Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 130 281
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 508

Carriger Gail - Protektorat parasola 02 - Bezzmienna

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Carriger Gail - Protektorat parasola 02 - Bezzmienna.pdf

Beatrycze99 EBooki C
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 317 stron)

Carriger Gail Protektorat parasola 02 Bezzmienna Alexia Maccon, lady Woolsey, budzi się bladym zmierzchem i słyszy, że jej mąż, zamiast spać, jak na porządnego wilkołaka przystało, drze się wniebogłosy. A potem znika, pozostawiając jej na głowie pułk nadprzyrodzonych żołnierzy, tabun zaklętych duchów oraz wściekłą królową na dokładkę. Ale ona ma w zanadrzu turniurę i zaufaną parasolkę, o arsenale kąśliwej uprzejmości nie wspominając. I gdy śledztwo rzuca ją do Szkocji, barbarzyńskiej ojczyzny szpetnych kamizelek, po raz kolejny staje na wysokości zadania. Kto wie, może nawet wyśledzi zaginionego małżonka – jeśli przyjdzie jej na to ochota.

ROZDZIAŁ PIERWSZY w którym pewne rzeczy znikają, Alexia wścieka się o namioty i Ivy ma coś ważnego do powiedzenia Ze co?! Lord Conall Maccon, hrabia Woolsey, wrzeszczał. I to głośno. Co zresztą dziwić nie powinno, gdyż z reguły był osobnikiem dość hałaśliwym, u którego słuszna pojemność płuc szła w parze z rozłożystą klatą. Alexia Maccon, lady Woolsey, muhjah królowej, nadludzka tajna broń extraordinaire Wielkiej Brytanii, ocknęła się z głębokiego i rozkosznego snu. - To nie ja - mruknęła odruchowo, zachodząc w głowę, o cóż takiego piekli się jej małżonek. Ma się rozumieć, zwykle chodziło o nią, lecz postanowiła grać na zwłokę bez względu na to, o co poszło tym razem. Z tą myślą zacisnęła powieki i zakopała się głębiej w puchową pościel z żarliwym pragnieniem odłożenia utarczki na później. - Jak to?! Znikli?! - Łóżko zatrzęsło się od nadmiaru decybeli. Co ciekawe, hrabia nie osiągnął jeszcze szczytu możliwości swoich płuc. - Ja im nie kazałam - zapewniła Alexia w poduszkę. Zastanawiała się, co to za „oni". Następnie spłynęło na nią mgliste olśnienie, że hrabia wrzeszczy nie na nią, tylko na kogoś innego. W ich sypialni.

Ojej. Chyba że wrzeszczał na siebie. Ojej! - Co, wszyscy?! Lady Maccon westchnęła i obróciwszy się w stronę źródła hałasu, uchyliła powiekę. Połać nagich mężowskich pleców zasłoniła jej pole widzenia. Chcąc zobaczyć więcej, musiałaby się wyżej podciągnąć, co z kolei naraziłoby ją na chłód, dlatego czym prędzej pomysł ten porzuciła. Odnotowała jednak, że słońce dopiero zaszło. Dlaczego Conall nie śpi o tak dziwacznie wczesnej porze? Wrzaski wrzaskami, ale też sobie wybrał godzinę! Względy nadludzkiej przyzwoitości nakazywały zachowanie ciszy i nawet alfa Woolsey Castle powinien ich przestrzegać. - W takim promieniu?! Nie może być! Echa szkockiego akcentu nigdy nie wróżyły nic dobrego. Nikomu. - W całym Londynie? Nie? Tylko okolice Tamizy i centrum. To się w głowie nie mieści!!! Tym razem w odpowiedzi na ostatni ryk męża lady Maccon złowiła uchem coś w rodzaju stłumionego mamrotania. I pocieszyła się myślą, że przynajmniej nie oszalał do reszty. Ale kto miał czelność zawracać mu głowę o tak niemożliwej porze? Raz jeszcze spróbowała podejrzeć nad jego plecami. Ze też musiał być taki masywny. Podciągnęła się wyżej. Alexia Maccon słynęła z tego, że nosi się po królewsku, i w zasadzie z niczego więcej. Zdaniem ogółu, nawet mężowski tytuł nie rekompensował tak smagłej cery. Sama Alexia uważała dobrą postawę za swą ostatnią deskę ratunku i szczyciła się tym, iż nie przeszła ona niezauważona. Tego ranka jednak, wobec nieoczekiwanej przeszkody w postaci poduch i kołder, mogła tylko z wątpliwym wdziękiem podeprzeć się na łokciu.

Heroiczny wysiłek został nagrodzony widokiem srebrzystej smugi o mgliście ludzkim kształcie. Ach, to Eks-Merriway! - Szu, szu, szu - zaszeleściła Eks-Merriway, siląc sie na pełen zarys w półmroku. Była duchem uprzejmym, stosunkowo młodym i dobrze zachowanym, a do tego wciąż jeszcze przy zdrowych zmysłach. - Och, na litość boską! - Lord Maccon znów się rozeźlił. Lady Maccon dobrze znała ten ton, gdyż przeważnie sama bywała jego powodem. - Przecież nic na świecie nie jest w stanie tego dokonać! Eks-Merriway coś dodała. - A pytali dziennych agentów? Alexia wytężyła słuch. Obdarzony cichym, łagodnym głosem duch zdawał się wręcz niesłyszalny, zniżając go umyślnie. Prawdopodobnie Eks-Merriway odrzekła: „Tak, oni też nie mają pojęcia". Sprawiała wrażenie przerażonej, co zaniepokoiło Alexię bardziej aniżeli irytacja jej męża (będąca niestety dość częstym zjawiskiem). Niewiele rzeczy mogło przerazić zmarłego, z wyjątkiem może istoty nadludzkiej. A nawet bezduszna Alexia stanowiła zagrożenie tylko w wyjątkowych okolicznościach. - Nie mają pojęcia? Aha. - Hrabia odrzucił kołdrę i wylazł z łóżka. Eks-Merriway stęknęła i zamigotała. Widok golasa przerósł jej siły i odwróciła się przezroczystymi plecami. Alexia doceniła ów taktowny gest, choć hrabiemu był on całkiem obojętny. Biedna Eks-Merriway była uprzejma do szpiku kości. A przynajmniej tego, co ze szpiku zostało. Lady Maccon nie była tak powściągliwa. Uważała, że jej małżonek ma nader kształtne pośladki, o czym nie omieszkała wielokrotnie wspomnieć ku nieopisanemu zgorszeniu swej przyjaciółki, panny Ivy Hisselpenny. Pora była może

