Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Candice Hern - Uparty dzentelmen

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Candice Hern - Uparty dzentelmen.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse C
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 141 osób, 98 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 308 stron)

CandiceHern Uparty dżentelmen

Książkę tę dedykuję Sherrie Holmes, która wzbogaciła moją bohaterkę Prudence o pewne cechy charakteru. Ty, Sherrie, dobrze wiesz, co mam na myśli. A reszta niech sobie łamie głowę, co ta dedykacja ma znaczyć.

1 Kwiecień 1802 roku - Powinienem był od razu domyślić się, gdzie cię znajdę! Na dźwięk dobrze znanego głosu Prudence Armitage podniosła wzrok. Serdeczny uśmiech, jakim obdarzył ją rozmówca, przyprawił Prudence o trzepotanie serca. Reak­ cja była absolutnie spontaniczna i absolutnie nieuchronna. Znała NichoJasa Parrisha od czterech lat (z okładem!), ale na widok jego uśmiechu kolana nadal się pod nią uginały. Pospiesznie zdjęła okulary i wetknęła je do kieszeni spódnicy. - Ostatnio ciągle pracujesz do późna, nawet do wieczo­ ra - powiedział. - Powinnaś wrócić do domu, bo całkiem się wykończysz. Nad czym się tak biedzisz? Prudence odchrząknęła. Zawsze była nieśmiała, ale w to­ warzystwie Nicholasa jej nieśmiałość przybierała monstru­ alne wymiary. Zwłaszcza gdy znaleźli się sam na sam. A w ciągu ostatnich kilku miesięcy zdarzało się to często... zbyt często. - Opracowuję do druku najnowszy felieton Mary Hays na temat słynnych kobiet i roli, jaką odegrały w historii - wyjaśniła. Artykuł miał się ukazać w następnym numerze Sekreta- rzyka Modnej Damy, popularnego miesięcznika, którego naczelnym redaktorem była (w zastępstwie Edwiny) Pru­ dence. - Tego zaszczytu bynajmniej ci nie zazdroszczę - stwier­ dził Nicholas. - Przygotować do druku coś tak kwiecistego 7

i napuszonego! Mam nadzieję, że tniesz równo i przy samej ziemi? Prudence uśmiechnęła się. - Bardzo dyskretnie. Edwina uprzedziła mnie, że Mary Hays zrobiła się ostatnio strasznie drażliwa, jeśli idzie o ja­ kieś poprawki w jej arcydziele. Ale chcąc nie chcąc, muszę coś wyciąć. Pół kolumny. Jeśli nie zdołam skrócić felietonu Mary, będę musiała okroić coś innego. Nicholas wszedł do wnętrza pokoju i stanął koło biurka Prudence, mierząc wzrokiem najrozmaitsze artykuły, listy i felietony, rozrzucone bezładnie na blacie. - Tnij, ile chcesz, z najnowszej Augusty. Słowo honoru, nie obrażę się! - Błysnął zębami w szerokim uśmiechu; w kącikach jego ciemnych, iskrzących się wesołością oczu pojawiły się wachlarzyki cieniutkich zmarszczek. Nicholas pisywał felietony o tematyce historycznej oraz szkice biograficzne pod pseudonimem literackim Augusta Historica. Prudence uważała, że jego proza (podobnie jak reszta zalet i talentów Nicholasa) jest bardzo bliska dosko­ nałości. Nigdy nie ośmieliłaby się wprowadzać zmian w je­ go tekście! - Twój najnowszy felieton jest genialny! Jeśli miałabym do wyboru tylko te dwie ewentualności: okaleczyć ciebie czy Mary Hays, z całą pewnością przystrzygłabym jej arcy­ dzieło. Twojego nie tknę, bo ręka by mi chyba uschła! Nagle zawstydziła się swego wybuchu i odwróciła wzrok. Oby Nicholas nie uznał jej słów za puste pochleb­ stwo lub wyraz służalczości! - Zawstydzasz mnie, moja panno! Jestem pewien, że uda ci się rozwiązać ten problem. Zawsze ci się to udaje. Właśnie dlatego Edwina wybrała ciebie na swoją zastępczynię. Tyl­ ko ty możesz sprawić cud i utrzymać w ryzach cały ten ba­ łagan! - Szerokim gestem objął pokój, w którym mieściło się biuro redakcji. - Ale wiesz chyba, że w razie potrzeby jestem zawsze do twojej dyspozycji. Nie mogę patrzeć, jak się zamęczasz! - Nie bardziej niż Edwina! 8

- Moja siostrzyczka ma fioła na punkcie tego miesięcz­ nika, odkąd - pięć lat temu - została jego redaktorem na­ czelnym. To było całe jej życie... do niedawna. Według mnie to bardzo dobry znak, że pozwoliła sobie na dłuższe roz­ stanie z redakcją i podróż poślubną po Francji. - O, tak! Prudence obawiała się, że jej uparta przyjaciółka raz na zawsze zamknęła serce przed miłością. Była więc w siód­ mym niebie, gdy Edwina w końcu zwierzyła się jej, że za­ kochała się w Anthonym Morehouse i poślubi go. Nicholas oparł się biodrem o biurko, niemal przysiadł na blacie. Jego krótkie (odrobinę za kolana) spodnie opięły się na długim, umięśnionym udzie. Prudence zerknęła i od­ wróciła wzrok. Umarłaby chyba ze wstydu, gdyby Nicho­ las uświadomił sobie, do jakiego stopnia jego obecność nie­ pokoi ją, a bliskość wprawia w zakłopotanie. - Przyznam, że byłem bardzo rad, gdy moja siostrzyczka i Morehouse pognali do Paryża, skoro tylko chwilowe re­ strykcje zostały zniesione - mówił dalej Nicholas. - Wiem, jak ciężko jej było rozstawać się z naszym piśmidłem, ale Edwina od dawna już powinna była wypocząć po tej harów­ ce i znaleźć sobie jakiś inny cel w życiu. To samo dotyczy ciebie, moja droga! Wyciągnął rękę i połaskotał Prudence pod brodą. O Bo­ że! Gdyby wiedział, jak bardzo to przeżywa, oszczędziłby jej tego! - Za dużo tych zarwanych nocy - powiedział. - Ostatnio ciągle widywałem świece palące się o nieprzyzwoicie póź­ nej porze. Prudence zastanawiała się, czy Nicholas myśli o jej nie­ przespanych nocach, czy też o świecach, których wypaliła zbyt wiele w ciągu ostatnich kilku tygodni. Wszystkie po­ mieszczenia biurowe redakcji Sekretarzyka Modnej Damy znajdowały się na parterze miejskiej rezydencji, w której od dawna mieszkali wspólnie Nicholas i jego siostra. Świece nie były co prawda drogie, ale Prudence dobrze wiedziała, że Parrishom się nie przelewa. Powinna była wziąć to pod 9

