesuwając się do przodu. – Słuchaj, czy możesz trochę skrócić mój pas? Jest całkiem luźny. – Z przyjemnością – odparła nieszczerze. Zacisnęła zęby i jeszcze raz, półleżąc na nim, mocowała się z opornym pasem. Ocierała się ramieniem o ukrytą pod swetrem pierś mężczyzny i czuła zapach jego płynu po goleniu. Pachniał sosnowymi gałęziami i dymem palonego drewna. – Ja też lecę do Nowego Orleanu – powiedział znowu prawie wprost do jej ucha. Czuła, jak jego oddech porusza luźne kosmyki jej włosów. – Ach, tak? – spytała, nadal manipulując przy sprzączkach, które nie chciały się zatrzasnąć. – Masz tam rodzinę? – Nie. – Jego oddech owiał jej policzek i coraz silniej czuła płynący od niego sosnowy, ciepły zapach. – Mam się tam spotkać z... pewną osobą. Sposób, w jaki to powiedział, sugerował, że chodziło o kobietę. Trudno się temu dziwić, pomyślała. – Czy przesiadasz się w Dallas na lot 808? – spytał. – Z pasem już ci się prawie udało. Jesteś bardzo zręczna. Mollie westchnęła z ulgą, gdy pas zacisnął się wreszcie wokół płaskiego brzucha mężczyzny. Ponownie rozprostowała się wygodnie w swoim fotelu. Co sprawia, że czuje się tak niepewnie dotykając go, nawet mimochodem? Może to, że oprócz Michaela od tak dawna nie dotykała żadnego mężczyzny? Próbowała przypomnieć sobie, o co pytał Pearce. – Lot numer 808? – spytała z wahaniem. – Tak; Ty też się przesiadasz na ten samolot? Skinął potakująco głową. – Jak to miło mieć w podróży jakąś przyjazną osobę. Pewniej się dzięki tobie czuję. Przemiłe z ciebie dziecko. – Złożył dłonie i ponownie skłonił głowę, jakby spotkała go jakaś wielka przyjemność. – Naprawdę przemiłe dziecko... Mollie miała wielką ochotę odpowiedzieć mu, że absolutnie nie czuje się

dzieckiem, a ostatniej rzeczy, jakiej mu brakuje, to pewności siebie. Przypomniała sobie jednak przestrogi ojca i postanowiła nadal myśleć nie o własnych, lecz o cudzych kłopotach. – Zrobię, co będę mogła – powiedziała po prostu. Ktoś z załogi samolotu stanął na przodzie kabiny i rozpoczął ponury instruktaż, jak zachowywać się na wypadek katastrofy. Recytował przerażającą litanię o tratwach ratunkowych, maskach tlenowych i wyjściach awaryjnych. Mollie słuchała, raz, po raz przełykając ślinę ze strachu. Wreszcie silniki zaryczały tak głośno, że poczuła wibrację kadłuba i rezonacyjne drżenie w okolicach kręgosłupa. Samolot zaczął kołować po płycie lotniska, zrazu powoli, a potem coraz szybciej. Uchwyciła się poręczy fotela tak mocno, jak tylko mogła. Poczuła, jakby ktoś wepchnął jej łokieć w żołądek raz, a potem jeszcze raz, gdy startująca maszyna uderzyła podwoziem o pas startowy, zanim wreszcie oderwała się od ziemi. Pearce przypadkiem dotknął jej ręki i zaraz się cofnął. – Przepraszam – powiedział, ale po chwili z powrotem nakrył jej rękę swą dłonią. – O Boże, ale jesteś spięta. Nigdy przedtem nie latałaś? – Nie, nigdy. Ale poczekaj, za chwilę do tego przywyknę. Poklepał jej rękę prawie braterskim gestem. – Poproś o jakiś tygodnik. Albo pożycz słuchawki i oglądaj film. Jeśli wzięłaś ze sobą jakąś książkę, to sobie poczytaj. Całkiem zapomnisz, że jesteś w powietrzu. – Dobrze – odparła z wdzięcznością. To, co jej radził, wydawało się rozsądne. Ale po chwili zawahała się, gdy pomyślała o nim. On nie może się zająć tym wszystkim, co jej proponował. Trochę uciążliwe było to jego ciągłe zainteresowanie