Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Carlyle Liz - Pakt z diabłem

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Carlyle Liz - Pakt z diabłem.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse C
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 435 osób, 215 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 366 stron)

Liz Carlyle PAKT Z DIABŁEM

Prolog Diabeł podskakuje Podobno zima na wybrzeżu Somerset ma w sobie jakieś posępne piękno. Lecz dla niektórych osób luty 1827 roku był po prostu posępny. Aubrey Farquharson uważała, że mogło być jednak gorzej. Przecież mogła to być zima roku 873. Był to rok, gdy mieszkańcy pewnej lokalnej wioski, ograbieni, głodujący i umęczeni, usypali kopiec na wzgórzu ponad Kanałem Bristolskim, aby obserwować czy nie nadpływają najeźdźcy z dalekiej północy. Lecz, jak to zwykle bywa z najeźdźcami, ci byli groźni i nieustępliwi. Z konieczności więc niedługo potem mały kopiec stał się wieżą obserwacyjną, a wieża bastionem, zaś po wielu latach kopiec zmienił się w zamek Cardow, zwany tak od skalistej wyniosłości, na której stanął. Posiadając tak duże strategiczne znaczenie, Cardow został wkrótce otoczony murami pod sztandarem króla Wesseksu. Jednak od samego początku zamkowi przeznaczone było zostać miejscem cierpienia i smutku. Niektórzy mówili, że Cardow został zbudowany z kamienia zmieszanego z łzami - i z pewnością wypłakano tam wiele łez. W końcu zamek został spustoszony w czasie drugiej wojny duńskiej, dzielni chłopcy z załogi byli paleni, torturowani i obdzierani ze skóry przez wikinga Gunthruma i jego siepaczy. Najbardziej barbarzyński z nich nazywał się Magnus Waelrafaen lub Kruk Śmierci, zwany tak z powodu wyciętego na czole znaku w postaci wielkiego czarnego ptaka z rozpostartymi szeroko skrzydłami, drapieżnika spadającego prosto na niczego niespodziewające się ofiary. Ta symbolika była bardzo stosowna. Po splądrowaniu zamku Magnus zdecydował się przejrzeć wojenne łupy. Znalazł sobie piękność w osobie dziedziczki Cardow i silą wziął ją za żonę. Była jasnowłosą,

błękitnooką saską dziewczyną imieniem Ermengilda, a imię to dosłownie oznaczało "silna w walce". Jednakże Magnus nie zrozumiał aluzji. Nazwał zamek i wioskę swoim imieniem i osiadł tam na dobre. Przez dwa lata wikingowie łupili Wessex, a Magnus łupił swoją żonę. Lecz Ermengilda znosiła wszystko z godnością. W końcu król Wesseksu, później zwany Alfredem Wielkim, zmusił pogańskich wikingów do uległości - nie tylko wobec Anglii, lecz wobec całego Chrześcijaństwa. Gunthrum odpłynął, poniósłszy sromotną klęskę, i zabrał swoich siepaczy. Magnus zostawił żonę, która była w trzecim miesiącu ciąży, i poprzysiągł, że powróci. Nim spełnił tę obietnicę, zamek na szczycie Cardow - czy jak tam kto wolał nazywać wzgórze - stał się w pełni ufortyfikowanym bastionem. Jednak dla Ermengildy te umocnienia miały niewielkie znaczenie. Gdy zobaczyła okręt męża wpływający do kanału, zeszła nad fosę, objęła mocno Magnusa na zwodzonym moście, po czym zatopiła między jego łopatkami ostrze swojego najlepszego kuchennego noża. W ten sposób, przynajmniej jak niesie wieść, zakończyło się pierwsze z wielu nieudanych małżeństw w zamku Cardow. Aubrey Farquharson usłyszała tę opowieść i wiele innych w czasie podróży z Birmingham. Lekarz okrętowy, który siedział naprzeciwko niej w dyliżansie pocztowym, pochodził z Bristolu, więc z radością zabawiał całe towarzystwo opowieściami o tych stronach. Aubrey podziękowała mu, wysiadła w Minehead i pobiegła do obskurnego zajazdu pocztowego tylko po to, aby potwierdzić swoje najgorsze obawy. Właściciel zajazdu powiedział, że spóźniła się na powóz, który wysłano po nią z Cardow. Służący majora Lorimera zrezygnowali z czekania jakieś dwie godziny temu. Ale była też dobra wiadomość. Właściciel zajazdu miał stary powóz do wynajęcia. Do wynajęcia. Ta część wiadomości nie była już tak radosna. Aubrey nie miała jednak wyboru. Wyjęła z mieszka monety i wyruszyła na spotkanie losu.