uwagę! Od jutra będzie przychodzić z własnymi świecami. - Bardzo mi przykro, że znów się zasiedziałam... - uspra­ wiedliwiała się. - Ale tak się staram, żeby pod nieobecność Edwiny wszystko szło jak trzeba... Nie chciałabym, żeby po powrocie uznała, że musi sama troszczyć się o wszystko za­ miast radować się życiem. Na szczęście Edwina jest taką wspaniałą organizatorką... - Aż do przesady. - ... I dzięki temu łatwo mi było zorientować się w pla­ nach redakcyjnych; co i kiedy należy przygotować. Postaram się wyjść za godzinkę, żebyś miał wreszcie dom dla siebie! Prudence często pracowała do późna z Edwina, ale nie tak długo jak ostatnimi czasy, kiedy wszystko miała na swej głowie. Zastanawiała się teraz, czy jej obecność była krępu­ jąca dla Nicholasa. Choć rozważania na ten temat sprawia­ ły jej ból, musiała zastanowić się i nad taką ewentualnością: może chciał zaprosić do siebie na noc jakąś kobietę...? Jako dobrze wychowana dama, a przy tym stara panna, nie po­ winna wiedzieć o takich sprawach. Ale miała pięciu braci i nie była skończoną idiotką. Jednak co się tyczy Nichola­ sa, wolała nie zastanawiać się nad tym aspektem jego życia. - Mną się nie przejmuj - uspokoił ją. - Właśnie wyfru­ wam na miasto. Mogła się tego domyślić po jego stroju. Miał na sobie atłasowe spodnie do kolan, pończochy i drobno splisowa- ną koszulę, ozdobioną koronkami. Bez względu na to, jak się ubrał, był jednym z najprzystojniejszych mężczyzn, ja­ kich Prudence znała. Ciemne, niemal czarne włosy i oczy; równe białe zęby, które często błyskały w szelmowskim uśmiechu; wysoka, smukła postać poruszająca się z kocim wdziękiem. Zakochała się jak głupia w Nicholasie od pierw­ szego wejrzenia. I nadal trwała w tym śmiesznym zadurze­ niu niczym naiwna siedemnastolatka - ona, dwudziestosied­ mioletnia stara panna! Tak, to było doprawdy śmieszne zadurzenie, tym bardziej że nie przypominała w niczym kobiet, które przyciągały uwa­ gę mężczyzn takich jak Nicholas Parrish. Gdyby nie pracowa­

li razem od kilku lat, nie spojrzałby na nią po raz drugi. Praw­ dę mówiąc, po raz pierwszy także nie. Niepozorna i wyblakła osóbka stanowiła prawdziwy kontrast z jego siłą i cygańską urodą. Taki siwy kucyk obok karego ogiera o połyskliwej czar­ nej sierści. Trudno byłoby znaleźć mniej dobraną parę! - I wiesz, co ci powiem, Prudence? - pochylił się ku niej i mrugnął porozumiewawczo. - Mam zamiar przebalować ca­ łą noc! Dobrze się najeść, dobrze popić, obejrzeć jakieś do­ bre przedstawienie, a potem? Kto wie, może trafi się jakiś apetyczny grzeszek? ...Ależ się czerwienisz. Nie powinienem wygadywać takich rzeczy w towarzystwie przyzwoitej pan­ ny, co? - Wyprostował się i wygładził poły fraka. - Ale jesteś takim dobrym kompanem, takim wspaniałym koleżką. Z pewnością nie masz nic przeciwko temu! - Nie mam nic przeciwko temu - skłamała gładko. Zdąży­ ła już przywyknąć do tego, że Nicholas traktował ją jak sio­ strę. Albo jak któregoś ze swych kompanów (płci męskiej). To oczywiście nie znaczyło, że odpowiada jej takie traktowa­ nie! Ale Nicholas nie był niczemu winny. Prudence znacznie wcześniej przyzwyczaiła się do tego, że mężczyźni zapomi­ nają, iż należy do rodzaju żeńskiego. Wychowywała się prze­ cież i mieszkała do dziś w domu pełnym mężczyzn, którzy ustawicznie o tym zapominali. - No to zmykam - oznajmił Nicholas. - Chyba ci nie prze­ szkadza, że zostaniesz sama? - Oczywiście że nie! - Jesteś pewna, że nie chcesz, bym zaczekał, aż skoń­ czysz, i odprowadził cię do domu? - Dziękuję bardzo, Nicholasie, ale nie. Wolę w spokoju popracować nad tym felietonem, jeśli nie masz nic przeciw temu. A dorożkę lub powóz do wynajęcia można złapać bez trudu na pobliskim skwerze o każdej porze. - Wobec tego nie będę dłużej przeszkadzał ci w wypełnia­ niu obowiązków. Ale nie pracuj do późna w noc, moja pan­ no! Wyglądasz na zmęczoną... nawet wymizerowaną. Jeszcze jeden błysk białych zębów, jeszcze jedno spojrze- nie ciemnych oczu... i już go nie było. 11