nią, ale może jednak powinna rozmawiać z nim podczas podróży? Inaczej spędzi trzy godziny samotny i pogrążony w ciemności. – A ty co będziesz robił? – spytała. – Mogę ci w czymś pomóc? Nie chcę, żebyś... żebyś tak po prostu... siedział. Uśmiechnął się do siebie i założył nogę na nogę. – Nie przejmuj się mną. Oglądaj swój film, a ja będę oglądał swój. Wyświetlam go sobie. Mam ekran na wewnętrznych powierzchniach powiek. Nigdy czegoś takiego nie robiłaś? Mollie patrzyła na niego zdumiona. To niesamowity człowiek, pomyślała, pełen niespodzianek. Nigdy kogoś takiego nie spotkała. – Wyświetlasz sobie film? – spytała. – O czym? O czym tylko zapragniesz? Odchylił głowę na oparcie fotela. Ciemne okulary zdawały się patrzeć donikąd. – Nie. To zawsze ten sam film. O krecie. – O krecie? – spytała Mollie, prawie nie zauważając, że samolot przechylił

się na skrzydło, kończąc kołowanie nad lotniskiem. – Chodzi o takiego kreta jak w filmach szpiegowskich? Agenta, który infiltruje obcą siatkę? Leniwie pokręcił głową. – Nie. O zwykłego, odżywiającego się owadami małego ssaka. Mój kret jest po prostu zwierzątkiem. Mollie uśmiechnęła się. Była rozbawiona i jednocześnie nieco zakłopotana. – Dlaczego akurat film o krecie? Cóż to za dziwny pomysł? – Bo po prostu uwielbiam ten film – powiedział z wyrazem zadowolenia na twarzy. – No właśnie. Już leci czołówka z napisami, wchodzi temat muzyczny... Pies popatrzył na niego, potrząsnął łbem, westchnął i położył siwiejący pysk na łapach. Zamknął swe bursztynowe ślepia i prawie natychmiast zaczął pochrapywać. Chrapał głośno, a od czasu do czasu z głębi jego brzucha wydobywały się dziwne burczące odgłosy. Samolotem mocno rzuciło, lecz Mollie nakazała sobie zachowanie spokoju. Lot miał być przygodą; należało się nią cieszyć, a nie denerwować. Była wreszcie w drodze do Nowego Orleanu, tak jak to sobie zaplanowała. Jej ojciec wielekroć mawiał: pamiętaj, Mollie, życie rzadko układa się zgodnie z naszymi oczekiwaniami. Nie wymyślaj go sobie. Przyglądaj mu się raczej i ciesz się z tego, co jest w nim niezwykłe. Bo na tym polega jego największy urok, że potrafi być bardzo, bardzo dziwne. W porządku, pomyślała Mollie z filozoficznym spokojem. Nauczę się cieszyć tą dziwnością. Po chwili zamknęła oczy i po prostu usnęła. Obudził ją niewyraźny komunikat nadawany przez skrzeczący głośnik. Poczuła się speszona i zażenowana, gdy uświadomiła sobie, że cały czas spała miękko przytulona do Pearce’a Goddarda, z głową opartą na jego ramieniu. – Ojej... przepraszam – powiedziała prostując się. – Nie chciałam ci... – Naprawdę w niczym mi to nie przeszkadzało – przerwał jej z poważnym wyrazem twarzy. – Słyszałaś, co mówił pilot? Będziemy mieli kłopoty. – Kłopoty? – spytała, blednąc ze strachu! Natychmiast przypomniały jej się wszystkie pouczenia o tratwach ratunkowych, maskach tlenowych i wyjściach awaryjnych. Ponownie wczepiła się palcami w poręcze fotela. – Grozi nam katastrofa? Poruszył dziwnie ustami, ale znowu nie mogła się zorientować, co chciał przez to wyrazić. – Nie. To byłby dramat, ale przynajmniej krótki. Nas czekają przewlekłe kłopoty. I znacznie bardziej nudne. Lotnisko w Dallas jest zablokowane. Będziemy mieli przynajmniej godzinę opóźnienia z powodu złej pogody. I jeszcze gorszej prognozy. Mollie odczuła chwilową ulgę, ale po chwili zdenerwowała się ponownie.

