Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Cartland Barbara - Diona i dalmatyńczyk

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Cartland Barbara - Diona i dalmatyńczyk.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse C
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 69 osób, 49 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 103 stron)

DIONA I DALMATYNCZYK Najpiękniejsze miłości

Rozdział 1 Rok 1819 Sir Hereward Grantley z trudem sadowił się w ogromnym fotelu. Krzywiąc się i sapiąc, dźwignął opuchniętą stopę na taboret i ostroż­ nie próbował znaleźć oparcie dla obolałych pleców. W tej samej chwili w radosnych susach ruszył ku niemu młody dalmatyńczyk. Nagle, potrącona psim ogonem, szklanka brandy zsu­ nęła się ze stolika. Sir Hereward wpadł we wściekłość: — Pilnuj swego przeklętego psa! — krzyknął na bratanicę i dodał z pretensją w głosie: . — Mówiłem ci już, że nie ma prawa tutaj przebywać. Nie życzę go sobie w domu. Jego miejsce jest w psiarni. Diona pospiesznie zbierała z dywanu kawałki szkła. — 5 —

— Bardzo przepraszam, stryju Herewardzie. Syriusz zrobił to niechcący. Chciał tylko przy­ witać się z tobą. Wiesz przecież, że cię lubi. — Mam dostatecznie dużo własnych psów. Albo pójdzie do budy, albo trzeba będzie go zastrzelić. Diona, przerażona, krzyknęła, a z drugiego kąta pokoju odezwał się głos: — Sądzę, ojcze, że to dobra myśl! W domu psy sprawiają tylko kłopot. Niedawno też widziałem, jak Syriusz polował w lesie, gdzie bez wątpienia wystraszył wysiadujące ptaki... — To nieprawda! — zaprotestowała Dio­ na. — Syriusz nigdy beze mnie nie wychodzi. Wiem, że jest pora lęgowa, więc trzymamy się z dala od lasu. — Widziałem na własne oczy! Diona wiedziała, że kuzyn Simon kłamie i domyślała się powodu jego zachowania. Odkąd zamieszkała w wielkim, brzydkim domu stryja, Simon prześladował ją zalotami, a gdy je odrzuciła, stał się złośliwy. Teraz zaś wtrącił się do sporu zapewne powodowany chęcią zemsty za domniemaną zniewagę. Dwa dni temu bowiem, spotkawszy Dionę na scho­ dach, usiłował ją pocałować. Broniła się, a kie­ dy zrozumiała, że jest od niej silniejszy, nadep­ nęła mu na nogę tak mocno, że jęknął z bólu. Wyrwała się kuzynowi, wołając: — 6 — — Zostaw mnie w spokoju! Nienawidzę cię! Jeżeli jeszcze raz ośmielisz się mnie dotknąć, powiem stryjowi Herewardowi! Simon tylko czekał na stosowną okazję. Wstał od stołu, przy którym łapczywie po­ chłaniał obfite śniadanie, mimo że pora po­ rannego posiłku już dawno minęła, i podszedł do ojca. — Koniecznie trzeba zabić tego psa — stwie­ rdził, wycierając usta. — Powiem Heywoodowi, żeby go zastrzelił, tak jak starego Rufusa, kiedy przestał się już do czegokolwiek nadawać. — Nie tkniesz mojego psa! — krzyknęła gniewnie Diona. — Jest młody, a szkodę wyrządził nieumyślnie! To pierwsza rzecz, którą stłukł w tym domu! — Pierwsza, którą zauważyliśmy! — wark­ nął Simon. Diona spojrzała na stryja. — Bardzo proszę. Wiesz jak ogromnie ko­ cham Syriusza, jak wiele dla mnie znaczy. Tylko on pozostał mi po ojcu... Raptem uświadomiła sobie, że mówiąc w ten sposób postępuje nierozważnie. Wszak sir He- reward Grantley nie znosił młodszego brata. Ojciec Diony był o wiele bardziej popularny w hrabstwie, znacznie lepszy w różnych dzie­ dzinach sportu i, w dodatku, o wiele przystoj­ niejszy. — 7 —

Czasami Diona miała wrażenie, że stryj jest w gruncie rzeczy zadowolony, iż młodszy brat przypłacił życiem upadek z porywistego ogiera, gdy koń brał wysoką przeszkodę. Wypadek taki nie powinien był się zdarzyć jeźdźcowi równie doświadczonemu jak jej ojciec. Całe hrabstwo opłakiwało Harry'ego Gran- tleya i Diona zrozumiała, że właściwie wtedy umarła także jej matka! Pani Grantley z każ­ dym dniem robiła się coraz słabsza, a w rok później i ją również pochowano. Od tej pory stryj stał się prawnym opiekunem bratanicy. Diona musiała opuścić strony, gdzie tak szczę­ śliwie upływało niegdyś jej życie. Rodzinny dom zdawał się zawsze wypełniony słońcem, podczas gdy należący od trzystu lat do Grantleyów dwór był ogromny, ciemny i ponury. Wkrótce też Diona pojęła, że kuzyn Simon przyczyni jej wielu zmartwień. Sir Herewardowi wydawało się, że przynajmniej pod jednym względem był lepszy od nieżyjącego brata — miał dziedzica. Na nieszczęście Simon nie był synem, z którego jakikolwiek ojciec mógłby być dumny. Miał dwadzieścia cztery lata, ale jego rozwój psychiczny zatrzymał się na etapie niedojrzałego nastolatka. Nie wyróżniał się też niczym szczególnym, oprócz nieprawdopodob- — 8 — nego wręcz apetytu. Kuzyn Diony jadł za czterech i wciąż był głodny. W przyszłości Simon miał zostać szóstym baronetem. Wątła, wiecznie cierpiąca lady Grantley nie mogła mieć więcej dzieci, toteż sir Hereward uwielbiał jedynaka i dogadzał mu we wszystkim. Żywił przy tym nie uzasadnioną nadzieję, że podsycając wrodzony egoizm syna, wychowa Simona na mężczyznę. Diona, z natury spostrzegawcza, szybko zauważyła niewesołą sytuację stryja i szczerze z nim współczuła. W niczym jednak nie po­ prawiło to jej własnego losu. Była nie tylko wyjątkowo ładna, ale też inteligentna. Wkrótce więc zrozumiała, że iry­ tuje stryja, jak niegdyś irytował go jej tragicznie zmarły ojciec. Próby ułagodzenia sir Herewarda spełzały na niczym. Rzadko dzień mijał bez złorzeczeń na wyimaginowane przewinienia bratanicy, zmuszonej cierpliwie znosić wybuchy złości starszego pana. Żona sir Herewarda całe dnie spędzała leżąc i skarżąc się na okropne bóle. Płakała i narzekała, nigdy nie uczyniła jednak naj­ mniejszego bodaj wysiłku, by pokonać własną słabość. Zachowanie Simona zaś stanowiło pasmo rozczarowań. Sir Hereward zaczął szukać po­ ciechy w alkoholu. Nadmierne picie powodo- — 9 —

