Prolog
*
Znaleźli go na dziedzińcu stajni. Było wcześnie;
na długo przed pianiem koguta; krople wieczorne
go deszczu wciąż połyskiwały na źdźbłach trawy,
a w powietrzu unosił się zapach siana i koni. Dwa
jasnoszare powozy z zasłoniętymi herbami i okna
mi zjechały ze wzgórza, wyłaniając się z porannej
mgły jak złowrogi błysk srebrnego ostrza.
Chciał zaoszczędzić pieniądze i postanowił sam
zaprzęgnąć konie. To był głupi pomysł. Nie był
zbyt ufny, ale jego czujność osłabła, a myślami na
dal był w łóżku. W łóżku z młodą żoną, przy której
nie zmrużył oka do świtu, aż nie było już żadnych
tajemnic. Żadnych próśb wyszeptanych niemal
na bezdechu. Żadnych śmiechów, tłumionych sta
rymi narzutami właściciela zajazdu.
Wreszcie zasnęła, z jedną dłonią zwiniętą na po
duszce, a długą, swawolną nogą rzuconą na jego
połówkę łóżka, co od razu wydało mu się cudow
nie urocze i swojskie. On nie zasnął. Może wie
dział już wtedy, że każda chwila była drogocenna.
Wstał i przyglądał się jej przez jakiś czas. Jej de
likatnym różowym uszom. Długiej, kremowej szyi.
5
Kształtnym małym piersiom, które były tak dosko
nałe, że zastanawiał się, czy Bóg chciał, żeby kto
kolwiek je oglądał. Potem z ociąganiem nałożył
spodnie i poszedł do stajni, żeby zaoszczędzić kil
ka szylingów, bo Bóg mu świadkiem, że nie mogli
pozwolić sobie na rozrzutność.
W stajni było jeszcze ciemno. Znalazł lampę, za
palił ją i odszukał swoje konie. Starannie nakarmił
je, wyczesał, przyniósł im wody z koryta na dzie
dzińcu. Były to proste czynności; rutyna, poprawia
jąca nastrój mężczyźnie, który jeszcze nie znalazł
swojego miejsca na ziemi. A kiedy skończył, zdjął
pierwszą uprząż z żelaznego haka.
Dłoń, która go dotknęła, była ciężka i zimna jak
śmierć.
Mówią, że gdy kostucha przychodzi po człowie
ka, on przed oczyma widzi całe swoje życie. Nie
zobaczył swojego życia, ale migawki ze swojego
ślubu.
Upuścił skórzaną uzdę, którą właśnie oglądał,
i obrócił się na pięcie. Ach. Gdzieś już widział tę
czarno-szarą liberię. Co więcej, widział już kilku
mężczyzn większych od tego, który teraz stał
przed nim, pocąc się w pierwszych promieniach
słońca. Ale niezbyt wielu.
Ręka wyciągnęła go z mroku stajni.
- Ktoś chce zamienić z tobą słowo. - Głos był ta
ki sam jak dłoń. Zimny jak śmierć.
Mężczyźni, którzy na niego czekali, nie wygląda
li na chętnych do pogaduszek. Oczywiście zrobił,
co w jego mocy. Ale ich było czterech, a on był je
den. Był silnym mężczyzną, przyzwyczajonym
do ciężkiej, fizycznej pracy, ale nie zajęło im wiele
czasu, żeby zerwać z niego koszulę i zbić go do nie
przytomności. Ale wcześniej jednego prawie utopił
6
w korycie na dziedzińcu, drugim rzucił o szary po
wóz. Trzeciemu złamał nos i z satysfakcją obser
wował, jak krew plami nieskazitelną liberię. Miał
świadomość, że sam nie da rady. Wiedział również,
że chcieli go zabić. I w końcu udało im się powalić
go jak jelenia, którego dopadła sfora psów. A kie
dy leżał na dziedzińcu stajennym, plując krwią,
błotem i Bóg wie czym jeszcze, poderwali go z zie
mi i zaczęli od początku. Nie pamiętał, jak ich ode
pchnął. Nie pamiętał wideł ani tego, jak znalazły
się w jego ręku. Pamiętał jedynie, jak zatopił je
w ciele człowieka, a potem usłyszał krzyk jakiejś
dziewczyny w stajni.
Wtedy drzwi błyszczącego szarego powozu otwo
rzyły się i ukazała się stopa w eleganckim bucie.
Głos, który się rozległ, był spokojny. Niemal
uprzejmy. Ale czarny bat, owinięty wokół ręki Jes-
supa, nie sprawiał przyjacielskiego wrażenia.
Oczywiście walczył jak oszalały. Ale trzech ludzi
Jessupa szybko go obezwładniło; mężczyźni go
trzymali, a jego świeżo upieczony teść wyjaśniał,
jasno i dobitnie, że uczucia jego córki uległy zmia
nie. W mgnieniu oka, rzecz jasna.
I dopiero gdy wreszcie upadł, Jessup odważył się
do niego zbliżyć.
- Może teraz wreszcie przyjmiesz do wiadomo
ści, że moja córka zmieniła zdanie w kwestii Gret-
ny Green - powiedział.
Nie przyjmował tego do wiadomości. Nigdy tego
nie przyjmie do wiadomości. Jakoś udało mu się
unieść głowę i odwrócił się do dziewczyny w stajni.
- On kłamie. - Zakrztusił się. - Powiedz mi... że
Jessup... kłamie.
Dziewczyna - pokojówka jego żony - wyszła
wreszcie z cienia i głęboko zaczerpnęła powietrza.
7
- Niestety, nie, monsieur - odparła, załamując
ręce. - Moja pani, ona zmieniła zdanie. Mówi, że
jest - tres desole. Oui, tak mi przykro. Ona - ona
tęskni za domem, monsieur. I jest tres jeune
- za młoda, tak? Teraz chce wrócić ze swoim tatą
do Sheffield.
Nagle sobie przypomniał. Jej naglące pytania.
Zamartwianie się. Uporczywe wątpliwości doty
czące czynszu, służby i towarzyskiego ostracy
zmu...
Czy naprawdę? Dobry Boże, czy rzeczywiście
zmieniła zdanie?
Jessup zwijał bat wokół dłoni. Ze spokojnym,
niewyraźnym uśmiechem ponownie wsiadł do po
wozu. Służący odeszli, zostawiając go krwawiącego
i poobijanego, leżącego w kurzu na stajennym
dziedzińcu. Pokojówka skryła się w mroku stajni
i zaczęła cicho popłakiwać.
Nie. Nie wierzył w to. Nigdy nie uwierzy.
Drań. Jessupowi nie ujdzie to na sucho. Oszoło
miony i wściekły, jakimś cudem dał radę się pod
nieść i rzucić na przejeżdżający obok powóz Jessu-
pa. Zamiast zwolnić, woźnica popędził konie i bez
chwili zastanowienia strącił go na ziemię.
Natychmiast poczuł ból; jego ciało potoczyło się
po żwirze, wprost pod koła. A potem rozległ się
trzask łamanych kości. Głowa uderzyła o słu
pek. I wtedy nastała ciemność. Błogosławiony nie
byt śmierci - albo coś równie kojącego.
* Rozdział 1 *
Pieniądze są jak kupa gnoju;
nie ma z nich żadnego pożytku,
dopóki ich się nie rozrzuca
*
Szkoci mówią, że historia nigdy nie traci na opo
wiadaniu, a historia o Merricku MacLachlanie by
ła opowiadana tysiące razy. W salonach, w poko
jach klubowych i na peryferiach Londynu MacLa-
chlan stawał się coraz bogatszy, bardziej mrocz
ny i zły, aż wreszcie, kiedy był w kwiecie wieku,
wszyscy uważali go za istnego krwiopijcę.
Ci, którzy robili interesy z Czarnym MacLachla-
nem, byli wobec niego uczciwi i zachowywali sto
sowną ostrożność. Niektórzy nawet się na tym doro
bili, bo często jest tak, że pieniądze przyciągają pie
niądze. Innym nie poszło tak dobrze i ich historie
trafiły do sądów dla niewypłacalnych dłużników.
Panna Kitty Coates ledwie wiązała koniec z koń
cem i nie umiała przeliterować słowa „niewypła
calni". Interesy, które łączyły ją z MacLachlanem,
oznaczały, że musiała oddawać lwią część swojego
zarobku rajfurce.
Jednak w tej chwili Kitty miała ważniejsze rze
czy na głowie niż nieznajomość arytmetyki czy or
tografii, ponieważ popołudniowe słońce wpadało
przez okna prowizorycznej sypialni MacLachlana,
9
rzucając smugę na nagie ramię mężczyzny. I blizny
na jego bicepsie i plecach. Kitty już dawno się
do nich przyzwyczaiła. Wplotła palce w ciemne
włosy na jego klatce piersiowej i dosiadła go.
Właśnie wtedy zegar w biurze na zewnątrz wybił
piątą. Trzema lub czterema pchnięciami MacLa-
chlan zakończył sprawę, potem zrzucił Kitty tak, że
przeturlała się na plecy, i zakrył oczy ramieniem.
Przekaz był wyraźny.
- Nie musimy już chyba kończyć, panie MacLa
cłilan, prawda? - Kitty uniosła się i przesunęła de
likatnie palcem po bliźnie na jego policzku. - Cóż,
mogłabym zostać trochę dłużej - powiedzmy, dwa
funciaki za całą noc? - Znowu go pogładziła. - Za
bawimy się jak za dawnych, dobrych lat.
MacLachlan odrzucił prześcieradło, odepchnął
ją i stoczył się z wąskiego łóżka.
- Ubierz się, Kitty. - Jego głos był beznamiętny.
- Wyjdź dzisiaj tylnymi schodami. W biurze nadal
są pracownicy.
Jej twarz stężała, ale dziewczyna nie odezwała
się ani słowem. MacLachlan wstał, zaciskając zęby
z bólu, który dokuczał mu w nodze. Nie poruszył
się, dopóki nie był pewny, że nie zacznie utykać;
wtedy poszedł do garderoby i dokładnie się umył.
Gdy wrócił do swoich starannie złożonych
ubrań, Kitty, z naburmuszoną miną i ściągniętymi
brwiami, wciągała na siebie czerwoną, wymiętą su
kienkę.
- Od jak dawna tu przychodzę, panie MacLa
chlan?
MacLachlan powstrzymał irytację.
- Nie mam pojęcia, Kitty.
- Cóż, ja wiem dokładnie - powiedziała rozdraż
niona. - Cztery miesiące i dwa tygodnie - co do dnia.
10
- Nie sądziłem, że jesteś taka sentymentalna.
- W każdy poniedziałek i czwartek od pierwsze
go lutego - ciągnęła Kitty. - I przez cały ten czas
powiedział pan do mnie może z tuzin słów.
- Nie wiedziałem, że przychodzisz tutaj aż z So
no, żeby uciąć sobie uczoną pogawędkę - odparł,
wciągając spodnie. - Sądziłem, że przychodzisz tu
dla pieniędzy.