zbyt wczesna na pobudkę, lecz nie na podziwianie czegoś tego kalibru. Hrabia skierował się do gotowalni i artystycznie ukształtowana część ciała znikła Alexii z oczu. - Gdzie Lyall? - warknął. Lady Maccon ułożyła się z powrotem do snu. - Co?! Lyall też zniknął?! Zaraz wszyscy zaczną mi znikać. Nie, nie wysłałem... - Chwila ciszy. - A faktycznie, wysłałem, masz rację. Wataha miała... bul, bul, bul... zebrać się... bul, bul... na stacji... plusk... Czy nie powinien aby już wrócić? Sądząc po odgłosach, którymi przetykane były jego porykiwania, hrabia najwyraźniej się mył. Alexia wytężyła słuch, aby złowić głos Tunstella. Bez nieocenionej pomocy lokaja jej głośniejsza połowa w pewnych sprawach sobie nie radziła. Pozostawianie hrabiemu wolnej ręki w kwestii ubioru rzadko bywało dobrym pomysłem. - Dobrze, poślij po niego clavigera, migusiem. W tym momencie widmowa Eks-Merriway rozwiała się w powietrzu i znikła. Conall ponownie zjawił się w polu widzenia Alexii i podniósł z nocnego stolika złoty zegarek. - Rzecz jasna wezmą to za afront, ale co zrobić. Ha, miała rację. Gwoli ścisłości, hrabia wcale nie był ubrany, gdyż miał na sobie tylko pelerynę. Zatem Tunstella nie było. Hrabia przypomniał sobie o istnieniu żony. Alexia udała, że śpi. Potrząsnął nią delikatnie, podziwiając rozrzucone w nieładzie krucze sploty i kunsztownie udawaną obojętność. Gdy potrząsanie stało się natarczywe, zamrugała długimi rzęsami. - Dobry wieczór, najdroższa. Alexia rzuciła mężowi gniewne spojrzenie lekko przekrwionych brązowych oczu. Darowałaby mu wieczorne

błazeństwo, gdyby nie wcześniejsze ekscesy przez pól dniu. Przyjemne wprawdzie, acz długotrwałe i wyczerpujące!. - O co chodzi, mężu? - zapytała słodkim tonem, z tajoną podejrzliwością. - Przepraszam najmocniej, moja droga. Lady Maccon nie znosiła, gdy mąż zwracał się do niej „moja droga". Znaczyło to bowiem, że knuł coś, w co nie zamierzał jej wtajemniczyć. - Muszę dziś biec wcześniej. Pewne nieprzewidziane sprawy wzywają mnie do BUR-u. Wnosząc z peleryny i wystających zębów, postanowił biec w sensie dosłownym, w wilczej postaci. Sprawa istotnie musiała być pilna, gdyż zwykle preferował dorożkę, komfort i elegancję. - Tak? - mruknęła. Hrabia przystąpił do otulania jej kołdrą. Czynił to z niespodziewaną delikatnością. Bliskość nadludzkiej małżonki sprawiła, że kły wsunęły się w powrotem i na chwilę stał się śmiertelny. - Masz dziś spotkanie z gabinetem cieni? - zapytał. Musiała chwilę się zastanowić. Jaki dzień dzisiaj? Czwartek? -Tak. - Czeka cię fascynująca wymiana zdań - zdradził hrabia, otulając niezmordowanie. Alexia usiadła, niwecząc jego starania. - Co? Dlaczego? Kołdra opadła, dowodząc niezbicie, iż legendarne wdzięki lady Maccon nie były bynajmniej zasługą modnych rekwizytów w rodzaju wypychanych gorsetów bądź zbyt ciasno sznurowanych tasiemek. Hrabia utwierdzał się w tym dzień w dzień, co nie przeszkadzało mu na balach zaciągać żony w ustronne miejsca, by „sprawdzić", czy ów stan rzeczy trwa nadal.

- Wybacz, że budzę cię tak wcześnie, moja droga. - Oho, znów to wstrętne słowo. - Obiecuję rano ci to wynagrodzić. - Znacząco ruszył brwiami, po czym nastąpił długi i soczysty pocałunek. Lady Maccon szarpnęła się, bezsilnie bębniąc pięściami w jego rozległą pierś. - Co się dzieje, Conallu? Lecz irytujący małżonek ulotnił się czym prędzej. - Wataha! - ryknął już w korytarzu. Przynajmniej raczył najpierw zamknąć drzwi. Sypialnia Alexii i Conalla Macconów zajmowała całą powierzchnię jednej z najwyższych wież Woolsey. Mimo stosunkowego oddalenia od reszty pomieszczeń wrzask hrabiego rozniósł się w większości zamczyska, nie wyłączając położonego na tyłach saloniku dla służby, gdzie clavigerzy jedli podwieczorek. W ciągu dnia mieli mnóstwo obowiązków, doglądając śpiących wilkołaków i załatwiając dzienne sprawy watahy. Dla większości z nich podwieczorek stanowił chwilę koniecznego wytchnienia przed innymi zajęciami - ponieważ wataha ceniła sobie rozbuchane twórczo jednostki, a Woolsey leżało blisko Londynu, niejeden claviger występował w przedstawieniach na West Endzie. Mimo niewątpliwego powabu puddingu, placka i herbaty gunpowder, ryk hrabiego definitywnie wyznaczył kres przerwy. Cały zamek zadudnił od gorączkowej krzątaniny. Powozy i jeźdźcy przyjeżdżali i odjeżdżali przy wtórze stuku kopyt na brukowanym dziedzińcu, trzaskały drzwi i rozlegały się nawoływania niczym w Hyde Parku po lądowaniu sterowca. Z głębokim westchnieniem istoty ciężko doświadczonej przez los Alexia Maccon wygrzebała się spod kołdry i sięgnęła po koszulę nocną, leżącą na podłodze w kupce koronki