Prudence położyła na blacie biurka skrzyżowane ramio­ na i oparła na nich zwieszoną smętnie głowę. Wyglądała na „wymizerowaną", co? Że też Nicholas musiał to zauważyć! Co za upokorzenie... Nawet w najbardziej sprzyjających warunkach nie grzeszyła pięknością. Ale teraz z pewnością wygląda jak straszydło... choć nie ma na nosie okularów. Jedno nie ulegało wątpliwości: była strasznie zmęczona. Ostatnio pracowała w redakcji długo i wytrwale. Zoriento­ wała się ze zdumieniem, jak ciężko Edwina musiała haro­ wać, żeby wszystko szło jak po maśle. Prudence przysięgła sobie, że udowodni przyjaciółce, iż nie popełniła omyłki, obdarzając ją aż takim zaufaniem. A to, że nadaje się do pracy redakcyjnej i dobrze ją wypełnia, było w całym życiu Prudence jedynym powodem do dumy. Los nie obdarzył jej nadmiarem pewności siebie. Była niepozorna, nieładna i nieśmiała - ot, zwykła stara panna bez żadnych życiowych szans. A jednak zaufanie, którym obdarzali ją Edwina, Ni­ cholas i reszta zespołu redakcyjnego, sprawiły, że ocknęła się w niej duma - po raz pierwszy, bo przedtem niczego godnego uwagi nie dokonała. Pragnęła gorąco zasłużyć na zaufanie, jakim ją darzyli. Nie szczędziła sił, by okazać się jak najlepszym pracownikiem i wywiązać się nienagannie z obowiązków redaktora naczelnego. Prudence po raz pierwszy zetknęła się z zespołem redakcyj­ nym Sekretarzyka Modnej Damy, posyłając tam od czasu do czasu własne artykuliki i felietony. Była pod wrażeniem wyso­ kiego poziomu tekstów zamieszczanych w tym miesięcznika Pociągały ją również bardzo dyskretnie przekazywane na łamach tego czasopisma poglądy republikańskie, zwłaszcza te, które wiązały się z pozycją kobiety w społeczeństwie. Jako bar­ dzo młoda dziewuszka Prudence zapoznała się z twórczością Mary Wollstonecraft i zgadzała się żarliwie z jej wywodami na temat roli kobiet oraz ich wewnętrznej potrzeby kierowania własnym życiem i ponoszenia odpowiedzialności za swój los. Kiedy dostrzegła echa jej przemyśleń na łamach miesięcznika, który - jak poprzednio sądziła - miał jedynie dostarczyć czytel­ nikom miłej rozrywki, czasopismo zafascynowało ją. 12

Artykuły, które przesyłała do redakcji, zawsze były przy­ chylnie przyjmowane i po pewnym czasie Edwina zaczęła sama zamawiać u Prudence felieton na taki czy inny temat. W końcu zaproponowała jej stałą pracę w charakterze za­ stępcy redaktora. Prudence przyjęła tę propozycję z wielką radością. Poznała już niektóre aspekty publikacji i rynku wydawniczego, więc była przeświadczona, że zna „od pod­ szewki" całą procedurę. Wkrótce jednak odkryła, jak mało wie o wszystkim, czego musiała dokonywać Edwina, by ma­ china redakcyjna działała bez zakłóceń, a zainteresowanie czytelników rosło; choćby przez ostatnie pół roku nakład powiększył się dwukrotnie. Ogromnie podnosiło Prudence na duchu także to, że zo­ stała pełnoprawnym członkiem zespołu. Czuła się ważna i potrzebna. Było to wręcz upajające uczucie. Jedyny minus stanowiło to, że pomieszczenia redakcyj­ ne znajdowały się na terenie prywatnej rezydencji - w do­ mu Nicholasa i Edwiny. To właśnie Edwina zadecydowała, by w bibliotece urządzić sekretariat redakcji, jadalnię zaś przekształcić na ogólną pracownię, w której powstawała makieta czasopisma. Prudence w myśli zawsze nazywała miejską rezydencję przy Golden Square „domem Edwiny". Nigdy jej nawet nie przyszło do głowy, że kiedyś może za­ braknąć w tym domu i w tym zespole jej najdroższej przy­ jaciółki. A teraz, gdy Edwina rzeczywiście opuściła ich na jakiś czas, Prudence czasami czuła się nieswojo sam na sam z nieżonatym dżentelmenem - zwłaszcza takim, którego uśmiech sprawiał, iż załamywały się pod nią kolana. Sytuacja stawała się znacznie mniej krępująca, kiedy na scenie pojawiała się Flora Gallagher, redaktorka działu mo­ dy. Albo gdy przychodziły Karmazynowe Damy, grupa ro­ gówek, które Flora Gallagher zatrudniała przy kolorowaniu czarno-białych ilustracji w nowym numerze Sekretarzyka Modnej Damy. Ta hałaśliwa i ruchliwa brygada sprawiała, że atmosfera w całym domu stawała się znacznie, weselsza i bardziej naturalna niż wówczas, gdy Prudence pozostawa­ ła z samym tylko Nicholasem. 13

Miała jednak wrażenie, że w tym ze wszech miar niekon­ wencjonalnym zespole redakcyjnym nie czuła się swobod­ nie tylko ona. Nicholas nigdy nie zdradzał najmniejszych oznak skrępowania. Prawdopodobnie wcale nie dostrzegał jej obecności. O, nie! To nie była ani słuszna, ani sprawiedliwa uwaga. Nicholas wcale nie zachowywał się jak jej bracia. Był dżen­ telmenem w każdym calu i odnosił się do niej jak do ser­ decznego przyjaciela. To tylko jej niewczesne, idiotyczne cielęce zadurzenie sprawiało, że sytuacja wydawała się jej krępująca. A ponieważ Prudence nie zwierzyła się nikomu ze swych uczuć, cały problem dręczył tylko ją. Prywatna próba wytrzymałości - nic więcej. Jakaż ona głupia! Zamiast zadręczać się beznadziejną, dziecinną obsesją, powinna była zadowolić się szczerą przy­ jaźnią, którą jej zaoferował Nicholas, i nie łudzić się, że mogłaby zdobyć coś więcej. Musieliby zostać tylko we dwo­ je na wyludnionej planecie, zanim Nicholas wystąpiłby z in­ ną propozycją... a nawet wówczas nie wiadomo, czy by się na nią skusił. Mimo woli ziewnęła potężnie. Przypomniało jej to, że ma jeszcze wiele roboty. Nie pora na bezsensowne marze­ nia. Zresztą kobiecie w jej wieku nie wypada snuć takich fantazji! Prudence zrobiła kilka prostych ćwiczeń gimna­ stycznych (ramiona do góry, potem do boków), by rozru­ szać zesztywniałe plecy i ręce. Potem włożyła na powrót okulary i skoncentrowała się na artykule Mary Hays. Siłą woli odsunęła od siebie wszelkie myśli o Nicholasie. Walenie do drzwi obudziło go natychmiast. Nick dopie­ ro co zasnął. Wrócił do domu bardzo późno (albo bardzo wcześnie, zależy, jak na to patrzeć) po mocno zakrapianym i hałaśliwym wieczorze z przyjaciółmi. Ponieważ jednak Lucy, ich dochodząca pomoc domowa, zjawiała się dopie­ ro po południu, a innej służby nie mieli, Nick musiał oso­ biście pofatygować się do drzwi i zobaczyć, kto się do nich dobija. 14