- Dobrze, niech pan sobie używa! - Chwyciła
z podłogi pończochy. - Niech pan tymi mądrymi
słowami naigrawa się ze mnie i upokarza. „Kładź
się, Kitty! Pochyl się, Kitty! Wynoś się, Kitty! Mam
spotkanie, Kitty!". Och, jest pan nieczułym, peł
nym nienawiści człowiekiem, MacLachlan!
- Rozumiem, że straciłem w twoich oczach - za
uważył. - Powiedz pani Farnham, żeby w czwartek
przysłała kogoś innego, jeśli chcesz. - Kogoś, kto
tyle nie gada, dodał w myślach, wpychając koszulę
w spodnie.
- Cóż, mogę spytać, ale jestem jedyną rudowło
są u Farnie - ostrzegła Kitty, wciągając pończochę
na nogę gwałtownymi ruchami. - A ja, muszę pa
nu powiedzieć, dzięki tym włosom mam wielu
klientów.
- Mnie odpowiada każdy kolor - odparł, przy
glądając się jej tyłkowi, gdy pochyliła się po drugą
pończochę. - Nie robi mi to żadnej różnicy.
Najwyraźniej coś w Kitty pękło. Wyprostowała
się gwałtownie, obróciła i rzuciła mu pończochę
w twarz.
- Cóż, dlaczego nie pójdziesz wypieprzyć dziury
w zbutwiałej desce, ty niewdzięczny, bezduszny
Szkocie.
Przez chwilę patrzył na nią spode łba.
- Tak, to jest jakieś rozwiązanie - i do tego tańsze.
11
Kitty wsunęła jedną stopę w but.
- Mam dość twojego stękania i dyszenia i zsuwa
nia się ze mnie nawet bez dobrego słowa. Może
i jestem dziwką z Haymarket, MacLachlan, ale
niech mnie diabli, jeśli...
Dziesięciofuntowy banknot, który wetknął jej
w zaciśniętą pięść, gwałtownie ją uciszył. Przez
długą chwilę wpatrywała się w pieniądz, mrugając,
żeby powstrzymać łzy.
MacLachlan zmusił się do cieplejszego odruchu
i delikatnie uścisnął jej dłoń.
- Świetnie się spisujesz, Kitty - mruknął. - A ja
nie jestem niewdzięcznikiem. Ale nie szukam
przyjaźni. Poproś panią Farnham, żeby przysłała
inną dziewczynę w czwartek. Tobie i mnie potrzeb
na jest odmiana.
Z pogardliwym sapnięciem Kitty wetknęła
banknot w rowek między obfitymi piersiami - naj
wyraźniej pani Farnham nie dostanie z tego swojej
części.
Przesunęła wzrokiem aż do jego krocza i wes
tchnęła teatralnie.
- Obawiam się, że to nie moje serce na tym
ucierpi, MacLachlan - zauważyła. - Niechętnie
wyrażam swoje uznanie. Ale jakkolwiek byłbyś
utalentowany, po prostu nie jesteś tego wart.
MacLachlan zawiązywał krawat.
- Tak, z pewnością masz rację.
Kitty prychnęła pogardliwie.
- Dobrze więc, w czwartek przyślę Bess Bromley
i niech ona się z tobą męczy. Ta suka o kocich
oczach jest wyjątkowo wredna. Wy dwoje świetnie
się dogadacie. - Co powiedziawszy, Kitty wyszła
z prowizorycznej sypialni do jego prywatnego gabi
netu, po czym zniknęła w ciemności.
12
Przez dłuższą chwilę MacLachlan stał i wpatry
wał się w mrok gabinetu. Wiedział, że dobry czło
wiek czułby żal, a może nawet miałby poczucie wi
ny. Ale nie on. Och, Kitty dobrze go obsługiwała,
przypomniał sobie, kończąc się ubierać. Była czy
sta, grzeczna i punktualna. A jej szeroki, okrągły
tyłek z pewnością pozostanie w jego pamięci.
Ale to wszystko, co będzie pamiętać. Prawdę po
wiedziawszy, dopiero koło pierwszego kwietnia za
dał sobie trud, żeby zapamiętać jej imię. Wcześniej
mówił dziewczynie, żeby się rozebrała i położyła
na łóżku. W szczególnie pracowite dni nawet nie
zadawał sobie trudu, żeby się rozebrać. Po prostu
spuszczał spodnie, przekładał dziewczynę przez
kanapę w gabinecie i przystępował do zaspokaja
nia „denerwującego swędzenia".
Nie, nie obchodziło go to. Ani wtedy, ani teraz.
Ponieważ była jedna rzecz, której MacLachlan
pragnął bardziej niż rozłożystego tyłka - a była to
czysta, nieskażona władza. A narzekania Kitty,
aczkolwiek płynące prosto z serca, nigdy nie za
chwiałyby dwiema podstawowymi zasadami kapi
talizmu. Czas oznaczał pieniądze. A pieniądze to
była władza. Tego pierwszego miał ostatnio nie
wiele, a drugiego nigdy dość.
MacLachlan rozwinął kolejny zestaw rysunków
i z niecierpliwością wezwał dzwonkiem pracowni
ka. Nadszedł czas, żeby ściągnąć z Threadneedle
Street prawnika. Robota czekała. W ciągu tygo
dnia MacLachlan zamierzał podzielić grunt na trzy
działki, sprzedać sześć kolejnych, doprowadzić
do bankructwa niechętnego do współpracy kupca
i zaorać sąsiednią wioskę - wszystko w związku
z kolejnym projektem budowy eleganckich domów
na wzór georgiański, zaprojektowanych po to, aby
13
pomóc mu wyciągnąć od rozrzutnych Anglików
jeszcze więcej pieniędzy. A to niewątpliwie spra
wiało mu przyjemność.
Dom przy Mortimer Street nie wyglądał jak
dom bogatego i wpływowego para. Nie znajdował
się w dzielnicy Mayfair, ale bardzo blisko. Nie by
ła to rozłożysta, okazała willa, lecz prosty cztero
piętrowy szeregowiec. Sądząc po niewyszukanej,
ceglanej elewacji, ktoś mógłby uznać, że mieszkał
tu jakiś bankier, prawnik albo zamożny kupiec.
Ale tak nie było. Dom zamieszkiwał potężny
hrabia Treyhern, porządny, trzeźwo myślący oby
watel. Prostolinijny człowiek, który, jak się mówi
ło, nie znosił głupoty i ponad wszystko nienawidził
zdrady. Co gorsza, hrabina Bessett, która stała
przed jego drzwiami, wcale nie przyszła zobaczyć
się z hrabią. Przyszła do jego guwernantki - a wła
ściwie przyszła ukraść jego guwernantkę, jeśli
w ogóle było to możliwe.
Pieniądze nie grały roli. Natomiast nerwy miała
napięte jak postronki. Jednak hrabina była zde
sperowana, więc poklepała dłonią torebkę, prze
łknęła ślinę i podeszła do drzwi, żeby nacisnąć
dzwonek. Miała nadzieję, że tamta kobieta nadal
tu pracowała. W momencie gdy otworzyły się
drzwi frontowe, zdała sobie sprawę, że być może to
pewna niestosowność pytać o służącą. Niestety, by
ło już za późno. Wysoki, barczysty służący patrzył
jej prosto w twarz. Lady Bessett podała mu drżącą
ręką swoją wizytówkę.
- Hrabina Bessett do mademoiselle de Serevs,
jeśli jest obecna.
14
Służący nieznacznie uniósł brew, ale poprowa
dził hrabinę po schodach i poprosił ją, aby usiadła
w małym, słonecznym salonie.
W pokoju znajdowały się eleganckie francuskie
antyki, ściany pokrywały żakardowe tapety, a za
słony z żółtego szantungu opadały na puszysty dy
wan. Pomimo zdenerwowania lady Bessett uznała,
że salon jest przytulny i zwróciła uwagę na jego ko
lorystykę. Jutro, o ile przeżyje to spotkanie, miała
kupić dom. Swój pierwszy dom - nie dom jej męża
czy ojca ani pasierba. Jej. A wtedy ona także bę
dzie miała żółty salonik. Sama o wszystkim zdecy
duje. Oznajmi to jutro budowniczym.
Kilka chwil później do pokoju weszła wysoka
brunetka. Wyglądała na Francuzkę, ale była może
zbyt elegancko ubrana jak na guwernantkę. Nie
zachowywała się służalczo, a wyraz jej twarzy zdra
dzał zaciekawienie podszyte rozbawieniem. Nie
zdążywszy pomyśleć, lady Bessett zerwała się z ka
napy i przebiegła przez pokój.
- Mademoiselle de Severs? - wyszeptała, chwy
tając kobietę za rękę.
Usta kobiety drgnęły.
-Tak, ale...
- Chciałabym panią zatrudnić - przerwała jej la
dy Bessett. - Natychmiast. Proszę tylko podać swo
ją cenę.
Mademoiselle de Severs cofnęła się.
- Och, obawiam się, że jest pani w błędzie.
- Nie, jestem zdesperowana. - Lady Bessett
mocniej uścisnęła dłoń kobiety. - Mam list poleca
jący. Od hrabiny von Hodenberg z Passau. Wszyst
ko mi powiedziała. O pani pracy. O pani wiedeń
skim wykształceniu. Mój syn... jest bardzo chory.
Muszę panią zatrudnić, mademoiselle de Severs.
15
Muszę. Nie wiem, do kogo innego mogłabym się
zwrócić.
Kobieta uścisnęła serdecznie dłoń hrabiny.
- Przykro mi - powiedziała z lekkim francuskim
akcentem. - Hrabina ma błędne informacje. Praw
dę powiedziawszy, nie rozmawiałam z nią od po
nad dziesięciu lat.
- Wspominała o tym - odparła lady Bessett.
- Skąd ją pani zna?
- Przez większą część swojego małżeństwa
mieszkałam za granicą. Nasi mężowie pasjonowali
się historią starożytną. Pierwszy raz spotkaliśmy
się chyba w Atenach.
- To miło, że wciąż mnie pamięta.
Lady Bessett uśmiechnęła się nieznacznie.
- Wiedziała tylko, że pojechała pani do Londynu
pracować dla rodziny o nazwisku Rutledge, która
miała małą, poważnie chorą córeczkę. Nie było ła
two odnaleźć tych ludzi. A Londyn - cóż, to wielkie
miasto, prawda? Wcześniej byłam tutaj tylko raz.
Panna de Severs ruszyła w stronę dwóch foteli sto
jących przy kominku, w którym, z racji tego, iż było
ciepłe wiosenne popołudnie, nie zostało napalone.
- Proszę, lady Bessett, niech pani usiądzie - za
proponowała. - Spróbuję wyjaśnić swoją sytuację
tutaj.
Lady Bessett zaczęła tracić nadzieję.
- Pani... pani nie może nam pomóc?