i falbanek. Był to jeden ze ślubnych podarunków od mężu. Od męża i raczej dla niego, gdyż uszyto ją z miękkiego Imncuskiego jedwabiu, tu i ówdzie wyciętego ze skandalicznym rozmachem. Zdecydowanie nowatorska, do tego odważnie francuska, podobała się Alexii, Conallowi natomiast podobało się zrywanie jej z żony; tym sposobem znalazła się na podłodze. Drogą negocjacji poszli na kompromis w jej względzie i Alexii wolno było nosić ją tylko poza łóżkiem. Hrabia bywał nieprzejednany, kiedy wbił sobie coś do głowy bądź innych części ciała, w związku z czym lady Maccon doszła do wniosku, że nie pozostaje jej nic innego, jak spać nago, na przekór obawom, że w zamku wybuchnie pożar i będzie zmuszona wyskoczyć z łóżka na golasa, na oczach wszystkich domowników. Obawy te mijały z wolna, gdyż mieszkała pod jednym dachem z wilkołakami i widok golizny stawał się dla niej chlebem powszednim - z konieczności raczej aniżeli wyboru. Zakres włochatej męskości, z jaką miała do czynienia na co dzień, wykraczał znacznie poza doświadczenia przeciętnej Angielki. Przy okazji warto zaznaczyć, że pół watahy przebywało na wojaczce w północnych Indiach, toteż wcześniej czy później ilość męskiej golizny zwiększy się w dwójnasób. Ktoś nieśmiało zapukał, po czym nastąpiła długa cisza. Wreszcie drzwi sypialni uchyliły się powoli i w szparze ukazała się twarz w kształcie serca, a wraz z nią płowe włosy oraz wielkie fiołkowe oczy. W oczach malowała się tajona obawa. Pokojówka, do której należały, przekonała się w przeszłości na własnej skórze, iż lepiej dać jaśnie państwu chwilę, zanim wparuje do ich sypialni. Amory lorda Maccona bywały nieprzewidywalne, w przeciwieństwie do jego reakcji, gdy mu je przerywano. Z ulgą odnotowała nieobecność hrabiego, weszła do środka z miską gorącej wody i ogrzanym białym ręcznikiem

przewieszonym przez ramię, a następnie dygnęła wdzięcznie przed Alexią. Miała na sobie modną, a przy tym dość poważną szarą suknię z przypiętym do niej szeleszczącym białym fartuchem. Alexia należała do wąskiego grona osób, które wiedziały, że wysoki biały kołnierz okalający smukłą szyję skrywa liczne ślady po ugryzieniach, pozostałość po dawnej służbie w wampirzym ulu. Jakby tego było mało, pokojówka odezwała się, dowodząc tym samym swej gorszącej francuskości. - Dobhy wieczóh, madame. - Dobry wieczór, Angélique - odpowiedziała z uśmiechem Alexia. Świeżo upieczona lady Maccon w ciągu zaledwie trzech miesięcy zaistniała w świadomości londyńczyków jako osoba o śmiałym guście, wyrafinowanym podniebieniu i bezbłędnym wyczuciu stylu, z której chętnie brano przykład. I choć mało kto wiedział, że zasiada w gabinecie cieni, jej zażyłość z królową Wiktorią nie budziła niczyich wątpliwości. Jeśli dodać do tego majętnego męża wilkołaka na stanowisku, jej dziwactwa - w rodzaju nocnego paradowania z parasolką i zatrudnienia przesadnie urodziwej francuskiej pokojówki - schodziły na dalszy plan. Angélique postawiła miskę na toaletce i znowu znikła. Wróciła po dziesięciu minutach z filiżanką herbaty, wyniosła brudną wodę i zużyty ręcznik, po czym zjawiła się ponownie z miną, że wie, czego chce, i zamierza ów cel osiągnąć. Toalecie lady Maccon zwykle towarzyszyła wojna nerwów, jednakże ostatnie pochwały w kronice towarzyskiej „Modnej Damy" dowodziły słuszności podejmowanych przez pokojówkę decyzji. - Niech ci będzie, tyranie - powiedziała Alexia. - Co dziś wkładam? Angélique wybrała z szafy herbacianą suknię w militarnym stylu, z aksamitną czekoladową lamówką i dużymi

