Rozdział 1
Rok 1819
Sir Hereward Grantley z trudem sadowił się
w ogromnym fotelu. Krzywiąc się i sapiąc,
dźwignął opuchniętą stopę na taboret i ostroż
nie próbował znaleźć oparcie dla obolałych
pleców.
W tej samej chwili w radosnych susach
ruszył ku niemu młody dalmatyńczyk. Nagle,
potrącona psim ogonem, szklanka brandy zsu
nęła się ze stolika. Sir Hereward wpadł we
wściekłość:
— Pilnuj swego przeklętego psa! — krzyknął
na bratanicę i dodał z pretensją w głosie: .
— Mówiłem ci już, że nie ma prawa tutaj
przebywać. Nie życzę go sobie w domu. Jego
miejsce jest w psiarni.
Diona pospiesznie zbierała z dywanu kawałki
szkła.
— 5 —
— Bardzo przepraszam, stryju Herewardzie.
Syriusz zrobił to niechcący. Chciał tylko przy
witać się z tobą. Wiesz przecież, że cię lubi.
— Mam dostatecznie dużo własnych psów.
Albo pójdzie do budy, albo trzeba będzie go
zastrzelić.
Diona, przerażona, krzyknęła, a z drugiego
kąta pokoju odezwał się głos:
— Sądzę, ojcze, że to dobra myśl! W domu
psy sprawiają tylko kłopot. Niedawno też
widziałem, jak Syriusz polował w lesie, gdzie
bez wątpienia wystraszył wysiadujące ptaki...
— To nieprawda! — zaprotestowała Dio
na. — Syriusz nigdy beze mnie nie wychodzi.
Wiem, że jest pora lęgowa, więc trzymamy się
z dala od lasu.
— Widziałem na własne oczy!
Diona wiedziała, że kuzyn Simon kłamie
i domyślała się powodu jego zachowania.
Odkąd zamieszkała w wielkim, brzydkim
domu stryja, Simon prześladował ją zalotami,
a gdy je odrzuciła, stał się złośliwy. Teraz zaś
wtrącił się do sporu zapewne powodowany
chęcią zemsty za domniemaną zniewagę. Dwa
dni temu bowiem, spotkawszy Dionę na scho
dach, usiłował ją pocałować. Broniła się, a kie
dy zrozumiała, że jest od niej silniejszy, nadep
nęła mu na nogę tak mocno, że jęknął z bólu.
Wyrwała się kuzynowi, wołając:
— 6 —
— Zostaw mnie w spokoju! Nienawidzę cię!
Jeżeli jeszcze raz ośmielisz się mnie dotknąć,
powiem stryjowi Herewardowi!
Simon tylko czekał na stosowną okazję.
Wstał od stołu, przy którym łapczywie po
chłaniał obfite śniadanie, mimo że pora po
rannego posiłku już dawno minęła, i podszedł
do ojca.
— Koniecznie trzeba zabić tego psa — stwie
rdził, wycierając usta. — Powiem Heywoodowi,
żeby go zastrzelił, tak jak starego Rufusa,
kiedy przestał się już do czegokolwiek nadawać.
— Nie tkniesz mojego psa! — krzyknęła
gniewnie Diona. — Jest młody, a szkodę
wyrządził nieumyślnie! To pierwsza rzecz, którą
stłukł w tym domu!
— Pierwsza, którą zauważyliśmy! — wark
nął Simon.
Diona spojrzała na stryja.
— Bardzo proszę. Wiesz jak ogromnie ko
cham Syriusza, jak wiele dla mnie znaczy.
Tylko on pozostał mi po ojcu...
Raptem uświadomiła sobie, że mówiąc w ten
sposób postępuje nierozważnie. Wszak sir He-
reward Grantley nie znosił młodszego brata.
Ojciec Diony był o wiele bardziej popularny
w hrabstwie, znacznie lepszy w różnych dzie
dzinach sportu i, w dodatku, o wiele przystoj
niejszy.
— 7 —
Czasami Diona miała wrażenie, że stryj jest
w gruncie rzeczy zadowolony, iż młodszy brat
przypłacił życiem upadek z porywistego ogiera,
gdy koń brał wysoką przeszkodę.
Wypadek taki nie powinien był się zdarzyć
jeźdźcowi równie doświadczonemu jak jej
ojciec.
Całe hrabstwo opłakiwało Harry'ego Gran-
tleya i Diona zrozumiała, że właściwie wtedy
umarła także jej matka! Pani Grantley z każ
dym dniem robiła się coraz słabsza, a w rok
później i ją również pochowano. Od tej pory
stryj stał się prawnym opiekunem bratanicy.
Diona musiała opuścić strony, gdzie tak szczę
śliwie upływało niegdyś jej życie.
Rodzinny dom zdawał się zawsze wypełniony
słońcem, podczas gdy należący od trzystu lat
do Grantleyów dwór był ogromny, ciemny
i ponury.
Wkrótce też Diona pojęła, że kuzyn Simon
przyczyni jej wielu zmartwień. Sir Herewardowi
wydawało się, że przynajmniej pod jednym
względem był lepszy od nieżyjącego brata —
miał dziedzica. Na nieszczęście Simon nie był
synem, z którego jakikolwiek ojciec mógłby
być dumny. Miał dwadzieścia cztery lata, ale
jego rozwój psychiczny zatrzymał się na etapie
niedojrzałego nastolatka. Nie wyróżniał się też
niczym szczególnym, oprócz nieprawdopodob-
— 8 —
nego wręcz apetytu. Kuzyn Diony jadł za
czterech i wciąż był głodny.
W przyszłości Simon miał zostać szóstym
baronetem. Wątła, wiecznie cierpiąca lady
Grantley nie mogła mieć więcej dzieci, toteż sir
Hereward uwielbiał jedynaka i dogadzał mu
we wszystkim. Żywił przy tym nie uzasadnioną
nadzieję, że podsycając wrodzony egoizm syna,
wychowa Simona na mężczyznę.
Diona, z natury spostrzegawcza, szybko
zauważyła niewesołą sytuację stryja i szczerze
z nim współczuła. W niczym jednak nie po
prawiło to jej własnego losu.
Była nie tylko wyjątkowo ładna, ale też
inteligentna. Wkrótce więc zrozumiała, że iry
tuje stryja, jak niegdyś irytował go jej tragicznie
zmarły ojciec. Próby ułagodzenia sir Herewarda
spełzały na niczym. Rzadko dzień mijał bez
złorzeczeń na wyimaginowane przewinienia
bratanicy, zmuszonej cierpliwie znosić wybuchy
złości starszego pana.
Żona sir Herewarda całe dnie spędzała
leżąc i skarżąc się na okropne bóle. Płakała
i narzekała, nigdy nie uczyniła jednak naj
mniejszego bodaj wysiłku, by pokonać własną
słabość.
Zachowanie Simona zaś stanowiło pasmo
rozczarowań. Sir Hereward zaczął szukać po
ciechy w alkoholu. Nadmierne picie powodo-
— 9 —
wało kolejne ataki podagry. Chory cierpiał na
srogie bóle gośćcowe, puchły mu nogi i ręce.
Teraz, kiedy gniew osiągnął stan wrzenia,
starszy pan warknął do syna:
— Masz rację. Powiedz Heywoodowi, żeby
dziś wieczorem zastrzelił to zwierzę. Nie dopu
szczę, by przez jakiegoś psa, miały nie udać się
jesienne polowania!
Diona uklękła przy fotelu stryja. W jej głosie
brzmiało błaganie.