- Jeszcze nie mogę tego stwierdzić - odparła gu
wernantka. - Na pewno spróbuję. A teraz dziecko
- w jakim jest wieku i co mu dolega?
Lady Bessett zdusiła szloch.
- Geoffrey ma dwanaście lat - odparła. -I on...
on ma... on wyobraża sobie różne rzeczy, made
moiselle. Dziwne, przerażające. I wygaduje rzeczy,
16
które nie mają żadnego sensu, i nie umie tego wy
tłumaczyć. Czasami dopada go melancholia. Jest
bardzo smutnym dzieckiem.
Panna de Severs powoli kiwała głową.
- Jaką formę mają te wyobrażenia? Snów? Ha
lucynacji? Czy dziecko słyszy jakieś glosy?
- Chyba snów - wyszeptała. - Ale snów na jawie,
jeśli to ma jakiś sens. Ja - ja nie jestem całkiem
pewna. Geoffrey już ze mną o tym nie rozmawia.
Stał się bardzo skryty.
- Czy nadal ma przywidzenia? - spytała guwer
nantka. - Dzieci często wyrastają z takich rzeczy.
Lady Bessett potrząsnęła głową.
- Jest coraz gorzej - wyznała. - Widzę, że się za
martwia. Radziłam się lekarza i frenologa na Har
ley Street. Powiedzieli - och, Boże - że on może
mieć zaburzenia psychiczne. Że w końcu może
stracić kontakt z rzeczywistością i trzeba będzie go
kontrolować. Albo... albo odizolować.
- Och, cóż za bzdury! - odezwała się guwernant
ka, przewracając oczami. - Przydałoby się odizolo
wać niektórych lekarzy z Harley Street - nie wspo
mnę o tym, co zrobiłabym frenologowi.
- Pani im nie wierzy?
- Och, prawie nigdy - powiedziała pogodnie ko
bieta. - A na pewno nie w tym wypadku. Dwuna
stoletnie dziecko nie jest jeszcze całkowicie
ukształtowane ani fizycznie, ani psychicznie, żeby
móc postawić na jego temat tak dramatyczną dia
gnozę. A jeśli ma jakieś dziwne guzy na głowie, to
pewnie nabił je sobie podczas zabawy. Może pani
syn ma po prostu wrażliwą, artystyczną duszę?
Lady Bessett potrząsnęła głową.
- To nie to - odparła z przekonaniem. - Chociaż
rzeczywiście ma talent. Jest również uzdolniony
17
matematycznie i naukowo. Tym bardziej te... te
czary wydają się wbrew jego naturze.
- Więc nie jest dzieckiem bujającym w obło
kach?
- Absolutnie.
- Poza tym funkcjonuje normalnie? Uczy się?
Jest świadomy?
- Nauczyciel mówi, że jest błyskotliwy.
- Czy w dzieciństwie spotkała go jakaś trauma?
Lady Bessett zawahała się.
- Nie, nie... nie trauma.
Guwernantka otworzyła usta, żeby coś powie
dzieć. Ale właśnie wtedy do salonu weszła ślicz
na dziewczyna o blond włosach w modnej sukni
wieczorowej.
- Mamo, skończone! - zawołała, patrząc przez
ramię na tył sukni. - Jak sądzisz? Czy obszycie jest
w porządku? Czy nie wygląda zbyt...
- Kochanie, mamy gościa - skarciła ją guwer
nantka, która najwyraźniej wcale nie była tu gu
wernantką. - To lady Bessett. Lady Bessett, moja
pasierbica, lady Ariane Rutledge.
Dziewczyna zarumieniła się po czubek głowy.
- Proszę o wybaczenie, ma'am! - Dygnęła
i od razu się oddaliła.
- A niech to! - mruknęła lady Bessett, czując, jak
płoną jej policzki. - Kto to, to znaczy, czy to była... ?
- Chora córeczka lorda Treyherna - odparła go
spodyni. - Właśnie to próbowałam pani powie
dzieć, lady Bessett. On i ja jesteśmy małżeństwem.
A Ariane, jak mogła się pani przekonać, jest teraz
całkiem normalną młodą damą. Mamy jeszcze
trójkę dzieci, więc obecnie moja praca ogranicza
się wyłącznie do sporadycznych porad udzielanych
przyjaciołom i krewnym.
18
- Och. - Lady Bessett opuściła ramiona. - Och,
Boże. Więc teraz jest pani lady Treyhern! A ja
- cóż, nie wiem, co mam zrobić.
Gospodyni pochyliła się ku niej i dotknęła dłoni
lady Bessett.
- Moja droga, jest pani bardzo młoda - powie
działa. - Chyba nawet młodsza ode mnie.
- Mam trzydzieści lat - szepnęła. - Ale czuję się,
jakbym miała dwa razy tyle. - Po czym, ku swemu
zażenowaniu, poczuła na policzku łzę.
Lady Treyhern podała jej świeżo wykrochmalo-
ną chusteczkę.
- Trzydzieści lat to nadal niewiele - powiedzia
ła. - Musi mi pani uwierzyć, że dzieci wyrastają
z takich rzeczy.
- Tak pani myśli? - Lady Bessett pociągnęła no
sem. - Chciałabym mieć taką pewność. Geoffrey
jest całym moim życiem. Teraz mamy tylko siebie.
- Rozumiem - odparła lady Treyhern.
- A na jak długo przyjechała pani do Londynu?
Lady Bessett spojrzała na nią żałośnie.
- Na zawsze - odparła. - Jestem hrabiną wdową,
a mój pasierb właśnie niedawno się ożenił. Jutro
zamierzam kupić dom w okolicy.
- Naprawdę? - Lady Treyhern się uśmiechnęła.
- To wspaniale.
Lady Bessett wzruszyła ramionami.
- Nasz lekarz na wsi uważał, że dla Geoffreya
będzie lepiej, jeśli zamieszkamy blisko Londynu.
Powiedział, że nie wie, jak pomóc chłopcu.
Lady Treyhern poklepała ją pocieszająco
po dłoni.
- Powinna pani dać sobie czas na zaaklimatyzo
wanie - poradziła. - A wtedy przyprowadzi pani
małego na herbatę. Zaczniemy się poznawać.
19
- Więc pani... pani nam pomoże?
- Spróbuję - odparła lady Treyhern. - Jego ob
jawy są rzeczywiście tajemnicze, ale wcale nie je
stem pewna, że to jakieś zaburzenie.
- Naprawdę? Dzięki Bogu.
- Nawet gdyby tak było, moja droga, to w Lon
dynie jest kilku lekarzy, którzy brali udział w wy
kładach w Paryżu i Wiedniu - odezwała się gospo
dyni. - Poczyniono pewne kroki w dziedzinie cho
rób psychicznych - nazywa się to psychologią. Nie
są to niedouczone głupki, lady Bessett.
- Choroby psychiczne! - Lady Bessett zadrżała.
- Nawet nie mogę o tym myśleć!
- Nie sądzę, żeby pani musiała. A teraz napije
my się kawy, a pani opowie mi wszystko o swoim
nowym domu. Gdzie się znajduje?
- Niedaleko Chelsea. We wsi Walham Green.
Mieszkam w wiejskim domu do czasu, aż mój dom
zostanie skończony, a to jeszcze potrwa kilka tygo
dni.
- No to nie będzie pani miała daleko do miasta
- odezwała się lady Treyhern, wstając i pociągając
za sznurek dzwonka. - Muszę przyznać, że nie
znam zbyt wielu osób w Londynie. Ale chętnie
przedstawię panią kilku.
Lady Bessett ponownie poczuła, że płoną jej po
liczki.
- Obawiam się, że nie miałam okazji udzielać się
towarzysko - przyznała. - Właściwie nikogo nie
znam.
- Cóż, moja droga, teraz zna pani mnie. Proszę
mi opowiedzieć o nowym domu. Domyślam się, że
będzie miał wszystkie nowoczesne udogodnie
nia. I zapewne będzie pani kupować mnóstwo no
wych mebli. Ależ to ekscytujące!
* Rozdział 2 *
Lepiej być prawie wisielcem
niż nieszczęśliwym
w małżeństwie
Dzwonnicy w St. George przy Hanover Square
kłębili się w portyku. Powóz MacLachlana przyje
chał w porannej mgle. MacLachlan szorstkim
warknięciem rozkazał woźnicy czekać na siebie
na placu Three Kings. Wiedział, że w ciągu godzi
ny ulica się zakorkuje, a on nie miał ochoty tkwić
w zatorze.
W portyku kościoła jeden z dzwonników rzucił
mu zaciekawione spojrzenie. Drugi pocierał od
cisk na dłoni, jakby przygotowując się do swojego
zadania, a inny głośno narzekał na wiosenną wil
goć. Właśnie wtedy jedne z drzwi otworzyło ramię
odziane w szatę liturgiczną. Dzwonnicy kolejno
zniknęli we wnętrzu kościoła. Wkrótce ich kroki
dało się usłyszeć na schodach wieży.
MacLachlan był wdzięczny. Nie widział sensu
w ucinaniu pogawędek z ludźmi, których nie znał.
Z pewnością nie miał ochoty wchodzić do kościoła,
chyba że było to rzeczywiście nieuniknione. Niespo
kojnie chodził wzdłuż ulicy, podziwiając wspaniałe
flamandzkie szkło w oknach kościoła i jego klasycz
ne kolumny, ale był to podziw chłodny, wyważony.
21
Nigdy nie czuł się swobodnie w pobliżu bastionu an
gielskich wyższych sfer. Z pewnością nie podejrze
wał, że przyjdzie tu z powodu ślubu.
Ale dzisiaj miały się odbyć zaślubiny jego star
szego brata. Dzisiaj MacLachlan nie miał wyboru.
Obrócił się i znowu przeszedł wzdłuż chodnika.
Phipps za mocno zawiązał mu krawat, do diabła.
MacLachlan przesunął palcem pod kołnierzykiem,
poluzowując go nieco.
Ruch na St. George Street był coraz większy.
Nie miał ochoty łazić w tę i z powrotem, jak ja
kieś zwierzę w klatce. Ale nie mógł się zmusić, że
by wejść do środka. Gwałtownie zawrócił i prze
szedł niewielkim zacienionym pasażem przylegają
cym do starego gmachu. To nie był pierwszy raz,
gdy zakradał się do kościoła St. George. W środku
powietrze było ciężkie, przepełnione zapachem
omszałych kamieni i wilgotnej ziemi. Jak w gro
bowcu ludzkich marzeń i nadziei.
Nie powinien był tu przychodzić. Do tego ko
ścioła. Do tego pasażu. Spojrzał w górę i zobaczył
promienie słoneczne przebijające się przez zieleń.
Zamknął oczy. Hałas i zgiełk ulicy ucichły.
- Pocałuj mnie, Maddie. - Jego głos był ochry
pły.
- Merricku, moja ciotka! - Rozejrzała się wsty
dliwie i położyła mu dłoń na ramieniu. - Zbeszta
mnie, jeśli zostaniemy w tyle za innymi.