– Ale przecież już odlot był opóźniony. A teraz następna godzina i... – I tracimy połączenie z Dallas. Chyba że tamten lot także przełożą. Pearce skrzywił się trochę. – Pilot mówił, że na całym południu jest fatalna pogoda. Jak już wylądujemy, możemy trafić w Dallas na niezły diabelski młyn. Nie wiadomo, kiedy uda nam się stamtąd wydostać. – Wydostać? – spytała przerażona Mollie. – Myślisz, że możemy tam spędzić całą noc? – Moja droga – stwierdził sucho – to byłoby wyjątkowe szczęście. Jak źle pójdzie, to możemy tam spędzić parę dni. – Parę dni? – Mollie nie próbowała już nawet ukryć paniki. – No pewnie. – Niecierpliwie wzruszył ramionami. – Bywa tak i nie należy to do przyjemności. Nigdy ci się nic takiego nie przytrafiło? – Nigdy. – No już dobrze – powiedział – trzymajmy się razem. Oboje próbujemy dotrzeć do tego samego miejsca. Będziemy sobie nawzajem pomagać, okay”! – No pewnie – odrzekła z wdzięcznością. Może i był podrywaczem, ale potrafił być również na swój nonszalancki sposób rycerski. – Słuchaj – zaczął – czy możesz dla mnie coś zrobić? – Z radością – odparła. – Zrobię wszystko, co zechcesz. Pokręcił głową i smutno się uśmiechnął. – Panno Randall, dziewczynie, która ma taki głos, nie wolno nigdy, przenigdy mówić mężczyźnie, że zrobi wszystko, co ten zechce. Serce może mu pęknąć z nagłego przypływu radości. – Przecież nie to chciałam powiedzieć – obruszyła się lekko. Był to naprawdę najbardziej niepokojący mężczyzna, jakiego dotąd spotkała. Chwilami zupełnie nie do zniesienia! – A to szkoda – powiedział z udawanym westchnieniem – ale nie przejmuj się. Chciałem cię tylko prosić o to, żebyś za wszelką cenę ściągnęła tu stewardesę i poprosiła o filiżankę kawy. Zwykle nie jem i nie piję w samolocie. Za dużo z tym zachodu. Ale kiedy przygotowuję się do walki, muszę zaopatrzyć mój organizm w zapasy kofeiny. – Bardzo chętnie – odrzekła. – I jeszcze chciałem cię prosić, żebyś mi pomogła nie oblać kawą psa. Zawsze wprawia go to w paskudny nastrój. Mollie zamówiła kawę. Weszli nad Teksasem w strefę turbulencji i samolotem mocno rzucało. Starała się więc rzeczywiście pomóc Pearce’owi trzymać filiżankę. Nie mogła przy tej okazji uniknąć dotykania jego silnych, opalonych palców, a raz nawet otarła się kostkami rąk o jego ciepłe wargi. Oblali psa kawą tylko raz. Oburzony tym afrontem spojrzał na nich z

wyrzutem, jak gdyby tylko on z całej trójki potrafił zachowywać się poważnie. Dallas jest jednym z głównych węzłów komunikacji lotniczej w Stanach Zjednoczonych i jakiekolwiek kłopoty w tym miejscu powodują poważne zakłócenia w ruchu lotniczym na terenie całego kraju. Na lotnisku rozpętało się piekło. Z powodu złej pogody większość przylotów i odlotów była opóźniona i dworce wypełniły niezliczone rzesze podróżujących w świątecznym szczycie ludzi, którzy pragnęli tylko jednego: jak najszybciej stąd się wydostać i dotrzeć wreszcie do celu swojej podróży. Co więcej, katastrofa pogodowa nie dotknęła wyłącznie Dallas. Mollie i Pearce dowiedzieli się wkrótce, że wichury i burze śnieżne – prawdziwa anomalia klimatyczna – nawiedziły całe południe Stanów. Atlanta, następny główny węzeł komunikacyjny, całkowicie zawiesiła ruch lotniczy. Zamknięte były również lotniska w Memphis, Miami, Tampa, Mobile i Houston. Śnieg padał w Orlando, w San Antonio temperatura spadła poniżej zera. Nawet w Nowym Orleanie, mieście położonym w prawie podzwrotnikowej strefie klimatycznej, pokryte lodem i śniegiem lotnisko było częściowo sparaliżowane. Podczas gdy Pearce usiłował uzyskać jakieś informacje od obleganego przez ludzi pracownika portu, Mollie rozglądała się wokół w osłupieniu. Obraz przypominał scenę z filmu wojennego, gdy tysiące zdesperowanych ludzi próbuje bezskutecznie uciec z