— Nie możesz tego zrobić, stryju Herewar-
dzie! Nie możesz być tak okrutny. Wiesz ile
Syriusz dla mnie znaczy.
Przez chwilę miała wrażenie, że sir Hereward
ustąpi. I wtedy odezwał się Simon:
— Ten pies poluje na wszystko, co się
rusza! Wczoraj widziałem, jak gonił kury i jeśli
nie dostaniemy jaj na śniadanie, będzie to
jego wina!
— To kłamstwo! Kłamstwo! — krzyknęła
Diona.
Jednak zmyślona przez Simona historyjka
zaważyła na decyzji sir Herewarda.
— Wydaj polecenie Heywoodowi! — rzekł
do syna. — I niech przekaże leśniczym, żeby
zastrzelić każdego błąkającego się po lesie kota
czy psa!
Diona zrozumiała, że nie ma sensu prosić
stryja o litość. Chciało jej się krzyczeć z obu-
-10 —
rzenia na tę rażącą niesprawiedliwość i bezsen
sowne okrucieństwo. Naraz dostrzegła błysk
złośliwego zadowolenia w oczach kuzyna Si
mona. Wstała więc i z wysoko podniesioną
głową wyszła z jadalni. Dopiero gdy zamknęły
się za nią drzwi, rzuciła się jak szalona do
swojego pokoju. Dalmatyńczyk pobiegł za nią.
Syriusza ofiarował Dionie ojciec nie na długo
przed tragicznym wypadkiem. Piesek był śmie
szny i nieporadny. Na białym futerku zaczęły
pojawiać się ciemne plamki, gdyż Syriusz skoń
czył właśnie dwa tygodnie. Kiedy patrzył na
Dionę z miłością, przytuliła go delikatnie i po
czuła, że bardzo go kocha.
Tylko Syriusz potrafił pocieszyć dziewczynę
po śmierci rodziców. Lizał jej policzki i tulił
się, gdy płakała bezradnie, jakby rozumiał jej
rozpacz i samotność. Teraz miała już tylko jego.
Oczywiście żyli jeszcze inni członkowie ro
dziny Grantleyów, ale niestety mieszkali poza
granicami hrabstwa. Nikt z nich jednak nie
kwapił się, by udzielić Dionie gościny. Nie
miała przecież pieniędzy. Jej ojciec cały swój
niewielki kapitał wydał na zakup koni. Liczył,
że ujeżdżone będzie można sprzedać z zyskiem.
Wyniki treningu pierwszych trzech czy czte
rech wierzchowców przekroczyły wszelkie
oczekiwania, więc zachęcony sukcesem nabył
następne.
— 11 —
— Może to ekstrawagancja — powiedział
żonie — ale mam okazję za bezcen kupić od
znajomego z Irlandii kilka rasowych koni.
Głupio przepuścić taką szansę.
— Oczywiście, najdroższy — przytaknęła. —
Nie znam nikogo, kto byłby zręczniejszy od
ciebie w ujeżdżaniu koni. Jestem pewna, że twój
nowy nabytek przyniesie nam wielkie korzyści.
Harry Grantley nawet o tym nie wątpił. Gdy
nadszedł oczekiwany przez niego transport,
z radością odkrył, że wierzchowce wyglądały
znacznie bardziej obiecująco, niż się tego spo
dziewał. Był jednak świadom, że są na tyle
dzikie, iż okiełznanie ich wymagać musi ogrom
nej cierpliwości i wysiłku.
— Cóż to będzie za przyjemność obser
wować pracę nad nimi — mówiła sobie Diona.
W obawie o bezpieczeństwo córki ojciec nie
pozwalał jej dosiadać nie wytrenowanego ko
nia. A przecież Diona była doświadczoną ama
zonką. Jeździła konno niemal od chwili, gdy
nauczyła się chodzić.
I właśnie jeden z irlandzkich wierzchow
ców stał się mimowolnym sprawcą śmierci jej
ojca. Nie ujeżdżone konie sprzedano przygod
nemu kupcowi. Mimo, że nie udało się uzyskać
za nie dobrej ceny, panie Grantley mogły żyć
dość wygodnie podczas smutnych miesięcy,
które nastąpiły po śmierci sir Harry'ego.
— 12 —
Wkrótce Diona zauważyła, że matka z dnia
na dzień robi się coraz słabsza i trudno
ją czymkolwiek zainteresować. Tylko córce
poświęcała jeszcze nieco uwagi. Nie śmiała
się już jednak nigdy i rzadko na jej twarzy
gościł blady uśmiech. W ciągu dnia pani
Grantley udawało się zachować pozory opa
nowania, ale Diona była przekonana, że noce
matka musiała spędzać rozpaczając za zma
rłym mężem.
Później Diona nie raz zastanawiała się, czy
nie mogła, mimo wszystko, uratować matki.
Zdawała sobie jednak sprawę, że przyczyną
śmierci nie była żadna z chorób ciała. Wdowa
po Harry'm Grantleyu po prostu nie potrafiła
żyć bez mężczyzny, którego kochała ponad
wszystko.
Świadomość, że rodzice byli ze sobą szczęś
liwi, dodawała Dionie sił do zniesienia ponurej
atmosfery, panującej we dworze stryja. Dopiero
teraz zrozumiała, że to nie mury i sprzęty
tworzą dom, ale ludzie, którzy w nim żyją!
Właściwie Grantley Hall powinien uchodzić
za piękny. Zdobiła go bowiem wyśmienita
kolekcja obrazów i mebli, dziedziczonych z po
kolenia na pokolenie.
Sir Hereward jednak był człowiekiem trud
nym, rozgoryczonym, a w gruncie rzeczy, nie
szczęśliwym. Nic więc dziwnego, że cały dom
— 13 —
wydawał się Dionie ponury i równie zimny, jak
serca jego mieszkańców.
Służący, starzy i zgorzkniali, boleśnie od
czuwali sposób, w jaki wydawano im polecenia,
lecz ze strachu przed utratą posady nigdy nie
odważyli się otwarcie zaprotestować.
Sir Hereward utrzymywał stajnię, słynną
z doskonałych koni oraz psiarnię, jedną z naj
lepszych w hrabstwie. Ale nawet zwierzęta
wydawały się Dionie inne niż wierzchowce
i psy hodowane w jej rodzinnym majątku.
Może dlatego, że nikt nie odnosił się tu do nich
jak do indywidualnych istot.
Na początku stryj zgodził się, by Syriusz
zawsze jej towarzyszył, a nawet sypiał koło
łóżka Diony.
Po pewnym czasie jednak Simonowi udało
się nastawić ojca wrogo wobec Syriusza. Sir
Hereward przeklinał ulubieńca bratanicy, ile
kroć ów wszedł mu w drogę i wykrzykiwał,
że „ten pies przeżre wszystko, do ostatniego
pensa."
W taki to właśnie sposób stryj dawał Dionie
do zrozumienia, że znalazła się w Grantley
Hall na łaskawym chlebie i nie pozwolił bra
tanicy zapomnieć, iż musiał spłacić długi po
jej ojcu.
Nie były to duże sumy, ale nawet niewielkie
rachunki rozwścieczały sir Herewarda.
-14 —
Służących, których zatrudniali jej rodzice,
kazał zwolnić i tylko dwoje najstarszych za
trzymał na posadzie dozorców, lecz, jak zapo
wiedział, jedynie do momentu, kiedy znajdzie
się nabywca posiadłości Harry'ego Grantleya.