Położył jej palec na ustach.
- Ciii, Maddie - powtórzył. - Nawet nie zauwa
żyli, że nas nie ma. - Pochylił głowę i delikatnie
musnął wargami jej usta. Ale jak to się zawsze
dzieje, pocałunek natychmiast stał się płomienny.
Przytulił ją mocno, wsunął język głęboko między
jej wargi, a ich ręce nerwowo błądziły po ciałach.
22
Kręciło mu się w głowie od jej zapachu. Pod pal
cami czuł jedwab sukni, jędrne pośladki. Maddie
oddychała chrapliwie, ale znalazła w sobie resztki
rozsądku, żeby go od siebie odepchnąć.
- Merricku, jesteśmy w kościele!
Uśmiechnął się do niej.
- Rzeczywiście. Ale moje uczucie do ciebie nie
jest grzeszne. W oczach Boga jest dobre i czyste.
Opuściła rzęsy i odwróciła wzrok, rumieniąc się.
Chciał znowu ją pocałować. Chciał ją dotykać
w sposób, w jaki mężczyzna może dotykać swoją ko
bietę. Ale nie miał odwagi ryzykować. Przywarł
skronią do jej skroni i poczuł, że rozluźniła ramiona.
- Maddie. - Wyszeptał jej imię i przygarnął ją
do siebie.
- Słucham?
- Czy to tutaj pobierają się twoi ludzie z Mayfair?
- Ja nie jestem z Mayfair - odparła szeptem.
- Niezupełnie. Ale, tak, to tutaj.
- A więc poślubię cię tutaj, Maddie - przysiągł
pełnym emocji głosem. - Na koniec sezonu,
przed tymi wszystkimi wspaniałymi ludźmi, przy
sięgam na Boga.
- A... a czy nam pozwolą, Merricku?
Czasami zapominał, jaka była młoda.
- Nie mogą nas powstrzymać. Nikt, Maddie, nie
może powstrzymać prawdziwej miłości.
Usłyszał ciężkie kroki ciotki.
- Dobry Boże, tu jesteś! - Przystanęła.
Merrick obrócił się, mrużąc oczy przed poran
nym słońcem.
- Jest pół godziny po. - Sir Alasdair MacLa-
chlan prawie warknął. - Wchodzisz do środka czy
nie?
- Tak, za chwilę.
23
- Nie, teraz - odparł pan młody. - Zgodziłeś się
na to, Merrick. Nie będzie tak źle. Będziesz tylko
stać przy mnie i nikt nie zamierza zrobić ci krzywdy.
Merrick zebrał się w sobie. Miał nadzieję, że
nikt nie zauważy jego zdenerwowania.
- Masz rację, oczywiście - powiedział, wycho
dząc z cienia. - Przepraszam, myślałem o czymś in
nym.
- Założę się, że myślałeś o tym, co zawsze
- warknął jego brat. - O swoich cholernych księ
gach rachunkowych.
Gdy to mówił, wzdłuż portyku przejechało od
kryte lando, potem gwałtownie skręciło w lewo
i podjechało do krawężnika. Korpulentny mężczy
zna, z jedną dłonią zaciśniętą w pięść, zeskoczył
na ziemię i ruszył w stronę braci MacLachlan.
- Kto to, u licha? - odezwał się pod nosem Alas-
dair.
Merrick spokojnie uniósł kapelusz.
- Dzień dobry, Chutley.
Mężczyzna wyglądał na wściekłego i śmierdział
gorzałką.
- Można tak powiedzieć! - odparł oskarżyciel-
skim tonem. - To czyste zrządzenie losu, że na cie
bie wpadłem, nieprawdaż?
- Nie wiem - powiedział Merrick. - Przedsta
wiam swojego brata, sir Alas...
- Nie trudź się - warknął zażywny jegomość.
- Zeszłej nocy odwiedził mnie jeden z twoich zbi
rów z Threadneedle, MacLachlan.
Merrick uniósł brew.
- Chodzi ci o jednego z moich prawników z Ci-
ty?
- Nazywaj ich, jak chcesz - odburknął mężczy
zna. - Czy ja dobrze zrozumiałem, MacLachlan?
24
Zamierzasz zażądać zwrotu długu? Po tym wszyst
kim, co ustaliliśmy?
Alasdair głośno chrząknął, ale Merrick kontynu
ował rozmowę.
- Zgodziłeś się spłacić dług w kwartalnych ra
tach, Chutley.
- Dobry Boże, człowieku! Jeszcze ciągle mamy
maj!
- Już niedługo, a pożyczkę wziąłeś drugiego lu
tego - odparował Merrick. - Termin płatności mi
nął trzy miesiące od tej daty.
- Panowie, czy musimy teraz prowadzić tę dys
kusję? - syknął Alasdair. - Stoimy przed kościo
łem, na litość boską.
Dwaj mężczyźni nawet na niego nie spojrzeli.
- Ale wszyscy wiedzą, że kwartalnie oznacza dwu
dziestego czwartego czerwca! - zaprotestował Chu
tley. - Wtedy wypada dzień następnego kwartału!
Merrick uniósł brwi.
- Czyżby? Przy takim wyliczeniu dostałbym
pierwszą ratę w Święto Zwiastowania. Zaczynam
podejrzewać, Chutley, że nie przeczytałeś tego, co
było napisane drobnym drukiem. Zapewniam cię,
termin płatności minął kilka tygodni temu.
Chutley stracił pewność siebie.
- Ale... ale ja nie mam tych pieniędzy, MacLa-
chlan - powiedział cicho. - Chcesz zająć moją ce
gielnię, do diabła z tobą! O to ci chodzi? Co?
- Więc będę przynajmniej miał trochę cegieł
za fatygę - zauważył Merrick. - Jeśli muszę zostać
właścicielem cegielni, żeby robota była zrobiona,
to niech tak będzie.
Alasdair dotknął lekko jego ramienia.
- Naprawdę, Merricku, to już zakrawa na drob
nomieszczaństwo.
25
Jego brat na moment obrócił głowę.
- Tak, to są interesy - odparł. - Chutley, mój kie
rownik mówi mi, że spowodowałeś dwutygodniowe
opóźnienia na naszych trzech ostatnich przedsię
wzięciach. Nie mogę budować bez cegieł, człowie
ku, i nie udzieliłem ci tej pożyczki z dobroci serca.
- Oczywiście, bo ty nie masz serca - przerwał
mu mężczyzna.
- Tak, i lepiej, żebyś o tym pamiętał - poradził
mu Merrick. - Pożyczka została udzielona, żeby
Chutley Brickworks mogła kupić nowy sprzęt i do
starczyć mi na czas te cholerne materiały budowla
ne. Potrzebuję cegieł, Chutley, a ty masz ich cały
dziedziniec. Wiem, bo widziałem je wczoraj.
Twarz Chutleya stała się purpurowa.
- Ale ten zapas jest obiecany Fortnoyowi!
- Więc to odwołaj, do cholery! - powiedział Mer
rick. - Czy Fortnoy pożyczył ci dziesięć tysięcy fun
tów? Nie, nie sądzę. Do widzenia, Chutley. Spodzie
wam się tuzina wozów z cegłami w Walham Green
przed zmierzchem, a reszty do końca tygodnia.
Mężczyzna trząsł się z wściekłości i wyglądał,
jakby za chwilę miał paść trupem na chodnik. Nie
mówiąc ani słowa więcej, obrócił się na pięcie
i wrócił do swojego landa.
- Och, dzięki, Merrick - odezwał się chłodno je
go brat. - Dzięki, że uczyniłeś ten dzień tak wyjąt
kowym.
Merrick odwrócił się i spojrzał na Alasdaira
obojętnie. Gwałtownie się ocknął i przypomniał
sobie, gdzie jest. Niewielka grupka gości ślubnych,
odwracających oczy i szepczących coś między sobą,
zebrała się na drugim końcu portyku. Natychmiast
uświadomił sobie, że pewnie słyszeli kłótnię - na
wet jeśli nie słowa, to z pewnością jej ton.
26
Poczuł, że teraz on oblewa się rumieńcem. Brat
pana młodego miażdżący jakiegoś ograniczonego
kupca w portyku kościoła St. George - tak, tego
właśnie potrzebowała jego reputacja. W normal
nych okolicznościach miałby to gdzieś. Ale jego
brat czekał prawie trzydzieści siedem długich lat,
zanim postanowił stanąć na ślubnym kobiercu i był
z tego powodu niezmiernie szczęśliwy. Alasdair
poznał kobietę swoich marzeń. I, w przeciwień
stwie do marzeń Merricka, wyglądało na to, że ma
rzenia Alasdaira się spełniały.
Jakimś cudem odzyskał trzeźwość umysłu i ob
jął brata ramieniem. Często zazdrościł Alasda-
irowi jego uroku i urody, ale nigdy nie życzył mu
źle.
- Przepraszam, Alasdair - powiedział cicho.
- To jest wyjątkowy dzień. Chodźmy do środka
i uczyńmy z Esmee członka rodziny.
Jak z większością obowiązków, których się nie
znosi, te nie były wiele warte. Ceremonia się skoń
czyła i obowiązki Merricka zostały zakończone
- tak przynajmniej sądził. Tłum wysypał się z ko
ścioła na dziedziniec, gdzie rozbrzmiewało głośne
bicie dzwonów. Wśród hałasu, który odbijał się
o wysokie mury Mayfair, weselnicy ruszyli w stro
nę Grosvenor Square, gdzie miało odbyć się wesel
ne śniadanie w domu lady Tatton, jednej z najważ
niejszych dam w towarzystwie - a teraz, ciotki
Alasdaira przez małżeństwo.
W kościele podeszła do niego Esmee. Wygląda
ła promiennie.
- Podasz mi ramię, Merricku? - spytała. - Teraz
jesteś moim bratem.
Oczywiście zaoferował jej swoje ramię. Alasdair
przyjmował gratulacje od grupki podejrzanych
27
przyjaciół. Stał obok Esmee, ściskając ich dłonie
z wyrazem zadziwienia na twarzy, tak częstym
u mężczyzn, którzy właśnie się ożenili.
- Mam nadzieję, że zostaniesz przez chwilę
w domu ciotki? - spytała Esmee.
Merrick się zawahał.
- Nie zamierzałem - wyznał. - Wybaczysz mi?
- Nie - odparła krótko. - Gdzie jest twój po
wóz? Dlaczego musisz jechać?
- Pod Trzema Królami - odparł. - A dziś po po
łudniu mam spotkanie z architektami. Moi ludzie
będą na mnie czekać.
- Do popołudnia jeszcze daleko - powiedziała
Esmee. - A skoro idziesz do Trzech Króli, to mo
żesz przejść kilka metrów dalej, Merricku, i przy
najmniej wznieść z nami toast.
Nie prosiła o wiele.