Gdy powóz zjechał z głównego gościńca i przekroczył starą fosę, wspinając się mozolnie pod górę, Aubrey przysunęła się do okienka i podniosła wzrok, zaciśniętą dłonią ścierając z szyby mgiełkę. Stojący na szczycie zamek mógłby być inspiracją dla jakiejś przerażającej powieści grozy pióra pani Radcliffe. Brakowało jedynie stada kruków, które poderwałyby się, tworząc złowieszczą chmurę na tle ołowianego nieba. Jednak ta myśl przypominała jej ponurą legendę o Waelrafaenie. Aubrey wzdrygnęła się i odwróciła wzrok. Nie chciała spędzić następnych dziesięciu lat faktycznie uwięziona w tej twierdzy. I z pewnością nie chciała przywozić dziecka w tak posępne miejsce. Złe zawieszony powóz zakołysał się, gdy woźnica skierował konie w kolejny zakręt, a kola wbiły się głęboko w błoto, szukając kontaktu z twardym podłożem. Wewnątrz unosił się zapach pleśniejącej skóry i kwaśny odór gnijącego drewna. Siedzący naprzeciwko Iain podniósł wzrok na Aubrey. Oczy chłopca były okrągłe, twarz ciągle blada. Jak ona może ciągnąć pięcioletnie dziecko w nieznane? Trudy podróży z pewnością nasilą jego chorobę. Na pewno ktoś mógł był zaopiekować się… Ale nie. Nie było nikogo, komu mogłaby powierzyć Iaina. - Czy on da ci tę pracę, mamusiu? - spytał cicho chłopiec. - Ja naprawdę nie chciałem zwymiotować w Marlborough. Czy mam mu powiedzieć, to znaczy majorowi, że to była moja wina? Aubrey pochyliła się, by pogłaskać Iaina po lśniących, czarnych włosach. Miał takie same włosy jak jej ojciec. I takie sarno imię. Tego bała się zmienić. Można było wyjaśnić chłopcu, że musi przyjąć nowe nazwisko i zapomnieć, że kiedykolwiek miał inne. Łatwo też było wygładzić jego lekko irlandzki akcent, aby mógł uchodzić za zwykłego chłopaka z północnej Anglii, której kopalnie pozbawiły go ojca. Ale zmienić jego imię? Lub jej imię? Nie, to było wbrew wszelkim instynktom. Co więcej, dziś mogła być zmuszona do tego, by wykorzystać jego imię jako swój główny atut. Miała nadzieję, że do tego nie dojdzie. Lecz uczyni wszystko, co będzie trzeba, aby zapewnić chłopcu dach nad głową i zmylić trop myśliwskich

psów. Z pewnością nie było lepszego miejsca niż zamek Cardow, tak oddalony i niedostępny. - Iain - szepnęła. - To nie twoja wina. Nic nie mów, dobrze? Znajdziemy miejsce, gdzie będziesz mógł się położyć, a ja zajmę się majorem Lorimeiem. Obiecuję ci, że da mi tę pracę. Iain oparł się wygodniej i zamknął oczy. Powóz zaczął podjeżdżać z głośnym turkotem po kocich łbach w kierunku bramy wjazdowej. W górze, na środku łukowatego zwieńczenia bramy, przez wąską szparę w oknie sączyło się słabe światło. Poniżej Aubrey dojrzała masywne żelazne kolce starej kraty, która została podniesiona, aby mogli wjechać do środka. A może podniesiono ją przed trzystu laty i pozostawiono w tej pozycji, zardzewiałą, zapomnianą. Lecz gdy powóz przejeżdżał przez bramę, Aubrey uniosła wzrok na czarny dach karety i poczuła nieprzyjemny dreszcz. Spłynęła na nią zupełnie nieracjonalna myśl, że krata opadnie z chrzęstem za ich plecami, na zawsze zamykając ich wewnątrz zamkowych murów. Na podwórcu pochylony woźnica wysadził ich pod starodawną wiatą, bagaże postawi! na ziemi, po czym wdrapał się z powrotem na kozioł. Aubrey chciała zawołać, aby zaczekał, lecz ugryzła się w język. Znowu padał rzęsisty deszcz. Woźnica z pewnością chciał jak najszybciej pokonać krętą, niebezpieczną drogę powrotną do domu. gdyż z każdą chwilą błota będzie coraz więcej. Chwyciwszy Iaina mocno za rękę, odwróciła się do masywnych drzwi i zastukała kołatką. - Nie było mowy o dziecku - stwierdziła pokojówka, która odebrała od nich peleryny. Na jej twarzy malowało się powątpiewanie, lecz oczy patrzyły życzliwie. Aubrey pomyślała, że pewnie ich nie wyrzuci za drzwi, spróbowała więc się uśmiechnąć. Pokojówka wzruszyła ramionami. - A Pevsner, znaczy się kamerdyner, poszedł do pubu z odźwiernym - mówiła dalej. - Gdybv nie to, spytałabym go, co teraz robić.

Służący na popijawie o tej porze dnia? Dziwne. - Nie wspomniałam o Iainie w moim liście do majora Lorimera - rzekła Aubrey - ale on nie sprawia kłopotów. Mogę spytać, jak ci na imię? - Betsy, psze pani. - A więc dziękuję ci, Betsy - Aubrey ponownie uśmiechnęła się. - Czy Iain mógłby poleżeć na sienniku koło paleniska w kuchni, gdy ja tymczasem rozmówię się z majorem? Na pewno nawet nie zauważycie jego obecności. Betsy przyjrzała się chłopcu, mrużąc oczy. - Chyba nie będzie w tym żadnej szkody, psze pani - odezwała się w końcu. - Lecz była pani oczekiwana przed podwieczorkiem. Potem major już nikogo nie przyjmuje. - Bardzo przepraszam - powiedziała cicho. - Nasz dyliżans miał opóźnienie. - To było dość niewinne kłamstwo. Betsy przekazała obie peleryny oraz chłopca czekającej obok, młodszej dziewczynie, która przyglądała się nowo przybyłym szeroko otwartymi oczami, znamionującymi duży spryt. Widocznie do Cardow nieczęsto przybywali goście, gdyż meble pokrywała gruba warstwa kurzu. Aubrey pocałowała lekko Iaina w policzek, po czym chłopiec wraz z dziewczyną zniknęli w klatce schodowej po drugiej stronie holu. Jak przystało na jej status w nowym miejscu zamieszkania, Aubrey nie zaproponowano, by spoczęła w saloniku, lecz wskazano miejsce na sofie w holu. Betsy rzuciła jej jeszcze jeden powątpiewający uśmiech, po czym weszła na górę szerszymi, znacznie bardziej eleganckimi schodami, które wiodły na galeryjkę biegnącą wzdłuż całego pomieszczenia. Aubrey próbowała uspokoić nerwy, rozglądając się dookoła. Sala była obszerna i wysoko sklepiona, bardzo średniowieczna w swoim charakterze. A także średniowieczna w zapachu, gdyż unosiła się w niej