— A potem — lubił straszyć — o ile nie
trafi się jakieś miejsce, pójdziecie do przy
tułku.
Dionie krajało się serce z rozpaczy, ale nie
miała żadnego wpływu na decyzje despotycz
nego stryja. W głębi duszy żywiła jednak
nadzieję, że sir Hereward nie spełni swojej
groźby. Natomiast staruszkowie dniami i no
cami zamartwiali się o swój niepewny los.
Wyjeżdżając z rodzinnego majątku, Diona
zapewniła, że zrobi wszystko, co w jej mocy,
aby im pomóc, kiedy dom zostanie sprzedany.
— Myślę, że to mało prawdopodobne —
pocieszała ich. — Z pewnością niewiele osób
chciałoby mieszkać na takim odludziu i stryj
szybko nie znajdzie nabywcy posiadłości.
Przecież tatuś tylko dlatego tak bardzo lubił to
miejsce, iż trudno o lepsze tereny jeździeckie.
Diona wiedziała też jak ważny dla jej ojca
był kontakt z domem, gdzie spędził szczęśliwe
dzieciństwo i, przede wszystkim, ze starszym
bratem. Za życia dziadka Diony, Harry'ego
i jego przyjaciół zawsze w Grantley Hall życz
liwie witano. Później ojciec wstąpił do armii,
— 15-
walczył przez wiele lat i w 1802 roku, gdy
wreszcie zapanował czas pokoju, ożenił się
z kobietą, którą pokochał od pierwszego wej
rzenia. Zdecydował się wówczas osiąść w ma
łym dworku i rozpocząć przykładne życie ro
dzinne.
Chociaż Harry Grantley musiał odczuwać
rozczarowanie, że dochował się tylko jednej
córki, nigdy jej tego nie okazywał. Marzył
zapewne o męskim potomku, który miałby
szansę na godność baroneta. W tej sytuacji
jako dziedzic rodowego tytułu pozostał jedynie
Simon.
Diona musiała przezwyciężyć obezwładnia
jący smutek i zmierzyć się z kłopotami, jakie
niosło życie. Gdy stryj stawał się szczególnie
dokuczliwy, rozmyślała gorączkowo, czy nie
ma jakiegoś sposobu, aby sama mogła za
rabiać na swoje utrzymanie. Rozważała też
możliwość wyjazdu do innych krewnych. Lecz
krewni Diony byli też krewnymi sir Here-
warda...
— Jestem twoim opiekunem. Masz robić to,
co ci każę — zwykł powtarzać bratanicy. Widać
było, że terroryzowanie sieroty po znienawi
dzonym bracie, sprawia mu wiele przyjemności.
Wrażliwą, a zarazem spostrzegawczą dziew
czynę raziła nie tyle złośliwość wypowiedzi
stryja, co wyraźnie wrogie uczucia.
-16 —
Chociaż rodzice Diony dobrze znali życie
wielkomiejskie, przedkładali jednak wiejskie
zacisze nad uroki Londynu. Czasami matka
wspominała mimochodem, że gdy córka skoń
czy naukę, trzeba będzie wprowadzić ją w wie
lki świat i zaprezentować na dworze królews
kim. Lecz ojciec zmarł sześć miesięcy przed
osiemnastymi urodzinami Diony. Nie zdążyła
więc zobaczyć Londynu, ani nie brała dotąd
udziału w żadnym balu z prawdziwego zdarze
nia. Oczywiście, jako dziecko bywała wraz
z matką na przyjęciach wydawanych w hrabs
twie, ale gdy podrosła, wolała towarzyszyć
ojcu w polowaniach lub obserwować gonitwy,
w których uczestniczył. Podczas wypraw myś
liwskich poznała szlachtę hrabstwa. Jednak
szczególną sympatią darzyli ją, uwielbiający
Harry'ego Grantleya, okoliczni farmerzy. Na
zywali Dionę „ładną małą panną Grantley",
na jej widok zrywali kapelusze z głów i częs
towali smacznym, świeżym wiejskim jedzeniem.
Jakkolwiek byli uprzejmi i dobrzy, nie stano
wili towarzystwa, o jakim marzyła dla niej
matka.
— Chcę, żebyś odniosła taki sam sukces,
jak ja, kiedy byłam debiutantką — mówiła
pani Grantley. — Nie jestem próżna, moja
najdroższa, ale powiem ci, że miałam wielu
wielbicieli, czarujących i bogatych młodych
2 — Diona i dalmatynczyk — 17 —
ludzi, którzy pytali mego ojca, czy mogą się
o mnie starać.
— To znaczy, że chcieli cię poślubić, ma
musiu?
— Tak, ale ja ich nie chciałam. Czekałam,
choć wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy...
Na twojego ojca.
— A w jaki sposób się poznaliście? Jak to
się stało?
— Zakochałam się w nim! Był taki przystoj
ny, onieśmielający, niezwykły! — pani Grantley
westchnęła. — Szkoda, że nie miałaś okazji
zobaczyć go w mundurze! Już sam ten widok
wystarczał, aby serce młodej dziewczyny za
częło bić mocniej!
— A czy on też zakochał się w tobie od
pierwszego wejrzenia?
— Tak! Natychmiast! I nie sądzę, żeby
jakakolwiek para mogła być od nas szczęśliwsza!
Diona tęskniła za takim szczęściem, czystym
i słonecznym. Życie z rodzicami było po prostu
cudowne.
Wbiegła do pokoju, a za nią Syriusz. Staran
nie zamknęła drzwi. Wiedziała, że musi spokoj
nie zastanowić się, by znaleźć wyjście ze strasz
nej sytuacji, w której się znalazła.
Uklękła i objęła Syriusza. Łzy spływały jej
po policzkach. Pies, wyczuwając rozpacz swojej
pani, lizał ją po mokrej twarzy.
— 18 —
Diona wiedziała, że w żadnym wypadku nie
może rozstać się z Syriuszem. Po cóż miałaby
wtedy żyć? Głaszcząc i tuląc czworonożnego
przyjaciela, raptem poczuła przypływ sił i zde
cydowania, czego nie doświadczała już od
dawna.
Zamieszkawszy w domu stryja, Diona czuła
się tak bardzo nieszczęśliwa, iż bez protestu
przyjmowała wszystkie upokorzenia. Preten
sje, zaczepki i złośliwe uwagi, na które na
prawdę ani razu nie zasłużyła, znosiła z aniels
ką cierpliwością. Przepraszała i obiecywała
poprawę.
Teraz jednak pojęła, że musi się zbuntować,
nie tylko ze względu na siebie, ale i z powodu
Syriusza. Przytuliła go mocniej, a pies znów
polizał ją w policzek i zamerdał ogonem.
Patrzył z niemą prośbą, jakby proponował
wyjście na spacer.
— Tak zrobimy, Syriuszu. Pójdziemy i nie
wrócimy więcej. Och, dlaczego wcześniej o tym
nie pomyślałam...
Wstała i przekręciła klucz w drzwiach, by
nikt nie zaskoczył jej podczas przygotowań.
Musiała być dyskretna. Rozłożyła na łóżku
ogromny jedwabny szal, który należał ongiś
do jej matki. Na szalu zaczęła układać wszy
stko, co uznała za absolutnie niezbędne. Sta
rała się nie wybierać rzeczy ciężkich. Przecież
— 19 —
sama będzie musiała nieść węzełek. Zapakowa
ła drobiazgi i dwie cieniutkie, muślinowe suk
nie. Mimo to, pakunek okazał się całkiem
spory.