Wygramolił się zatem z łóżka, sięgnął po wiszące na opar­ ciu krzesła spodnie i wciągnął je na siebie. Potem chwycił koszulę, włożył ją przez głowę i zbiegł na dół. Kto, u licha, robi tyle hałasu o tak wczesnej porze?! Nick otworzył drzwi i ujrzał stojącego na progu mężczy­ znę w średnim wieku - wysokiego i barczystego, siwiejące­ go blondyna, który spoglądał nań wilkiem. Za jego plecami stało kilku jeszcze wyższych i potężniejszych jasnowłosych mężczyzn z równie wściekłymi minami. Co u diabła?! Miał wrażenie, że hordy wikingów wynu­ rzyły się z pomroki dziejów, by wylądować na jego progu! - Nicholas Parrish? - warknął najstarszy najeźdźca. - Taa... Nim zdążył wymówić ostatnią spółgłoskę, pięść roz­ mówcy zderzyła się z jego szczęką, i to tak gwałtownie, że Nick przeleciał jak na skrzydłach przez cały hall. Nie wy­ lądował na podłodze tylko dlatego, że kurczowo uchwycił się wielkiego stołu refektarzowego, którego zresztą omal nie przewrócił. - Ty bydlaku! - wrzasnął podstarzały wiking do Nicho­ lasa. Nie ulegało wątpliwości, że chce mu jeszcze przyłożyć. Nicholas uniósł pięści, rozstawił szeroko bose nogi i lek­ ko ugiął kolana, instynktownie przybierając pozycję obron­ ną. Nie zamierzał służyć temu szaleńcowi za worek trenin­ gowy! - Coś ty za jeden, do cholery?! -Jestem ojcem dziewczyny, którą zhańbiłeś tej nocy. Zrozumiano? To oświadczenie zbiło Nicka z tropu, ale nie ustępował. - Co takiego?! - Nie strugaj durnia, podły kundlu! Dobrze wiesz, o co mi chodzi! - Bardzo mi przykro, ale nie mam pojęcia - odparł Ni­ cholas i postąpił o krok. - I radzę wynieść się stąd, nim doj­ dę do wniosku, że muszę się zrewanżować. - Nie ruszę się stąd bez należytego zadośćuczynienia! 15

Straż przyboczna złożona z młodszych wikingów prze­ pchnęła się do wnętrza domu. Wszyscy hałaśliwie popiera­ li decyzję przywódcy. - No pewnie! Zadośćuczynienie! - Jak ci damy w mordę, przestaniesz podskakiwać! - Wszystkie gwiazdy ci się pokażą, cholerniku! - Nie ujdzie ci na sucho! - Śmierdzący łajdak! - Podlec! Całkiem zdezorientowany Nick nie miał nadal pojęcia, o co chodzi, lecz sygnał alarmowy ostrzegał go o niebezpie­ czeństwie. Te osiłki przybyły tu w jakimś konkretnym ce­ lu, ale nie był w stanie dogadać się z nimi. Wszystko jedno! Nie da się sterroryzować garstce nieznajomków! - Niech pan lepiej powie wyraźnie, o co chodzi - zwró­ cił się do przywódcy stada - chyba że pan ma ochotę obe­ rwać parę razy i zapaprać mi krwią przedsionek. Nie obcho­ dzi mnie, ilu rzezimieszków zabrał pan dla ochrony. - O czym tu gadać? - zdziwił się herszt. - Sprawa jest ja­ sna jak słońce. Wystarczy tylko spojrzeć na ciebie, draniu! Nicholas nadal stał w pozycji obronnej, ale zerknął na swoją zwisającą luźno koszulę i bose nogi. - A jak mam, do cholery, wyglądać?! Zerwałem się z łóż­ ka, na litość boską! I po co?! Żeby dostać po gębie od jakie­ goś wariata! Starszy pan warknął groźnie i znów by się rzucił na Ni­ cholasa, gdyby go nie powstrzymał jeden z młodszych wi­ kingów. - Spokojnie, tato! - perswadował. - Mnie też krew zalewa, ale chyba lepiej posłuchać, co ten typek ma do powiedzenia. - „Spokojnie?!" Co ty pleciesz, Roddy! Ten drań zabawiał się z twoją siostrą! Chcesz, żeby mu to uszło na sucho?! - Z kim się zabawiałem? - Zdezorientowany Nick potrząs­ nął głową. - Słuchajcie, to musi być jakaś pomyłka! Trafi­ liście do innego domu i obrażacie nie tego faceta, któremu się to należy. - Postąpił o kilka kroków do przodu, spycha­ jąc wikingów ku drzwiom wejściowym. - Zabierajcie się stąd 16

i zapomnijmy o tym nieporozumieniu. Cios był bolesny (tu potarł szczękę), ale działaliście w dobrej wierze. No, żegnam panów! Starał się skłonić ich do wyjścia, ale natrafił znów na nie­ złomny mur złożony z pięciu ogromnych, rozwścieczonych i nieustępliwych przeciwników. - Sam przyznałeś, że nazywasz się Nicholas Parrish - oświadczył przywódca. - Rozpustnik, który ubiegłej nocy niecnie wykorzystał moją córkę! I, Bóg mi świadkiem, nie ujdzie ci to na sucho! - Ja... niecnie wykorzystałem...? I nagle wszystko stało się jasne. Jednym z punktów wczo­ rajszej hulanki była godzinka spędzona w łóżku aktoreczki z Drury Lane; panienka aż się do tego paliła. Czyżby zamie­ rzała złapać go w pułapkę, wydusić z niego jak najwięcej for­ sy... albo nawet zaciągnąć go do ołtarza?! Wezbrał w nim wściekły gniew i przeszył go jak ostrze noża. O, nie! Ze mną ten numer nie przejdzie, panno pusz- czalska! - Wynoś się do diabła! - rzucił stanowczym tonem, nastę­ pując na wikingów i zmuszając ich do cofania się ku drzwiom. - I pilnuj lepiej swojej córuni. Prędzej mnie szlag trafi, niż dam się złapać na te stare sztuczki i ożenię się ze zwykłą dziwką! Pewnie to nie żadni krewni, tylko wynajęte zbiry! Najstarszy ze „zbirów" tak się wcielił w swoją rolę, że spurpurowiał z wściekłości. (Co za aktor!) - Jak śmiesz wyrażać się w ten sposób o mojej córce?! Towarzyszący mu młodzi ludzie (też aktorzy...? Może to cała trupa...?) zaczęli wrzeszczeć i kląć. Ich rzekomy ojciec rzucił się na Nicholasa i schwycił go za kołnierz. Pozostali wikingowie napierali na Nicka ze wszystkich stron, osacza­ li go na jego własnym korytarzu! Nicholas próbował wy­ rwać się z żelaznego uścisku seniora, ale ten był uparty i przyssał się do niego jak pijawka. W dodatku nadal odgry­ wał - z wyraźną satysfakcją - swą melodramatyczną rolę. Syczał przez zaciśnięte zęby: 17