- Jesteś jedynym krewnym Alasdaira w Londy
nie - powiedziała z wyrzutem. - Towarzystwo
oczekuje, że będziesz obecny.
Merrick nie bardzo przejmował się oczekiwania
mi towarzystwa. Towarzystwo nic nie zrobiło dla
niego i bardzo niewiele dla jego brata. Niezbyt po-
sażny szkocki baronet nie miał wielkiego znacze
nia tutaj, na południu, a jego młodszy brat miał
jeszcze mniejsze znaczenie - zwłaszcza jeśli odwa
żył się pracować na życie. Alasdair spotkał
Esmee i zakochał się w niej przez czysty przypadek
i ku niezadowoleniu jej ciotki.
„Nikt, Maddie, nie może powstrzymać prawdzi
wej miłości".
Cóż. Przynajmniej w tym wypadku Merrick miał
rację. Alasdair i Esmee szczerze się kochali. Nikt
nie był w stanie zniechęcić ich do małżeństwa.
Merrick był coraz bardziej pewny, że ten związek
28
TRZY MALESEKRETY
Prolog * Znaleźli go na dziedzińcu stajni. Było wcześnie; na długo przed pianiem koguta; krople wieczorne go deszczu wciąż połyskiwały na źdźbłach trawy, a w powietrzu unosił się zapach siana i koni. Dwa jasnoszare powozy z zasłoniętymi herbami i okna mi zjechały ze wzgórza, wyłaniając się z porannej mgły jak złowrogi błysk srebrnego ostrza. Chciał zaoszczędzić pieniądze i postanowił sam zaprzęgnąć konie. To był głupi pomysł. Nie był zbyt ufny, ale jego czujność osłabła, a myślami na dal był w łóżku. W łóżku z młodą żoną, przy której nie zmrużył oka do świtu, aż nie było już żadnych tajemnic. Żadnych próśb wyszeptanych niemal na bezdechu. Żadnych śmiechów, tłumionych sta rymi narzutami właściciela zajazdu. Wreszcie zasnęła, z jedną dłonią zwiniętą na po duszce, a długą, swawolną nogą rzuconą na jego połówkę łóżka, co od razu wydało mu się cudow nie urocze i swojskie. On nie zasnął. Może wie dział już wtedy, że każda chwila była drogocenna. Wstał i przyglądał się jej przez jakiś czas. Jej de likatnym różowym uszom. Długiej, kremowej szyi. 5
Kształtnym małym piersiom, które były tak dosko nałe, że zastanawiał się, czy Bóg chciał, żeby kto kolwiek je oglądał. Potem z ociąganiem nałożył spodnie i poszedł do stajni, żeby zaoszczędzić kil ka szylingów, bo Bóg mu świadkiem, że nie mogli pozwolić sobie na rozrzutność. W stajni było jeszcze ciemno. Znalazł lampę, za palił ją i odszukał swoje konie. Starannie nakarmił je, wyczesał, przyniósł im wody z koryta na dzie dzińcu. Były to proste czynności; rutyna, poprawia jąca nastrój mężczyźnie, który jeszcze nie znalazł swojego miejsca na ziemi. A kiedy skończył, zdjął pierwszą uprząż z żelaznego haka. Dłoń, która go dotknęła, była ciężka i zimna jak śmierć. Mówią, że gdy kostucha przychodzi po człowie ka, on przed oczyma widzi całe swoje życie. Nie zobaczył swojego życia, ale migawki ze swojego ślubu. Upuścił skórzaną uzdę, którą właśnie oglądał, i obrócił się na pięcie. Ach. Gdzieś już widział tę czarno-szarą liberię. Co więcej, widział już kilku mężczyzn większych od tego, który teraz stał przed nim, pocąc się w pierwszych promieniach słońca. Ale niezbyt wielu. Ręka wyciągnęła go z mroku stajni. - Ktoś chce zamienić z tobą słowo. - Głos był ta ki sam jak dłoń. Zimny jak śmierć. Mężczyźni, którzy na niego czekali, nie wygląda li na chętnych do pogaduszek. Oczywiście zrobił, co w jego mocy. Ale ich było czterech, a on był je den. Był silnym mężczyzną, przyzwyczajonym do ciężkiej, fizycznej pracy, ale nie zajęło im wiele czasu, żeby zerwać z niego koszulę i zbić go do nie przytomności. Ale wcześniej jednego prawie utopił 6
w korycie na dziedzińcu, drugim rzucił o szary po wóz. Trzeciemu złamał nos i z satysfakcją obser wował, jak krew plami nieskazitelną liberię. Miał świadomość, że sam nie da rady. Wiedział również, że chcieli go zabić. I w końcu udało im się powalić go jak jelenia, którego dopadła sfora psów. A kie dy leżał na dziedzińcu stajennym, plując krwią, błotem i Bóg wie czym jeszcze, poderwali go z zie mi i zaczęli od początku. Nie pamiętał, jak ich ode pchnął. Nie pamiętał wideł ani tego, jak znalazły się w jego ręku. Pamiętał jedynie, jak zatopił je w ciele człowieka, a potem usłyszał krzyk jakiejś dziewczyny w stajni. Wtedy drzwi błyszczącego szarego powozu otwo rzyły się i ukazała się stopa w eleganckim bucie. Głos, który się rozległ, był spokojny. Niemal uprzejmy. Ale czarny bat, owinięty wokół ręki Jes- supa, nie sprawiał przyjacielskiego wrażenia. Oczywiście walczył jak oszalały. Ale trzech ludzi Jessupa szybko go obezwładniło; mężczyźni go trzymali, a jego świeżo upieczony teść wyjaśniał, jasno i dobitnie, że uczucia jego córki uległy zmia nie. W mgnieniu oka, rzecz jasna. I dopiero gdy wreszcie upadł, Jessup odważył się do niego zbliżyć. - Może teraz wreszcie przyjmiesz do wiadomo ści, że moja córka zmieniła zdanie w kwestii Gret- ny Green - powiedział. Nie przyjmował tego do wiadomości. Nigdy tego nie przyjmie do wiadomości. Jakoś udało mu się unieść głowę i odwrócił się do dziewczyny w stajni. - On kłamie. - Zakrztusił się. - Powiedz mi... że Jessup... kłamie. Dziewczyna - pokojówka jego żony - wyszła wreszcie z cienia i głęboko zaczerpnęła powietrza. 7
- Niestety, nie, monsieur - odparła, załamując ręce. - Moja pani, ona zmieniła zdanie. Mówi, że jest - tres desole. Oui, tak mi przykro. Ona - ona tęskni za domem, monsieur. I jest tres jeune - za młoda, tak? Teraz chce wrócić ze swoim tatą do Sheffield. Nagle sobie przypomniał. Jej naglące pytania. Zamartwianie się. Uporczywe wątpliwości doty czące czynszu, służby i towarzyskiego ostracy zmu... Czy naprawdę? Dobry Boże, czy rzeczywiście zmieniła zdanie? Jessup zwijał bat wokół dłoni. Ze spokojnym, niewyraźnym uśmiechem ponownie wsiadł do po wozu. Służący odeszli, zostawiając go krwawiącego i poobijanego, leżącego w kurzu na stajennym dziedzińcu. Pokojówka skryła się w mroku stajni i zaczęła cicho popłakiwać. Nie. Nie wierzył w to. Nigdy nie uwierzy. Drań. Jessupowi nie ujdzie to na sucho. Oszoło miony i wściekły, jakimś cudem dał radę się pod nieść i rzucić na przejeżdżający obok powóz Jessu- pa. Zamiast zwolnić, woźnica popędził konie i bez chwili zastanowienia strącił go na ziemię. Natychmiast poczuł ból; jego ciało potoczyło się po żwirze, wprost pod koła. A potem rozległ się trzask łamanych kości. Głowa uderzyła o słu pek. I wtedy nastała ciemność. Błogosławiony nie byt śmierci - albo coś równie kojącego.