Diona zawahała się przez moment. Potem
zmieniła suknię na najlepszą, jaką miała, wło
żyła nowe buciki i elegancki czepeczek, który
należał dawniej do jej matki.
Od miesiąca nie nosiła już żałoby. Sir Here-
ward w przypływie złego humoru oznajmił, że
nienawidzi lamentujących mu po domu „czar
nych wron".
Miała ładne stroje, gdyż stryj zmuszony był
dać jej trochę pieniędzy na zakupy. Było to
na samym początku pobytu Diony w Grant-
ley Hall. Kiedy stanęła przed sir Herewardem
w eleganckim stroju, kupionym w pobliskim
miasteczku, przyjrzał się jej z niechętną ap
robatą. Wkrótce jednak zaczął znowu narze
kać, wypominając Dionie poniesione wydatki.
Ale dziewczyna nie zwracała na to uwagi.
Suknie były nowe, a to znaczyło, że starczą
na wiele lat.
Teraz zaś Diona martwiła się przede wszyst
kim brakiem pieniędzy. Żałowała, że musi
zostawić tyle nowych rzeczy, ale na szczęście
mogła wziąć ze sobą odziedziczoną po matce
biżuterię: zaręczynowy pierścionek, wysadzaną
diamentami broszę — prezent od Harry'ego
-20 —
z okazji narodzin córki i raczej brzydką, ale
wartościową, bransoletę po babce.
— Bransoletę można spieniężyć — pomyś
lała. — Jeśli ją sprzedam, będę miała za co
kupić jedzenie dla Syriusza.
Włożyła pieniądze i biżuterię do torebeczki,
podniosła tobołek i szepnęła do Syriusza, by
szedł za nią. Cicho zamknęła za sobą drzwi.
Pies przekonany, że idzie na spacer, zaczął
radośnie podskakiwać, ale Diona uspokoiła
go gestem dłoni. Zrozumiał w lot. Wychowy
wała go od szczeniaka i nauczyła spełniać
różne polecenia. Syriusz nigdy nie zachowy
wał się nieposłusznie, toteż kłamstwa, które
rozpowiadał o nim Simon, tym bardziej ją
oburzały. Nie było w nich nawet ziarna
prawdy!
Syriusz ruszył za swoją panią. Przemknęli się
do bocznej klatki schodowej, do tylnego
wyjścia. Diona nie chciała przechodzić koło
kuchni. O tej porze, a była już jedenasta,
służba miała wolny czas na drugie śniadanie.
Jedynie w hallu na parterze mogła zostać
zauważona, ale, na szczęście, nikogo nie
spotkała.
Znalazłszy się na podjeździe, skierowała się
ku niewidocznej z frontowych okien ścieżce.
Niemal biegła. Syriusz, węsząc za królikami,
od czasu do czasu znikał w zaroślach, ale
— 21 —
posłusznie wracał, gdy wołała go przyciszonym
głosem.
Po mniej więcej dziesięciu minutach dotarła
do niedużej bramy. Było to boczne wejście, nie
tak okazałe jak główny wjazd. Diona wiedziała,
że zastanie bramę otwartą. Para staruszków-
-dozorców zamykała ją tylko na wyraźny roz
kaz. Nie było ich teraz nigdzie widać, lecz
Diona, mijając stróżówkę, przyspieszyła kroku.
Wybiegła na zakurzoną drogę. Przez chwilę
zastanawiała się, w którą stronę się skierować,
ale uświadomiła sobie, że właściwie nie ma
wyboru. Droga w prawo prowadziła do wioski.
Zwróciła się więc w lewo i w tym momencie
dostrzegła nadjeżdżającą dwukółkę. Dziewczy
na zaniepokoiła się, czy to przypadkiem nie
ktoś, kogo powinna się wystrzegać. Wkrótce
jednak, ku swej uldze, rozpoznała właściciela
powoziku. Gdy dwukółka podjechała bliżej,
pomachała mu przyjaźnie.
Wszyscy we wsi znali starego Teda. Dostar
czał paczki, mleko, a czasami nawet podwoził
podróżnych.
Ted ściągnął lejce tłustemu pstrokatemu
koniowi i powozik zatrzymał się koło Diony.
— Dobry dzień, panienko! Mogę w czym
pomóc?
— Och, tak! Czy możecie mnie zabrać
ze sobą?
— 22 —
Stary zdziwił się. — A dokąd to panienka
życzy jechać?
— Za chwilę wam powiem.
Podała mu tobołek i wspięła się na dwu
kółkę, a Syriusz wskoczył w ślad za nią.
Cały tył powozu zajmowały klatki z młodymi
kogucikami, więc Diona usiadła koło wo
źnicy.
— Dawno nie widziałem panienki, ale widzę,
panienka i pies zdrowi — zagadnął Ted.
Tymczasem Syriusz, zbyt podniecony, by
leżeć spokojnie na podłodze, zdołał wcisnąć się
na ławeczkę obok Diony. Pies rozglądał się
bacznie, a jego pani objęła go opiekuńczym
gestem, jakby chciała ochronić ulubieńca przed
czyhającymi niebezpieczeństwami.
Przez jakiś czas jechali w milczeniu. Wreszcie
dziewczyna zdecydowała się zapytać: — Dokąd
jedziecie? Chyba daleko?
— A daleko — odparł Ted. — Zabieram te
koguciki do jednej farmy w majątku jego
lordowskiej mości. To szmat drogi. Potrzeba
całego dnia, żeby tam dojechać.
— Jego lordowskiej mości? — zdziwiła się
Diona.
Ted skinął głową.
— Do markiza Irchester. One tam będą...
Mówił coś jeszcze, ale Diona już nie słuchała.
Znała nazwisko markiza Irchester, ale nigdy
— 23-
nie spotkała go osobiście. Słyszała, że jego
dobra leżały gdzieś w sąsiednim hrabstwie,
bliżej Londynu.
— Markiz Irchester — powtórzyła zamyś
lona. Ojciec czasem opowiadał o koniach wy
ścigowych markiza. Niedawno też czytała w ga
zecie, że Irchester wygrał wielki wyścig w New-
market. Poza tym nic o nim nie wiedziała.
Znów przez jakiś czas jechali w ciszy. Słychać
było tylko stąpanie konia i skrzypienie piast
dwukółki.
— Jak sądzicie? Czy jest nadzieja, żebym
dostała jakieś zajęcie na którejś z farm należą
cych do markiza?
— Zajęcie, panienko? Czemu panienka mia
łaby pracować?
— Bo uciekłam!
— Chce panienka tam pojechać i harować
jak biedni ludzie?! Ojciec panienki to by sobie
chyba tego nie życzył.
Zamilkł, smutno kiwając głową. Po dłuższej
chwili mówił dalej.
— Dobry koniarz był z ojca panienki. Wie-
lem go razy widział, a to na polowaniu, a to
jak jechał do Grantley Hall. Nikt nie siedział
w siodle lepiej niż on.
— Tak, tak — przytaknęła Diona. — Ale
zrozumcie, ja musiałam uciekać! Stryj Here-
ward kazał zastrzelić Syriusza!
— 24 —
Ted spojrzał jej w oczy z niedowierzaniem. —
Nie może być! To młodziutki pies! Dlaczego
go zabijać?! — wykrzyknął.
— Tatuś dał mi go tuż przed śmiercią. Nie
mogę stracić Syriusza! Nie mogę! — Diona
miała łzy w oczach. — Nie pozwoliłabym go
zabić nawet, gdyby był stary i niedołężny!