wilgotna woń zgnilizny. Aubrey mogła sobie tylko wyobrazić pleśń, zalegającą pod gobelinami. Pajęcze sieci wielkości małych żagli były widoczne na kroksztynach podpierających galerię. Dwa wielkie kominki wyraźnie zaniedbano, zaś identyczne, marmurowe przewody kominowe nosiły ślady sadzy. Nad południowym kominkiem wisiał herb; czarny kruk z rozpostartymi skrzydłami na krwistoczerwonym tle, zaś samą tarczę trzymały dwa wyprostowane lwy. Cóż. Niewątpliwie lordowie Walrafen przekazywali bardzo wyraźne przesłanie. Jednak pomimo widocznego herbu i pleśni, zamek modernizowano przynajmniej raz lub dwa razy w czasie jego tysiącletniej historii. Na kamiennej podłodze leżały tureckie dywany, mocno już wytarte. Meble wyglądały tak, jakby zostały wykonane w epoce króla Wilhelma i królowej Marii, połowę ścian pokrywały tkaniny, zaś drugą połowę dębowa boazeria z epoki Jakuba I, której kręte rzeźbienia sczerniały z biegiem czasu, dopasowując się do galerii. Kiedy Aubrey uniosła wzrok, aby się jej dokładnie przyjrzeć, usłyszała pomruk głosów dobiegający z tamtej strony. Jego natężenie wskazywało, że rozmowa szybko przybiera formę kłótni. Chwilę później w całym domu dał się słyszeć huczący głos: - Powiedz jej, że ta posada jest już zajęta, do licha ciężkiego - krzyczał jakiś mężczyzna. - I koniec! A teraz wynoś się, zdziro! I zabierz tę tacę. To żarcie nie nadaje się nawet dla świń. Znowu zabrzmiał cichy pomruk, któremu towarzyszyło pobrzękiwanie naczyń. - Tak ma być, jak mówię! - zagrzmiał znowu głos. - Wynoś się w końcu i nie kłóć się ze mną. Kolejny pomruk, pobrzękiwanie. - Więc dzieciaka też wyrzuć! Jest pół do piątej. No, jazda. Teraz piję whisky. Jeszcze jeden pomruk, a po nim krótki, pełen bólu okrzyk i brzęk tłuczonego szkła.

Aubrey bezwiednie skoczyła na nogi i pobiegła po schodach. Galeria była szeroka, nieoświetlona; przechodziła w korytarz, gdzie znajdował się rząd cofniętych w niszach drzwi. Na kamiennych płytach podłogi dojrzała słabe światło. Bez wahania wtargnęła do pokoju. Tuż przy drzwiach Betsy na klęczkach zbierała odłamki porcelany i wkładała je do fartucha. Aubrey rozejrzała się po mrocznym pomieszczeniu. W palenisku płonął slaby ogień, stanowiący jedyne źródło światła. To była biblioteka. - Wszystko w porządku? - spytała, klękając, aby pomóc Betsy, która aż trzęsła się z powodu tłumionych emocji. - Nie, z nią nic nie jest w porządku - warknął z ciemności męski glos. - Idiotka. A ty kim w ogóle jesteś, że wpadasz tu bez ceremonii? Aubrey wstała. Jej oczy przyzwyczajały się do półmroku. - Czy major Lorimer? W najbardziej oddalonym narożniku pomieszczenia stał w głębokim cieniu fotel z wysokim oparciem, ustawiony tak, jakby siedzący w nim mężczyzna nie chciał być widoczny. Aubrey nie widziała jego sylwetki. Wstał niepewnie, chwycił łaskę i podszedł ciężkim krokiem do Aubrey, przechylony mocno na prawą stronę. Służąca wciąż zbierała z podłogi kawałki rozbitej porcelany, które powbijały się w dywan. Mężczyzna stanął przed Aubrey i obejrzał ją od stóp do głowy prawym okiem. Lewe było jedynie pomarszczoną fałdą ciała, wciągniętą w oczodół niczym wielki pępek. Lewa ręka mężczyzny wydawała się zupełnie sztywna, lewa noga była w połowie ucięta. Był znacznie starszy i o wiele bardziej porywczy niż oczekiwała. No i miał o wiele większy pociąg do alkoholu. Podszedł nieco bliżej, wspomagając się drewnianą nogą i zmrużył oko. - Kimże jesteś, do licha ciężkiego?

Aubrey stała prosto, wytrzymując jego spojrzenie. - Dobry wieczór, majorze Lorimer - powiedziała spokojnie. - Nazywam się Montford, nowa gospodyni. - Co? - warknął, pochylając się nad służącą. - Podaj mi rękę, do licha ciężkiego. Aubrey niepewnie wyciągnęła dłoń. Major ujął ją i potarł między kciukiem a palcem wskazującym, jakby sprawdzał jakość zwiniętej na beli wełny. - He! - Prychnąl. - Jeśli jesteś cholerną gospodynią, to ze mnie jest arcybiskup Canterbury. Aubrey miała już tego dosyć. - Jestem zwykłą gospodynią, a nie cholerną - odparła. - Czy nie ma pan w swoim słowniku innych przymiotników? Przez chwilę stał nieruchomo, mrugając co chwila zdrowym okiem. Po chwili przeniósł wzrok na Betsy. - Wynocha, no już. - Dźgał ją laską, wymawiając kolejne sylaby. - Zostaw nas samych, głupia krowo! - Niech pan przestanie - rzuciła Aubrey, starając się chwycić laskę. - Niech pan natychmiast przestanie. - Jednak Betsy już pośpiesznie opuszczała pokój. W przytrzymywanym fartuchu pobrzękiwały skorupy rozbitych naczyń. Major oparł się oburącz na lasce i pochylił nad Aubrey. - A teraz, pani… panno… jakże się pani nazywa, do licha ciężkiego? - Montford - powiedziała wyraźnie. - Więc, pani Montford - zawtórował obłudnie - ileż ty masz lat?