guzikami z mosiądzu. W sam raz na urzędowe obrady gabinetu cieni. - Bez jedwabnego szala - dorzuciła swoje trzy grosze Alexia. - Muszę dziś pokazać szyję. - Nie wyjaśniła, że ślady po ukąszeniach są ściśle monitorowane przez pałacową gwardię. Pokojówka nie miała pojęcia o funkcji piastowanej przez Alexię Maccon. Owszem, wybierała jej sukienki, ale była Francuzką, i choć Floote uważał inaczej, służba nie musiała wiedzieć wszystkiego. Angélique dała za wygraną i zaproponowała podkreślające surowość sukni proste uczesanie, z nielicznymi kędziorami wypuszczonymi spod koronkowego czepeczka. Tym samym wieczorne zabiegi dobiegły końca i Alexia mogła wyfrunąć z sypialni, gnana ciekawością co do tajemniczych poczynań małżonka. Nie miała kogo przycisnąć. Jadalnia świeciła pustką; clavigerzy i członkowie watahy ulotnili się w ślad za hrabią i w domu nie został nikt prócz służby, która skrzętnie schodziła jej z drogi, nauczona doświadczeniem ostatnich trzech miesięcy. Rumpet, główny lokaj, z nutą urażonej godności odmówił odpowiedzi na jej pytania. Nawet Floote zaklinał się na wszystkie świętości, że całe popołudnie spędził w bibliotece i nic nie słyszał. - Daj spokój, Floote, przecież musisz wiedzieć, co zaszło. Zawsze wiesz. Gadaj natychmiast! Floote obrzucił ją spojrzeniem, pod którym poczuła się jak siedmiolatka. Mimo awansu z lokaja na osobistego sekretarza nie zatracił surowej aury lokajskości. - Przejrzałem dokumenty z niedzielnego spotkania. - Podał Alexii jej skórzaną aktówkę. - I co? - Służył dawniej u ojca Alexii i na przekór skandalicznej reputacji Alessandra Tarabottiego (czy może z jej powodu) wiele się nauczył. Jako muhjah, Alexia

coraz bardziej polegała na jego opinii, po to choćby, ażeby potwierdzić własną. Floote rozważył pytanie. - Mam niejakie obawy co do klauzuli o deregulacji, madame. Mniemam, iż zwolnienie naukowców za kaucją byłoby przedwczesne. - Hmm, też tak uważam. Będę głosować przeciwko. Dziękuję, Floote. Odwrócił się, żeby odejść. -Aha, Floote... Zawrócił zrezygnowany. - Coś rozstroiło mojego męża. Niewykluczone, że po moim powrocie konieczne będzie przejrzenie paru ksiąg w bibliotece. Uwzględnij to w swoich planach. - Ma się rozumieć, madame - odpowiedział z lekkim ukłonem i poszedł wezwać dla niej powóz. Alexia dokończyła posiłek, po czym sięgnęła po aktówkę, parasolkę oraz długi wełniany płaszcz i wyszła frontowymi drzwiami. I natychmiast zrozumiała, gdzie podziali się wszyscy - otóż wylegli na rozległy trawnik graniczący z brukowanym dziedzińcem zamku. Zaroili się jak mrówki i w wojskowym rynsztunku, z przyczyn znanych jedynie ich małym wilkołaczym móżdżkom, przystąpili do rozbijania znacznej liczby wielkich płóciennych namiotów. Robili to przy użyciu ostatniego wynalazku rządowego, a mianowicie samorozwijalnych słupków parowych, gotowanych w wielkich miedzianych kotłach na podobieństwo spaghetti. Na początku miały one wysokość lunety, po czym za sprawą wysokiej temperatury rozwijały się nagle z głośnym trzaskiem. W myśl powszechnie obowiązującego protokołu wojskowego przy każdym z kotłów asystowała zbyt liczna grupa żołnierzy, którzy witali każdy gotowy słupek donośnym

aplauzem, a następnie chwytali go przez skórzane rekawice i nieśli do namiotu. W lady Maccon jakby piorun strzelił. - Co wy tu wszyscy robicie?! Nikt nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. Alexia odrzuciła głowę w tył i ryknęła: „Tunstell!!!". Siłą płuc nie dorównywała zwalistemu mężowi, lecz do mimozy było jej daleko. Przodkowie jej ojca podbili kiedyś imperium, a wrzask lady Maccon nie pozostawiał słuchaczom wątpliwości, jak do tego doszło. Tunstell zjawił się w podskokach. Był to przystojny, acz nieco tyczkowaty rudzielec o nieustającym uśmiechu i cokolwiek beztroskim usposobieniu, które większość ludzi rozczulało, a pozostałych doprowadzało do białej gorączki. - Tunstell - zaczęła Alexia rzeczowo i spokojnie, tak jej się przynajmniej zdawało. - Co tu robią te namioty? Tunstell, osobisty lokaj lorda Maccona i przywódca clavigerow, wesoło potoczył wzrokiem dokoła, jakby na dowód, iż nie zauważył dotąd nic niezwykłego, i oto z zachwytem stwierdził, że mają gości. Zawsze był wesolutki, co stanowiło jego zasadniczą wadę. Prócz tego należał do wąskiego grona mieszkańców Woolsey Castle, na których gniew jaśnie państwa nie robił najmniejszego wrażenia. To stanowiło jego drugą zasadniczą wadę. - Nie uprzedził pani? - Piegowata twarz clavigera była rumiana z wysiłku; właśnie pomógł stawiać jeden z namiotów. - Na to wygląda. - Alexia postukała srebrną nasadką parasolki o bruk. Tunstell wyszczerzył zęby. - Wróciła reszta watahy, milady. - Wzniósł obie ręce i dramatycznie wywijając palcami, wskazał rozgrywające