— Jasne, że nie! — zgodził się Ted. — Ale
może by go panienka komuś oddała?
— Nie. Zawsze mieszkał ze mną. Zama
rtwiałabym się tylko, czy jest należycie tra
ktowany i żywiony. To byłoby nie do znie
sienia!
Rozpacz, brzmiąca w jej głosie, powiedziała
Tedowi więcej niż słowa. Zrozumiał, w jak
trudnej sytuacji znalazła się jego młoda pa
sażerka.
— Ale przecie panienka sama sobie nie
poradzi. Nie może panienka jechać do jakichś
krewnych?
— Myślałam o tym, ale jestem pewna, że
stryj Hereward zmusiłby mnie do powrotu.
Straciłabym szansę na ocalenie Syriusza.
Ted zamyślił się.
— Więc co panienka chce robić? — zapytał
po chwili zatroskanym tonem.
— Mogłabym pracować na farmie.
— Ale panienka nie ma pojęcia o... krowach!
— Nauczę się.
— 25 —
Srokaty koń spokojnie przemierzał dobrze
znaną trasę. Diona dalej snuła swoje rozważa
nia, jakby chciała przekonać nie tylko Teda,
lecz i samą siebie.
— Znam się dobrze na koniach i psach —
oświadczyła.
— Tak, jego lordowska mość trzyma psy.
Zdaje się spaniele. Nawet ładne — zauważył
stary.
Diona spojrzała na Teda z nieukrywaną
radością.
— Może potrzebuje kogoś do opieki nad
nimi?
— Tam już jest chłopak od psów.
— A nie może być dziewczyna od psów? —
zapytała z uśmiechem.
— Ale tam, panienka żarty sobie stroi.
Nigdy o czymś takim nie słyszałem.
Diona uchwyciła się jednak tej myśli.
— Och, jest mnóstwo zajęć, które kobiety
mogą wykonywać równie dobrze jak mężczy
źni! — starała się przekonać Teda. — Mogła
bym opiekować się szczeniakami i chorymi
zwierzętami. Mogłabym też tresować psy nie
gorzej niż niejeden mężczyzna!
— W żadnym z domów, które znam — ode
zwał się powoli Ted — gdzie są jakieś konie
czy psy, nie widziałem, żeby zajmowała się
nimi kobieta!
— 26 —
— Ale to nie znaczy, że właściciel majątku
nie zatrudniłby kobiety, gdyby nadarzyła się
taka okazja! — upierała się Diona. — Rolnicy
mają dziewki do krów. Dlaczego nie mogłoby
być dziewczyny do psów i koni?
Ted przełożył lejce do jednej dłoni i wolną
ręką podrapał się po głowie. Był zakłopotany.
— Po prawdzie, to sam nie wiem. Może
panienka ma rację. Tylko, jak żyję, nigdy
czegoś podobnego nie widziałem...
— Jednak spróbuję — oświadczyła Diona,
ale już znacznie mniej pewnym głosem. — Jeżeli
powiedzą: nie, będziemy musieli wymyślić coś
innego... to znaczy ja będę musiała coś wymyślić.
Diona nagle uświadomiła sobie, że natknięcie
się na dwukółkę Teda było nieprzewidzianym
łutem szczęścia. Jednak, gdy dojadą już na
miejsce, będzie zdana tylko na samą siebie.
W tej samej chwili, Ted, jakby czytając w jej
myślach, powiedział:
— Jeśli mogę, dam panience radę. Niech
panienka wraca do stryja i jeszcze raz go
poprosi. Czuję, że inaczej napyta sobie panien
ka biedy...
— Biedy? Myślicie o zabójcach, złodziejach?
Syriusz mnie obroni!
— Zdarzają się gorsze rzeczy, panienko
Diono.
— A co, na przykład?
— 27 —
Ted nie chciał dać odpowiedzi, albo nie
dosłyszał. Przejechali kawał drogi, zanim znów
się odezwał:
— Mnie tam panienka nie przeszkadza, ale
myślę sobie, że panienka źle robi, odjeżdżając
tak daleko od domu.
— Zaoszczędziliście mi długiego spaceru.
A ja, i tak nie mam zamiaru wracać! — odparła.
Jechali już dość długo. Diona poczuła głód.
Na śniadanie zjadła mało, a i to było kilka
godzin temu.
— Miałem przegryźć coś „Pod Zielonym
Człowiekiem" w Little Ponders End, ale jeśli
panienka nie chce, żeby ją ktoś zobaczył,
pojedziemy mimo karczmy.
— Ale ja też jestem głodna — smętnie
zauważyła Diona. — A poza tym w Little
Ponders End byłam tylko raz. Na polowaniu.
Nie sądzę, żeby mnie tu ktoś poznał.
Po chwili namysłu dodała:
— Jeśli zdejmę kapelusz i owinę głowę sza
lem, możemy udawać, że jestem dziewczyną ze
wsi, która prosiła o podwiezienie...
— Dobry pomysł, panienko Diono — ucie
szył się Ted. — Wezmę sera i chleba. Panienka
nie musi nawet wysiadać. Znam karczmarza.
Jest prawie ślepy, pewnie nawet na panienkę
nie popatrzy.
Z dala majaczyły domki Little Ponders End.
— 28 —
Diona odwiązała wstążki kapelusza, który po
chwili wsunęła pod ławeczkę. Rozsupłała to
bołek i wyciągnęła należący niegdyś do matki,
bladobłękitny jedwabny szal. Nie był ozdobny,
więc z pewnej odległości mógł uchodzić za
wiejską chustkę.
Miała nadzieję, że zdoła go udrapować na
wzór nakryć głowy noszonych przez miejscowe
dziewczęta.
Wjechali do wsi. Było pusto, tylko po stawie
pływało stadko kaczek, a nieco dalej szczypały
trawę dwa osły.
Zatrzymali się przed karczmą. Ted pozwolił
koniowi swobodnie skubać trawę, a sam wszedł
do środka. U wejścia do „Zielonego Człowie
ka" stała drewniana ława, którą popołudniami
zajmowali mężczyźni z wioski. Teraz jednak
nie było tu nikogo. Diona przysiadła na ławie
i czekała.
Wkrótce pojawił się Ted. Niósł dwa talerze
z plastrami sera i kromkami świeżego, jeszcze
ciepłego, chleba.
Diona jadła z apetytem. Dawno już nic jej
tak nie smakowało.
Ted znów zniknął w karczmie. Tym razem
wrócił z dwoma cynowymi kubkami. Dla Dio-
ny przyniósł jabłecznik, sobie zaś piwo.
Jedli w pośpiechu, nie chcąc ściągać na
siebie uwagi.
— 29 —
Gdy skończyli, stary poszedł zapłacić, a dzie
wczyna usadowiła się w dwukółce. Syriusz
usiadł obok niej.
I znów ruszyli w drogę. Po chwili milczenia
Diona zwróciła się do Teda:
— Proszę mi powiedzieć, ile jestem wam
winna?
— Panienka jest moim gościem. Skoro pa
nienka uciekła, powinna oszczędzać każdego
pensa dla siebie i dla pieska.
— Ależ nie mogę się na to zgodzić! — wy
krzyknęła speszona.
— Zapłaci mi panienka, kiedy już się wzbo
gaci. Mam nadzieję, że uda się to panience
niebawem — powiedział z uśmiechem.
— Ja też mam taką nadzieję — westchnęła
Diona.