wało kolejne ataki podagry. Chory cierpiał na srogie bóle gośćcowe, puchły mu nogi i ręce. Teraz, kiedy gniew osiągnął stan wrzenia, starszy pan warknął do syna: — Masz rację. Powiedz Heywoodowi, żeby dziś wieczorem zastrzelił to zwierzę. Nie dopu­ szczę, by przez jakiegoś psa, miały nie udać się jesienne polowania! Diona uklękła przy fotelu stryja. W jej głosie brzmiało błaganie. — Nie możesz tego zrobić, stryju Herewar- dzie! Nie możesz być tak okrutny. Wiesz ile Syriusz dla mnie znaczy. Przez chwilę miała wrażenie, że sir Hereward ustąpi. I wtedy odezwał się Simon: — Ten pies poluje na wszystko, co się rusza! Wczoraj widziałem, jak gonił kury i jeśli nie dostaniemy jaj na śniadanie, będzie to jego wina! — To kłamstwo! Kłamstwo! — krzyknęła Diona. Jednak zmyślona przez Simona historyjka zaważyła na decyzji sir Herewarda. — Wydaj polecenie Heywoodowi! — rzekł do syna. — I niech przekaże leśniczym, żeby zastrzelić każdego błąkającego się po lesie kota czy psa! Diona zrozumiała, że nie ma sensu prosić stryja o litość. Chciało jej się krzyczeć z obu- -10 — rzenia na tę rażącą niesprawiedliwość i bezsen­ sowne okrucieństwo. Naraz dostrzegła błysk złośliwego zadowolenia w oczach kuzyna Si­ mona. Wstała więc i z wysoko podniesioną głową wyszła z jadalni. Dopiero gdy zamknęły się za nią drzwi, rzuciła się jak szalona do swojego pokoju. Dalmatyńczyk pobiegł za nią. Syriusza ofiarował Dionie ojciec nie na długo przed tragicznym wypadkiem. Piesek był śmie­ szny i nieporadny. Na białym futerku zaczęły pojawiać się ciemne plamki, gdyż Syriusz skoń­ czył właśnie dwa tygodnie. Kiedy patrzył na Dionę z miłością, przytuliła go delikatnie i po­ czuła, że bardzo go kocha. Tylko Syriusz potrafił pocieszyć dziewczynę po śmierci rodziców. Lizał jej policzki i tulił się, gdy płakała bezradnie, jakby rozumiał jej rozpacz i samotność. Teraz miała już tylko jego. Oczywiście żyli jeszcze inni członkowie ro­ dziny Grantleyów, ale niestety mieszkali poza granicami hrabstwa. Nikt z nich jednak nie kwapił się, by udzielić Dionie gościny. Nie miała przecież pieniędzy. Jej ojciec cały swój niewielki kapitał wydał na zakup koni. Liczył, że ujeżdżone będzie można sprzedać z zyskiem. Wyniki treningu pierwszych trzech czy czte­ rech wierzchowców przekroczyły wszelkie oczekiwania, więc zachęcony sukcesem nabył następne. — 11 —

— Może to ekstrawagancja — powiedział żonie — ale mam okazję za bezcen kupić od znajomego z Irlandii kilka rasowych koni. Głupio przepuścić taką szansę. — Oczywiście, najdroższy — przytaknęła. — Nie znam nikogo, kto byłby zręczniejszy od ciebie w ujeżdżaniu koni. Jestem pewna, że twój nowy nabytek przyniesie nam wielkie korzyści. Harry Grantley nawet o tym nie wątpił. Gdy nadszedł oczekiwany przez niego transport, z radością odkrył, że wierzchowce wyglądały znacznie bardziej obiecująco, niż się tego spo­ dziewał. Był jednak świadom, że są na tyle dzikie, iż okiełznanie ich wymagać musi ogrom­ nej cierpliwości i wysiłku. — Cóż to będzie za przyjemność obser­ wować pracę nad nimi — mówiła sobie Diona. W obawie o bezpieczeństwo córki ojciec nie pozwalał jej dosiadać nie wytrenowanego ko­ nia. A przecież Diona była doświadczoną ama­ zonką. Jeździła konno niemal od chwili, gdy nauczyła się chodzić. I właśnie jeden z irlandzkich wierzchow­ ców stał się mimowolnym sprawcą śmierci jej ojca. Nie ujeżdżone konie sprzedano przygod­ nemu kupcowi. Mimo, że nie udało się uzyskać za nie dobrej ceny, panie Grantley mogły żyć dość wygodnie podczas smutnych miesięcy, które nastąpiły po śmierci sir Harry'ego. — 12 — Wkrótce Diona zauważyła, że matka z dnia na dzień robi się coraz słabsza i trudno ją czymkolwiek zainteresować. Tylko córce poświęcała jeszcze nieco uwagi. Nie śmiała się już jednak nigdy i rzadko na jej twarzy gościł blady uśmiech. W ciągu dnia pani Grantley udawało się zachować pozory opa­ nowania, ale Diona była przekonana, że noce matka musiała spędzać rozpaczając za zma­ rłym mężem. Później Diona nie raz zastanawiała się, czy nie mogła, mimo wszystko, uratować matki. Zdawała sobie jednak sprawę, że przyczyną śmierci nie była żadna z chorób ciała. Wdowa po Harry'm Grantleyu po prostu nie potrafiła żyć bez mężczyzny, którego kochała ponad wszystko. Świadomość, że rodzice byli ze sobą szczęś­ liwi, dodawała Dionie sił do zniesienia ponurej atmosfery, panującej we dworze stryja. Dopiero teraz zrozumiała, że to nie mury i sprzęty tworzą dom, ale ludzie, którzy w nim żyją! Właściwie Grantley Hall powinien uchodzić za piękny. Zdobiła go bowiem wyśmienita kolekcja obrazów i mebli, dziedziczonych z po­ kolenia na pokolenie. Sir Hereward jednak był człowiekiem trud­ nym, rozgoryczonym, a w gruncie rzeczy, nie­ szczęśliwym. Nic więc dziwnego, że cały dom — 13 —

wydawał się Dionie ponury i równie zimny, jak serca jego mieszkańców. Służący, starzy i zgorzkniali, boleśnie od­ czuwali sposób, w jaki wydawano im polecenia, lecz ze strachu przed utratą posady nigdy nie odważyli się otwarcie zaprotestować. Sir Hereward utrzymywał stajnię, słynną z doskonałych koni oraz psiarnię, jedną z naj­ lepszych w hrabstwie. Ale nawet zwierzęta wydawały się Dionie inne niż wierzchowce i psy hodowane w jej rodzinnym majątku. Może dlatego, że nikt nie odnosił się tu do nich jak do indywidualnych istot. Na początku stryj zgodził się, by Syriusz zawsze jej towarzyszył, a nawet sypiał koło łóżka Diony. Po pewnym czasie jednak Simonowi udało się nastawić ojca wrogo wobec Syriusza. Sir Hereward przeklinał ulubieńca bratanicy, ile­ kroć ów wszedł mu w drogę i wykrzykiwał, że „ten pies przeżre wszystko, do ostatniego pensa." W taki to właśnie sposób stryj dawał Dionie do zrozumienia, że znalazła się w Grantley Hall na łaskawym chlebie i nie pozwolił bra­ tanicy zapomnieć, iż musiał spłacić długi po jej ojcu. Nie były to duże sumy, ale nawet niewielkie rachunki rozwścieczały sir Herewarda. -14 — Służących, których zatrudniali jej rodzice, kazał zwolnić i tylko dwoje najstarszych za­ trzymał na posadzie dozorców, lecz, jak zapo­ wiedział, jedynie do momentu, kiedy znajdzie się nabywca posiadłości Harry'ego Grantleya. — A potem — lubił straszyć — o ile nie trafi się jakieś miejsce, pójdziecie do przy­ tułku. Dionie krajało się serce z rozpaczy, ale nie miała żadnego wpływu na decyzje despotycz­ nego stryja. W głębi duszy żywiła jednak nadzieję, że sir Hereward nie spełni swojej groźby. Natomiast staruszkowie dniami i no­ cami zamartwiali się o swój niepewny los. Wyjeżdżając z rodzinnego majątku, Diona zapewniła, że zrobi wszystko, co w jej mocy, aby im pomóc, kiedy dom zostanie sprzedany. — Myślę, że to mało prawdopodobne — pocieszała ich. — Z pewnością niewiele osób chciałoby mieszkać na takim odludziu i stryj szybko nie znajdzie nabywcy posiadłości. Przecież tatuś tylko dlatego tak bardzo lubił to miejsce, iż trudno o lepsze tereny jeździeckie. Diona wiedziała też jak ważny dla jej ojca był kontakt z domem, gdzie spędził szczęśliwe dzieciństwo i, przede wszystkim, ze starszym bratem. Za życia dziadka Diony, Harry'ego i jego przyjaciół zawsze w Grantley Hall życz­ liwie witano. Później ojciec wstąpił do armii, — 15-