się przed nimi obozowe zamieszanie. Był aktorem i zawsze uderzał w dramatyczną nutę. - Tunstell - odpowiedziała Alexia powoli i z naciskiem, jakby zwracała się do ograniczonego dziecka. - Oznaczałoby to, że mój mąż ma bardzo, bardzo dużą watahę. Żaden angielski alfa nie może poszczycić się tak licznym stadem. - No tak, reszta watahy przywiozła ze sobą resztę pułku - wyjaśnił konspiracyjnie Tunstell, jakby oboje brali udział w wyśmienitym fortelu. - Zdawało mi się, że po powrocie do kraju każdy jedzie w swoją stronę. Dzięki czemu nikt, hm, nie zastanie na trawniku setek żołnierzy. - W Woolsey wszystko odbywa się nieco inaczej. Jako największa wataha w Anglii jesteśmy jedyną, która rozdziela się przed podjęciem służby wojskowej, dlatego po powrocie stacjonujemy z całym pułkiem. To buduje więzi - dodał, gestykulując zawzięcie i kiwając głową. - A czy koniecznie musicie budować więzi na naszym trawniku? - Stuk, stuk, stuk, zastukała parasolka. Biuro Ultranaturalnych Rzeczy (BUR) prowadziło ostatnio eksperymenty nad nowym typem broni. Podczas likwidacji Klubu Hipokrasa przed paroma miesiącami odkryto niewielki kompresor parowy, który nagrzewał się do pewnego momentu, po czym następowała eksplozja. Lord Maccon pokazał go żonie. Eksplozję poprzedzał tykający odgłos, kropka w kropkę jak stukanie parasolki. Tunstell był nieświadomy analogii, w przeciwnym bowiem razie poczynałby sobie ostrożniej. Chociaż znając go, może niekoniecznie. - Tak, czy to nie fantastyczne? - zapiał. - Ale dlaczego? - Stuk, stuk, stuk. - Bo zawsze tu stacjonujemy - zabrzmiał inny głos, zdecydowanie należący do kogoś, kto o tykających, wybuchających kompresorach miał równie blade pojęcie co Tunstell.

Lady Maccon obrzuciła miażdżącym spojrzeniem intruza, który śmiał jej przerwać. Był wysoki i barczysty, przy czym niezupełnie na skalę jej małżonka. Lord Maccon byl zwalisty ze szkocka, ów dżentelmen zaś jedynie na modłę angielską, co stanowiło zasadniczą różnicę. Poza tym w przeciwieństwie do hrabiego, który miał zwyczaj obijania się o różne przedmioty, jakby nie zdawał sobie sprawy z własnych gabarytów, nieznajomy sprawiał wrażenie całkowicie z nimi oswojonego. Wiedział, że w swym mundurze oficerskim wygląda znakomicie. Buty miał wypucowane na glans, jasne włosy postawione na sztorc, jego akcent zaś pozbawiony był jakiegokolwiek akcentu. Alexia znała ten typ: wykształcenie, pieniądze i błękitna krew. Zgrzytnęła zębami. - Ach tak? Otóż bynajmniej. - Zwróciła się ponownie do Tunstella. - Pojutrze wyprawiamy przyjęcie. Mają natychmiast usunąć stąd te namioty. - Wykluczone - wtrącił jasnowłosy dżentelmen, przysuwając się bliżej. Alexia zaczynała nabierać podejrzeń, że wcale nie ma do czynienia z dżentelmenem, mimo jego akcentu i nieskazitelnej aparycji. Przy okazji zauważyła, iż ma on bardzo niebieskie oczy, zimne i przenikliwe. Tunstell zamarł, widocznie rozdarty za szerokim uśmiechem. Alexia puściła uwagę przybysza mimo uszu. -Jeśli muszą tu stacjonować, niech przeniosą się za dom. Tunstell rzucił się spełnić polecenie, lecz nieznajomy położył mu na ramieniu wielką dłoń w białej rękawiczce. - Bzdura - wycedził przez idealne uzębienie. - Pułk zawsze stacjonuje na dziedzińcu. Tu jest nam o wiele wygodniej. - Marsz, powiedziałam - ponagliła Alexia, wciąż nie

zwracając na przybysza najmniejszej uwagi. Jak śmie mówić do niej takim tonem?! Nawet nie zostali sobie przedstawieni! Tunstell, markotny jak nigdy, przenosił wzrok to na nią, to na nieznajomego. Wyglądał, jakby lada chwila miał unieść rękę do czoła i odegrać scenę omdlenia. - Ani mi się waż, Tunstell - pouczył go nieznajomy. - A pan, u licha, to kto? - wyrwało się poirytowanej Alexii. - Major Channing Channing z Channingów chesterfieldzkich. Alexię zatkało. Nic dziwnego, że jest taki nadęty. Brnąć przez życie z takim nazwiskiem to nie przelewki. - Prosiłabym, aby nie przeszkadzał mi pan w prowadzeniu domu, majorze Channing. To mój rewir. - A, nowa gosposia, tak? Nie wiedziałem, że lady Maccon wprowadziła tak drastyczne zmiany. Alexia nie zdziwiła się jego założeniem. Doskonale zdawała sobie sprawę, że na lady Maccon nie wygląda: była na to zbyt włoska, za stara i - powiedzmy to sobie otwarcie - zbyt krągła. Miała zamiar wyprowadzić go z błędu, nim sprawy zajdą zbyt daleko, ale major nie dał jej ku temu okazji. Najwyraźniej Channing Channing z Channingów chesterfieldzkich lubował się w brzmieniu własnego głosu. - Nie zawracaj swojej ślicznej główki naszym obozowiskiem. Jaśnie pan i jaśnie pani nie wezmą ci tego za złe. - Rzeczona jaśnie pani spiekła raka. - Sprawa cię nie dotyczy, możesz wracać do swoich obowiązków. - Zapewniam pana, że dotyczy mnie wszystko, co dzieje się w zamku i na jego terenie. Channing Channing z Channingów chesterfieldzkich błysnął olśniewającym uśmiechem i zamrugał niebieskimi oczami w sposób, który zdaniem Alexii niewątpliwie