Podróż w nieznane naraz wydała jej się
smutna i przerażająca. Lecz przecież zdanie
się na łaskę stryja było jeszcze gorsze. Sir
Hereward niechybnie rozkazałby zarządcy
Heywoodowi zabić Syriusza. A bez ukocha
nego psa samotność stałaby się nie do znie
sienia.
Diona pocieszała się w duchu, że sprosta
wszystkim przeciwnościom. Najważniejsze, to
nie rozstawać się z Syriuszem. Miała uczucie,
iż ojciec będzie nad nimi czuwał.
Ojciec szczególnie nienawidził okrucieństwa
- 3 0 -
w jakiejkolwiek postaci. Cierpiał, gdy musiał
dobić starego lub nieuleczalnie chorego ko
nia.
Z pewnością byłby wstrząśnięty pomysłem
starszego brata, by zastrzelić Syriusza tylko
dla kaprysu.
Mimo przekonania, że ojciec będzie się nią
opiekował, Diona odczuwała coraz większe
zaniepokojenie.
Dopiero teraz zaczęła uświadamiać sobie,
jak małą posiadała wiedzę o świecie, jak nie
wielkie doświadczenie życiowe.
Owszem, dzięki trosce matki, zdobyła wy
kształcenie ogólne. Pobierała bowiem nauki
nie tylko u mieszkającej w sąsiedztwie emery
towanej guwernantki, lecz również u miejs
cowego proboszcza, znakomitego humanisty.
Diona pokochała starego pastora jakby był
jej własnym dziadkiem. Gdyby żył, właśnie do
niego zwróciłaby się o pomoc. Choć nawet
wtedy stryj mógłby odebrać ją spod gościnnego
dachu plebanii. Był wszak jej prawnym opie
kunem.
— Sprawiłabym tylko kłopot — pomyślała
ze smutkiem.
Od starego przyjaciela myśli Diony podążyły
ku innym postaciom z dzieciństwa. Wspomi
nała guwernantkę, bardzo już leciwą osobę,
i nauczyciela z wiejskiej szkoły, który wprowa-
— 31-
dzał małą Dionę w tajemnice algebry i geo
metrii.
— Właściwie dlaczego muszę się uczyć? —
zapytała kiedyś matkę.
— Ćwiczysz umysł, kochanie — odparła
pani Grantley. — Chcę, byś otrzymała wszech
stronne wykształcenie. Będzie to z korzyścią
dla ciebie, bez względu na to, jak potoczy się
twoje życie.
Diona była wówczas zbyt młoda, by zro
zumieć, co matka ma na myśli. Wiedziała
jednak, że rodzice przywiązują ogromną wagę
do spraw edukacji. Dziadek Diony, dzięki
wybitnym zdolnościom i gruntownemu wy
kształceniu, piastował ongiś ważne stanowisko
w Ministerstwie Spraw Zagranicznych.
On to właśnie zaszczepił córce szacunek dla
nauki i świadomość, jak wielką rolę odgrywa
sprawny umysł, nie tylko w życiu mężczyzny,
ale i kobiety.
Niedługo przed śmiercią pani Grantley oznaj
miła córce:
— Bardzo pragnęłam i modliłam się, aby
dać twemu ojcu syna. Wiele dla niego znaczy
łaś, bo, mimo że jesteś dziewczyną, doskonale
rozumieliście się. Mógł rozmawiać z tobą, jak
z chłopcem.
Widząc wyraz przykrości i rozczarowania na
twarzy Diony, pospiesznie dodała:
-32 —
- Ojciec był z ciebie bardzo dumny, gdyż
jesteś prześliczna, ale wiedział, że uroda nie
wystarcza. Mężczyzna potrzebuje partnerki
umiejącej inspirować i bawić. Niestety, więk
szość kobiet tego nie potrafi. — Ostatnie słowa
mówiła już bardzo cicho.
Diona ucałowała matkę i rzekła:
— Zawsze pragnęłam, by ojciec mógł być ze
mnie dumny i wiesz, mamo, że uwielbiałam
z nim rozmawiać. Ale teraz dopiero widzę, że
było to możliwe właśnie dzięki lekcjom, które
wydawały mi się takie trudne, a szczerze mó
wiąc, czasem okropnie nudne.
Pani Grantley uśmiechnęła się do córki.
— Pewnego dnia będziesz miała z nich praw
dziwy pożytek. Mój ojciec, a twój dziadek,
mawiał: w najmniej spodziewanym momencie
nawet drobiazgi nabierają ogromnej wartości.
Diona wiedziała, że matka nie ma na myśli
spraw materialnych.
— Oczywiście. To coś takiego, jak posiada
nie skarbów, których nikt nie może ci ukraść —
przytaknęła z powagą.
Stwierdzenie Diony wywołało kolejny uśmiech
na twarzy chorej.
— Właśnie to chciałam powiedzieć! A ty,
kochanie, posiadasz wiele nieoszacowanych
skarbów. Pewnego dnia przekonasz się o ich
wielkiej wartości.
3 — Diona i dalmatyńczyk
Wspominając tamtą rozmowę, Diona, mi
mo woli, poczuła się rozbawiona. Rzeczywiś
cie, praca przy doglądaniu krów lub psów
będzie wielkim wyzwaniem dla inteligencji
i wiedzy.
Gdybym była starsza, rozmyślała, może do
stałabym posadę opiekunki biblioteki. Ale czy
ktoś słyszał o bibliotekarce z psem?
Pomysł ten wydał się jej tak zabawny, że
dziewczyna roześmiała się cichutko.
Słysząc to, Ted powiedział:
— Dobrze, że się panienka śmieje. Śmieje
się panienka, jak jej świętej pamięci tatuś. To
był dopiero pan. Każdy kłopot umiał obrócić
w śmiech.
— To prawda. Zawsze, kiedy będzie mi się
źle działo, postaram się śmiać. I nigdy nie
stracę nadziei, że będzie lepiej.
— Racja, panienko — pokiwał głową Ted.
Jednak jego głos nie brzmiał zbyt pewnie.
Diona poczuła, że znów ogarnia ją smutek.
Koń zwolnił kroku i zaczął wspinać się na
niewielkie wzniesienie. Wreszcie znaleźli się na
szczycie wzgórza. Diona spojrzała w lewo. Na
tle nieba rysowała się sylwetka pięknego, wiel
kiego budynku.
W popołudniowym słońcu pałac wyglądał
imponująco. Na jednej z wież powiewała wspa
niała chorągiew.
— 34 —
Dziewczyna nie mogła powstrzymać okrzyku
zachwytu:
— Cudowne! Czyj to dom?
— Jego lordowskiej mości. A majątek leży
po drugiej stronie doliny. Właśnie tam je
dziemy.
Diona przez moment milczała.
Po chwili powiedziała dobitnie:
— Chcę jechać do pałacu. Wiem, że znajdę
tam pomoc!
Rozdział 2
M a r k i z Irchester wrócił do domu znacznie
wcześniej niż się go spodziewano. Mimo to,
w Irchester Park zastał, jak zwykle, idealny
porządek. Służący, chociaż nie byli uprzedzeni
o przyjeździe pana, znajdowali się na pos
terunkach, a szef kuchni potrzebował zaledwie
pół godziny, by uraczyć markiza wspaniałym
obiadem.
Młody właściciel Irchester Park właściwie
nie miał zamiaru przyjeżdżać na wieś. Przypa
dkiem jednak poprzedniej nocy usłyszał, iż
książę regent planuje znów pobyt w Brighton
i przeraził się, że będzie zmuszony mu towa
rzyszyć.