walczył przez wiele lat i w 1802 roku, gdy wreszcie zapanował czas pokoju, ożenił się z kobietą, którą pokochał od pierwszego wej­ rzenia. Zdecydował się wówczas osiąść w ma­ łym dworku i rozpocząć przykładne życie ro­ dzinne. Chociaż Harry Grantley musiał odczuwać rozczarowanie, że dochował się tylko jednej córki, nigdy jej tego nie okazywał. Marzył zapewne o męskim potomku, który miałby szansę na godność baroneta. W tej sytuacji jako dziedzic rodowego tytułu pozostał jedynie Simon. Diona musiała przezwyciężyć obezwładnia­ jący smutek i zmierzyć się z kłopotami, jakie niosło życie. Gdy stryj stawał się szczególnie dokuczliwy, rozmyślała gorączkowo, czy nie ma jakiegoś sposobu, aby sama mogła za­ rabiać na swoje utrzymanie. Rozważała też możliwość wyjazdu do innych krewnych. Lecz krewni Diony byli też krewnymi sir Here- warda... — Jestem twoim opiekunem. Masz robić to, co ci każę — zwykł powtarzać bratanicy. Widać było, że terroryzowanie sieroty po znienawi­ dzonym bracie, sprawia mu wiele przyjemności. Wrażliwą, a zarazem spostrzegawczą dziew­ czynę raziła nie tyle złośliwość wypowiedzi stryja, co wyraźnie wrogie uczucia. -16 — Chociaż rodzice Diony dobrze znali życie wielkomiejskie, przedkładali jednak wiejskie zacisze nad uroki Londynu. Czasami matka wspominała mimochodem, że gdy córka skoń­ czy naukę, trzeba będzie wprowadzić ją w wie­ lki świat i zaprezentować na dworze królews­ kim. Lecz ojciec zmarł sześć miesięcy przed osiemnastymi urodzinami Diony. Nie zdążyła więc zobaczyć Londynu, ani nie brała dotąd udziału w żadnym balu z prawdziwego zdarze­ nia. Oczywiście, jako dziecko bywała wraz z matką na przyjęciach wydawanych w hrabs­ twie, ale gdy podrosła, wolała towarzyszyć ojcu w polowaniach lub obserwować gonitwy, w których uczestniczył. Podczas wypraw myś­ liwskich poznała szlachtę hrabstwa. Jednak szczególną sympatią darzyli ją, uwielbiający Harry'ego Grantleya, okoliczni farmerzy. Na­ zywali Dionę „ładną małą panną Grantley", na jej widok zrywali kapelusze z głów i częs­ towali smacznym, świeżym wiejskim jedzeniem. Jakkolwiek byli uprzejmi i dobrzy, nie stano­ wili towarzystwa, o jakim marzyła dla niej matka. — Chcę, żebyś odniosła taki sam sukces, jak ja, kiedy byłam debiutantką — mówiła pani Grantley. — Nie jestem próżna, moja najdroższa, ale powiem ci, że miałam wielu wielbicieli, czarujących i bogatych młodych 2 — Diona i dalmatynczyk — 17 —

ludzi, którzy pytali mego ojca, czy mogą się o mnie starać. — To znaczy, że chcieli cię poślubić, ma­ musiu? — Tak, ale ja ich nie chciałam. Czekałam, choć wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy... Na twojego ojca. — A w jaki sposób się poznaliście? Jak to się stało? — Zakochałam się w nim! Był taki przystoj­ ny, onieśmielający, niezwykły! — pani Grantley westchnęła. — Szkoda, że nie miałaś okazji zobaczyć go w mundurze! Już sam ten widok wystarczał, aby serce młodej dziewczyny za­ częło bić mocniej! — A czy on też zakochał się w tobie od pierwszego wejrzenia? — Tak! Natychmiast! I nie sądzę, żeby jakakolwiek para mogła być od nas szczęśliwsza! Diona tęskniła za takim szczęściem, czystym i słonecznym. Życie z rodzicami było po prostu cudowne. Wbiegła do pokoju, a za nią Syriusz. Staran­ nie zamknęła drzwi. Wiedziała, że musi spokoj­ nie zastanowić się, by znaleźć wyjście ze strasz­ nej sytuacji, w której się znalazła. Uklękła i objęła Syriusza. Łzy spływały jej po policzkach. Pies, wyczuwając rozpacz swojej pani, lizał ją po mokrej twarzy. — 18 — Diona wiedziała, że w żadnym wypadku nie może rozstać się z Syriuszem. Po cóż miałaby wtedy żyć? Głaszcząc i tuląc czworonożnego przyjaciela, raptem poczuła przypływ sił i zde­ cydowania, czego nie doświadczała już od dawna. Zamieszkawszy w domu stryja, Diona czuła się tak bardzo nieszczęśliwa, iż bez protestu przyjmowała wszystkie upokorzenia. Preten­ sje, zaczepki i złośliwe uwagi, na które na­ prawdę ani razu nie zasłużyła, znosiła z aniels­ ką cierpliwością. Przepraszała i obiecywała poprawę. Teraz jednak pojęła, że musi się zbuntować, nie tylko ze względu na siebie, ale i z powodu Syriusza. Przytuliła go mocniej, a pies znów polizał ją w policzek i zamerdał ogonem. Patrzył z niemą prośbą, jakby proponował wyjście na spacer. — Tak zrobimy, Syriuszu. Pójdziemy i nie wrócimy więcej. Och, dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałam... Wstała i przekręciła klucz w drzwiach, by nikt nie zaskoczył jej podczas przygotowań. Musiała być dyskretna. Rozłożyła na łóżku ogromny jedwabny szal, który należał ongiś do jej matki. Na szalu zaczęła układać wszy­ stko, co uznała za absolutnie niezbędne. Sta­ rała się nie wybierać rzeczy ciężkich. Przecież — 19 —

sama będzie musiała nieść węzełek. Zapakowa­ ła drobiazgi i dwie cieniutkie, muślinowe suk­ nie. Mimo to, pakunek okazał się całkiem spory. Diona zawahała się przez moment. Potem zmieniła suknię na najlepszą, jaką miała, wło­ żyła nowe buciki i elegancki czepeczek, który należał dawniej do jej matki. Od miesiąca nie nosiła już żałoby. Sir Here- ward w przypływie złego humoru oznajmił, że nienawidzi lamentujących mu po domu „czar­ nych wron". Miała ładne stroje, gdyż stryj zmuszony był dać jej trochę pieniędzy na zakupy. Było to na samym początku pobytu Diony w Grant- ley Hall. Kiedy stanęła przed sir Herewardem w eleganckim stroju, kupionym w pobliskim miasteczku, przyjrzał się jej z niechętną ap­ robatą. Wkrótce jednak zaczął znowu narze­ kać, wypominając Dionie poniesione wydatki. Ale dziewczyna nie zwracała na to uwagi. Suknie były nowe, a to znaczyło, że starczą na wiele lat. Teraz zaś Diona martwiła się przede wszyst­ kim brakiem pieniędzy. Żałowała, że musi zostawić tyle nowych rzeczy, ale na szczęście mogła wziąć ze sobą odziedziczoną po matce biżuterię: zaręczynowy pierścionek, wysadzaną diamentami broszę — prezent od Harry'ego -20 — z okazji narodzin córki i raczej brzydką, ale wartościową, bransoletę po babce. — Bransoletę można spieniężyć — pomyś­ lała. — Jeśli ją sprzedam, będę miała za co kupić jedzenie dla Syriusza. Włożyła pieniądze i biżuterię do torebeczki, podniosła tobołek i szepnęła do Syriusza, by szedł za nią. Cicho zamknęła za sobą drzwi. Pies przekonany, że idzie na spacer, zaczął radośnie podskakiwać, ale Diona uspokoiła go gestem dłoni. Zrozumiał w lot. Wychowy­ wała go od szczeniaka i nauczyła spełniać różne polecenia. Syriusz nigdy nie zachowy­ wał się nieposłusznie, toteż kłamstwa, które rozpowiadał o nim Simon, tym bardziej ją oburzały. Nie było w nich nawet ziarna prawdy! Syriusz ruszył za swoją panią. Przemknęli się do bocznej klatki schodowej, do tylnego wyjścia. Diona nie chciała przechodzić koło kuchni. O tej porze, a była już jedenasta, służba miała wolny czas na drugie śniadanie. Jedynie w hallu na parterze mogła zostać zauważona, ale, na szczęście, nikogo nie spotkała. Znalazłszy się na podjeździe, skierowała się ku niewidocznej z frontowych okien ścieżce. Niemal biegła. Syriusz, węsząc za królikami, od czasu do czasu znikał w zaroślach, ale — 21 —