- Boli mnie do żywego, kiedy pomyślę o mojej dziewusz­ ce w takich rękach...! Gdzie ona jest? Coś ty z nią zrobił, kanalio?! Nick uśmiechnął się szyderczo. - Pozostawiłem ją kilka godzin temu w mocno wygnie­ cionej pościeli. I nie próbuj mi wmawiać, że ja pierwszy przeorałem to pólko! Jeśli łudzisz się, że w to uwierzę, toś jeszcze większy tuman niż ja! Rzekomy tatuś wydał groźny pomruk i szykował się już do zadania kolejnego ciosu, ale Nick pochwycił uniesione ramię i trzymał z całej siły. Dwóch młodych wikingów zła­ pało go za bary, ale ani myślał puszczać ramienia. - Pomyliłeś się w wyborze ptaszka! Jeśli ta twoja córunia myślała, że warto mnie oskubać, to się przeliczyła. Przykro mi, że rozwiewam wasze miłe złudzenia, ale nie wyciśniecie ze mnie ani grosza... oprócz tego, co jej z dobrej woli zosta­ wiłem obok łóżka. Stary zaryczał strasznie, a młodzi zabrali się na całego za Nicholasa. Oczy im płonęły z wściekłości. Zmusili go, by pu­ ścił ramię przywódcy. Wykręcili mu ręce do tyłu. Nick zdo­ był się jedynie na to, by stać prosto i nie zwalić się na ziemię. - Gdyby to ode mnie zależało, ukatrupiłbym cię na miej­ scu! - warknął jeden z napastników. - Ale za co?! - spytał wyzywająco Nicholas. Mi|mo prze­ ważającej liczby napastników nadal pełen był brawury i słusznego oburzenia. - Za to, że nie chcę grać roli, którą mi wyznaczyliście w tej farsie? Za to, że mówię szczerą prawdę o waszej rzekomej siostrzyczce? Wynoście się z mojego do­ mu. Wszyscy! - Wytężył resztę sił i wyrwał się prześladow­ com, zbijając z nóg dwóch wikingów. - I to natychmiast! Najstarszy z napastników nie stracił równowagi i nadal obstawał przy swoim. - To nie jest farsa! - powiedział złowieszczym tonem. - Naprawisz krzywdę wyrządzoną mojej dziewuszce albo gorzko tego pożałujesz. -Ja wyrządziłem jej krzywdę?! Jeśli chcecie mnie zaciągnąć do ołtarza, to zapowiadam z góry: po moim trupie! 18

- To się da zrobić. Będzie przynajmniej wdową, a nie zhań­ bioną dziewczyną. - O ile wiem, to wasze niewiniątko zhańbiło się dawno, dawno temu - odparował Nicholas. - I tak się jej to spodo­ bało, że - jak powiadają - często odświeża sobie miłe wspo­ mnienia tej hańby. - Zabij tego bydlaka, Roddy! - Nie, ja cię wyręczę! - Tłuczmy go po kolei! - Wstrzymajcie się, chłopaki! Będzie nam jeszcze po­ trzebny do ślubu. - Przywódca wikingów był taki czerwo­ ny na twarzy, że wyglądało to na atak apopleksji. Trząsł się z gniewu. (Co za wspaniały aktor! Prześcignął legendarne­ go Garricka!*). Dasz jej swoje nazwisko, Parrish, a potem moi synowie porachują się z tobą, jak im się spodoba. Mam nadzieję, że nigdy się już nie spotkamy. Nick pchnął go znienacka w pierś tak, że poleciał pro­ sto na drzwi. - Przejadły mi się twoje pogróżki, mój panie! A z tą two­ ją koszmarną córeczką nie ożenię się nawet pod lufą pisto­ letu! Przeciwnik spojrzał ponad ramieniem Nicka, wciągnął powietrze w płuca i Zrobił wielkie oczy. Nicholas obejrzał się również i zobaczył przy końcu ko­ rytarza Prudence: spieszyła w ich stronę. Prudence? Jej włosy z jednej strony głowy uwolniły się z więzów i spływały czerwonozłotą masą nieposłusznych kędziorów na ramię. Stanik sukni był przekrzywiony. W sennych jesz­ cze oczach budził się niepokój. - Tatuś...? *David Garrick (1717-1779) - 'wybitny angielski aktor i reżyser; wprowadził wiele zmian w teatrze, zarówno w dziedzinie różnVch technik gry aktorskiej, jak inowacji dotyczących kostiumów, deko­ racji, efektów świetlnych itp. (przyp. tłum.).

2 Prudence zacisnęła powieki i potarła je piąstką. Może, gdy znów otworzy oczy, nie ujrzy tego, co wydawało się jej, że ujrzała? Może słowa wypowiedziane przez Nichola­ sa okażą się również senną marą? Tak, to musiał być sen! - Prudence? To głos ojca. A więc to nie sen. Otwarła oczy. - Coś ty zrobiła najlepszego, dziewczyno?! Gapiła się na ojca, który był wściekły jak nigdy dotąd. Je­ go niebieskie oczy miotały błyskawice, twarz poczerwienia­ ła mu z gniewu. Prudence dostrzegła za plecami ojca kilku braci. Wszyscy wydawali się zdezorientowani i wściekli - z wyjątkiem najmłodszego Williama, który nerwowo prze- stępował z nogi na nogę i unikał wzroku siostry. Na dobitkę był tu jeszcze Nicholas, który cofnął się pod ścianę i oparty o nią plecami stał sztywny i nieruchomy jak posąg. Wykrzywił usta w ponurym grymasie. Oczy miał pu­ ste, nie mogła niczego z nich wyczytać. Był w szokującym ne­ gliżu. Spojrzenie Prudence prześlizgnęło się po jego bosych nogach i potężnej klatce piersiowej, dobrze widocznej spod rozchełstanej, luźnej koszuli. Prudence oblała się palącym ru­ mieńcem i oderwała oczy od Nicka, by zwrócić je na ojca. - No więc? - zagrzmiał. - Co masz na swoje usprawie­ dliwienie? Prudence doskonale wiedziała, o co ją ojciec posądzał, czemu przybył tu galopem z drugiego końca miasta. To, co sobie wyobrażał, było tak nieprawdopodobne, że nie mog­ ła powstrzymać uśmiechu. Czy ojciec naprawdę myślał, że ona i Nicholas...? 20