* Rozdział 1 * Pieniądze są jak kupa gnoju; nie ma z nich żadnego pożytku, dopóki ich się nie rozrzuca * Szkoci mówią, że historia nigdy nie traci na opo wiadaniu, a historia o Merricku MacLachlanie by ła opowiadana tysiące razy. W salonach, w poko jach klubowych i na peryferiach Londynu MacLa- chlan stawał się coraz bogatszy, bardziej mrocz ny i zły, aż wreszcie, kiedy był w kwiecie wieku, wszyscy uważali go za istnego krwiopijcę. Ci, którzy robili interesy z Czarnym MacLachla- nem, byli wobec niego uczciwi i zachowywali sto sowną ostrożność. Niektórzy nawet się na tym doro bili, bo często jest tak, że pieniądze przyciągają pie niądze. Innym nie poszło tak dobrze i ich historie trafiły do sądów dla niewypłacalnych dłużników. Panna Kitty Coates ledwie wiązała koniec z koń cem i nie umiała przeliterować słowa „niewypła calni". Interesy, które łączyły ją z MacLachlanem, oznaczały, że musiała oddawać lwią część swojego zarobku rajfurce. Jednak w tej chwili Kitty miała ważniejsze rze czy na głowie niż nieznajomość arytmetyki czy or tografii, ponieważ popołudniowe słońce wpadało przez okna prowizorycznej sypialni MacLachlana, 9
rzucając smugę na nagie ramię mężczyzny. I blizny na jego bicepsie i plecach. Kitty już dawno się do nich przyzwyczaiła. Wplotła palce w ciemne włosy na jego klatce piersiowej i dosiadła go. Właśnie wtedy zegar w biurze na zewnątrz wybił piątą. Trzema lub czterema pchnięciami MacLa- chlan zakończył sprawę, potem zrzucił Kitty tak, że przeturlała się na plecy, i zakrył oczy ramieniem. Przekaz był wyraźny. - Nie musimy już chyba kończyć, panie MacLa cłilan, prawda? - Kitty uniosła się i przesunęła de likatnie palcem po bliźnie na jego policzku. - Cóż, mogłabym zostać trochę dłużej - powiedzmy, dwa funciaki za całą noc? - Znowu go pogładziła. - Za bawimy się jak za dawnych, dobrych lat. MacLachlan odrzucił prześcieradło, odepchnął ją i stoczył się z wąskiego łóżka. - Ubierz się, Kitty. - Jego głos był beznamiętny. - Wyjdź dzisiaj tylnymi schodami. W biurze nadal są pracownicy. Jej twarz stężała, ale dziewczyna nie odezwała się ani słowem. MacLachlan wstał, zaciskając zęby z bólu, który dokuczał mu w nodze. Nie poruszył się, dopóki nie był pewny, że nie zacznie utykać; wtedy poszedł do garderoby i dokładnie się umył. Gdy wrócił do swoich starannie złożonych ubrań, Kitty, z naburmuszoną miną i ściągniętymi brwiami, wciągała na siebie czerwoną, wymiętą su kienkę. - Od jak dawna tu przychodzę, panie MacLa chlan? MacLachlan powstrzymał irytację. - Nie mam pojęcia, Kitty. - Cóż, ja wiem dokładnie - powiedziała rozdraż niona. - Cztery miesiące i dwa tygodnie - co do dnia. 10
- Nie sądziłem, że jesteś taka sentymentalna. - W każdy poniedziałek i czwartek od pierwsze go lutego - ciągnęła Kitty. - I przez cały ten czas powiedział pan do mnie może z tuzin słów. - Nie wiedziałem, że przychodzisz tutaj aż z So no, żeby uciąć sobie uczoną pogawędkę - odparł, wciągając spodnie. - Sądziłem, że przychodzisz tu dla pieniędzy. - Dobrze, niech pan sobie używa! - Chwyciła z podłogi pończochy. - Niech pan tymi mądrymi słowami naigrawa się ze mnie i upokarza. „Kładź się, Kitty! Pochyl się, Kitty! Wynoś się, Kitty! Mam spotkanie, Kitty!". Och, jest pan nieczułym, peł nym nienawiści człowiekiem, MacLachlan! - Rozumiem, że straciłem w twoich oczach - za uważył. - Powiedz pani Farnham, żeby w czwartek przysłała kogoś innego, jeśli chcesz. - Kogoś, kto tyle nie gada, dodał w myślach, wpychając koszulę w spodnie. - Cóż, mogę spytać, ale jestem jedyną rudowło są u Farnie - ostrzegła Kitty, wciągając pończochę na nogę gwałtownymi ruchami. - A ja, muszę pa nu powiedzieć, dzięki tym włosom mam wielu klientów. - Mnie odpowiada każdy kolor - odparł, przy glądając się jej tyłkowi, gdy pochyliła się po drugą pończochę. - Nie robi mi to żadnej różnicy. Najwyraźniej coś w Kitty pękło. Wyprostowała się gwałtownie, obróciła i rzuciła mu pończochę w twarz. - Cóż, dlaczego nie pójdziesz wypieprzyć dziury w zbutwiałej desce, ty niewdzięczny, bezduszny Szkocie. Przez chwilę patrzył na nią spode łba. - Tak, to jest jakieś rozwiązanie - i do tego tańsze. 11
Kitty wsunęła jedną stopę w but. - Mam dość twojego stękania i dyszenia i zsuwa nia się ze mnie nawet bez dobrego słowa. Może i jestem dziwką z Haymarket, MacLachlan, ale niech mnie diabli, jeśli... Dziesięciofuntowy banknot, który wetknął jej w zaciśniętą pięść, gwałtownie ją uciszył. Przez długą chwilę wpatrywała się w pieniądz, mrugając, żeby powstrzymać łzy. MacLachlan zmusił się do cieplejszego odruchu i delikatnie uścisnął jej dłoń. - Świetnie się spisujesz, Kitty - mruknął. - A ja nie jestem niewdzięcznikiem. Ale nie szukam przyjaźni. Poproś panią Farnham, żeby przysłała inną dziewczynę w czwartek. Tobie i mnie potrzeb na jest odmiana. Z pogardliwym sapnięciem Kitty wetknęła banknot w rowek między obfitymi piersiami - naj wyraźniej pani Farnham nie dostanie z tego swojej części. Przesunęła wzrokiem aż do jego krocza i wes tchnęła teatralnie. - Obawiam się, że to nie moje serce na tym ucierpi, MacLachlan - zauważyła. - Niechętnie wyrażam swoje uznanie. Ale jakkolwiek byłbyś utalentowany, po prostu nie jesteś tego wart. MacLachlan zawiązywał krawat. - Tak, z pewnością masz rację. Kitty prychnęła pogardliwie. - Dobrze więc, w czwartek przyślę Bess Bromley i niech ona się z tobą męczy. Ta suka o kocich oczach jest wyjątkowo wredna. Wy dwoje świetnie się dogadacie. - Co powiedziawszy, Kitty wyszła z prowizorycznej sypialni do jego prywatnego gabi netu, po czym zniknęła w ciemności. 12
Przez dłuższą chwilę MacLachlan stał i wpatry wał się w mrok gabinetu. Wiedział, że dobry czło wiek czułby żal, a może nawet miałby poczucie wi ny. Ale nie on. Och, Kitty dobrze go obsługiwała, przypomniał sobie, kończąc się ubierać. Była czy sta, grzeczna i punktualna. A jej szeroki, okrągły tyłek z pewnością pozostanie w jego pamięci. Ale to wszystko, co będzie pamiętać. Prawdę po wiedziawszy, dopiero koło pierwszego kwietnia za dał sobie trud, żeby zapamiętać jej imię. Wcześniej mówił dziewczynie, żeby się rozebrała i położyła na łóżku. W szczególnie pracowite dni nawet nie zadawał sobie trudu, żeby się rozebrać. Po prostu spuszczał spodnie, przekładał dziewczynę przez kanapę w gabinecie i przystępował do zaspokaja nia „denerwującego swędzenia". Nie, nie obchodziło go to. Ani wtedy, ani teraz. Ponieważ była jedna rzecz, której MacLachlan pragnął bardziej niż rozłożystego tyłka - a była to czysta, nieskażona władza. A narzekania Kitty, aczkolwiek płynące prosto z serca, nigdy nie za chwiałyby dwiema podstawowymi zasadami kapi talizmu. Czas oznaczał pieniądze. A pieniądze to była władza. Tego pierwszego miał ostatnio nie wiele, a drugiego nigdy dość. MacLachlan rozwinął kolejny zestaw rysunków i z niecierpliwością wezwał dzwonkiem pracowni ka. Nadszedł czas, żeby ściągnąć z Threadneedle Street prawnika. Robota czekała. W ciągu tygo dnia MacLachlan zamierzał podzielić grunt na trzy działki, sprzedać sześć kolejnych, doprowadzić do bankructwa niechętnego do współpracy kupca i zaorać sąsiednią wioskę - wszystko w związku z kolejnym projektem budowy eleganckich domów na wzór georgiański, zaprojektowanych po to, aby 13
pomóc mu wyciągnąć od rozrzutnych Anglików jeszcze więcej pieniędzy. A to niewątpliwie spra wiało mu przyjemność. Dom przy Mortimer Street nie wyglądał jak dom bogatego i wpływowego para. Nie znajdował się w dzielnicy Mayfair, ale bardzo blisko. Nie by ła to rozłożysta, okazała willa, lecz prosty cztero piętrowy szeregowiec. Sądząc po niewyszukanej, ceglanej elewacji, ktoś mógłby uznać, że mieszkał tu jakiś bankier, prawnik albo zamożny kupiec. Ale tak nie było. Dom zamieszkiwał potężny hrabia Treyhern, porządny, trzeźwo myślący oby watel. Prostolinijny człowiek, który, jak się mówi ło, nie znosił głupoty i ponad wszystko nienawidził zdrady. Co gorsza, hrabina Bessett, która stała przed jego drzwiami, wcale nie przyszła zobaczyć się z hrabią. Przyszła do jego guwernantki - a wła ściwie przyszła ukraść jego guwernantkę, jeśli w ogóle było to możliwe. Pieniądze nie grały roli. Natomiast nerwy miała napięte jak postronki. Jednak hrabina była zde sperowana, więc poklepała dłonią torebkę, prze łknęła ślinę i podeszła do drzwi, żeby nacisnąć dzwonek. Miała nadzieję, że tamta kobieta nadal tu pracowała. W momencie gdy otworzyły się drzwi frontowe, zdała sobie sprawę, że być może to pewna niestosowność pytać o służącą. Niestety, by ło już za późno. Wysoki, barczysty służący patrzył jej prosto w twarz. Lady Bessett podała mu drżącą ręką swoją wizytówkę. - Hrabina Bessett do mademoiselle de Serevs, jeśli jest obecna. 14