oblężonego miasta. Muszę to wszystko zapamiętać, myślała Mollie. Nigdy jeszcze nie widziała tłumu, w którym kipiały tak rozmaite emocje. Jako aktorka powinna to wszystko zarejestrować i przechować w pamięci. Wszędzie było pełno ludzi. Zajmowali wszelkie siedzące miejsca, stali oparci o każdy wolny kawałek ściany, a czasem nawet leżeli na ziemi ze zwiniętymi płaszczami pod głową, starając się choć na chwilę usnąć mimo panującego wokół przeraźliwego zamętu. Pearce odwrócił się od okienka kasy biletowej. Mollie zrobiła krok w jego kierunku i ujęła go pod rękę. Miał na sobie lekką kurtkę z flanelową podpinką, a ona wychodząc z samolotu, założyła płaszcz. – No i jaka sytuacja? – spytała. Przyciągnął ją bliżej do siebie. Drugą ręką naprężył mocniej uprząż Fritza. – Trzymaj się blisko mnie. Zmienili stanowisko odprawy dla naszego lotu. Teraz jesteśmy przy bramce numer dwa. Musimy się dostać do bramki numer trzydzieści sześć. To kawał drogi. Mamy mało czasu i niełatwo będzie przedrzeć się przez tłum. Ujęła go mocniej pod ramię. Uniosła głowę, aby na niego spojrzeć. Był jeszcze wyższy, niż przypuszczała: mógł mieć około metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Serce biło jej mocno, podczas gdy Pearce sprawiał wrażenie spokojnego i pewnego siebie. Fritz nie spuszczał oczu ze swego pana, z

całkowitą obojętnością odnosząc się do otaczającego ich zamieszania. – Słuchaj, Fritz zna komendy kierunkowe: ‘w prawo, w lewo, naprzód. Powiedz mi, jak dostać się na stanowisko trzydzieści sześć, i on już nas tam zaprowadzi. Mollie studiowała dziesiątki zwieszających się z sufitu tabliczek informacyjnych. – Musimy iść prosto. – Zorientowała się wreszcie. – Naprzód! – wydał komendę Pearce. – Prowadź. Zaczęli przedzierać się przez tłum z szybkością i precyzją, która ją zdumiała. Już po chwili jej dotychczasowy respekt dla psa zmienił się niemal w trwożliwy podziw. Fritz potrafił odnaleźć w ludzkiej ciżbie szczeliny, których człowiek by nie zauważył. Równie szybko sygnalizował wszystkie możliwe przeszkody. Z postawionymi uszami, jak tkackie czółenko prowadził ich ze zdumiewającą prędkością przez gęsto utkany ludzki tłum. Bezbłędnie wynajdywał drogę w gęstwinie ludzkich nóg, robił uniki, kluczył, omijał, szedł zygzakiem – ale stale posuwał się naprzód, utrzymując polecony kierunek. – Staraj trzymać się trochę za mną – poradził jej. – Fritz nie jest przyzwyczajony, aby prowadzić dwie idące obok siebie osoby. Zaczęło brakować jej tchu. Dostrzegła następną tablicę kierunkową i powiedziała, że muszą skręcić w lewo. Pearce powtórzył komendę psu. Natychmiast skręcili pod kątem prostym i gnali dalej. – O Boże – wysapała – ale jesteście szybcy. Chyba dlatego, że inni nie mają tutaj psów-przewodników. Uśmiechnął się do niej. Był to szeroki, jasny uśmiech z odrobiną pobłażliwości. – Trzeba go było znać, kiedy był młody. Gdybyś zechciała, przeprowadziłby cię na drugą stronę zatłoczonej Times Square w sylwestrowy wieczór. I masz rację, nie każdy potrafi nadążyć za psem. Niektórzy uważają, że jest z nim za dużo kłopotu. Chyba po prostu nie lubią psów albo im nie ufają. Ja jednak myślę, że dla psów-przewodników powinno być zarezerwowane specjalne miejsce w niebie. I to miejsce z bardzo dobrym widokiem. Pomysł był dziwaczny, ale bardzo jej się spodobał. Uśmiechnęła się i spytała: – A co powinny widzieć psy ze swego nieba? – Pewnie kocie niebo. – Wzruszył ramionami. – Kto to zresztą wie? Jeżeli się tam dostaniemy, trzeba się będzie spytać na miejscu. Fritz zrobił unik, gdy z tłumu wypadło nagle dwoje dzieci i człowiek dźwigający trzy pudła z napisem: „Uwaga! Żywe kraby!”. Mollie usunęła się, aby nie zderzyć się z posiadaczem tego dziwnego ładunku. Dostrzegła kolejne strzałki kierunkowe.