- Po prostu zasnęłam - odparła. - Co takiego?! - Pracowałam do późna i widocznie sen mnie zmorzył. Obudziłam się dopiero teraz, kiedy dotarło do mnie to ca­ łe zamieszanie z hallu. - Pracowałaś? -Tak. - Więc nie spędziłaś nocy w łóżku tego łajdaka? - Ależ tatusiu! - Znów się zaczerwieniła z zakłopotania. - Oczywiście, że nie! Jej spojrzenie pobiegło do Nicholasa; mierzył jej ojca ta­ kim wzrokiem, jakby był oburzony jego niesłychanym po­ dejrzeniem. - Może raczysz wyjaśnić, mój panie - odezwał się ojciec, odwzajemniając wrogie spojrzenie Nicholasa - czemu uży­ łeś tych... tych niewybaczalnych epitetów w stosunku do mojej córki?! Nicholas mówił o niej, używając „niewybaczalnych epi­ tetów"?! Nie ożenię się z tą twoją koszmarną córeczką nawet pod lufą pistoletu! Prudence usiłowała pochwycić spojrzenie Nicholasa, ale odwrócił głowę. Co jeszcze mówił? Sama myśl o tym, że Nick ją oczerniał, przyprawiała Prudence o mdłości. A łu­ dziła się, że są przyjaciółmi... Nicholas odchrząknął. - Ja... no cóż... ja wcale nie miałem na myśli Prudence. - A kogo? Ostry głos jej ojca był jak trzaśniecie biczem. - Kogoś... całkiem innego. Nie miałem pojęcia, że Pru­ dence jeszcze tu jest! Rozwścieczone spojrzenie ojca spoczęło na córce. - Tkwiłaś tu przez całą noc, pracując nad tym idiotycz­ nym piśmidłem?! Spojrzenie Prudence poszybowało w stronę Nicholasa. Nie rozumiała już niczego. Wygadywał jakieś okropne rze­ czy... o kimś innym...? Zmarszczyła brwi, by zebrać myśli. 21

- Mówię do ciebie, dziewczyno! Oderwała oczy od Nicholasa i spojrzała na ojca. - Tak, pracowałam tu do późna i zasnęłam przy biurku. Ale... - Czyżby umknęło ci z pamięci, że wczoraj wieczorem powinnaś być całkiem gdzie indziej? Prudence jęknęła cichutko i zasłoniła usta ręką. Wielkie nieba! Na śmierć zapomniała... - O Boże... - A więc przypomniałaś sobie! Jak to ładnie z twojej stro­ ny. Tak, właśnie dziś odbędzie się niewielkie przyjęcie na cześć twojej siostrzenicy. Margaret liczyła na to, że zjawisz się u niej wczoraj wieczór i pomożesz jej we wszystkim. Dobrze wiesz, że zwali się tam cała nasza cholerna rodzin­ ka! A twoja siostra utrzymuje, że jest mnóstwo problemów, którymi obiecałaś się zająć! To prawda. Tym razem histeryczne ataki Margaret były w pełni uzasadnione. Zjechała do Londynu ze swą córką Arabellą, która miała zadebiutować w tym sezonie. Ustalo­ no, że przed swym pierwszym wystąpieniem w wielkim świecie Arabellą weźmie udział w kilku spotkaniach rodzin­ nych. Pierwszą z tych imprez było śniadanie na świeżym po­ wietrzu w ogrodzie przy Daine House, miejskiej rezydencji Margaret. A Prudence - jak wszyscy się spodziewali - po­ winna była zjawić się tam w przeddzień i dopilnować, „że­ by służba się nie obijała". Jak mogła o tym zapomnieć?! - Och, tatusiu! Strasznie mi przykro! Byłam tak pochło­ nięta pracą, że wszystko inne uleciało mi z głowy. Wkładam natychmiast kapelusz i okrycie i wracam z tobą do domu. Przebiorę się raz-dwa i zjawię się w Daine House o wiele wcześniej niż goście! - Nie tak prędko, dziewczyno. Musimy najpierw zbadać dokładnie to, co się wydarzyło tutaj. Okrągłym ruchem ręki wskazał otaczający ich wielki hall. - Cóż takiego? - Spędziłaś noc pod dachem tego mężczyzny. 22

Policzki Prudence znów zapłonęły. Wstydziła się okrop­ nie, że niechcący wplątała Nicholasa w tę idiotyczną histo­ rię. Jak ojciec mógł zrobić jej taki wstyd?! Nie była prze­ cież głupiutką pensjonarką, na litość boską! - Nic złego się nie stało, tatusiu. Nicholas nawet nie wie­ dział, że tu jestem. Zerknęła na Nicholasa i posłała mu słaby, ale krzepiący (miejmy nadzieję!) uśmiech. Na pewno wiedział, że nie wi­ ni go ani trochę za zamieszanie, które wynikło z jej winy. - To już nie ma znaczenia - odparł ojciec. - Twoja repu­ tacja jest kompletnie zaszargana. - Bzdura! Z wyjątkiem was któż mógłby się dowiedzieć, że tu byłam? - Cała nasza przeklęta rodzina. Założę się, że Margaret już się o to postarała! - O czym ty mówisz, ojcze? - Kiedy wczoraj wieczorem nie zjawiłaś się w Daine House, Margaret wpadła w szał. Zagoniła nas wszystkich do poszukiwania, a kiedy nikt nie mógł ciebie znaleźć... możesz bobie wyobrazić, jakie powstało zamieszanie! Prudence wywróciła oczyma. Gdyby choć raz posłucha­ li tego, co do nich mówi, od razu by odgadli, gdzie się po­ działa. Wiecznie im przypominała o swej pracy w redakcji, ale przeważnie nikt jej nie słuchał. - W końcu - kontynuował jej ojciec - kiedy twój brat Wil- ly przywlókł się do domu (diabli wiedzą skąd!) o świcie, pod­ powiedział nam, gdzie ciebie szukać. Nicholas jęknął. Prudence spojrzała znów na niego. Był strasznie blady i pocierał dłonią kark. Za to jej krew omal nie trysnęła z policzków. Odwróciła się do brata. - Willy! Nie mogłeś mi tego zrobić! Miał dość rozsądku, by okazać swój wstyd i skruchę. - Wcale nie plotkowałem o tobie! - usprawiedliwiał się Willy. - Przypomniałem im tylko, że czasami pracowałaś do późna w domu Parrishów. I że jeśli nie wróciłaś do domu, 23