Służący nieznacznie uniósł brew, ale poprowa dził hrabinę po schodach i poprosił ją, aby usiadła w małym, słonecznym salonie. W pokoju znajdowały się eleganckie francuskie antyki, ściany pokrywały żakardowe tapety, a za słony z żółtego szantungu opadały na puszysty dy wan. Pomimo zdenerwowania lady Bessett uznała, że salon jest przytulny i zwróciła uwagę na jego ko lorystykę. Jutro, o ile przeżyje to spotkanie, miała kupić dom. Swój pierwszy dom - nie dom jej męża czy ojca ani pasierba. Jej. A wtedy ona także bę dzie miała żółty salonik. Sama o wszystkim zdecy duje. Oznajmi to jutro budowniczym. Kilka chwil później do pokoju weszła wysoka brunetka. Wyglądała na Francuzkę, ale była może zbyt elegancko ubrana jak na guwernantkę. Nie zachowywała się służalczo, a wyraz jej twarzy zdra dzał zaciekawienie podszyte rozbawieniem. Nie zdążywszy pomyśleć, lady Bessett zerwała się z ka napy i przebiegła przez pokój. - Mademoiselle de Severs? - wyszeptała, chwy tając kobietę za rękę. Usta kobiety drgnęły. -Tak, ale... - Chciałabym panią zatrudnić - przerwała jej la dy Bessett. - Natychmiast. Proszę tylko podać swo ją cenę. Mademoiselle de Severs cofnęła się. - Och, obawiam się, że jest pani w błędzie. - Nie, jestem zdesperowana. - Lady Bessett mocniej uścisnęła dłoń kobiety. - Mam list poleca jący. Od hrabiny von Hodenberg z Passau. Wszyst ko mi powiedziała. O pani pracy. O pani wiedeń skim wykształceniu. Mój syn... jest bardzo chory. Muszę panią zatrudnić, mademoiselle de Severs. 15
Muszę. Nie wiem, do kogo innego mogłabym się zwrócić. Kobieta uścisnęła serdecznie dłoń hrabiny. - Przykro mi - powiedziała z lekkim francuskim akcentem. - Hrabina ma błędne informacje. Praw dę powiedziawszy, nie rozmawiałam z nią od po nad dziesięciu lat. - Wspominała o tym - odparła lady Bessett. - Skąd ją pani zna? - Przez większą część swojego małżeństwa mieszkałam za granicą. Nasi mężowie pasjonowali się historią starożytną. Pierwszy raz spotkaliśmy się chyba w Atenach. - To miło, że wciąż mnie pamięta. Lady Bessett uśmiechnęła się nieznacznie. - Wiedziała tylko, że pojechała pani do Londynu pracować dla rodziny o nazwisku Rutledge, która miała małą, poważnie chorą córeczkę. Nie było ła two odnaleźć tych ludzi. A Londyn - cóż, to wielkie miasto, prawda? Wcześniej byłam tutaj tylko raz. Panna de Severs ruszyła w stronę dwóch foteli sto jących przy kominku, w którym, z racji tego, iż było ciepłe wiosenne popołudnie, nie zostało napalone. - Proszę, lady Bessett, niech pani usiądzie - za proponowała. - Spróbuję wyjaśnić swoją sytuację tutaj. Lady Bessett zaczęła tracić nadzieję. - Pani... pani nie może nam pomóc? - Jeszcze nie mogę tego stwierdzić - odparła gu wernantka. - Na pewno spróbuję. A teraz dziecko - w jakim jest wieku i co mu dolega? Lady Bessett zdusiła szloch. - Geoffrey ma dwanaście lat - odparła. -I on... on ma... on wyobraża sobie różne rzeczy, made moiselle. Dziwne, przerażające. I wygaduje rzeczy, 16
które nie mają żadnego sensu, i nie umie tego wy tłumaczyć. Czasami dopada go melancholia. Jest bardzo smutnym dzieckiem. Panna de Severs powoli kiwała głową. - Jaką formę mają te wyobrażenia? Snów? Ha lucynacji? Czy dziecko słyszy jakieś glosy? - Chyba snów - wyszeptała. - Ale snów na jawie, jeśli to ma jakiś sens. Ja - ja nie jestem całkiem pewna. Geoffrey już ze mną o tym nie rozmawia. Stał się bardzo skryty. - Czy nadal ma przywidzenia? - spytała guwer nantka. - Dzieci często wyrastają z takich rzeczy. Lady Bessett potrząsnęła głową. - Jest coraz gorzej - wyznała. - Widzę, że się za martwia. Radziłam się lekarza i frenologa na Har ley Street. Powiedzieli - och, Boże - że on może mieć zaburzenia psychiczne. Że w końcu może stracić kontakt z rzeczywistością i trzeba będzie go kontrolować. Albo... albo odizolować. - Och, cóż za bzdury! - odezwała się guwernant ka, przewracając oczami. - Przydałoby się odizolo wać niektórych lekarzy z Harley Street - nie wspo mnę o tym, co zrobiłabym frenologowi. - Pani im nie wierzy? - Och, prawie nigdy - powiedziała pogodnie ko bieta. - A na pewno nie w tym wypadku. Dwuna stoletnie dziecko nie jest jeszcze całkowicie ukształtowane ani fizycznie, ani psychicznie, żeby móc postawić na jego temat tak dramatyczną dia gnozę. A jeśli ma jakieś dziwne guzy na głowie, to pewnie nabił je sobie podczas zabawy. Może pani syn ma po prostu wrażliwą, artystyczną duszę? Lady Bessett potrząsnęła głową. - To nie to - odparła z przekonaniem. - Chociaż rzeczywiście ma talent. Jest również uzdolniony 17
matematycznie i naukowo. Tym bardziej te... te czary wydają się wbrew jego naturze. - Więc nie jest dzieckiem bujającym w obło kach? - Absolutnie. - Poza tym funkcjonuje normalnie? Uczy się? Jest świadomy? - Nauczyciel mówi, że jest błyskotliwy. - Czy w dzieciństwie spotkała go jakaś trauma? Lady Bessett zawahała się. - Nie, nie... nie trauma. Guwernantka otworzyła usta, żeby coś powie dzieć. Ale właśnie wtedy do salonu weszła ślicz na dziewczyna o blond włosach w modnej sukni wieczorowej. - Mamo, skończone! - zawołała, patrząc przez ramię na tył sukni. - Jak sądzisz? Czy obszycie jest w porządku? Czy nie wygląda zbyt... - Kochanie, mamy gościa - skarciła ją guwer nantka, która najwyraźniej wcale nie była tu gu wernantką. - To lady Bessett. Lady Bessett, moja pasierbica, lady Ariane Rutledge. Dziewczyna zarumieniła się po czubek głowy. - Proszę o wybaczenie, ma'am! - Dygnęła i od razu się oddaliła. - A niech to! - mruknęła lady Bessett, czując, jak płoną jej policzki. - Kto to, to znaczy, czy to była... ? - Chora córeczka lorda Treyherna - odparła go spodyni. - Właśnie to próbowałam pani powie dzieć, lady Bessett. On i ja jesteśmy małżeństwem. A Ariane, jak mogła się pani przekonać, jest teraz całkiem normalną młodą damą. Mamy jeszcze trójkę dzieci, więc obecnie moja praca ogranicza się wyłącznie do sporadycznych porad udzielanych przyjaciołom i krewnym. 18
- Och. - Lady Bessett opuściła ramiona. - Och, Boże. Więc teraz jest pani lady Treyhern! A ja - cóż, nie wiem, co mam zrobić. Gospodyni pochyliła się ku niej i dotknęła dłoni lady Bessett. - Moja droga, jest pani bardzo młoda - powie działa. - Chyba nawet młodsza ode mnie. - Mam trzydzieści lat - szepnęła. - Ale czuję się, jakbym miała dwa razy tyle. - Po czym, ku swemu zażenowaniu, poczuła na policzku łzę. Lady Treyhern podała jej świeżo wykrochmalo- ną chusteczkę. - Trzydzieści lat to nadal niewiele - powiedzia ła. - Musi mi pani uwierzyć, że dzieci wyrastają z takich rzeczy. - Tak pani myśli? - Lady Bessett pociągnęła no sem. - Chciałabym mieć taką pewność. Geoffrey jest całym moim życiem. Teraz mamy tylko siebie. - Rozumiem - odparła lady Treyhern. - A na jak długo przyjechała pani do Londynu? Lady Bessett spojrzała na nią żałośnie. - Na zawsze - odparła. - Jestem hrabiną wdową, a mój pasierb właśnie niedawno się ożenił. Jutro zamierzam kupić dom w okolicy. - Naprawdę? - Lady Treyhern się uśmiechnęła. - To wspaniale. Lady Bessett wzruszyła ramionami. - Nasz lekarz na wsi uważał, że dla Geoffreya będzie lepiej, jeśli zamieszkamy blisko Londynu. Powiedział, że nie wie, jak pomóc chłopcu. Lady Treyhern poklepała ją pocieszająco po dłoni. - Powinna pani dać sobie czas na zaaklimatyzo wanie - poradziła. - A wtedy przyprowadzi pani małego na herbatę. Zaczniemy się poznawać. 19
- Więc pani... pani nam pomoże? - Spróbuję - odparła lady Treyhern. - Jego ob jawy są rzeczywiście tajemnicze, ale wcale nie je stem pewna, że to jakieś zaburzenie. - Naprawdę? Dzięki Bogu. - Nawet gdyby tak było, moja droga, to w Lon dynie jest kilku lekarzy, którzy brali udział w wy kładach w Paryżu i Wiedniu - odezwała się gospo dyni. - Poczyniono pewne kroki w dziedzinie cho rób psychicznych - nazywa się to psychologią. Nie są to niedouczone głupki, lady Bessett. - Choroby psychiczne! - Lady Bessett zadrżała. - Nawet nie mogę o tym myśleć! - Nie sądzę, żeby pani musiała. A teraz napije my się kawy, a pani opowie mi wszystko o swoim nowym domu. Gdzie się znajduje? - Niedaleko Chelsea. We wsi Walham Green. Mieszkam w wiejskim domu do czasu, aż mój dom zostanie skończony, a to jeszcze potrwa kilka tygo dni. - No to nie będzie pani miała daleko do miasta - odezwała się lady Treyhern, wstając i pociągając za sznurek dzwonka. - Muszę przyznać, że nie znam zbyt wielu osób w Londynie. Ale chętnie przedstawię panią kilku. Lady Bessett ponownie poczuła, że płoną jej po liczki. - Obawiam się, że nie miałam okazji udzielać się towarzysko - przyznała. - Właściwie nikogo nie znam. - Cóż, moja droga, teraz zna pani mnie. Proszę mi opowiedzieć o nowym domu. Domyślam się, że będzie miał wszystkie nowoczesne udogodnie nia. I zapewne będzie pani kupować mnóstwo no wych mebli. Ależ to ekscytujące!