– Znowu w lewo – zawołała. Gdy wreszcie dotarli do celu, była. bez tchu, miała miękkie ze zmęczenia nogi i sucho w ustach. – Jesteśmy na miejscu. Kolejka do kasy jest wprost przed nami. Ale wiesz co, Pearce? Tutaj jest taki sam tłok jak tam. Wszyscy dookoła są niespokojni, przygnębieni i zrzędliwi. No i, oczywiście, nie ma gdzie usiąść. Zamilkła na chwilę, śledząc tablicę, na której wyświetlano zapowiedzi odlotów i przylotów. – O Boże! – krzyknęła, kręcąc z niedowierzaniem głową. – Nasz lot jest zawieszony. I nawet nie podają żadnego konkretnego terminu. Cały ten pośpiech na nic. Szlag by to trafił! Pearce sprawiał wrażenie, jakby zupełnie się tym nie przejął. – Daj mi swój bilet – polecił spokojnie. – Załatwimy oba za jednym zamachem. Poza tym, nigdy sama tego nie robiłaś, a ja mam pewną wprawę. – Ale dlaczego? – nie zgadzała się. – Przecież sama mogę to załatwić. Już dosyć się nastałeś w poprzedniej kolejce. Wyciągnął przed siebie rękę. Poczuła na ramieniu mocny i pewny uścisk jego dłoni. – Zawarliśmy umowę, prawda? Pomagamy sobie nawzajem w tej podróży. Podział pracy jest taki, że ty i Fritz załatwiacie mi moje widzenie, a ja załatwiam resztę. Proszę cię, bądź zwiadowcą i zorientuj się, gdzie tu jest najbliższy bar. Gdy uda mi się dowiedzieć, kiedy się stąd wydostaniemy, chciałbym to oblać. Najlepiej piwem. – W porządku. Umowa stoi, pod warunkiem, że to ja będę płacić – zadecydowała. – O to będziemy się spierać, jak załatwisz już to piwo, a ja lot – odparł. Uścisnął jeszcze raz jej ramię, cofnął rękę i odwrócił się w stronę okienka kasowego. Popatrzyła najpierw na niego, a potem na Fritza. Stary pies, który tak niestrudzenie prowadził ich przez tłum, wyglądał na skrajnie wyczerpanego. Zwiesił nisko łeb; oddychał ciężko, sapał, robił bokami. Jego potężne łapy drżały. – Czy psu się przypadkiem coś nie stało? – spytała przejętym głosem. – Wygląda na strasznie zmęczonego. – Nic mu nie będzie. To zuch – odparł Pearce nie odwracając się. Ponownie spojrzała na psa. Miał półprzymknięte ze zmęczenia oczy. Z siwego pyska zwisał mu język. Jest już tak bardzo stary, pomyślała. Ciekawe, jak długo obaj trzymają się razem. Pewnie od lat, od momentu, gdy młody pies przeszedł odpowiednią tresurę. Jakie to okropne, kiedy takie wierne zwierzę zaczyna się starzeć i niedołężnieć. Jak się będzie czuł Pearce w momencie, w którym okaże się, że pies nie jest już w stanie wykonywać swych obowiązków?

A co w ogóle dzieje się ze starymi psami niewidomych? I jak trudno będzie Pearce’owi przyzwyczaić się do nowego psa po tylu latach spędzonych z Fritzem... – Ciągle tu jeszcze jesteś? – spytał Pearce ze zniecierpliwieniem. – Miałaś być na tej wyprawie zwiadowcą. Piwa, kobieto! Piwa, w imię wszystkiego, co święte!... Albo i nie święte – dokończył po pauzie. – Zrobię, co będę mogła – przyrzekła i wślizgnęła się w tłum, pozostawiając towarzysza podróży ze zmęczonym psem u boku. Udało jej się w końcu znaleźć w pobliżu mały bar. Wszystkie miejsca były, oczywiście, zajęte i wielu gości oczekiwało, aż jakieś się zwolni. Nie miała pewności, czy w ogóle im się uda dopchać do kontuaru. Przedostała się z powrotem przez ludzkie kłębowisko i choć w pobliżu kas również nie było żadnych siedzących miejsc, udało jej się znaleźć kawałek wolnej przestrzeni przy filarze na środku sali. Był to dobry punkt obserwacyjny. Widziała stamtąd Pearce’a w ciemnych, zasłaniających mu oczy okularach, górującego nieco nad tłumem. Wyraz twarzy miał spokojny i zdecydowany. Odchyliła głowę w tył, opierając ją o filar. Zamknęła oczy i westchnęła. Parę godzin temu miał się odbyć jej ślub, a teraz miała być jej noc poślubna. Zamiast spędzić