to pewnie zasiedziałaś się tam. - Prychnął pogardliwie. - Po­ winienem był przewidzieć, że Margaret dostanie waporów! Ubzdurała sobie, że zostałaś... No, sama wiesz, jaka ona jest! - Więc kiedy twój braciszek udzielił nam tej informacji - włączył się ojciec - i napomknął, że spędziłaś zapewne noc pod dachem samotnego dżentelmena... - Margaret od razu spytała, co to za jeden... - ...I nie ma tam żadnej innej kobiety... - Sama mi powiedziałaś, że twoja przyjaciółka Edwina jest w podróży poślubnej... - Twoja siostra zawyrokowała, że doszło do najgorsze­ go. I wpakowałaś się w kabałę, dziewucho. Jest tylko jeden sposób, żeby cię uratować. I ojciec popatrzył znacząco na Nicholasa. - Nie, tato, nie musimy szukać jakichś tam dziwacznych sposobów. To była niewinna pomyłka. Sama to wyjaśnię Margaret. - Już się uwaliła na szezlong i płacze jak fontanna - włą­ czył się do dyskusji najstarszy z braci, Roderick. W jego gło­ sie był odcień pogardy. Wszyscy od wielu lat musieli znosić dramatyczne sceny i omdlenia Margaret. - I opowiada, że zrobiłaś to na złość, by zepsuć pierwszy sezon Arabelli. - Co za bzdury! Nicholas oderwał się wreszcie od ściany, podszedł do Prudence i stanął obok niej. - To nie bzdury. Twoja reputacja poważnie ucierpiała. I to Z mojej winy. Czy można naprawdę umrzeć ze wstydu...? dumała Pru­ dence. - Nie, Nicholasie - powiedziała bardzo cicho, niemal szeptem. - To wcale nie twoja wina. - Jego, jego! - orzekł ojciec. - I bardzo się cieszę, że ten dżentelmen ją uznaje. Jak mogłeś pozwolić, mój panie, by moja córka pozostała sama pod twoim dachem?! - Ależ, ojcze! Byłam tylko tu, na dole, w naszym biurze... - To bez znaczenia - odezwał się Nicholas. - Twój ojciec ma rację. Nie powinienem był wyrazić na to zgody. Moim 24

jedynym usprawiedliwieniem może być to, że uważałem cię zawsze za kogoś z rodziny. Jest mi nad wyraz przykro! - Wcale w to nie wątpię... - wtrącił ojciec Prudence. Nicholas rzucił mu wyzywające spojrzenie. - ...Ale musisz ożenić się z Prudence - dokończył Armi- tage. Dobry Boże! Serce tak rozszalało się w piersi Prudence, że miała wrażenie, iż wybiła jej ostatnia godzina. Ale nie może teraz umierać. Musi temu zapobiec! - Nie! - zaprotestowała najsilniejszym głosem, na jaki mogła się zdobyć. - Nie! Ojciec chwycił ją za ramię i obrócił nią tak, że patrzyli sobie w oczy. - Cóż ma znaczyć to „nie"?! - Nie możecie go zmusić do małżeństwa ze mną! - Od­ wróciła się twarzą do Nicholasa, choć lękała się spojrzeć mu w oczy. - Nie pozwolę, by zmusili cię do tego! To ta­ kie... groteskowe! - To wcale nie jest groteskowe, tylko konieczne - oświad­ czył jej ojciec. - Tato, mam dwadzieścia siedem lat. Nikt na mnie nie zwra­ ca uwagi. Ludzie nie będą o mnie plotkować. Po co zmuszać Nicholasa do takiej ofiary?! Nie zgadzam się na to! - Rodzina będzie gadać. Z pewnością już języki poszły w ruch. Musisz wyjść za Parrisha! - Nie! Nicholas stanął przed nią i wziął ją za obie ręce. Czemu on to robi, na miłość boską? - Twój ojciec ma słuszność, Prudence. Jeśli jest jakiś spo­ sób na ocalenie twej reputacji... - O mojej reputacji nie warto nawet mówić! - roześmiała się na samą myśl o tym. - Jestem zerem, Nicholasie. Po cóż miałbyś poświęcać całe życie, wszystkie plany na przyszłość tylko dlatego, że zdrzemnęłam się w naszej redakcji? - Prudence... - Naprawdę, Nicholasie, nie ma się czym przejmować! Mój ojciec przesadza. To bardzo ładnie z twojej strony, że 25

wziąłeś na siebie odpowiedzialność, ale twoja ofiara jest zu­ pełnie zbędna. Zaręczam ci, że nie musisz żenić się ze mną! Na jedno mgnienie we wzroku Nicka pojawiła się ulga. Prudence zdążyła ją zauważyć. Z tą twoją koszmarną córeczką nie ożenię się nawet pod lufą pistoletu! Prudence wolałaby umrzeć w tej chwili, niż zmuszać Ni­ cholasa do małżeństwa, którego sobie nie życzył. Na razie uważał ją za przyjaciela, ale jak długo to potrwa? Kiedy za­ cznie nią pogardzać? Albo poczuje do niej odrazę? Stokroć lepiej nie mieć go wcale niż mieć go z przymusu, wbrew je­ go woli! Chociaż go kochała... Właśnie dlatego, że go kochała, nie mogła tego znieść! - Jesteś tego pewna? - Jak najbardziej! Przelotnym uściskiem ręki wyraził swą wdzięczność. Ser­ ce Prudence przeniknął nagły ból, gdy uświadomiła sobie, jak bardzo ucieszyła go perspektywa zachowania wolności. Zmusiła się jednak do uśmiechu. Postąpiła słusznie! Nicholas puścił ręce Prudence i zwrócił się do jej ojca. - Panie Armitage, mam... Przerwała mu istna kakofonia parskania, prychania i zdławionych przekleństw braci Prudence. Dobry Boże! Zapomniała, że Nick o niczym nie wie! Oczywiście nie wiedział o niczym. Z rozmysłem unikała wszelkich rozmów na temat jej rodziny. Zarówno Edwina, jak Nicholas byli zażartymi republikanami. Udali się nawet do Francji, by poprzeć rewolucję. Prudence nie miała poję­ cia, jak odnieśliby się do niej, gdyby wyznała prawdę o swo­ jej rodzinie. A tak bardzo pragnęła, by ją zaakceptowali. Miała wrażenie, że podłoga ucieka jej spod nóg. Gdyby rzeczywiście rozwarła się tam otchłań i pochłonęła ją, skoń­ czyłyby się wreszcie jej udręki! - Żaden „pan Armitage". Lord Henry, jeśli łaska! - po­ wiedział Roderick ze swą nieznośną arogancją. Nicholas zbladł. 26