posłusznie wracał, gdy wołała go przyciszonym głosem. Po mniej więcej dziesięciu minutach dotarła do niedużej bramy. Było to boczne wejście, nie tak okazałe jak główny wjazd. Diona wiedziała, że zastanie bramę otwartą. Para staruszków- -dozorców zamykała ją tylko na wyraźny roz­ kaz. Nie było ich teraz nigdzie widać, lecz Diona, mijając stróżówkę, przyspieszyła kroku. Wybiegła na zakurzoną drogę. Przez chwilę zastanawiała się, w którą stronę się skierować, ale uświadomiła sobie, że właściwie nie ma wyboru. Droga w prawo prowadziła do wioski. Zwróciła się więc w lewo i w tym momencie dostrzegła nadjeżdżającą dwukółkę. Dziewczy­ na zaniepokoiła się, czy to przypadkiem nie ktoś, kogo powinna się wystrzegać. Wkrótce jednak, ku swej uldze, rozpoznała właściciela powoziku. Gdy dwukółka podjechała bliżej, pomachała mu przyjaźnie. Wszyscy we wsi znali starego Teda. Dostar­ czał paczki, mleko, a czasami nawet podwoził podróżnych. Ted ściągnął lejce tłustemu pstrokatemu koniowi i powozik zatrzymał się koło Diony. — Dobry dzień, panienko! Mogę w czym pomóc? — Och, tak! Czy możecie mnie zabrać ze sobą? — 22 — Stary zdziwił się. — A dokąd to panienka życzy jechać? — Za chwilę wam powiem. Podała mu tobołek i wspięła się na dwu­ kółkę, a Syriusz wskoczył w ślad za nią. Cały tył powozu zajmowały klatki z młodymi kogucikami, więc Diona usiadła koło wo­ źnicy. — Dawno nie widziałem panienki, ale widzę, panienka i pies zdrowi — zagadnął Ted. Tymczasem Syriusz, zbyt podniecony, by leżeć spokojnie na podłodze, zdołał wcisnąć się na ławeczkę obok Diony. Pies rozglądał się bacznie, a jego pani objęła go opiekuńczym gestem, jakby chciała ochronić ulubieńca przed czyhającymi niebezpieczeństwami. Przez jakiś czas jechali w milczeniu. Wreszcie dziewczyna zdecydowała się zapytać: — Dokąd jedziecie? Chyba daleko? — A daleko — odparł Ted. — Zabieram te koguciki do jednej farmy w majątku jego lordowskiej mości. To szmat drogi. Potrzeba całego dnia, żeby tam dojechać. — Jego lordowskiej mości? — zdziwiła się Diona. Ted skinął głową. — Do markiza Irchester. One tam będą... Mówił coś jeszcze, ale Diona już nie słuchała. Znała nazwisko markiza Irchester, ale nigdy — 23-

nie spotkała go osobiście. Słyszała, że jego dobra leżały gdzieś w sąsiednim hrabstwie, bliżej Londynu. — Markiz Irchester — powtórzyła zamyś­ lona. Ojciec czasem opowiadał o koniach wy­ ścigowych markiza. Niedawno też czytała w ga­ zecie, że Irchester wygrał wielki wyścig w New- market. Poza tym nic o nim nie wiedziała. Znów przez jakiś czas jechali w ciszy. Słychać było tylko stąpanie konia i skrzypienie piast dwukółki. — Jak sądzicie? Czy jest nadzieja, żebym dostała jakieś zajęcie na którejś z farm należą­ cych do markiza? — Zajęcie, panienko? Czemu panienka mia­ łaby pracować? — Bo uciekłam! — Chce panienka tam pojechać i harować jak biedni ludzie?! Ojciec panienki to by sobie chyba tego nie życzył. Zamilkł, smutno kiwając głową. Po dłuższej chwili mówił dalej. — Dobry koniarz był z ojca panienki. Wie- lem go razy widział, a to na polowaniu, a to jak jechał do Grantley Hall. Nikt nie siedział w siodle lepiej niż on. — Tak, tak — przytaknęła Diona. — Ale zrozumcie, ja musiałam uciekać! Stryj Here- ward kazał zastrzelić Syriusza! — 24 — Ted spojrzał jej w oczy z niedowierzaniem. — Nie może być! To młodziutki pies! Dlaczego go zabijać?! — wykrzyknął. — Tatuś dał mi go tuż przed śmiercią. Nie mogę stracić Syriusza! Nie mogę! — Diona miała łzy w oczach. — Nie pozwoliłabym go zabić nawet, gdyby był stary i niedołężny! — Jasne, że nie! — zgodził się Ted. — Ale może by go panienka komuś oddała? — Nie. Zawsze mieszkał ze mną. Zama­ rtwiałabym się tylko, czy jest należycie tra­ ktowany i żywiony. To byłoby nie do znie­ sienia! Rozpacz, brzmiąca w jej głosie, powiedziała Tedowi więcej niż słowa. Zrozumiał, w jak trudnej sytuacji znalazła się jego młoda pa­ sażerka. — Ale przecie panienka sama sobie nie poradzi. Nie może panienka jechać do jakichś krewnych? — Myślałam o tym, ale jestem pewna, że stryj Hereward zmusiłby mnie do powrotu. Straciłabym szansę na ocalenie Syriusza. Ted zamyślił się. — Więc co panienka chce robić? — zapytał po chwili zatroskanym tonem. — Mogłabym pracować na farmie. — Ale panienka nie ma pojęcia o... krowach! — Nauczę się. — 25 —

Srokaty koń spokojnie przemierzał dobrze znaną trasę. Diona dalej snuła swoje rozważa­ nia, jakby chciała przekonać nie tylko Teda, lecz i samą siebie. — Znam się dobrze na koniach i psach — oświadczyła. — Tak, jego lordowska mość trzyma psy. Zdaje się spaniele. Nawet ładne — zauważył stary. Diona spojrzała na Teda z nieukrywaną radością. — Może potrzebuje kogoś do opieki nad nimi? — Tam już jest chłopak od psów. — A nie może być dziewczyna od psów? — zapytała z uśmiechem. — Ale tam, panienka żarty sobie stroi. Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Diona uchwyciła się jednak tej myśli. — Och, jest mnóstwo zajęć, które kobiety mogą wykonywać równie dobrze jak mężczy­ źni! — starała się przekonać Teda. — Mogła­ bym opiekować się szczeniakami i chorymi zwierzętami. Mogłabym też tresować psy nie gorzej niż niejeden mężczyzna! — W żadnym z domów, które znam — ode­ zwał się powoli Ted — gdzie są jakieś konie czy psy, nie widziałem, żeby zajmowała się nimi kobieta! — 26 — — Ale to nie znaczy, że właściciel majątku nie zatrudniłby kobiety, gdyby nadarzyła się taka okazja! — upierała się Diona. — Rolnicy mają dziewki do krów. Dlaczego nie mogłoby być dziewczyny do psów i koni? Ted przełożył lejce do jednej dłoni i wolną ręką podrapał się po głowie. Był zakłopotany. — Po prawdzie, to sam nie wiem. Może panienka ma rację. Tylko, jak żyję, nigdy czegoś podobnego nie widziałem... — Jednak spróbuję — oświadczyła Diona, ale już znacznie mniej pewnym głosem. — Jeżeli powiedzą: nie, będziemy musieli wymyślić coś innego... to znaczy ja będę musiała coś wymyślić. Diona nagle uświadomiła sobie, że natknięcie się na dwukółkę Teda było nieprzewidzianym łutem szczęścia. Jednak, gdy dojadą już na miejsce, będzie zdana tylko na samą siebie. W tej samej chwili, Ted, jakby czytając w jej myślach, powiedział: — Jeśli mogę, dam panience radę. Niech panienka wraca do stryja i jeszcze raz go poprosi. Czuję, że inaczej napyta sobie panien­ ka biedy... — Biedy? Myślicie o zabójcach, złodziejach? Syriusz mnie obroni! — Zdarzają się gorsze rzeczy, panienko Diono. — A co, na przykład? — 27 —