miał rzucać na kolana wszystkie przedstawicielki płci przeciwnej. - I o co tyle hałasu? Zmykaj do kuchni, a jak będziesz grzeczna, dostaniesz później nagrodę. Zaraz, zaraz, czy on aby nie łypnął na nią pożądliwym okiem? Łypnął, a jakże. - Czy pan ze mną flirtuje, sir? - spytała z niedowierzaniem. - A mogę? - Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Wszystko jasne. Na pewno nie dżentelmen. - Oho - mruknął Tunstell, dyskretnie podając tyły. - Cóż za odrażająca myśl - oznajmiła lady Maccon. - Oj, czy ja wiem? - zagruchał major Channing, przysuwając się bliżej. - Bujna Włoszka w sile wieku miałaby jeszcze ochotę pofiglować, nie? Zawsze miałem chrapkę na cudzoziemki. Alexia, tylko w połowie Włoszka, a do tego jedynie z pochodzenia, gdyż wychowano ją na Angielkę z krwi i kości, nie była pewna, która część wypowiedzi majora oburzyła ją najbardziej. I aż się zapowietrzyła. Mina Channinga świadczyła dobitnie, że najchętniej pomacałby ją wielką łapą, na poczet przyszłych rozkoszy, rzecz jasna. Alexia wzięła duży zamach i zdzieliła go parasolką w głowę. Wszyscy na trawniku zamarli i jak na komendę zwrócili oczy ku posągowej niewieście okładającej parasolką ich majora, gammę watahy Woolsey, dowódcę sił sprzymierzonych na obczyźnie. Niebieskie oczy majora zlodowaciały jeszcze bardziej, wokół tęczówek pojawiły się czarne obwódki, a z nienagannego garnituru zębów wysunęły się dwa kły. Wilkołak, tak? Ha, nie bez kozery nasadkę parasolki Alexii Maccon odlano z czystego srebra. Przyłożyła mu

ponownie, upewniając się tym razem, że czubek dotknie skóry. Przy okazji odzyskała mowę. - Jak śmiesz! Ty bezczelny - (łup!) - arogancki - (łup!) - nadęty - (łup!) - krótkowzroczny psie! - (Łup, łup!). Zwykle nie przejawiała skłonności do przemocy tudzież niewybrednego języka, lecz okoliczności ją usprawiedliwiały. Dopóki nie unieszkodliwi wilkołaka srebrem, pozbawiając zdolności nadprzyrodzonych, dopóty nie mogła wyrządzić mu większej szkody. Dlatego czuła się upoważniona do jeszcze paru łupnięć, niech sobie nie myśli. Zaskoczony niespodziewanym atakiem ze strony na pozór bezbronnej gosposi major Channing najpierw odruchowo zasłonił głowę, ale zaraz chwycił parasolkę i szarpnął. Alexia straciła równowagę i major wyrwał parasolkę z miną, jakby chciał jej oddać, czego skutki mogły być fatalne, gdyż rany Alexii goiły się w ludzkim, a nie nadprzyrodzonym tempie. Odrzucił jednak parasolkę i zrobił ruch, jakby chciał Alexię spoliczkować. I wtedy Tunstell wskoczył mu na plecy. Następnie obezwładnił majora, oplatając go całego długimi kończynami. Zgromadzonym aż dech zaparło z wrażenia. Atak clavigera na któregoś z członków watahy był rzeczą niesłychaną i stanowił podstawę do natychmiastowego wydalenia. Wszyscy jednak, którzy znali Alexię, przerwali swoje zajęcia, by pospieszyć na pomoc. Major Channing strząsnął Tunstella i na odlew zdzielił go w twarz. Claviger runął na ziemię, gdzie z głuchym jękiem stracił przytomność. Alexia rzuciła jasnowłosemu szubrawcy wściekłe spojrzenie i schyliła się nad powalonym rudzielcem. Oczy miał zamknięte, lecz chyba oddychał. Wstała i oznajmiła spokojnie:

-Na pana miejscu dałabym sobie spokój, panic Channing. - Wzgardliwie pominęła „majora". - Co ty powiesz? - odparł tamten, rozpinając mundur i zdejmując białe rękawiczki. - Oboje zostaniecie ukarani. Zaczął się zmieniać. W eleganckim towarzystwie byłoby to nie do pomyślenia, większość zgromadzonych jednak oglądała ów spektakl nie pierwszy raz. W ciągu dziesięcioleci od utworzenia watahy widok przemiany wilkołaka stał się dla wojskowych równie powszedni jak przekleństwa. Ale zmieniać się przy damie, nawet jeśli bierze się ją za gosposię? Przez tłum przetoczył się szmer niepokoju. Alexia też nie kryła zdumienia. Ledwie co zapadł zmierzch, do pełni daleko. Oznaczało to, że major był starszy i bardziej doświadczony, aniżeli wskazywało na to jego buńczuczne zachowanie. W dodatku szło mu nadzwyczaj gładko, na przekór temu, co jej mąż określał mianem bólu do granic wytrzymałości. Alexia nieraz widywała, jak młodsze wilkołaki szamoczą się z jękiem, ale major Channing przemienił się błyskawicznie. Skóra, kości i futro zmieniły położenie i oczom Alexii ukazał się jeden z najpiękniejszych wilków, jakiego w życiu widziała: wielki i niemalże śnieżnobiały, o lodowato błękitnych oczach. Strząsnął z siebie resztki odzieży i począł z wolna krążyć wokół niej. Przygotowała się w duchu. Wystarczył jeden jej dotyk i błyskawicznie odzyskałby ludzką postać, co bynajmniej nie gwarantowało jej bezpieczeństwa. Nawet śmiertelny wciąż był wyższy i silniejszy od niej, ona zaś nie miała już parasolki. W chwili gdy zerwał się do skoku, drugi wilk wychynął nie wiedzieć skąd i wskoczywszy przed Tunstella i Alexię, wyszczerzył kły. Był o wiele mniejszy od majora Channinga, miał płową sierść, podpalaną na czarno w okolicach głowy i karku, bladożółte oczy i niemalże lisi pysk.