- Lord Henry? - spojrzał na Prudence i pytająco uniósł brwi. Sytuacja uległa raptownej zmianie. Poznała to z wyrazu twarzy Nicka. Niech to diabli! Nie było innego wyjścia: musi mu wy­ znać prawdę. Odetchnęła głęboko. - Nie zostaliście sobie formalnie przedstawieni. Trzeba naprawić tę omyłkę. Ojcze, to pan Nicholas Parrish. Ni­ cholasie, to mój ojciec, lord Henry Armitage. Usta Nicholasa znów zacisnęły się w posępną kreskę. Skłonił jednak głowę i powiedział: - Witam waszą lordowską mość. - A to moi bracia: Roderick, Daniel, Charles i William. Nicholas czterokrotnie skinął głową, wpatrując się po­ dejrzliwie w każdą twarz. - Z nami nie będzie kłopotu: zwykłe „pany", ani jedne­ go lorda czy nawet „honorabla". Daniel trącił brata w ramię i kazał mu się zamknąć. Nicholas zignorował całkowicie braci i zwrócił się bez­ pośrednio do ojca Prudence. - Raz jeszcze muszę prosić o wybaczenie, milordzie. Nie miałem pojęcia, że Prudence pochodzi z arystokratycznej rodziny. Czy wolno spytać... - Poprzedni książę Norwich był moim ojcem; obecny to mój starszy brat - wyjaśnił lord Henry, wydymając pierś i ociekając wprost rodową dumą. Nicholas na chwilkę przymknął oczy. Jego usta wykrzy­ wił grymas. Wyglądał tak, jakby miał za chwilę rozchoro­ wać się, i to poważnie. - A zatem Prudence jest wnuczką poprzedniego księcia Norwich? - Jak najbardziej. *„Honourable" - tytuł grzecznościowy, nadawany (niekiedy) młod­ szym potomkom znakomitych rodów, nie mającym praktycznie żadnych szans na odziedziczenie rodowego tytułu ani majątku. Nie ma polskiego odpowiednika tego tytułu. W dosłownym tłumacze­ niu „honorowy", „szlachetny", „czcigodny" 27

- I bratanicą obecnego księcia? - Oczywiście. Zrozumiał pan chyba wagę problemu? Nicholas skinął głową. - Milordzie, czy wolno mi zwrócić się z uniżoną prośbą o rękę Prudence, córki waszej lordowskiej mości? O Boże... Boże... Boże!!! Wnętrzności Prudence zwijały się w supły. Oczy miała mocno zaciśnięte. To nie mogło się zdarzyć! Nie powinno się zdarzyć! - Nie! - dziewczyna chwyciła ojca za ramię. - Nie, tatu­ siu! Błagam! - Nie tylko wyrażam zgodę na to małżeństwo - odpo­ wiedział ojciec, nie zważając na błagania swego dziecka - ale nalegam, by zostało zawarte jak najprędzej. A ty, dzie­ wucho, zrobisz to, co ci każę. Nie życzę sobie, żeby plotki o twoim dziwacznym zachowaniu krążyły choćby tylko wśród rodziny. Zwłaszcza teraz, gdy wszyscy zwieramy szy­ ki przed debiutem Arabelli. Wyjdziesz za mąż. Po cichu i jak najszybciej. Jeszcze dziś. Potem będziemy mogli ze spokojną głową pogadać o interesach. Prudence nie mogła wprost uwierzyć, że to, co się doko­ ła niej dzieje, to prawda, a nie jakieś tam majaki. Stoi tutaj, w zmiętym ubraniu, z rozkudłanymi włosami... A obok niej mężczyzna, którego kocha: ubrany do połowy, nieogolony , na bosaka, a przecież taki piękny, taki męski, jak nigdy do­ tąd. I przed chwilą prosił o jej rękę! A jednak nie był to czarowny sen, który się ziścił. Raczej wstęp do jakiegoś straszliwego koszmaru. Po raz pierwszy w swoim życiu Prudence miała wraże)- nie, że zaraz zemdleje. Kolana się uginały, w głowie jej hu- czało, ledwie mogła oddychać... Ktoś wziął ją za rękę. - Nie mogę pozwolić, by twoje dobre imię było oczer­ niane - tłumaczył Nicholas - zwłaszcza w kręgu rodziny. - Słyszałam przecież, jak mówiłeś, że nie ożenisz się ze mną nawet pod lufą pistoletu. A my nie mamy nawet pistoletu! - Żaden problem. Można to raz-dwa załatwić - wtrącił swoje Roderick. Nicholas pociągnął ją za rękę, więc z konieczności spoj- 28

rzała na niego. Był bardzo zmieszany i chyba się nawet za­ czerwienił! - Nie mówiłem wtedy o tobie, Prudence. - Więc o kim...? - To nieważne. Nie wiedziałem, że ten dżentelmen jest twoim ojcem. Wziąłem go za kogoś całkiem innego. - Ale... - Ale teraz wiem już, kim on jest i kim ty jesteś. Nie mam wątpliwości, co trzeba zrobić. Nie troszczyłem się o twoją reputację, pozwalałem, żebyś tu przesiadywała i pracowała. Wstyd powiedzieć, ale nawet mi do głowy nie przyszło, jak to może wyglądać w oczach innych ludzi. Ale co się stało, już się nie odstanie. Bardzo mi przykro, Prudence, że z mo­ jej winy uwikłałaś się w takie kłopoty... ale musimy się po­ brać. Nie ma innego wyjścia. Nie ma innego wyjścia... bo on jest dżentelmenem, a ona wnuczką księcia. To niesprawiedliwe! Powinno istnieć jakieś prostsze, lep­ sze rozwiązanie! Na przykład mógłby strzelić w nią grom z jasnego nie­ ba. Albo mogłaby skurczyć się w maleńką kuleczkę, którą porwałby wiatr... albo dostać ataku serca i oszczędzić wszystkim kłopotu. Ale wszystko to raczej się nie przydarzy. A innego wyj­ ścia nie ma. Jak zdoła to wytrzymać? Nie była już w stanie powstrzymać łez, które ciągle na­ pływały jej do oczu. Przelały się wreszcie i popłynęły po policzkach, dopełniając miary jej upokorzenia. - Tak mi przykro, Nicholasie... Tak mi przykro... - Wielki Boże! To wprost niewiarygodne, Nick! Nicholas siedział w bibliotece Simona Westovera ze zwie­ szoną głową. Ramiona spoczywały na kolanach, dłonie smętnie dyndały pomiędzy nimi. Czuł taki ciężar na swych Zgarbionych plecach, jakby cały świat - a przynajmniej ten świat, do którego należał - rozpadł się, a jego odłamki zwa- 29