- Dwadzieścia osiem - skłamała. Roześmiał się. - Wątpię. - Jednak teraz w jego głosie nie było już takiej złości. - A ten chłopak, którego tu przytargałaś, czyje to nasienie? Twojego ostatniego chlebodawcy? Aubrey poczuła, jak się czerwieni - Mojego niedawno zmarłego męża, proszę pana. - to kłamstwo już trudniej przeszło jej przez gardło. Wyczuł jej wahanie i chwycił ją za drugą dłoń. Obrączka błysnęła w słabym świetle. - Był urzędnikiem w kopalni - powiedziała. - Pochodzimy z Northumbrii. Puścił jej rękę, uniósł wzrok. - Dla mnie wyglądasz jak Szkotka. - Tak… być może - przyznała. - Moja babka pochodziła ze Sterling. - To i tak bez znaczenia - warknął. - Stanowisko gospodyni jest obsadzone. Aubrey uparcie pokręciła głową i sięgnęła do kieszeni. - Pan obiecał tę pracę mnie, majorze Lorimer - powiedziała, wyjmując sfałszowane referencje. - Napisał pan, że mam przywieźć list od ostatniego pracodawcy. I jeśli list okaże się dla pana satysfakcjonujący, wówczas otrzymam tę posadę. - Więc sama widzisz! - uciął. - Nie jest satysfakcjonujący. Aubrey pomachała mu listem przed oczami.

- Nawet pan na niego nie spojrzał! - powiedziała z oburzeniem. - Przyjechałam aż z Birmingham, żeby dla pana pracować. Major złapał list. - To nie dla mnie! - warknął, kuśtykając w kierunku biurka obok okna. - Ale dla mojego cholernego… to znaczy dla bratanka, Gilesa. To jego dom, nie mój. - Rzucił list na biurko. - Wszyscy wiedzą, kto to jest lord Walrafen. Ale powiedziano mi, że jego lordowska mość rzadko odwiedza Cardow. A czy teraz może mi pan wyjaśnić, w jaki sposób udało się panu znaleźć kogoś na stanowisko, które mnie zostało zaproponowane ledwie trzy dni temu? Uśmiechnął się szyderczo. - Pyskata jesteś, pani Montford. Nie dała za wygraną. - Nie podoba mi się, gdy jestem przedmiotem czyjejś zabawy, majorze Lorimer - rzekła stanowczo. - Co więcej, to chyba oczywiste, że Cardow potrzebuje gospodyni. Czy jego lordowska mość ma pojęcie, w jakim stanie jest jego rodzinne gniazdo? Major zaśmiał się chrapliwie. - To dla niego żadna różnica - odparł. - Nawet by nie mrugnął okiem, gdyby nazajutrz zamek zawalił się w gruzy. A teraz, dziewczyno, dalej mi stąd. Betsy znajdzie tobie i chłopcu jakieś miejsce na dzisiejszą noc. Zmieniłem zdanie co do gospodyni. Nie potrzebuję więcej służby, która pęta się po zamku, wypija moją whisky i wsadza nos w moje sprawy. Aubrey zrozumiała, że major nie żartuje. Widać było, że często pije, z jego skóry sączyła się woń regularnie spożywanego alkoholu. Miał niechlujnie zawiązaną apaszkę, na twarzy kilkudniowy zarost. Jednak pomimo wszystko wyczuwało się w nim jeszcze resztki honoru. Był starszy od jej ojca, lecz trzymał się prosto, jak na żołnierza przystało.

Znienawidziła go od pierwszego wejrzenia, jednakże, o dziwo, musiała przyznać, że wzbudza jednak respekt. Nie mając innego wyboru, Aubrey otworzyła torebkę i wyjęła drugi list, którego narożniki z biegiem czasu zdążyły się już pozaginać. Bez słowa podała pismo majorowi. Lorimer popatrzył na nią dziwnie. - Co to jest? - Jeszcze jeden list, proszę pana. - Co takiego? - Niechętnie wziął go do ręki. - Od kogo? - Od pana. Daje pan w nim słowo honoru, jako oficer i dżentelmen. Kiedy zmarł mój ojciec, napisał go pan do mojej matki, obiecując pomoc, gdybyśmy kiedykolwiek jej potrzebowali. Z nieprzeniknionym wyrazem twarzy major usiadł w fotelu kolo biurka. Poszła za nim. Otworzył list i odwrócił go w stronę ognia. Po dłuższej chwili owinął nim pierwsze pismo, wreszcie wrzucił oba do szuflady. - Ach, Boże, biedna Janet - szepnął. - Więc ona nie żyje? - Tak, proszę pana. - A najstarsza córka? - chrząknął. - Chyba bogato wyszła za mąż, co? Czy ona nie może ci pomóc? - Muireall była zawsze chorowita. Zmarła wkrótce po mamie. Major nawet na nią nie spojrzał. - Wiedziałem, że wyglądasz jak Szkotka - szepnął, zakrywając dłonią twarz. - Masz oczy i włosy swojej matki. - Tak - powiedziała cicho.