Wilki starły się z niemiłym odgłosem i poczęły walczyć zajadle. Biały był większy, lecz niebawem stało się jasne, że płowy jest szybszy i sprytniejszy od niego, toteż obrócił pozorną przewagę przeciwnika na swoją korzyść. Nie minęło wiele czasu, jak zacisnął majorowi Channingowi zęby na gardle. Walka zakończyła się tak nagle, jak zaczęła. Biały wilk zwiotczał i odsłonił brzuch w akcie uległości wobec mniejszego przeciwnika. Alexia usłyszała jęk i spojrzała na Tunstella, który usiadł, rozglądając się nieprzytomnie. Obficie krwawił z nosa, lecz poza tym sprawiał wrażenie tylko zamroczonego. Podała mu chusteczkę i rozejrzała się za parasolką, byle tylko nie patrzeć, jak wilki przeistaczają się z powrotem. Ale podglądała, bo czyż któraś na jej miejscu oparłaby się pokusie? Major Channing składał się z samych mięśni; był szczuplejszy i nie tak rosły jak hrabia, acz (uczciwość kazała jej to przyznać) wcale miły dla oka. Zdumiał ją natomiast widok jasnowłosego mężczyzny w bliżej nieokreślonym wieku, który stał obok. Kogo jak kogo, ale profesora Lyalla nie podejrzewałaby o wybujałą muskulaturę. A tu proszę, też zbudowany był niczego sobie. Kim był, nim został wilkołakiem? Nie po raz pierwszy zadała sobie w duchu to pytanie. Pojawiło się paru clavigerow z długimi pelerynami i zasłoniło obiekt jej rozważań. - Do licha, co jest? - wypluł major Channing, gdy jego szczęka odzyskała ludzkie proporcje. Spojrzał wściekle na układnego profesora, który stał obok jak gdyby nigdy nic. - Ciebie nie wyzywałem. Nie zrobiłbym tego, dobrze wiesz. Przecież ustaliliśmy to przed laty. Działałem zgodnie z protokołem: krnąbrnych clavigerów należy karać bezwzględnie. - Chyba że nie mamy do czynienia tylko z clavigerem - odrzekł profesor Randolph Lyall, cierpliwy beta watahy Woolsey.

Blondyn zaniepokoił się wyraźnie i jego twarz zaira ciła arogancki wyraz. Zdaniem Alexii robił teraz o wielo milsze wrażenie. Profesor Lyall westchnął. - Majorze Channing, przedstawiam panu lady Alexię Maccon, klątwłamaczkę i pańską nową samicę alfa. Alexia nie przepadała za określeniem klątwłamaczka; brzmiało strasznie sportowo, jakby zaraz miała rozegrać długą i śmiertelnie nudną partię krykieta. Ponieważ niektóre wilkołaki wciąż uważały swą nieśmiertelność za przekleństwo, brała to za swoisty komplement i pochwałę za to, że w czasie pełni jest zdolna przywrócić im człowieczeństwo. W każdym razie lepsze to niż „pożeraczka dusz". Naturalnie wampiry musiały wymyślić coś, co kojarzy się z czymś jeszcze głupszym niż krykiet - o ile to w ogóle możliwe. Odszukała parasolkę, podniosła ją z ziemi. - Chciałabym móc powiedzieć, że miło mi pana poznać, lecz w sposób rażący minęłabym się z prawdą, majorze Channing. - A niech to! - Major Channing spoglądał z wymówką na Lyalla i na wszystkich wokół. - Dlaczego nikt mi nie powiedział? Alexię zakłuło sumienie. Może faktycznie trochę ją poniosło. Ale nie dał jej wyboru. - Czy mam przez to rozumieć, że nie poinformowano pana, jak wyglądam? - zapytała, dorzucając kolejny kamyczek do góry pretensji pod adresem małżonka. Och, da mu popalić, niech tylko wróci do domu. - Nie, niezupełnie - odpowiedział major Channing. - To znaczy, owszem, przed paroma miesiącami otrzymaliśmy krótką wiadomość, lecz opis nie był... pani rozumie... I myślałem, że będzie pani... Alexia w zamyśleniu zważyła parasolkę w dłoni.

Channing w mgnieniu oka poszedł po rozum do głowy. - .. .mniej włoska - uzupełnił wreszcie. - I mój drogi małżonek nie uprzedził pana po przyjeździe? - Alexia sprawiała wrażenie bardziej zadumanej niż wściekłej. Może major Channing nie był jednak taki zły. Bądź co bądź, swego czasu też nie posiadała się ze zdumienia, że lord Maccon ożenił się właśnie z nią. Na twarzy majora Channinga odmalowała się irytacja. - Jeszcze go nie widzieliśmy, milady. Inaczej uniknąłbym tej gafy. - Czy ja wiem? - Wzruszyła ramionami. - Bywa trochę zbyt pochlebny i jego opisy mojej osoby nie do końca pokrywają się z rzeczywistością. Major Channing raz jeszcze podkręcił swój czar na najwyższe obroty - lady Maccon prawie usłyszała zgrzyt przesuwanych dźwigni i świst pary buchającej mu z uszu. - Och, z pewnością myli się pani, milady. Niestety dla gammy, któremu faktycznie wpadła w oko, Alexia postanowiła się obrazić. Zastygła nieruchomo, spojrzenie jej brązowych oczu stwardniało jak stal, a zmysłowe usta zacisnęły się w wąską kreskę. Pospiesznie zmienił temat, zwracając się do profesora Lyalla. - Dlaczego nasz szanowny przywódca nie przyszedł na stację? Miałem z nim coś pilnego do omówienia. Lyall wzruszył ramionami z miną, że lepiej tego nie drążyć. Jak w naturze gammy leżała krytyka, tak beta winien okazywać lojalność bez względu na karygodne poczynania alfy. - Ważne sprawy służbowe - rzucił oględnie. - Moja sprawa też mogła być ważna - odburknął major Channing. - Trudno powiedzieć, zwłaszcza kiedy alfa gdzieś się szlaja.