ją z mężem w hotelu w Nowym Orleanie, spędzi ją prawdopodobnie złapana w pułapkę lotniczego korka na lotnisku w Dallas. A jej jedynymi towarzyszami będzie niewidomy mężczyzna, o którym prawie nic nie wie, i stary pies, o którego się martwi. Nie ma już obok Michaela. I nigdy go już nie będzie... Spojrzała ponownie na Pearce’a Goddarda. I nagle z gorzką ironią uświadomiła sobie, że w całej tej awanturze bardziej może polegać na tym niewidomym mężczyźnie, niż mogłaby polegać na Michaelu. Ten przynajmniej wie, jak się w tym wszystkim zachować. A Michael byłby w takiej sytuacji jak ona. Nigdy nie był tak daleko od domu i nigdy w życiu nie latał samolotem. Panujący tu chaos byłby dla niego czymś strasznym. Nie znosił jakichkolwiek zakłóceń, opóźnień, kłopotów, a nie znane miejsca i sytuacje wprowadzały go w stan skrajnego zdenerwowania. Koniec, powiedziała sobie stanowczo, nie będę o nim więcej myśleć, ani dobrze, ani źle. Zamiast tego lepiej zastanowić się, w jaki sposób można pomóc Pearce’owi i jego staremu, zmęczonemu psu dotrzeć bezpiecznie do Nowego Orleanu. Dosyć zamartwiania się Michaelem! Pearce najwyraźniej wykłócał się o coś z jednym z kasjerów. Odniosła wrażenie, że w końcu dopiął swego. Odszedł od okienka i zatrzymał się. Wiedziała, że czeka na nią. Pośpiesznie przedostała się do niego i położyła mu dłoń na ramieniu. Nawet przez kurtkę dało się wyczuć twardość jego mięśni. – Wiesz, kiedy odlatujemy?

Załatwiłeś miejsca? – Ja tak – odpowiedział. – Ale ciekawe, czy ty załatwiłaś najważniejszą sprawę – miejsce gdzie można by napić się piwa? – Tędy; prosto, pięćdziesiąt metrów stąd, ale jest tam straszny tłok. Kiedy uda nam się stąd wydostać? – spytała ponownie. Wydał Fritzowi komendę i znowu, prowadzeni przez psa, szybko i bez kolizji przedzierali się przez tłum. – Lotnisko w Nowym Orleanie jest oblodzone i nie bardzo umieją sobie z tym poradzić. Nie byli na to przygotowani, ale będą próbowali przyjąć dwa samoloty. Jeden ma wystartować stąd za pół godziny, drugi za półtorej. Udało mi się załatwić bilety dla nas obojga na ten późniejszy lot. Ale musiałem się strasznie wykłócać; bo upierali się, żeby wysłać mnie wcześniej. Ze względu na to. – Lekceważącym gestem uderzył palcami w oprawkę swych ciemnych okularów. – Ale dlaczego się nie zgodziłeś? Powinieneś tam dotrzeć jak najszybciej – powiedziała, przywierając do niego bliżej w obawie, żeby tłum ich nie rozłączył. – Przecież ktoś tam na ciebie czeka. – Ten ktoś – uśmiechnął się dwuznacznie – miał przylecieć z Tampa. A stamtąd nie wystartował dzisiaj żaden samolot. I nieprędko wystartuje. Mają tam pogodę dwa razy gorszą niż tutaj. Nikt więc na, mnie nie będzie czekał. I myślę. , że będę mógł skorzystać z twojej pomocy. Wolną ręką poszukał jej dłoni i uścisnął ją lekko. Poczuła, jak przepływa przez nią fala ciepła. Ucieszyła się, że ma do niej zaufanie. – Oczywiście – odpowiedziała. – Przecież ty pomagasz mi nie mniej niż ja tobie. Ale jak ci się udało załatwić, że nas nie rozdzielili? – Po prostu – uśmiechnął się ironicznie – powiedziałem im, że jesteśmy w podróży poślubnej. Dotknęło ją to boleśnie. Całe uczucie ciepła i bliskości nagle zniknęło. Odrętwiała i napięta zatrzymała się w pół kroku. – Co? – spytała z wyraźną pretensją, jakby domagając się dalszych wyjaśnień. Pearce zatrzymał się także. Pies odwrócił łeb i popatrzył na nich ze zdziwieniem. – A co w tym złego? – odrzekł, marszcząc brwi. – Czy sam pomysł wydaje ci się odrażający? – Przecież to kłamstwo – udało jej się wyjąkać. Czuła, że drży ze zdenerwowania. Co gorsza, pomyśl lała, kłamstwo dotyczyło tego, o czym tak bardzo chciała zapomnieć: jej własnej podróży poślubnej. – Małe, niewinne kłamstwo dla naszego wspólnego dobra – stwierdził sucho. – W miłości, na wojnie i w korkach lotniczych wszystkie chwyty są dozwolone. Nie, pomyślała Mollie, patrząc w ciemne szkła jego okularów. W miłości nie