- Więc masz kłopoty, co? - prychnął. - I oczekujesz, że cię z nich wyciągnę? Przyjechałaś pod niewłaściwy adres. Ja jestem tylko starym, schorowanym żołnierzem, bez żadnych możliwości, który ma akurat tyle pieniędzy, żeby wystarczyło na whisky i dziwki. - Proszę pana - odezwała się błagalnie - ja potrzebuję tylko pracy. Szansy, żeby zarobić na swoje utrzymanie. Znowu się roześmiał, patrząc w ciemność. - To była robota Iaina, że wpadłem w ten nałóg - powiedział głosem cichego wyznania. - Nie dziwki, ale whisky. Nazywał je Glasgow Gold. - Papa lubił dobrą whisky. Spojrzał na nią, mrużąc oko. - Twój ojciec był wart dużo pieniędzy, dziewczyno - rzekł podejrzliwie. - Dlaczego potrzebujesz pracy? Zawahała się. - Potrzebuję jej, ale proszę, niech pan mi nie zadaje pytań na temat życia mojego ojca. I niech pan nikomu nie mówi, że mnie zna. - Ale przecież naprawdę cię nie znam. - Tak - powiedziała szybko. - Jestem po prostu panią Montford. Pańską gospodynią. W odpowiedzi major pochylił się i podniósł swoją w połowie opróżnioną butelkę. Na biurku stała brudna szklanka, którą powoli napełnił płynem. - Na temat życia twojego ojca, co? - chrząknął. - Chyba zmarnował je przeze mnie. - Nie może pan tak myśleć.

Rzucił jej ogniste spojrzenie. - Nie masz pojęcia o moich myślach! - uciął. - Do licha ciężkiego, przestań mnie tu zagadywać! - Po chwili zwęził oko w wąską szparkę. - Czekaj no, coś mi się kołacze po głowie. - Tak? - Z trudem przełknęła ślinę. - Ostatniej wiosny gazety pisały o jakimś skandalu. - Przechylił głowę na bok i podrapał się. - A może było to przed rokiem? Jakieś znajome nazwisko, o ile sobie przypominam. Jeszcze nie zapiłem się na tyle, żeby to zapomnieć! Ha! Pani Montford, gówno prawda. Założę się o dziesięć gwinei, że tu też mnie okłamałaś. Aubrey zamknęła oczy. - Proszę, niech mnie pan już o nic więcej nie pyta. - Nie będę! - zapewnił ją. - Nie chcę wiedzieć nic więcej o tobie i twoich kłopotach. Wywiążę się ze zobowiązania wobec twojego ojca, ale to wszystko, słyszysz? - Tak, proszę pana. Przeniósł wzrok na płomienie w kominku. - Kobieta z twoim pochodzeniem nie powinna być służącą. - To uczciwa praca, proszę pana. Mam doświadczenie w prowadzeniu dużego domu. - Nic mnie nie obchodzi, czy potrafisz odróżnić maglownicę od wyciągarki. Gdyby Giles mi pozwolił, wyrzuciłbym ich wszystkich na zbity pysk. Ale mi nie pozwala. A teraz w dodatku jeszcze ty mi się zwaliłaś na głowę. Aubrey milczała. Major zaklął pod nosem, niepewnym ruchem odstawił butelkę, jakby z trudem oceniał odległość do blatu biurka.

- A więc będzie tak - podjął, ocierając rękawem usta. - Lubię zimną whisky i gorącą kąpiel. Chcę dostawać herbatę o czwartej i kolację o szóstej. Tu, w tym pokoju. Na tacy. Aubrey odetchnęła z ulgą. - Tak jest, proszę pana. - I żeby mi nikt nawet nie pisnął, chyba że zamek stanie w ogniu albo w kanale pojawi się francuska flota. Nie pytaj mnie o nic, co ma związek z prowadzeniem domu, bo nie mam na ten temat żadnego zdania. Nie pytaj mnie też o zarządzanie posiadłością, gdyż nic o tym nie wiem i nie mam ochoty się dowiedzieć. Aubrey udało się skinąć głową. - Tak jest. Ale Lorimer znowu nabrał powietrza. - Śniadania nie jadam. Nie przyjmuję gości. Otwieraj moją korespondencję. Jeśli przyjdzie rachunek, zapłać go. Jeśli sprawa dotyczy majątku, przedstaw ją Gilesowi. A jeśli co innego, spal list. Jeśli pójdę do miasteczka i przyprowadzę sobie dziwkę, to moja sprawa. Jeśli z pijaństwa stracę przytomność i narobię pod siebie, to moja sprawa. Jeśli zechcę rozebrać się do naga i biegać z gołą dupą po balustradach, co by to było, pani Montford? - Pańska sprawa, sir? - Zgadza się, do licha ciężkiego. A jeśli komuś się to nie podoba, mogą iść i się powiesić. Nadążasz za mną, pani Montford? - Tak, proszę pana. Lorimer uśmiechnął się sarkastycznie. - I jeszcze jedno, pani Montford: nie cierpię dzieci. Więc trzymaj tego swojego mazgaja z daleka ode mnie, słyszysz? Bo jeśli mi się

nawinie pod rękę, to przysięgam na Boga, że nauczę go wszystkiego, co umiem, zaczynając od wyrażenia "do licha ciężkiego". Aubrey poczuła, jak kolana się pod nią uginają. - Tak, proszę pana - odpowiedziała. - Przyrzekam, że będę go trzymać z daleka od pana. Czy… coś jeszcze? Major zarechotał. - No pewnie! Za dwa dni cała okolica będzie szeptać, że jesteś moją kolejną kochanicą z Londynu. Mówią tak za każdym razem, gdy najmuje się tu do pracy urodziwa kobieta. Aubrey zrobiło się niedobrze. - A więc! - warknął, wychylając jednym haustem całą szklaneczkę whisky. - Masz swoją bezcenną posadę, pani Montford. Niech przyniesie ci dużo radości. Ukłoniła się nieskładnie. - Dzie… dziękuję panu. Major Lorimer beknął. Uciekła z pokoju. Rozdział 1