Ted nie chciał dać odpowiedzi, albo nie dosłyszał. Przejechali kawał drogi, zanim znów się odezwał: — Mnie tam panienka nie przeszkadza, ale myślę sobie, że panienka źle robi, odjeżdżając tak daleko od domu. — Zaoszczędziliście mi długiego spaceru. A ja, i tak nie mam zamiaru wracać! — odparła. Jechali już dość długo. Diona poczuła głód. Na śniadanie zjadła mało, a i to było kilka godzin temu. — Miałem przegryźć coś „Pod Zielonym Człowiekiem" w Little Ponders End, ale jeśli panienka nie chce, żeby ją ktoś zobaczył, pojedziemy mimo karczmy. — Ale ja też jestem głodna — smętnie zauważyła Diona. — A poza tym w Little Ponders End byłam tylko raz. Na polowaniu. Nie sądzę, żeby mnie tu ktoś poznał. Po chwili namysłu dodała: — Jeśli zdejmę kapelusz i owinę głowę sza­ lem, możemy udawać, że jestem dziewczyną ze wsi, która prosiła o podwiezienie... — Dobry pomysł, panienko Diono — ucie­ szył się Ted. — Wezmę sera i chleba. Panienka nie musi nawet wysiadać. Znam karczmarza. Jest prawie ślepy, pewnie nawet na panienkę nie popatrzy. Z dala majaczyły domki Little Ponders End. — 28 — Diona odwiązała wstążki kapelusza, który po chwili wsunęła pod ławeczkę. Rozsupłała to­ bołek i wyciągnęła należący niegdyś do matki, bladobłękitny jedwabny szal. Nie był ozdobny, więc z pewnej odległości mógł uchodzić za wiejską chustkę. Miała nadzieję, że zdoła go udrapować na wzór nakryć głowy noszonych przez miejscowe dziewczęta. Wjechali do wsi. Było pusto, tylko po stawie pływało stadko kaczek, a nieco dalej szczypały trawę dwa osły. Zatrzymali się przed karczmą. Ted pozwolił koniowi swobodnie skubać trawę, a sam wszedł do środka. U wejścia do „Zielonego Człowie­ ka" stała drewniana ława, którą popołudniami zajmowali mężczyźni z wioski. Teraz jednak nie było tu nikogo. Diona przysiadła na ławie i czekała. Wkrótce pojawił się Ted. Niósł dwa talerze z plastrami sera i kromkami świeżego, jeszcze ciepłego, chleba. Diona jadła z apetytem. Dawno już nic jej tak nie smakowało. Ted znów zniknął w karczmie. Tym razem wrócił z dwoma cynowymi kubkami. Dla Dio- ny przyniósł jabłecznik, sobie zaś piwo. Jedli w pośpiechu, nie chcąc ściągać na siebie uwagi. — 29 —

Gdy skończyli, stary poszedł zapłacić, a dzie­ wczyna usadowiła się w dwukółce. Syriusz usiadł obok niej. I znów ruszyli w drogę. Po chwili milczenia Diona zwróciła się do Teda: — Proszę mi powiedzieć, ile jestem wam winna? — Panienka jest moim gościem. Skoro pa­ nienka uciekła, powinna oszczędzać każdego pensa dla siebie i dla pieska. — Ależ nie mogę się na to zgodzić! — wy­ krzyknęła speszona. — Zapłaci mi panienka, kiedy już się wzbo­ gaci. Mam nadzieję, że uda się to panience niebawem — powiedział z uśmiechem. — Ja też mam taką nadzieję — westchnęła Diona. Podróż w nieznane naraz wydała jej się smutna i przerażająca. Lecz przecież zdanie się na łaskę stryja było jeszcze gorsze. Sir Hereward niechybnie rozkazałby zarządcy Heywoodowi zabić Syriusza. A bez ukocha­ nego psa samotność stałaby się nie do znie­ sienia. Diona pocieszała się w duchu, że sprosta wszystkim przeciwnościom. Najważniejsze, to nie rozstawać się z Syriuszem. Miała uczucie, iż ojciec będzie nad nimi czuwał. Ojciec szczególnie nienawidził okrucieństwa - 3 0 - w jakiejkolwiek postaci. Cierpiał, gdy musiał dobić starego lub nieuleczalnie chorego ko­ nia. Z pewnością byłby wstrząśnięty pomysłem starszego brata, by zastrzelić Syriusza tylko dla kaprysu. Mimo przekonania, że ojciec będzie się nią opiekował, Diona odczuwała coraz większe zaniepokojenie. Dopiero teraz zaczęła uświadamiać sobie, jak małą posiadała wiedzę o świecie, jak nie­ wielkie doświadczenie życiowe. Owszem, dzięki trosce matki, zdobyła wy­ kształcenie ogólne. Pobierała bowiem nauki nie tylko u mieszkającej w sąsiedztwie emery­ towanej guwernantki, lecz również u miejs­ cowego proboszcza, znakomitego humanisty. Diona pokochała starego pastora jakby był jej własnym dziadkiem. Gdyby żył, właśnie do niego zwróciłaby się o pomoc. Choć nawet wtedy stryj mógłby odebrać ją spod gościnnego dachu plebanii. Był wszak jej prawnym opie­ kunem. — Sprawiłabym tylko kłopot — pomyślała ze smutkiem. Od starego przyjaciela myśli Diony podążyły ku innym postaciom z dzieciństwa. Wspomi­ nała guwernantkę, bardzo już leciwą osobę, i nauczyciela z wiejskiej szkoły, który wprowa- — 31-

dzał małą Dionę w tajemnice algebry i geo­ metrii. — Właściwie dlaczego muszę się uczyć? — zapytała kiedyś matkę. — Ćwiczysz umysł, kochanie — odparła pani Grantley. — Chcę, byś otrzymała wszech­ stronne wykształcenie. Będzie to z korzyścią dla ciebie, bez względu na to, jak potoczy się twoje życie. Diona była wówczas zbyt młoda, by zro­ zumieć, co matka ma na myśli. Wiedziała jednak, że rodzice przywiązują ogromną wagę do spraw edukacji. Dziadek Diony, dzięki wybitnym zdolnościom i gruntownemu wy­ kształceniu, piastował ongiś ważne stanowisko w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. On to właśnie zaszczepił córce szacunek dla nauki i świadomość, jak wielką rolę odgrywa sprawny umysł, nie tylko w życiu mężczyzny, ale i kobiety. Niedługo przed śmiercią pani Grantley oznaj­ miła córce: — Bardzo pragnęłam i modliłam się, aby dać twemu ojcu syna. Wiele dla niego znaczy­ łaś, bo, mimo że jesteś dziewczyną, doskonale rozumieliście się. Mógł rozmawiać z tobą, jak z chłopcem. Widząc wyraz przykrości i rozczarowania na twarzy Diony, pospiesznie dodała: -32 — - Ojciec był z ciebie bardzo dumny, gdyż jesteś prześliczna, ale wiedział, że uroda nie wystarcza. Mężczyzna potrzebuje partnerki umiejącej inspirować i bawić. Niestety, więk­ szość kobiet tego nie potrafi. — Ostatnie słowa mówiła już bardzo cicho. Diona ucałowała matkę i rzekła: — Zawsze pragnęłam, by ojciec mógł być ze mnie dumny i wiesz, mamo, że uwielbiałam z nim rozmawiać. Ale teraz dopiero widzę, że było to możliwe właśnie dzięki lekcjom, które wydawały mi się takie trudne, a szczerze mó­ wiąc, czasem okropnie nudne. Pani Grantley uśmiechnęła się do córki. — Pewnego dnia będziesz miała z nich praw­ dziwy pożytek. Mój ojciec, a twój dziadek, mawiał: w najmniej spodziewanym momencie nawet drobiazgi nabierają ogromnej wartości. Diona wiedziała, że matka nie ma na myśli spraw materialnych. — Oczywiście. To coś takiego, jak posiada­ nie skarbów, których nikt nie może ci ukraść — przytaknęła z powagą. Stwierdzenie Diony wywołało kolejny uśmiech na twarzy chorej. — Właśnie to chciałam powiedzieć! A ty, kochanie, posiadasz wiele nieoszacowanych skarbów. Pewnego dnia przekonasz się o ich wielkiej wartości. 3 — Diona i dalmatyńczyk