Rok wcześniej już przekonał się, jak bardzo
Brighton go nudzi. Markiz dysponował, co
prawda, własnym domem i nie był zmuszony
— 37 —
stawać w Pawilonie Królewskim, nie mógł
jednak uniknąć monotonii życia towarzyskiego,
konieczności słuchania pospolitych truizmów
i męki rozmów z ludźmi, z którymi nie miał już
o czym mówić.
Owszem, markiz szanował księcia regenta *
i nawet mieli ze sobą sporo wspólnego: obaj
byli znawcami i miłośnikami sztuki. Kochali
doskonałe malarstwo i meble pochodzące ze
znakomitych warsztatów, cenili piękno nie
dostrzegane przez większość członków świty
jego wysokości.
Jednakże teraz markiz uznał, że nie warto
marnować już więcej czasu na jałowe rozrywki.
Ciągnące się w nieskończoność obiady w Carl-
ton House znaleźć miały godną kontynuację
w Brighton, gdzie szef książęcej kuchni z pew
nością zechce rywalizować, w różnorodności
i przepychu dań, z kuchmistrzami okolicznych
panów.
Nagle markiz odczuł niesmak i przesyt. Ale,
prawdę mówiąc, był jeszcze jeden powód tak
* Książę Regent — późniejszy Jerzy IV (1762-1830),
najstarszy syn Jerzego III, znany z urody, intelektu
i romansów. Z powodu choroby psychicznej ojca paro
krotnie pełnił funkcję regenta. Od 1811 r. występuje już
zawsze jako książę regent. Niepopularny w kraju z po
wodu ekstrawaganckiego trybu życia. W 1820 r. wstępuje
na tron. (przyp. red.)
-38 —
pospiesznego odjazdu. Romanse pana na Ir-
chester Park budziły powszechne zaintereso
wanie, lecz wrodzone rozwaga i dyskrecja
chroniły go jak dotąd od skandalu.
W affaires de coeur markiz okazał się równie
biegły, jak w prowadzeniu rozległych interesów,
czy jeździe konnej.
Przy jego urodzie i majątku flirty były nie
uniknione. Jak dotąd udawało mu się jednak
uniknąć sytuacji, w której musiałby się ostatecz
nie zdeklarować.
Ale markiz Irchester dał się poznać nie tylko
w londyńskich salonach. Dosłużył się wysokich
odznaczeń w armii Wellingtona. Odegrał bo
wiem wielką rolę w działaniach operacyjnych,
aż w końcu mianowany został jednym z dowód
ców armii okupacyjnej.
Kiedy nareszcie wrócił do domu, tak jak
wielu innych żołnierzy, pragnął odrobić lata
zmarnowane na ciągłej grze ze śmiercią.
Londyn czekał, aby ofiarować weteranom
każdą możliwą rozrywkę i przyjemność. Po
trudach i niebezpieczeństwach wojny smaczne
jedzenie, wino i oczywiście kobiety zajęły mło
dego oficera bez reszty.
Markiz otworzył dom przy Park Lane, a z je
go fantastycznymi przyjęciami konkurować
mogły jedynie obiady wydawane w Carlton
House przez następcę tronu. Markiz był jednak
— 39-
bardziej wybredny w doborze gości, a zdobione
sztychami zaproszenia do Irchester House cie
szyły się szczególną popularnością wśród słyn
nych piękności londyńskiego Beau Monde.
Ambitne matki córek na wydaniu dość szyb
ko zorientowały się, że nie uda im się upolować
przystojnego pana Irchester House na zięcia.
Młody człowiek miał wyraźną predylekcję
do wyrafinowanych i uwodzicielskich mężatek
i do wesołych wdówek, których mężowie stracili
życie na wojnie.
Jedną z takich dam, może najwybitniejszą,
była lady Sybille Malden.
Lady Malden pochodziła ze starego książę
cego rodu. Miała już za sobą nieudane małżeń
stwo. W osiemnastym roku życia zakochała się
w niejakim Christopherze Maldenie, tylko dla
tego, że wyglądał niezwykle atrakcyjnie w ofi
cerskim mundurze. Dopiero po jakimś czasie
odkryła, że jej urodziwy mąż, mówiąc oględnie,
jest wyjątkowo nudnym człowiekiem i, jeszcze
zanim poległ pod Waterloo, ich małżeństwo
otwarcie uchodziło za nieporozumienie.
Lady Sybille owdowiała w wieku dwudziestu
trzech lat. Była wówczas świadomą swych
wdzięków światową damą. Gdy skończył się
rok żałoby objawiła się, jako nowa gwiazda,
na firmamencie londyńskiego życia towarzys
kiego. Natychmiast odniosła sukces, z którego
- 4 0 -
też umiała korzystać. Jej kochankami zo
stawali tylko mężczyźni o wielkim znaczeniu
i jeszcze większym majątku. Byli jednak
żonaci.
Mniej więcej sześć miesięcy wcześniej piękna
wdowa poznała markiza Irchester i wtedy
właśnie przyszedł jej do głowy pewien pomysł.
Pierwsze małżeństwo okazało się nudne i nie
dało oczekiwanego szczęścia. Teraz zdecydo
wana była nie wychodzić za mąż, lecz korzystać
z życia na wszelkie możliwe sposoby.
Jako córka księcia, jakkolwiek by się nie
zachowywała, mogła z całą pewnością liczyć
na zaproszenia do najdostojniejszych domów.
Natomiast jako kobieta wyjątkowej urody
miała zawsze wokół tłum mężczyzn gotowych
złożyć serce i majątek u jej ślicznych stóp.
To, że potrzebowała raczej nie wielbicieli,
a ich bogactwa było dla wszystkich jasne. Jej
ojciec nie posiadał dużego majątku, z którego
utrzymywał i tak jeszcze kilku synów. Mąż
natomiast nie zostawił jej w spadku fortuny
niezbędnej do zaspokojenia licznych potrzeb
wykwintnego życia.
Mimo kłopotów finansowych, nic nie mogło
przeszkodzić Sybille w wynajęciu domu przy
Berkeley Square i protekcjonalnym traktowa
niu najdroższych krawców z Bond Street.
Trudno było oderwać od niej oczy, gdy
— 41 —
przejeżdżała przez Hyde Park powozem za
przężonym w najpiękniejsze konie pełnej krwi.
Jednak lady Malden uznała, że teraz,
w dwudziestym ósmym roku życia, osiągnęła
właśnie apogeum urody i czeka ją już tylko
zmierzch starzenia się.
A przecież wysławiali ją wszyscy wybitni
artyści, niemal na kolanach błagali, by zgodziła
się pozować. Porównywali ją z Afrodytą, Si-
monettą Botticellego i ślicznymi kobietami
Fragonarda.
Mimo to, piękna wdowa z niepokojem myś
lała o najbliższych latach, gdy na jej twarzy
pojawią się zmarszczki, a w złotych włosach
pierwsze srebrne nitki.
Pewnego dnia ujrzała markiza Irchester i zro
zumiała czego pragnie.
Nie spotkali się wcześniej, gdyż ubiegłe dwa
lata lady Sybille spędzała głównie za granicą.
Następca tronu jakiegoś bliżej nieznanego
bałkańskiego księstewka podczas wizyty w Lon
dynie zakochał się w niej bez pamięci.
Wiedziała, że nie może pozwolić sobie na
tak dwuznaczny związek z cudzoziemcem. Stra
ciłaby wiele w oczach swych angielskich wiel
bicieli.