W którym lord de Vendenheim wcale nie jest rozbawiony Wrzesień 1829 r. Było cudowne popołudnie w Mayfair. Okna mieszkań i sklepów szeroko otwarto, aby wpuścić do środka jesienną bryzę. Na całej Hill Street pokojówki wykorzystywały ciepły słoneczny dzień, by posprzątać scbody prowadzące do domów. Woźnice chętnie zdejmowali kapelusze, gdy ich powozy przy wtórze stukotu końskich kopyt o bruk przejeżdżały ulicą, zaś na chodniku stało pół tuzina odźwiernych, którzy wdychając świeże powietrze czekali na cokolwiek do zrobienia. Biblioteka lorda Walrafena była idealnie położona, by można było rozkoszować się tak pięknym dniem - znajdowała się w narożniku domu na drugim piętrze. Wszystkie cztery okna były otwarte. Za plecami słyszał gruchające gołębie, które muskały i poprawiały sobie piórka. Jednak w przeciwieństwie do pokojówek Walrafen nie był zadowolony - zresztą w ogóle rzadko taki bywał - a teraz rzucił przeczytany właśnie list na biurko i spojrzał spode łba na swojego asystenta. - Ogilvy! - ryknął. - Te gołębie! Wygoń je z tych cholernych parapetów! Siedzący przy sekretarzyku Ogilvy zdawał się nie rozumieć, ale po chwili zerwał się na nogi i z laską w ręku skoczył ku oknom. - A sio! - zawołał pośród odgłosów uderzeń i furkotu skrzydeł. - A sio mi stąd! Po czym ukłonił się sztywno i wrócił do pisania. Walrafen odchrząknął. Czuł się trochę głupio. Być może młody Ogilvy nie był jeszcze w pełnym tego słowa znaczeniu sekretarzem, ale chyba

przeganianie gołębi nie należało do jego obowiązków. Walrafen otworzył usta, żeby go przeprosić, lecz w tym momencie mocniejszy powiew wiatru otworzył leżącą na biurku teczkę i dwuletnia korespondencja zaczęła fruwać po pokoju, tworząc małe tornado. Walrafen zaklął głośno. - Nie dość, że ta kobieta co tydzień nęka mnie swoimi patetycznymi pismami - mełł w ustach przekleństwo, zbierając papiery - to jeszcze teraz cale dossier pani Montford opętał diabeł. W istocie tak to wyglądało, gdyż teraz powietrze było zupełnie nieruchome. Ogilvy stuknął lekko brzegiem teczki o biurko Walrafena. - Nic się nie stało, proszę pana. - Wręczył Walrafenowi teczkę. - Wszystko jest na swoim miejscu. Książę uśmiechnął się krzywo. - Tego właśnie się obawiam. Chłopak także wyszczerzył zęby i wrócił do swojego zajęcia. Walrafen otworzył teczkę i ponownie zaczął czytać leżący na wierzchu list. Zamek Cardow 21 września Wasza Lordowska Mość, Tak jak wyjaśniłam w moich czterech poprzednich listach, nadeszła ostatnia chwila, by podjąć decyzję w kwestii zachodniej wieży. Nie otrzymawszy od Waszej Lordowskiej Mości żadnej odpowiedzi, wzięłam sprawę w swoje ręce i posłałam do Bristolu po architekta. Panowie z firmy Simpson & Verney stwierdzili, że istnieje głębokie pęknięcie w ścianie zewnętrznej, zaś fundament niebezpiecznie się przesunął. Bardzo proszę o instrukcję, czy mamy wieżę zburzyć, czy też ją podeprzeć i wzmocnić? Zapewniam Waszą Lordowska Mość,

że jest mi to obojętne i pragnę jedynie podjęcia decyzji, zanim wieża zawali się na któregoś z ogrodników, a o dobrego ogrodnika teraz bardzo trudno. Oddana sługa Waszej Lordowskiej Mości Pani Montford Na Boga, czy to naprawdę już piąty list w kwestii tej zapleśniałej starej wieży? Sądził, że już dawno sama załatwiła całą sprawę. Walrafen nie miał ochoty o tym myśleć. Najęła już architektów. Tak, gdy Cardow i wszystko co się w nim znajduje, jest pod solidną opieką pani Montford, mógł spokojnie zapomnieć o zamku, dokładnie tak, jak sobie życzył. Bezpiecznie mógł nie robić zupełnie nic. Cóż za zadziwiający luksus. Wziął do ręki następną kartkę kancelaryjnego papieru. Ha! Kolejny z jej ulubionych tematów do zrzędzenia. Wuj Elias. Biedak na pewno nie zaznał przy niej chwili spokoju. Wasza Lordowska Mość, Pański wuj wciąż niedomaga, tym razem, jak mi się wydaje, cierpi z powodu kolki żółciowej. Nie wpuszcza do siebie Crenshawa, a w zeszłym tygodniu rzucił w głowę doktora pustą butelka, gdy ten wsiadał do karety. Chybił jednak, ponieważ wzrok ma równie słaby jak wątrobę. Mimo to błagam Pana, by zwrócił Pan na niego uwagę i spróbował namówić go do współpracy… - Kobieto - mruknął Walrafen do karki papieru - jeśli twoje nieustające zrzędzenie jest bezskuteczne, to ja nie mam nawet cienia szansy. - Słucham, milordzie? - Ogilvy podniósł wzrok. Walrafen uniósł list, trzymając go dwoma palcami niczym mocno przybrudzoną chusteczkę.