wszystkie chwyty są dozwolone. Przypomniała sobie tysiąc drobnych nieszczerości i niedomówień Michaela, które doprowadziły w końcu do ostatecznej zdrady. – Nienawidzę kłamstw – powiedziała starając się, aby jej głos zabrzmiał normalnie. Zadowolona była, że Pearce nie może widzieć jej twarzy. Wyglądała na skrajnie wzburzoną i wiedziała, że jej reakcja jest nieadekwatna do sytuacji. Przypadkowy incydent wydobył na powierzchnię długo tłumione emocje. – Nienawidzę, gdy ktoś kłamie. Wszystko jedno czy bardzo, czy trochę, czy w dobrych, czy w złych intencjach. Najbardziej szczytne powody nie usprawiedliwiają kłamstwa. – No, trudno, stało się. Nie przejmuj się. Sądząc z tonu twojego głosu, tobie też dobrze zrobi, jak się napijesz. Gdzie jest ten bar? – Na lewo – powiedziała z rezygnacją. Nie powinna była zareagować tak ostro. Skąd mógł wiedzieć, że słowa „podróż poślubna”, tak bardzo ją zabolą? Przylgnęła do niego bliżej, jakby przepraszając go tym gestem. Mógł sobie pomyśleć, że oburzyła ją sama perspektywa poślubienia niewidomego. A to nie była prawda. Pearce Goddard był nadzwyczaj atrakcyjnym mężczyzną, wysokim, przystojnym, wyjątkowo dowcipnym. I bardziej zdecydowanym niż wielu mężczyzn nie upośledzonych tak jak on. – Przepraszam cię – odezwała się łagodnie. – To wszystko, co tu się dzieje, wyprowadziło mnie z równowagi. – W porządku – odburknął, ale po chwili odnalazł jej dłoń na swoim ramieniu i uścisnął ją. Stanęli wśród ludzi oblegających bar, ale tłok był taki, że nawet Fritz zdawał się kapitulować. Utknęli całą trójką w gęstej Judzkiej ciżbie. Mollie poczuła nagle, że ktoś delikatnie ciągnie ją za rękaw, i usłyszała, jak mówi z obcym akcentem. – Prosimy panią. Można będzie tu spocząć. Nam trzy godziny siedzenia już naprawdę wystarczą. – Tuż obok dwóch japońskich biznesmenów opuszczało miejsce przy barze. – Wesołych Świąt! – powiedział jeden z nich, jeszcze raz ż uśmiechem wskazując wolne barowe stołki. – Najserdeczniej panom dziękuję. – Była im naprawdę wdzięczna. – I życzę wszystkiego najlepszego. Pilnowali jeszcze miejsc przez chwilę, aż Mollie pomogła1 usadowić się Pearce’owi. – Siedzące miejsca, mój Boże... To zakrawa na cud – ucieszyła się. Fritz wydał dźwięk przypominający pomruk albo westchnienie, położył się u stóp Pearce’a i zwinął w kłębek najciaśniej, jak potrafił. Rozglądał się wokół z niepokojem w obawie, że ktoś może na niego nadepnąć. Mollie wysunęła nogę, starając się chociaż trochę osłonić go przed tłumem.

– Mam nadzieję, że to tobie ustąpiono miejsca, a nie mnie – powiedział Pearce z niechętnym wyrazem twarzy. – Nie lubię, gdy mnie jakoś specjalnie traktują. – Nonsens – stwierdziła Mollie. – Wypijemy nasze piwa i też zwolnimy miejsca. Postaram się znaleźć kogoś, kto będzie na to zasługiwał. – Co ma być? – spytał barman. Miał okrągłą twarz i wyglądał na zmęczonego i zniecierpliwionego. – Lubisz ciemne niemieckie piwo? – zwrócił się do niej Pearce. – Bardzo lubię – odrzekła. – Dwa piwa, ciemne niemieckie – zamówił. – I ja płacę. Mollie otworzyła torebkę i odnalazła portmonetkę. – Nie zgadzam się – powiedziała, wyjmując pięciodolarowy banknot. Pearce też już zdążył otworzyć portfel i wyjął z niego zwitek banknotów. Zauważyła, że różne nominały ułożone miał osobno, tak, by łatwo je było od siebie odróżnić. – Nie ma żadnych importowanych. Skończyły się. Amerykańskie piwo i kropka. I nie ma szklanek, serwetek, orzeszków ani