Wspominając tamtą rozmowę, Diona, mi­ mo woli, poczuła się rozbawiona. Rzeczywiś­ cie, praca przy doglądaniu krów lub psów będzie wielkim wyzwaniem dla inteligencji i wiedzy. Gdybym była starsza, rozmyślała, może do­ stałabym posadę opiekunki biblioteki. Ale czy ktoś słyszał o bibliotekarce z psem? Pomysł ten wydał się jej tak zabawny, że dziewczyna roześmiała się cichutko. Słysząc to, Ted powiedział: — Dobrze, że się panienka śmieje. Śmieje się panienka, jak jej świętej pamięci tatuś. To był dopiero pan. Każdy kłopot umiał obrócić w śmiech. — To prawda. Zawsze, kiedy będzie mi się źle działo, postaram się śmiać. I nigdy nie stracę nadziei, że będzie lepiej. — Racja, panienko — pokiwał głową Ted. Jednak jego głos nie brzmiał zbyt pewnie. Diona poczuła, że znów ogarnia ją smutek. Koń zwolnił kroku i zaczął wspinać się na niewielkie wzniesienie. Wreszcie znaleźli się na szczycie wzgórza. Diona spojrzała w lewo. Na tle nieba rysowała się sylwetka pięknego, wiel­ kiego budynku. W popołudniowym słońcu pałac wyglądał imponująco. Na jednej z wież powiewała wspa­ niała chorągiew. — 34 — Dziewczyna nie mogła powstrzymać okrzyku zachwytu: — Cudowne! Czyj to dom? — Jego lordowskiej mości. A majątek leży po drugiej stronie doliny. Właśnie tam je­ dziemy. Diona przez moment milczała. Po chwili powiedziała dobitnie: — Chcę jechać do pałacu. Wiem, że znajdę tam pomoc!

Rozdział 2 M a r k i z Irchester wrócił do domu znacznie wcześniej niż się go spodziewano. Mimo to, w Irchester Park zastał, jak zwykle, idealny porządek. Służący, chociaż nie byli uprzedzeni o przyjeździe pana, znajdowali się na pos­ terunkach, a szef kuchni potrzebował zaledwie pół godziny, by uraczyć markiza wspaniałym obiadem. Młody właściciel Irchester Park właściwie nie miał zamiaru przyjeżdżać na wieś. Przypa­ dkiem jednak poprzedniej nocy usłyszał, iż książę regent planuje znów pobyt w Brighton i przeraził się, że będzie zmuszony mu towa­ rzyszyć. Rok wcześniej już przekonał się, jak bardzo Brighton go nudzi. Markiz dysponował, co prawda, własnym domem i nie był zmuszony — 37 —

stawać w Pawilonie Królewskim, nie mógł jednak uniknąć monotonii życia towarzyskiego, konieczności słuchania pospolitych truizmów i męki rozmów z ludźmi, z którymi nie miał już o czym mówić. Owszem, markiz szanował księcia regenta * i nawet mieli ze sobą sporo wspólnego: obaj byli znawcami i miłośnikami sztuki. Kochali doskonałe malarstwo i meble pochodzące ze znakomitych warsztatów, cenili piękno nie dostrzegane przez większość członków świty jego wysokości. Jednakże teraz markiz uznał, że nie warto marnować już więcej czasu na jałowe rozrywki. Ciągnące się w nieskończoność obiady w Carl- ton House znaleźć miały godną kontynuację w Brighton, gdzie szef książęcej kuchni z pew­ nością zechce rywalizować, w różnorodności i przepychu dań, z kuchmistrzami okolicznych panów. Nagle markiz odczuł niesmak i przesyt. Ale, prawdę mówiąc, był jeszcze jeden powód tak * Książę Regent — późniejszy Jerzy IV (1762-1830), najstarszy syn Jerzego III, znany z urody, intelektu i romansów. Z powodu choroby psychicznej ojca paro­ krotnie pełnił funkcję regenta. Od 1811 r. występuje już zawsze jako książę regent. Niepopularny w kraju z po­ wodu ekstrawaganckiego trybu życia. W 1820 r. wstępuje na tron. (przyp. red.) -38 — pospiesznego odjazdu. Romanse pana na Ir- chester Park budziły powszechne zaintereso­ wanie, lecz wrodzone rozwaga i dyskrecja chroniły go jak dotąd od skandalu. W affaires de coeur markiz okazał się równie biegły, jak w prowadzeniu rozległych interesów, czy jeździe konnej. Przy jego urodzie i majątku flirty były nie­ uniknione. Jak dotąd udawało mu się jednak uniknąć sytuacji, w której musiałby się ostatecz­ nie zdeklarować. Ale markiz Irchester dał się poznać nie tylko w londyńskich salonach. Dosłużył się wysokich odznaczeń w armii Wellingtona. Odegrał bo­ wiem wielką rolę w działaniach operacyjnych, aż w końcu mianowany został jednym z dowód­ ców armii okupacyjnej. Kiedy nareszcie wrócił do domu, tak jak wielu innych żołnierzy, pragnął odrobić lata zmarnowane na ciągłej grze ze śmiercią. Londyn czekał, aby ofiarować weteranom każdą możliwą rozrywkę i przyjemność. Po trudach i niebezpieczeństwach wojny smaczne jedzenie, wino i oczywiście kobiety zajęły mło­ dego oficera bez reszty. Markiz otworzył dom przy Park Lane, a z je­ go fantastycznymi przyjęciami konkurować mogły jedynie obiady wydawane w Carlton House przez następcę tronu. Markiz był jednak — 39-