- Co się właściwie stało? - Ton profesora Lyalla świadczył wyraźnie, iż bez względu na naturę owej ważnej sprawy wina leży zapewne po stronie majora. - Na statku miało miejsce dziwne zdarzenie. - Major Channing uznał chyba, że też potrafi być tajemniczy. Ostentacyjnie zwrócił się do Alexii. - To prawdziwa przyjemność poznać panią, lady Maccon. Najmocniej przepraszam za zamieszanie. Niewiedza to żadne usprawiedliwienie, jestem tego świadomy, proszę mi wierzyć. Tak czy inaczej, postaram się to pani wynagrodzić na miarę moich skromnych możliwości. - Niech pan przeprosi Tunstella - zażądała lady Maccon. To był cios. Gamma, trzeci po przywódcy, miał przeprosić nędznego clavigera? Major Channing ze świstem wciągnął powietrze, ale spełnił rozkaz. Wygłosił kwiecistą mowę pod adresem rudzielca, który w miarę tyrady coraz częściej przestępował z nogi na nogę, dotkliwie świadomy upokorzenia przełożonego. Na koniec był tak czerwony, że jego piegi znikły zupełnie, a major Channing poszedł ich śladem. - A ten dokąd? - zdumiała się lady Maccon. - Zapewne wydać rozkaz przeniesienia obozu za dom. Należy odczekać chwilę, milady, aż słupki ostygną. - Aha. - Alexia uśmiechnęła się z zadowoleniem. - Czyli moje na wierzchu. Profesor Lyall z westchnieniem wzniósł oczy do księżyca, jakby odwoływał się do wyższej instancji. -Alfy. Alexia rzuciła mu wyczekujące spojrzenie. - Czy byłby pan łaskaw wytłumaczyć mi, skąd się tu wziął Channing Channing z Channingów chesterfiel-dzkich? Nie wygląda mi na kogoś, kogo mój mąż wybrałby na członka swojej watahy. Profesor Lyall przechylił głowę na bok. - Nie będę wypowiadał się co do uczuć hrabiego, lecz

bez względu na jego osobiste upodobania Channing przypadł mu w udziale razem z watahą. Podobnie jak ja. Zdanie Conalla nie miało tu nic do rzeczy. I, prawdę powiedziawszy, major nie jest taki zły. Jak to mówią, dobry wojak zawsze w cenie, i nie inaczej jest w tym wypadku. Proszę nie zrażać się jego manierami. Zawsze staje na wysokości zadania, chociaż nie lubi lorda Maccona ani mnie. - Dlaczego? To znaczy, dlaczego pana? Niechęć do hrabiego nie budzi moich wątpliwości. Przeważnie sama za nim nie przepadam. Profesor Lyall stłumił śmiech. - Ponoć stanowczo opowiada się przeciwko dwóm „1" w imieniu lub nazwisku. Jego zdaniem to niewybaczalnie walijskie. Śmiem podejrzewać jednak, że pani wywarła na nim piorunujące wrażenie, milady. Alexia w zakłopotaniu zakręciła młynka parasolką. - Do licha, czyżby pod tym lukrem istotnie kryły się szczere słowa? - Zachodziła w głowę, jakiż to aspekt jej wyglądu lub osobowości sprawiał, że wpadała w oko jedynie wilkołakom. I czy miała na niego wpływ? Profesor Lyall wzruszył ramionami. - Na pani miejscu w tej kwestii trzymałbym się od niego z daleka. - A to dlaczego? Nie znajdując taktownej odpowiedzi, Lyall po namyśle wypalił prosto z mostu: - Major Channing gustuje w wojowniczych kobietach, gdyż lubi je... - znacząco zawiesił głos - ...ujarzmiać. Alexia zmarszczyła nos. Aluzja nie budziła wątpliwości. Później musi to zbadać, ojcowska biblioteka pewnie znów okaże się niezawodna. Alessandro Tarabotti, nadludzki, wiódł awanturniczy żywot i przekazał córce kolekcję książek, w tym egzemplarze z przednimi ilustracjami, które niezbicie dowodziły jego skłonności. Dzięki nim właśnie

co bardziej nowatorskie zachcianki męża nie przyprawiały jej o palpitacje. Profesor Lyall tylko wzruszył ramionami. - Niektóre panie to lubią. - A niektóre lubią szpinak - skwitowała Alexia, ucinając temat kłopotliwego gammy. - Inne zaś wybitnie szpetne kapelusze - uzupełniła na widok swej serdecznej przyjaciółki, panny Ivy Hisselpenny, która na końcu długiego podjazdu wysiadała właśnie z dorożki. Mimo dzielącej je odległości nie było mowy o pomyłce - nikt inny nie odważyłby się włożyć takiego nakrycia głowy. Kapelusz był jaskrawofioletowy i przystrojony zieloną lamówką, a z kosza z owocami przytwierdzonego do ronda sterczały zawadiacko trzy pióra. Kiść sztucznych winogron zwieszała się z jednej strony, dyndając niemal na wysokości zadziornego podbródka właścicielki. - A niech to - powiedziała lady Maccon do profesora Lyalla. - Przecież ja się spóźnię. Lyall wziął to za odprawę i zrobił w tył zwrot - chyba że uciekał przed kapeluszem. Jaśnie pani zatrzymała go w pół kroku. - Doceniam pańską niespodziewaną interwencję. Nie sądziłam, że naprawdę zaatakuje. Profesor spojrzał na nią w zamyśleniu, z rzadkim u niego błyskiem zdziwienia w piwnych oczach, wyjątkowo nieprzysłoniętych okularnetkami. - Dlaczego niespodziewaną? Myślała pani, że nie umiałbym obronić jej w imieniu Conalla? Lady Maccon potrząsnęła głową. Rzeczywiście nie pokładała dotąd wielkiej wiary w tężyznę mężowskiego bety, którego drobna postura i profesorskie nawyki zdawały się mówić same za siebie. Lord Maccon był wielki jak dąb, podczas gdy profesor Lyall przypominał raczej krzak agrestu, ale nie o to chodziło.