* Rozdział 2 * Lepiej być prawie wisielcem niż nieszczęśliwym w małżeństwie Dzwonnicy w St. George przy Hanover Square kłębili się w portyku. Powóz MacLachlana przyje chał w porannej mgle. MacLachlan szorstkim warknięciem rozkazał woźnicy czekać na siebie na placu Three Kings. Wiedział, że w ciągu godzi ny ulica się zakorkuje, a on nie miał ochoty tkwić w zatorze. W portyku kościoła jeden z dzwonników rzucił mu zaciekawione spojrzenie. Drugi pocierał od cisk na dłoni, jakby przygotowując się do swojego zadania, a inny głośno narzekał na wiosenną wil goć. Właśnie wtedy jedne z drzwi otworzyło ramię odziane w szatę liturgiczną. Dzwonnicy kolejno zniknęli we wnętrzu kościoła. Wkrótce ich kroki dało się usłyszeć na schodach wieży. MacLachlan był wdzięczny. Nie widział sensu w ucinaniu pogawędek z ludźmi, których nie znał. Z pewnością nie miał ochoty wchodzić do kościoła, chyba że było to rzeczywiście nieuniknione. Niespo kojnie chodził wzdłuż ulicy, podziwiając wspaniałe flamandzkie szkło w oknach kościoła i jego klasycz ne kolumny, ale był to podziw chłodny, wyważony. 21
Nigdy nie czuł się swobodnie w pobliżu bastionu an gielskich wyższych sfer. Z pewnością nie podejrze wał, że przyjdzie tu z powodu ślubu. Ale dzisiaj miały się odbyć zaślubiny jego star szego brata. Dzisiaj MacLachlan nie miał wyboru. Obrócił się i znowu przeszedł wzdłuż chodnika. Phipps za mocno zawiązał mu krawat, do diabła. MacLachlan przesunął palcem pod kołnierzykiem, poluzowując go nieco. Ruch na St. George Street był coraz większy. Nie miał ochoty łazić w tę i z powrotem, jak ja kieś zwierzę w klatce. Ale nie mógł się zmusić, że by wejść do środka. Gwałtownie zawrócił i prze szedł niewielkim zacienionym pasażem przylegają cym do starego gmachu. To nie był pierwszy raz, gdy zakradał się do kościoła St. George. W środku powietrze było ciężkie, przepełnione zapachem omszałych kamieni i wilgotnej ziemi. Jak w gro bowcu ludzkich marzeń i nadziei. Nie powinien był tu przychodzić. Do tego ko ścioła. Do tego pasażu. Spojrzał w górę i zobaczył promienie słoneczne przebijające się przez zieleń. Zamknął oczy. Hałas i zgiełk ulicy ucichły. - Pocałuj mnie, Maddie. - Jego głos był ochry pły. - Merricku, moja ciotka! - Rozejrzała się wsty dliwie i położyła mu dłoń na ramieniu. - Zbeszta mnie, jeśli zostaniemy w tyle za innymi. Położył jej palec na ustach. - Ciii, Maddie - powtórzył. - Nawet nie zauwa żyli, że nas nie ma. - Pochylił głowę i delikatnie musnął wargami jej usta. Ale jak to się zawsze dzieje, pocałunek natychmiast stał się płomienny. Przytulił ją mocno, wsunął język głęboko między jej wargi, a ich ręce nerwowo błądziły po ciałach. 22
Kręciło mu się w głowie od jej zapachu. Pod pal cami czuł jedwab sukni, jędrne pośladki. Maddie oddychała chrapliwie, ale znalazła w sobie resztki rozsądku, żeby go od siebie odepchnąć. - Merricku, jesteśmy w kościele! Uśmiechnął się do niej. - Rzeczywiście. Ale moje uczucie do ciebie nie jest grzeszne. W oczach Boga jest dobre i czyste. Opuściła rzęsy i odwróciła wzrok, rumieniąc się. Chciał znowu ją pocałować. Chciał ją dotykać w sposób, w jaki mężczyzna może dotykać swoją ko bietę. Ale nie miał odwagi ryzykować. Przywarł skronią do jej skroni i poczuł, że rozluźniła ramiona. - Maddie. - Wyszeptał jej imię i przygarnął ją do siebie. - Słucham? - Czy to tutaj pobierają się twoi ludzie z Mayfair? - Ja nie jestem z Mayfair - odparła szeptem. - Niezupełnie. Ale, tak, to tutaj. - A więc poślubię cię tutaj, Maddie - przysiągł pełnym emocji głosem. - Na koniec sezonu, przed tymi wszystkimi wspaniałymi ludźmi, przy sięgam na Boga. - A... a czy nam pozwolą, Merricku? Czasami zapominał, jaka była młoda. - Nie mogą nas powstrzymać. Nikt, Maddie, nie może powstrzymać prawdziwej miłości. Usłyszał ciężkie kroki ciotki. - Dobry Boże, tu jesteś! - Przystanęła. Merrick obrócił się, mrużąc oczy przed poran nym słońcem. - Jest pół godziny po. - Sir Alasdair MacLa- chlan prawie warknął. - Wchodzisz do środka czy nie? - Tak, za chwilę. 23
- Nie, teraz - odparł pan młody. - Zgodziłeś się na to, Merrick. Nie będzie tak źle. Będziesz tylko stać przy mnie i nikt nie zamierza zrobić ci krzywdy. Merrick zebrał się w sobie. Miał nadzieję, że nikt nie zauważy jego zdenerwowania. - Masz rację, oczywiście - powiedział, wycho dząc z cienia. - Przepraszam, myślałem o czymś in nym. - Założę się, że myślałeś o tym, co zawsze - warknął jego brat. - O swoich cholernych księ gach rachunkowych. Gdy to mówił, wzdłuż portyku przejechało od kryte lando, potem gwałtownie skręciło w lewo i podjechało do krawężnika. Korpulentny mężczy zna, z jedną dłonią zaciśniętą w pięść, zeskoczył na ziemię i ruszył w stronę braci MacLachlan. - Kto to, u licha? - odezwał się pod nosem Alas- dair. Merrick spokojnie uniósł kapelusz. - Dzień dobry, Chutley. Mężczyzna wyglądał na wściekłego i śmierdział gorzałką. - Można tak powiedzieć! - odparł oskarżyciel- skim tonem. - To czyste zrządzenie losu, że na cie bie wpadłem, nieprawdaż? - Nie wiem - powiedział Merrick. - Przedsta wiam swojego brata, sir Alas... - Nie trudź się - warknął zażywny jegomość. - Zeszłej nocy odwiedził mnie jeden z twoich zbi rów z Threadneedle, MacLachlan. Merrick uniósł brew. - Chodzi ci o jednego z moich prawników z Ci- ty? - Nazywaj ich, jak chcesz - odburknął mężczy zna. - Czy ja dobrze zrozumiałem, MacLachlan? 24
Zamierzasz zażądać zwrotu długu? Po tym wszyst kim, co ustaliliśmy? Alasdair głośno chrząknął, ale Merrick kontynu ował rozmowę. - Zgodziłeś się spłacić dług w kwartalnych ra tach, Chutley. - Dobry Boże, człowieku! Jeszcze ciągle mamy maj! - Już niedługo, a pożyczkę wziąłeś drugiego lu tego - odparował Merrick. - Termin płatności mi nął trzy miesiące od tej daty. - Panowie, czy musimy teraz prowadzić tę dys kusję? - syknął Alasdair. - Stoimy przed kościo łem, na litość boską. Dwaj mężczyźni nawet na niego nie spojrzeli. - Ale wszyscy wiedzą, że kwartalnie oznacza dwu dziestego czwartego czerwca! - zaprotestował Chu tley. - Wtedy wypada dzień następnego kwartału! Merrick uniósł brwi. - Czyżby? Przy takim wyliczeniu dostałbym pierwszą ratę w Święto Zwiastowania. Zaczynam podejrzewać, Chutley, że nie przeczytałeś tego, co było napisane drobnym drukiem. Zapewniam cię, termin płatności minął kilka tygodni temu. Chutley stracił pewność siebie. - Ale... ale ja nie mam tych pieniędzy, MacLa- chlan - powiedział cicho. - Chcesz zająć moją ce gielnię, do diabła z tobą! O to ci chodzi? Co? - Więc będę przynajmniej miał trochę cegieł za fatygę - zauważył Merrick. - Jeśli muszę zostać właścicielem cegielni, żeby robota była zrobiona, to niech tak będzie. Alasdair dotknął lekko jego ramienia. - Naprawdę, Merricku, to już zakrawa na drob nomieszczaństwo. 25
Jego brat na moment obrócił głowę. - Tak, to są interesy - odparł. - Chutley, mój kie rownik mówi mi, że spowodowałeś dwutygodniowe opóźnienia na naszych trzech ostatnich przedsię wzięciach. Nie mogę budować bez cegieł, człowie ku, i nie udzieliłem ci tej pożyczki z dobroci serca. - Oczywiście, bo ty nie masz serca - przerwał mu mężczyzna. - Tak, i lepiej, żebyś o tym pamiętał - poradził mu Merrick. - Pożyczka została udzielona, żeby Chutley Brickworks mogła kupić nowy sprzęt i do starczyć mi na czas te cholerne materiały budowla ne. Potrzebuję cegieł, Chutley, a ty masz ich cały dziedziniec. Wiem, bo widziałem je wczoraj. Twarz Chutleya stała się purpurowa. - Ale ten zapas jest obiecany Fortnoyowi! - Więc to odwołaj, do cholery! - powiedział Mer rick. - Czy Fortnoy pożyczył ci dziesięć tysięcy fun tów? Nie, nie sądzę. Do widzenia, Chutley. Spodzie wam się tuzina wozów z cegłami w Walham Green przed zmierzchem, a reszty do końca tygodnia. Mężczyzna trząsł się z wściekłości i wyglądał, jakby za chwilę miał paść trupem na chodnik. Nie mówiąc ani słowa więcej, obrócił się na pięcie i wrócił do swojego landa. - Och, dzięki, Merrick - odezwał się chłodno je go brat. - Dzięki, że uczyniłeś ten dzień tak wyjąt kowym. Merrick odwrócił się i spojrzał na Alasdaira obojętnie. Gwałtownie się ocknął i przypomniał sobie, gdzie jest. Niewielka grupka gości ślubnych, odwracających oczy i szepczących coś między sobą, zebrała się na drugim końcu portyku. Natychmiast uświadomił sobie, że pewnie słyszeli kłótnię - na wet jeśli nie słowa, to z pewnością jej ton. 26
Poczuł, że teraz on oblewa się rumieńcem. Brat pana młodego miażdżący jakiegoś ograniczonego kupca w portyku kościoła St. George - tak, tego właśnie potrzebowała jego reputacja. W normal nych okolicznościach miałby to gdzieś. Ale jego brat czekał prawie trzydzieści siedem długich lat, zanim postanowił stanąć na ślubnym kobiercu i był z tego powodu niezmiernie szczęśliwy. Alasdair poznał kobietę swoich marzeń. I, w przeciwień stwie do marzeń Merricka, wyglądało na to, że ma rzenia Alasdaira się spełniały. Jakimś cudem odzyskał trzeźwość umysłu i ob jął brata ramieniem. Często zazdrościł Alasda- irowi jego uroku i urody, ale nigdy nie życzył mu źle. - Przepraszam, Alasdair - powiedział cicho. - To jest wyjątkowy dzień. Chodźmy do środka i uczyńmy z Esmee członka rodziny. Jak z większością obowiązków, których się nie znosi, te nie były wiele warte. Ceremonia się skoń czyła i obowiązki Merricka zostały zakończone - tak przynajmniej sądził. Tłum wysypał się z ko ścioła na dziedziniec, gdzie rozbrzmiewało głośne bicie dzwonów. Wśród hałasu, który odbijał się o wysokie mury Mayfair, weselnicy ruszyli w stro nę Grosvenor Square, gdzie miało odbyć się wesel ne śniadanie w domu lady Tatton, jednej z najważ niejszych dam w towarzystwie - a teraz, ciotki Alasdaira przez małżeństwo. W kościele podeszła do niego Esmee. Wygląda ła promiennie. - Podasz mi ramię, Merricku? - spytała. - Teraz jesteś moim bratem. Oczywiście zaoferował jej swoje ramię. Alasdair przyjmował gratulacje od grupki podejrzanych 27
przyjaciół. Stał obok Esmee, ściskając ich dłonie z wyrazem zadziwienia na twarzy, tak częstym u mężczyzn, którzy właśnie się ożenili. - Mam nadzieję, że zostaniesz przez chwilę w domu ciotki? - spytała Esmee. Merrick się zawahał. - Nie zamierzałem - wyznał. - Wybaczysz mi? - Nie - odparła krótko. - Gdzie jest twój po wóz? Dlaczego musisz jechać? - Pod Trzema Królami - odparł. - A dziś po po łudniu mam spotkanie z architektami. Moi ludzie będą na mnie czekać. - Do popołudnia jeszcze daleko - powiedziała Esmee. - A skoro idziesz do Trzech Króli, to mo żesz przejść kilka metrów dalej, Merricku, i przy najmniej wznieść z nami toast. Nie prosiła o wiele. - Jesteś jedynym krewnym Alasdaira w Londy nie - powiedziała z wyrzutem. - Towarzystwo oczekuje, że będziesz obecny. Merrick nie bardzo przejmował się oczekiwania mi towarzystwa. Towarzystwo nic nie zrobiło dla niego i bardzo niewiele dla jego brata. Niezbyt po- sażny szkocki baronet nie miał wielkiego znacze nia tutaj, na południu, a jego młodszy brat miał jeszcze mniejsze znaczenie - zwłaszcza jeśli odwa żył się pracować na życie. Alasdair spotkał Esmee i zakochał się w niej przez czysty przypadek i ku niezadowoleniu jej ciotki. „Nikt, Maddie, nie może powstrzymać prawdzi wej miłości". Cóż. Przynajmniej w tym wypadku Merrick miał rację. Alasdair i Esmee szczerze się kochali. Nikt nie był w stanie zniechęcić ich do małżeństwa. Merrick był coraz bardziej pewny, że ten związek 28