bardziej wybredny w doborze gości, a zdobione sztychami zaproszenia do Irchester House cie­ szyły się szczególną popularnością wśród słyn­ nych piękności londyńskiego Beau Monde. Ambitne matki córek na wydaniu dość szyb­ ko zorientowały się, że nie uda im się upolować przystojnego pana Irchester House na zięcia. Młody człowiek miał wyraźną predylekcję do wyrafinowanych i uwodzicielskich mężatek i do wesołych wdówek, których mężowie stracili życie na wojnie. Jedną z takich dam, może najwybitniejszą, była lady Sybille Malden. Lady Malden pochodziła ze starego książę­ cego rodu. Miała już za sobą nieudane małżeń­ stwo. W osiemnastym roku życia zakochała się w niejakim Christopherze Maldenie, tylko dla­ tego, że wyglądał niezwykle atrakcyjnie w ofi­ cerskim mundurze. Dopiero po jakimś czasie odkryła, że jej urodziwy mąż, mówiąc oględnie, jest wyjątkowo nudnym człowiekiem i, jeszcze zanim poległ pod Waterloo, ich małżeństwo otwarcie uchodziło za nieporozumienie. Lady Sybille owdowiała w wieku dwudziestu trzech lat. Była wówczas świadomą swych wdzięków światową damą. Gdy skończył się rok żałoby objawiła się, jako nowa gwiazda, na firmamencie londyńskiego życia towarzys­ kiego. Natychmiast odniosła sukces, z którego - 4 0 - też umiała korzystać. Jej kochankami zo­ stawali tylko mężczyźni o wielkim znaczeniu i jeszcze większym majątku. Byli jednak żonaci. Mniej więcej sześć miesięcy wcześniej piękna wdowa poznała markiza Irchester i wtedy właśnie przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Pierwsze małżeństwo okazało się nudne i nie dało oczekiwanego szczęścia. Teraz zdecydo­ wana była nie wychodzić za mąż, lecz korzystać z życia na wszelkie możliwe sposoby. Jako córka księcia, jakkolwiek by się nie zachowywała, mogła z całą pewnością liczyć na zaproszenia do najdostojniejszych domów. Natomiast jako kobieta wyjątkowej urody miała zawsze wokół tłum mężczyzn gotowych złożyć serce i majątek u jej ślicznych stóp. To, że potrzebowała raczej nie wielbicieli, a ich bogactwa było dla wszystkich jasne. Jej ojciec nie posiadał dużego majątku, z którego utrzymywał i tak jeszcze kilku synów. Mąż natomiast nie zostawił jej w spadku fortuny niezbędnej do zaspokojenia licznych potrzeb wykwintnego życia. Mimo kłopotów finansowych, nic nie mogło przeszkodzić Sybille w wynajęciu domu przy Berkeley Square i protekcjonalnym traktowa­ niu najdroższych krawców z Bond Street. Trudno było oderwać od niej oczy, gdy — 41 —

przejeżdżała przez Hyde Park powozem za­ przężonym w najpiękniejsze konie pełnej krwi. Jednak lady Malden uznała, że teraz, w dwudziestym ósmym roku życia, osiągnęła właśnie apogeum urody i czeka ją już tylko zmierzch starzenia się. A przecież wysławiali ją wszyscy wybitni artyści, niemal na kolanach błagali, by zgodziła się pozować. Porównywali ją z Afrodytą, Si- monettą Botticellego i ślicznymi kobietami Fragonarda. Mimo to, piękna wdowa z niepokojem myś­ lała o najbliższych latach, gdy na jej twarzy pojawią się zmarszczki, a w złotych włosach pierwsze srebrne nitki. Pewnego dnia ujrzała markiza Irchester i zro­ zumiała czego pragnie. Nie spotkali się wcześniej, gdyż ubiegłe dwa lata lady Sybille spędzała głównie za granicą. Następca tronu jakiegoś bliżej nieznanego bałkańskiego księstewka podczas wizyty w Lon­ dynie zakochał się w niej bez pamięci. Wiedziała, że nie może pozwolić sobie na tak dwuznaczny związek z cudzoziemcem. Stra­ ciłaby wiele w oczach swych angielskich wiel­ bicieli. Pozwoliła więc zaprosić się do Paryża. Miasto podźwignęło się już z upadku czasu wojny i na powrót stało się jednym z najbar- - 4 2 - dziej uroczych i najweselszych miejsc w Eu­ ropie. Sukcesy towarzyskie, jakie tam odniosła, uderzyły lady Sybille do głowy niczym młode wino. Nadszedł jednak dzień, kiedy uznała, że ma już dość Paryża i czas wracać do domu. Z okazji powrotu lady Sybille wydano w De- vonshire House wspaniałe przyjęcie. Właśnie na tym balu poznała markiza. Oczywiście słyszała już o nim wiele, lecz nie poznali się wcześniej, gdyż ona była zajęta swoimi roman­ sami, a on swoimi. Wystarczyło jednak, że raz tylko zerknęła na markiza przez pełną gości salę balową. Natych­ miast poprosiła gospodarza, aby go jej przed­ stawiono. W ciągu następnych dwóch miesięcy markiz przekonał się, że jest obiektem przemyślnego polowania. Dostrzegli to nawet mniej spo­ strzegawczy od niego i sprawa stała się pub­ liczną tajemnicą. Trudno zresztą było nie dostrzec licznych, niby przypadkowych, spotkań na przyjęciach, kiedy to Sybille wciąż przebywała w pobliżu markiza. Gdziekolwiek by się nie pojawił, ona znajdowała się tam również. Początkowo mówił sobie, że nie jest szcze­ gólnie zainteresowany czynionymi mu awan­ sami. Owszem, lady Malden była piękna, nie — 43 —

można temu zaprzeczyć, ale on odznaczał się wybrednym gustem w doborze kochanek. A po­ za tym w owym czasie polował na ponętną żonę pewnego węgierskiego dyplomaty. Sam markiz lubił określać swoje zabiegi wokół płci pięknej słowem „polowanie". Zde­ cydowanie jednak wolał uchodzić za myśliwego, niż za zwierzynę łowną. W rzeczywistości spra­ wy wyglądały wręcz przeciwnie: większość ko­ biet okazywała mu zainteresowanie w sposób zupełnie jednoznaczny. Często zastanawiał się, czemu w tych ładnych główkach tak mało kryje się rozumu. W końcu, może pragnąc podsycić jawną zazdrość przyjaciół, zaczął ulegać lady Sybille. Na początku nie był ani trochę rozczarowa­ ny. Choć wyglądem przypominała olimpijską boginię, jej usta czarowały całkowicie ziems­ kim ogniem, a całe ciało niespożytą namięt­ nością. Jednak markiz z wolna zaczął nabierać prze­ konania, że Sybille pragnęła czegoś więcej, niż tylko przelotnego związku miłosnego, podczas gdy on sam nie oczekiwał, by romans ten potrwał dłużej niż którykolwiek z dotychcza­ sowych. Nie musiał tego kochance oznajmiać. Była zbyt przebiegła, aby nie dostrzec jego intencji. On zaś, z taką samą intuicją, z jaką dowodził oddziałami, umiał dociec tajników -44 — myśli kobiety. I doszedł do wniosku, że lady Malden planuje małżeństwo. Markiz wiedział, iż kiedyś wreszcie musi się ożenić. Krewni dawali mu do zrozumienia, że jego powinnością jest spłodzenie dziedzica. Istotnie, powinien mieć synów, aby było ko­ mu przekazać stary tytuł szlachecki oraz ma­ jątek. Jednak od powrotu z wojny nie odczuwał żadnej potrzeby ustatkowania się. Długie lata żołnierskiej tułaczki obudziły w nim przemożną chęć odrobienia straconej młodości. Teraz był panem samego siebie, co mu ze wszech miar odpowiadało. Gdy służył pod rozkazami księcia Wellingtona, takie poczucie wolności wydawało się nie do pomyślenia. — Ożenię się kiedyś — powtarzał sobie — ale nie z przymusu. Na razie jednak kłopotał się głównie swoim majątkiem, który, podczas ostatnich lat życia ojca, mocno podupadł. Stary pan Irchester zaniedbał rozległe dobra, a na domiar złego powierzył administrowanie nimi ludziom nie­ udolnym. Markiz, podnosząc Irchester Park z upadku, odczuwał radość i ogromną satys­ fakcję. Małżeństwo mogło więc poczekać. Od­ krył przy tym, że ciężka praca także bywa doskonałą rozrywką. Związek z kobietą, która, nawet jeśli piękna, z pewnością okazałaby się — 45 —