- Aha - rzekł domyślnie chłopak. - Gospodyni. Tak, gospodyni. Cierń w jego boku. Uśmiechnął się smutno, włożył list do teczki, a potem, wiedziony dziwnym impulsem, sięgnął po następny. Marzec dwa lata temu! To był jeden z jego ulubionych początków korespondencji. Wasza Lordowska Mość, Pański wuj znowu wyrzucił mnie z posady. Proszę mnie zawiadomić, czy mam zostać, czy też odejść. Jeśli mam odejść, to proszę o przyjęcie do wiadomości, że należy mi się 1 funt 8 szylingów i 6 pensów, które zapłaciłam aptekarzowi w zeszłym tygodniu, kiedy Pański wuj złośliwie połknął kluczyk do kasetki z pieniędzmi. (Pokłóciliśmy się wtedy, gdyż miał ochotę nabyć w miasteczku nieopodatkowaną brandy). Jeśli mam zostać, bardzo proszę, żeby Wasza Lordowska Mość napisał do niego, gdyż musimy odzyskać kluczyk do kasetki i że ten obowiązek, że się tak wyrażę, spoczywa na nim… Biedny wuj Elias. W wyobraźni widział go, jak pochyla się nad nocnikiem z nożem do papieru w dłoni, i pani Montford stoi za nim, prawdopodobnie z gotowym do użycia palcatem. Walrafen parsknął śmiechem, zignorował zdziwione spojrzenie Ogilvy'ego i sięgnął po następny list. O, tak! Ten został napisany wczesną wiosną, kiedy to przewracała cały dom do góry nogami. W jego myślach pojawiła się nutka ciekawości, jak stary zamek wygląda obecnie. Wasza Lordowska Mość, Czy jest Pan świadomy, że w dolnej szufladzie komody, stojącej w Pańskiej dawnej garderobie, znajduje się sześć zdechłych ropuch? Betsy twierdzi, że wyjeżdżając do Eton nakazał Pan, by niczego w środku nie ruszać. Ale ponieważ było to w 1809 roku, a teraz mamy 1829, pomyślałam, że najlepiej

będzie wyjaśnić tę sprawę. Jeśli wolno mi dodać, rzeczone ropuchy mają obecnie postać proszku i kości. Składam wyrazy współczucia w powodu tej straty. Pani Montford PS. Pański wuj znowu mnie zwolnił. Proszę mnie zawiadomić, czy mam zostać, czy też nie. Walrafen rzucił list na bok, po czym uchwycił dwoma palcami nasadę nosa. Chciało mu się śmiać. A także płakać. Jedź sobie, jedź, pomyślał. I krzyżyk na drogę, pani Montford! Ale tak naprawdę wcale nie chciał, żeby odeszła. Wcale a wcale. Nagle papier wydał mu się zbyt jasny na jego oczy. Poczuł nadchodzący ból głowy. Ta kobieta miał dar irytowania go. A jednocześnie była zabawna i zuchwała. Zaś czasami boleśnie zjadliwa. I to był największy problem. Gdy miał przypływ uczciwości, przyznawał, że ta kobieta wywołuje w nim poczucie winy i od niemal trzech lat czyni to z zastraszającą regularnością. Z każdym miesiącem jej listy stawały się coraz ostrzejsze, było w nich coraz więcej spostrzeżeń, ich autorka wysuwała coraz śmielsze żądania. Bał się je otwierać, ale czytał wielokrotnie. Zwykle nie fatygował się pisaniem odpowiedzi, w wyniku czego napływały kolejne listy. Powinien był ją zwolnić, gdy przejawiła pierwsze oznaki bezczelności. Jednakowoż listy od pani Montford czasami go rozśmieszały, a śmiech rzadko gościł w jego życiu. Przywodziły na myśl żywe obrazy domu jego dzieciństwa. W każdym razie te przyjemne. Dziwne, ale czasami miał wrażenie, że pani Montford chce go tam zwabić. W jej listach było coś więcej niż cynizm i pretensje. Coś, co przemawiało do niego cichym, tajemniczym głosem. Wziął jeszcze inny list, pochodzący z ostatniego maja. Narożniki kartki były już pozaginane. Przeczytał znajomy fragment.

Jałowiec ciernisty ma w tym roku wyjątkowy odcień zieleni. Szkoda, że nie może Pan tego zobaczyć. Chińskie róże wyglądają bardzo obiecująco, a Jenks mówi mi, że zamierza zbudować pergolę w pobliżu otoczonego murami ogrodu… Dlaczego pisała do niego takie rzeczy? I dlaczego on czytał to tyle razy? Walrafen zastanawiał się nie po raz pierwszy, czy jego gospodyni jest urodziwa. Nie był pewien, ile ma lat, lecz z listów wynikało, że jest młoda. Młoda i pełna życia, wuj Elias zawsze wolał dawać zajęcie w pozycji poziomej niż pionowej co ładniejszym służącym. Ciekawe, czy ten lubieżny stary kozioł ją też zaciągnął do łóżka. Na pewno tak. W przeciwnym razie już dawno zmusiłby ją do ucieczki. Nikt ze służby nie wytrzymałby z wujem Eliasem za te nędzne pieniądze, jakie płacił pani Montford. Nikt nie byłby aż tak zdesperowany. A może jednak? To pytanie sprawiło, że poczuł się trochę… w sumie nie wiedział, jak się poczuł. Oczywiście nie chciał, by żaden Anglik lub Angielka, przyciśnięci biedą lub przynależnością do klasy, zajmowali posadę, która była dla nich nie do przyjęcia. Coraz mocnej bolała go głowa. Boże, była dla niego prawdziwym utrapieniem, ta zrzędliwa pani Montford! Co o obchodziło, czy zachodnia wieża przetrwa, czy też nie zawali? Niemalże było mu wszystko jedno, czy ogrodnicy przeżyją ewentualną katastrofę. Dobry Boże! Nie, to nie tak. Nie po to przez całą karierę walczył o prawa pracowników, aby teraz tak lekceważąco zaniedbać własnych. Ale jeśli w ogóle nic nie zrobi, sprawą zajmie się pani Montford. Oj, będzie na niego zła. Spadnie na jego głowę deszcz wyniosłych słów, po którym nastąpi grad rachunków i kwitów. Ale za to wszystko w Cardow byłoby jak należy.