innych zakąsek. – No to dwa amerykańskie – zgodził się Pearce z niesmakiem. – I pamiętaj, jeśli przyjmiesz od tej pani pieniądze, możesz się pożegnać z napiwkiem. Barman bez cienia uśmiechu patrzył, jak oboje wyciągają w jego stronę pieniądze. Spokojnie wyjął banknot z palców Pearce’ai wyciągnął spod kontuaru dwie butelki, postawił je przed nimi, otworzył i oddalił się ociężałym krokiem. Mollie schowała portmonetkę i położyła ciężką torebkę na podłodze, tuż przy nodze. – Proszę. – Przesunęła butelkę z piwem w pobliże ręki Pearce’a, tak, aby mógł ją z łatwością odnaleźć. – Dziękuję. – Pociągnął długi łyk. – Ach! Ambrozja! – ocenił. Nie odwracał głowy w jej stronę i jego ciemne okulary zdawały się celować w jakiś odległy punkt w głębi baru. Patrzyła z profilu na jego ruchliwe wargi. Wydawały się wyrażać jakieś zmienne emocje, których nie potrafiła rozszyfrować. Zadziwiło ją, jak człowiek może jednocześnie komunikować mimiką ust tak wiele i tak mało zarazem. – No więc – odezwał się lekko znudzonym głosem – co sprowadza cię do Nowego Orleanu? Masz tam przyjaciół? Rodzinę? – Nie – odpowiedziała, patrząc na swoje dłonie oparte o krawędź baru – nie znam w Nowym Orleanie nikogo. – I masz zamiar spędzić tam święta? – spytał, unosząc brwi. Skinęła głową, znowu zapominając, że on przecież nie widzi takich gestów. – Tak, spędzę tam Święta Bożego Narodzenia – starała się mówić głosem takim samym jak on, beztrosko i bez emocji.

– Samotna w święta? – Odwrócił się do niej twarzą. – Tak. – Wzruszyła ramionami. – Ale dlaczego? – spytał bardziej natarczywie. – Jakoś mi to do ciebie nie pasuje. W dalszym ciągu patrzyła na swoje ręce. Nie chciała spojrzeć mu w twarz. W jaki sposób powiedzieć takiemu przystojnemu mężczyźnie, że ktoś ją po prostu rzucił? Nie wiadomo, co z tego wszystkiego by zrozumiał. Byłoby to dla niej upokarzające. – Tak to sobie w swoim czasie wymyśliłam – rzuciła lekko starając się, aby zabrzmiało to całkowicie beztrosko. Pociągnął łyk piwa i pochylił głowę. Sprawiał wrażenie zamyślonego. – Nie masz rodziny? – spytał po chwili milczenia. – Mam, ale akurat wszyscy są za granicą. Pokiwała głową. – A chłopaka? – spytał, unosząc do góry brwi. – Chwilowo nie – powiedziała sztucznie wesołym głosem. – Wiesz co, właściwie nie mam ochoty na piwo. Może byś wypił moje? – Przesunęła następną butelkę w pobliże jego ręki. – I pozwól, że ja zostawię napiwek. Tym razem nie ustąpię. A ty może opowiesz mi swój film o krecie. Naprawdę mnie to interesuje. Sięgnęła po pieniądze. Spojrzała w dół i zamarła. Z przerażeniem patrzyła na puste miejsce, na którym jeszcze przed chwilą stała jej torebka. Zdołała wyjąkać przez ściśnięte gardło: – O Boże! Ktoś mi ukradł torebkę. – Co? – spytał gwałtownie. – Zginęła. Ktoś ją ukradł! – powtórzyła tępo czując, jak robi jej się gorąco. – Nie trzymałaś jej przy sobie? – Nie, ale położyłam ją tuż obok siebie. – Zakręciło jej się ze zdenerwowania w głowie. Ze złością uderzył pięścią w blat baru. – Przecież teraz jest tu prawdziwy raj dla złodziei. Mam nadzieję, że trzymałaś pieniądze w czekach podróżnych. Ile tego było? – Nie miałam czeków. – Wydała się sobie naiwna i głupia. – Trzysta dolarów w gotówce. Co ja teraz zrobię? Rzucił banknot na bar, wyciągnął rękę i bezbłędnie odnalazł jej ramię. – Chodź – powiedział. – Musimy to zgłosić służbie ochrony lotniska. Ruszamy, Fritz. Jak się stąd wychodzi? – W prawo. Powtórzył komendę psu. Uderzyła zdrętwiałą ręką kilkakrotnie w jego przedramię. Było jej trochę słabo. Znacznie gorsza od samego poczucia straty była świadomość, że nadużyto jej zaufania. – Może ktoś ją zabrał przez pomyłkę? – spytała, sama w to nie bardzo