głupiutką gąską przeszkadzałby mu tylko w zaj­ mowaniu się majątkiem. Kiedyś w „White Club", popijając w towa­ rzystwie jednego z najlepszych przyjaciół, oświadczył z zadumą w głosie: — Nie wiem, jak to tłumaczyć, że większość kobiet, z którymi spędziłem tyle czasu, jest tak zatrważająco źle wykształcona? Niepodobna rozmawiać z nimi o czymkolwiek, pomijając jeden tylko temat amorów. Przyjaciel, z którym markiz służył ongiś w tym samym pułku, roześmiał się tylko. — Wiesz równie dobrze jak ja, że pieniądze wydaje się na kształcenie synów. Córkami zajmują się guwernantki, a one same niewiele umieją. — Masz rację — powiedział markiz, kiwając w zamyśleniu głową. Pamiętał, że kiedy jego wysłano do Eton, a potem do Oksfordu, siostry zostały w domu w towarzystwie bladych, myszowatych kobie­ tek, których twarzy nie sposób było zapamiętać. — Przypuszczam, że dlatego właśnie damy na kontynencie sprawiają wrażenie znacznie inteligentniejszych... — ciągnął swoje rozwa­ żania. — Nie powiem, żeby mi nadmiernie zależało na umyśle kobiecym — odparł przyjaciel. — Je­ śli kobieta jest ładna, to ją uwodzę, jeżeli brzydka, nie zauważam jej. -46 — Markiz roześmiał się. Nadal myślał jednak o banalnej wymianie zdań z lady Sybille, przy tych nielicznych okazjach, gdy nie byli zajęci igraszkami miłosnymi. Pewnego wieczoru przyłapał kochankę, gdy rozmawiała z regentem, w sposób, który wydał mu się wysoce podejrzany. Nie mógł słyszeć, co mówili, ale bez wątpienia odnosiło się to do jego osoby. Lady Malden zerkała na markiza od czasu do czasu. W jej oczach malował się wyraz, z jakim głodny kot wlepia wzrok w mi­ seczkę śmietanki, wyraz pożądliwości i zado­ wolenia. Markiz czuł w powietrzu kłopoty. Tymczasem jednak prowadził uprzejmą kon­ wersację z jednym z ambasadorów. I od swego rozmówcy niespodziewanie otrzymał klucz do rozwiązania zagadki. — Przypuszczam, że to ostatnie przyjęcie w Carlton House — mówił ambasador —jakim cieszymy się, zanim jego wysokość wyjedzie do Brighton. — Zapewne — zgodził się markiz. — Moja żona i ja zostaliśmy zaproszeni do Pawilonu Królewskiego w Brighton — ciągnął dygnitarz z nutą satysfkacji w głosie —jesteśmy zachwyceni, że pan i lady Sybille również tam będą. Jego wysokość wspominał o tym. Markiz spojrzał na ambasadora, starając się dobrze zrozumieć zawartą w jego wypowiedzi - 4 7 -

sugestię. Po chwili milczenia dyplomata wzru­ szył bezradnie ramionami i dodał: — Moja żona zawierzyła mi pański sekret, ale obiecuję, że będę szalenie, ale to szalenie dyskretny. Naturalnie ja też jestem wielbicielem lady Sybille. Nawet, gdyby podłoga otworzyła się, ziejąc u jego stóp głęboką przepaścią, markiz nie byłby bardziej zaskoczony i zakłopotany. Zro­ zumiał teraz, co robi Sybille. Jak mógł być tak niedomyślny? Używała wszak tej samej broni, którą posługiwało się tyle kobiet: opinii pub­ licznej. Tylko że Sybille zaczęła od szczytu: od następcy tronu i jego otoczenia. Chciała zmusić kochanka do oświadczyn. Presję mieli wywierać krewni i znajomi regenta. Irchester znał już podobne przypadki wśród swoich przyjaciół. Korzystając z tego, że gospodarz zajęty był rozmową z licznym gronem gości, markiz czym prędzej opuścił Carlton House, omijając z da­ leka lady Sybille. Wrócił do domu, na Park Lane. Zastanawiał się, co powinien w tej sytuacji zrobić. Z wprawą zdobytą podczas planowania wojennych ope­ racji, błyskawicznie podjął decyzję. Pierwszym krokiem musi być opuszczenie Londynu, po­ stanowił. Wydał dyspozycje służbie: trzeba wszystko — 48 — przygotować do natychmiastowego wyjazdu do Irchester Park. Przeprowadził rozmowę z sekretarzem i wreszcie zasiadł przy biurku, by napisać list do regenta. Dziękował za goś­ cinność i wyjaśniał, że został wezwany na wieś w nie cierpiącej zwłoki sprawie rodzinnej. Do lady Sybille nie posłał ani słowa. Miał cichą i okrutną nadzieję, że będzie się martwiła jego zniknięciem. Natychmiast po śniadaniu wyruszył z naj­ większym pośpiechem do Irchester Park. Czuł się okropnie, jak lis ścigany przez sforę psów gończych. Widok rodzinnych stron i pełne dostojeństwa piękno starego pałacu przyniosły mu ulgę jak dotyk kojącej ból dłoni. — Czy jego miłość oczekuje towarzyst­ wa? — zapytał z szacunkiem kamerdyner. — Nie w tej chwili, Dawson — odparł markiz. — Mam sporo do zrobienia w Irchester Park i potrzebuję spokoju. — Wasza miłość znajdzie tu spokój. Tak się cieszymy, że pan wrócił, milordzie. Szczerość brzmiąca w jego głosie spodobała się markizowi. Lecz kiedy Irchester został sam, na twarzy pojawił mu się grymas zniecierpliwienia. Myślał o narastającej nudzie, przenikającej jego życie w ciągu ubiegłego roku. Jak melodia wygrywa- 4 — Diona i dalmatyńczyk — 49 —

na przez katarynkę. Te same bale, przyjęcia, zebrania w Carlton House, Vauxhall, Rane- lagh. I ciągle te same kobiety. Piękne, do­ świadczone, kuszące, budzące pożądanie, przy bliższym poznaniu odkrywały bezwiednie swą próżność, samolubstwo, skąpstwo, niewiary­ godną głupotę i bezwzględność, gdy chodziło o ich małe, egoistyczne cele. — Czego ja chcę, czego szukam? Markiz nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Poczuł tęsknotę za wojną, za podnietą, jaką daje skrajne niebezpieczeństwo, za odpowie­ dzialnością, za najwyższym napięciem uwagi. Tam był cel — jaśniejący niczym gwiazda przewodnia — zwycięstwo. Cel został osiągnięty i... rozczarował. — Czego naprawdę chcę? To pytanie wciąż dręczyło go, gdy samotnie jadł obiad. Wyszedł na taras. Słońce zachodziło powoli za starymi dębami w wielkim ogrodzie, a w gasnącym świetle dnia ukazywały się już na niebie pierwsze gwiazdy i nów księżyca. Za plecami markiza wznosił się, wsparty na tych samych od pięciuset lat fundamentach pałac — Irchester House. W początkach ubieg­ łego wieku pradziad markiza zdecydował się na całkowitą przebudowę rezydencji. W rezultacie powstał jeden z najświetniej­ szych w kraju przykładów architektury geo- — 50 — rgiańskiej. Paradne apartamenty pałacu za­ chwycały pięknem wystroju. Markiz bowiem posiadał zbiory sztuki, które były przedmiotem zazdrości samego księcia regenta. Irchester House otaczały ogrody i lasy. Ogro­ dom markiz przywrócił ich pierwotny kształt, toteż zadowolić mogły swą urodą każdego konesera piękna. Rozległe lasy zaś pozwalały na organizowanie wspaniałych polowań. W do­ linie płynął strumień, którego rozlewiska two­ rzyły bagna. Tam właśnie, późną jesienią strze­ lał kaczki i bekasy. Na ogromnych obszarach swej posiadłości markiz mógł rozkoszować się nie tylko polowa­ niem, ale i jazdą konną. A odkąd wrócił z Francji jego stajnie słynęły z najlepszych wierzchowców. Mam wszystko, myślał, dlaczego miałbym pragnąć więcej? Jednak czegoś mu brakowało, czegoś niezmiernie ważnego, czego nie umiał określić. Zmęczony postanowił położyć się wcześniej. Nie mógł jednak zasnąć w ogromnej sypialni, w której jego przodkowie przychodzili na świat i umierali. Rozmyślał o sobie. Zawsze uważał, że jest panem samego siebie i doskonale daje sobie radę. W armii zaś przekonał się, że posiada umiejętność dowodzenia. — 51 —