A co do swojego znużenia, Walrafen musiałby czytać całą tę korespondencję jako pokutę. Albo rozrywkę. Sam nie wiedział co. Znowu zastanowiło go, dlaczego taka inteligentna kobieta pozwoliła wleźć na siebie sapiącemu wujowi Eliasowi. Poczuł kłujący ból w skroni. - Ogilvy! - powiedział ostro. - Zaciągnij zasłony zadzwoń po kawę. - Tak, milordzie. - Ogilvy popatrzył na niego podejrzliwie. Lecz zanim zdążył wstać, ktoś gwałtownie otworzył drzwi. - Lord de Vendenheim - zaanonsował lokaj. W tym momencie do pomieszczenia wkroczył Max, przyjaciel Walrafena. - Per amor di Dio! - mruknął Max, ściągając rękawiczki. - Nie jesteś ubrany! Szczupły, śniadoskóry, nieco przygarbiony Max zawsze brzmiał irytująco i arogancko. Fakt, że Walrafen stał wyżej od niego nie stanowił dla Maksa problemu, nawet gdy był niższym inspektorem policji rzecznej w Wapping, a Walrafen w tym samym czasie jednym z bardziej wpływowych członków Izby Lordów. Jeśli byłeś głupcem, Max traktował cię jak głupca. W ten sposób przejawiał się jego egalitaryzm. Teraz patrzył ze złością wzdłuż swego długiego, oliwkowego nosa. - Idziesz ze mną? Siedzący za biurkiem Ogilvy zaklął cicho. - Milordzie! Parada kostiumowa! Walrafen uśmiechnął się, zacisnąwszy usta. - Raczej nie mogą zacząć bez nas, stary przyjacielu - rzekł, wstając. - Ale najpierw pójdę na górę, żeby się przebrać. Sam nie wiem, kiedy zleciał mi czas.

Max spojrzał na otwartą teczkę na biurku. Długimi, ciemnymi palcami wziął pierwszy z wierzchu list. - Ach, znowu ta twoja gospodyni - powiedział ze zrozumieniem. - Giles, kiedy przestaniesz bawić się z tą kobietą w kotka i myszkę? Walrafen rzucił przyjacielowi nieprzyjemne spojrzenie. - To już moja sprawa. - Próbował nie kuleć na zesztywniałej od długotrwałego siedzenia nodze. Max ruszył za nim z listem w ręku. Gdy lokaj zdejmował Walrafenowi surdut i apaszkę, Max usiadł w ulubionym fotelu gospodarza i na głos odczytał całe przeklęte pismo. - Niezwykłe z niej stworzenie! - powiedział w końu. - Bardzo chciałbym ją poznać. Walrafen parsknął śmiechem. - Cicha woda…? Max uniósł ciemne brwi. - Ta woda wcale nie jest cicha - w jego głosie brzmiała pewność. - Założę się, że jest pełna stłumionego pragnienia… i jeszcze czegoś więcej. Ciekawe… tak, ciekawe, co to takiego. Walrafen pochylił się bardziej nad lustrem i poprawił fałdy nowej apaszki. - Max, pani Montford to tylko służąca. Arogancka, namolna gospodyni. - Więc wyrzuć ją z pracy. - Co takiego? I zrzucić ją na kark jakiemuś innemu biedakowi? - Walrafen zaśmiał się. - Nigdy nie zwalniałem służby, nie dając referencji. No chyba że służący popełnił morderstwo albo coś jeszcze gorszego. A poza tym, jakiż ona stanowi dla mnie kłopot?

- Duży kłopot, z tego co widziałem w twoich oczach. - Max wstał i otworzył szeroko drzwi. - I raczej wątpię, by uczyniła coś równie stosownego jak morderstwo i tym samym uwolniła cię od twojego, jak ty to określasz? Łagodnego zaniedbania? Tak, wtedy byłbyś zmuszony wrócić do domu, co? Walrafen przeszedł obok niego. - Zostaw ten list i chodźmy wreszcie - powiedział. - Teraz na ulicach w okolicach Whitehall będą już tłumy. Będziemy musieli iść na piechotę. - Tak, a czyja to wina? Walrafen miał rację. Zanim dotarli do Charing Cross, musieli torować sobie drogę przez ciżbę. Zwykła o tej porze rzeka ubranych w czarne płaszcze urzędników i właścicieli sklepów z okularami na nosie wypływała z Westminsteru w poszukiwaniu lunchu, jednak dziś była ściśnięta do wąskiej strugi poprzez rzędy powozów i karet. W biurze Maksa korytarze pełne były biegających we wszystkie strony policjantów w długich, niebieskich mundurach i wysokich nakryciach głowy. Na klatkach schodowych tłoczyli się urzędnicy i biurokraci, a nawet kilka dam w czepkach i z parasolkami w dłoni. Pośród tego chaosu dały się słyszeć rzucane krzykiem ostatnie rozkazy. Wreszcie dotarli do drzwi Maxa. Ale pokój był już zajęty. Przy oknie stali kobieta z mężczyzną, spoglądając na kłębiący się poniżej tłum. Na dźwięk otwieranych drzwi kobieta odwróciła się, lecz Giles już instynktownie wiedział, kim jest. Była to Cecilia, młoda wdowa po jego ojcu, ze swoim drugim mężem Davidem, lordem Delacourt. - Dzień dobry, Cecilio - powiedział Walrafen, kłaniając się. - I Delacourt. Co za niespodzianka. - Witaj, mój drogi Milesie - odparła. - Max! Mieliśmy nadzieję, że cię tu spotkamy.