Pozwoliła więc zaprosić się do Paryża.
Miasto podźwignęło się już z upadku czasu
wojny i na powrót stało się jednym z najbar-
- 4 2 -
dziej uroczych i najweselszych miejsc w Eu
ropie.
Sukcesy towarzyskie, jakie tam odniosła,
uderzyły lady Sybille do głowy niczym młode
wino. Nadszedł jednak dzień, kiedy uznała, że
ma już dość Paryża i czas wracać do domu.
Z okazji powrotu lady Sybille wydano w De-
vonshire House wspaniałe przyjęcie. Właśnie
na tym balu poznała markiza. Oczywiście
słyszała już o nim wiele, lecz nie poznali się
wcześniej, gdyż ona była zajęta swoimi roman
sami, a on swoimi.
Wystarczyło jednak, że raz tylko zerknęła na
markiza przez pełną gości salę balową. Natych
miast poprosiła gospodarza, aby go jej przed
stawiono.
W ciągu następnych dwóch miesięcy markiz
przekonał się, że jest obiektem przemyślnego
polowania. Dostrzegli to nawet mniej spo
strzegawczy od niego i sprawa stała się pub
liczną tajemnicą.
Trudno zresztą było nie dostrzec licznych,
niby przypadkowych, spotkań na przyjęciach,
kiedy to Sybille wciąż przebywała w pobliżu
markiza. Gdziekolwiek by się nie pojawił, ona
znajdowała się tam również.
Początkowo mówił sobie, że nie jest szcze
gólnie zainteresowany czynionymi mu awan
sami. Owszem, lady Malden była piękna, nie
— 43 —
można temu zaprzeczyć, ale on odznaczał się
wybrednym gustem w doborze kochanek. A po
za tym w owym czasie polował na ponętną
żonę pewnego węgierskiego dyplomaty.
Sam markiz lubił określać swoje zabiegi
wokół płci pięknej słowem „polowanie". Zde
cydowanie jednak wolał uchodzić za myśliwego,
niż za zwierzynę łowną. W rzeczywistości spra
wy wyglądały wręcz przeciwnie: większość ko
biet okazywała mu zainteresowanie w sposób
zupełnie jednoznaczny. Często zastanawiał się,
czemu w tych ładnych główkach tak mało
kryje się rozumu.
W końcu, może pragnąc podsycić jawną
zazdrość przyjaciół, zaczął ulegać lady Sybille.
Na początku nie był ani trochę rozczarowa
ny. Choć wyglądem przypominała olimpijską
boginię, jej usta czarowały całkowicie ziems
kim ogniem, a całe ciało niespożytą namięt
nością.
Jednak markiz z wolna zaczął nabierać prze
konania, że Sybille pragnęła czegoś więcej, niż
tylko przelotnego związku miłosnego, podczas
gdy on sam nie oczekiwał, by romans ten
potrwał dłużej niż którykolwiek z dotychcza
sowych. Nie musiał tego kochance oznajmiać.
Była zbyt przebiegła, aby nie dostrzec jego
intencji. On zaś, z taką samą intuicją, z jaką
dowodził oddziałami, umiał dociec tajników
-44 —
myśli kobiety. I doszedł do wniosku, że lady
Malden planuje małżeństwo.
Markiz wiedział, iż kiedyś wreszcie musi się
ożenić. Krewni dawali mu do zrozumienia, że
jego powinnością jest spłodzenie dziedzica.
Istotnie, powinien mieć synów, aby było ko
mu przekazać stary tytuł szlachecki oraz ma
jątek.
Jednak od powrotu z wojny nie odczuwał
żadnej potrzeby ustatkowania się. Długie lata
żołnierskiej tułaczki obudziły w nim przemożną
chęć odrobienia straconej młodości. Teraz był
panem samego siebie, co mu ze wszech miar
odpowiadało. Gdy służył pod rozkazami księcia
Wellingtona, takie poczucie wolności wydawało
się nie do pomyślenia.
— Ożenię się kiedyś — powtarzał sobie —
ale nie z przymusu.
Na razie jednak kłopotał się głównie swoim
majątkiem, który, podczas ostatnich lat życia
ojca, mocno podupadł. Stary pan Irchester
zaniedbał rozległe dobra, a na domiar złego
powierzył administrowanie nimi ludziom nie
udolnym. Markiz, podnosząc Irchester Park
z upadku, odczuwał radość i ogromną satys
fakcję. Małżeństwo mogło więc poczekać. Od
krył przy tym, że ciężka praca także bywa
doskonałą rozrywką. Związek z kobietą, która,
nawet jeśli piękna, z pewnością okazałaby się
— 45 —
głupiutką gąską przeszkadzałby mu tylko w zaj
mowaniu się majątkiem.
Kiedyś w „White Club", popijając w towa
rzystwie jednego z najlepszych przyjaciół,
oświadczył z zadumą w głosie:
— Nie wiem, jak to tłumaczyć, że większość
kobiet, z którymi spędziłem tyle czasu, jest tak
zatrważająco źle wykształcona? Niepodobna
rozmawiać z nimi o czymkolwiek, pomijając
jeden tylko temat amorów.
Przyjaciel, z którym markiz służył ongiś
w tym samym pułku, roześmiał się tylko. —
Wiesz równie dobrze jak ja, że pieniądze wydaje
się na kształcenie synów. Córkami zajmują się
guwernantki, a one same niewiele umieją.
— Masz rację — powiedział markiz, kiwając
w zamyśleniu głową.
Pamiętał, że kiedy jego wysłano do Eton,
a potem do Oksfordu, siostry zostały w domu
w towarzystwie bladych, myszowatych kobie
tek, których twarzy nie sposób było zapamiętać.
— Przypuszczam, że dlatego właśnie damy
na kontynencie sprawiają wrażenie znacznie
inteligentniejszych... — ciągnął swoje rozwa
żania.
— Nie powiem, żeby mi nadmiernie zależało
na umyśle kobiecym — odparł przyjaciel. — Je
śli kobieta jest ładna, to ją uwodzę, jeżeli
brzydka, nie zauważam jej.
-46 —
Markiz roześmiał się. Nadal myślał jednak
o banalnej wymianie zdań z lady Sybille, przy
tych nielicznych okazjach, gdy nie byli zajęci
igraszkami miłosnymi.
Pewnego wieczoru przyłapał kochankę, gdy
rozmawiała z regentem, w sposób, który wydał
mu się wysoce podejrzany. Nie mógł słyszeć,
co mówili, ale bez wątpienia odnosiło się to do
jego osoby. Lady Malden zerkała na markiza
od czasu do czasu. W jej oczach malował się
wyraz, z jakim głodny kot wlepia wzrok w mi
seczkę śmietanki, wyraz pożądliwości i zado
wolenia. Markiz czuł w powietrzu kłopoty.
Tymczasem jednak prowadził uprzejmą kon
wersację z jednym z ambasadorów. I od swego
rozmówcy niespodziewanie otrzymał klucz do
rozwiązania zagadki.
— Przypuszczam, że to ostatnie przyjęcie
w Carlton House — mówił ambasador —jakim
cieszymy się, zanim jego wysokość wyjedzie do
Brighton.
— Zapewne — zgodził się markiz.
— Moja żona i ja zostaliśmy zaproszeni do
Pawilonu Królewskiego w Brighton — ciągnął
dygnitarz z nutą satysfkacji w głosie —jesteśmy
zachwyceni, że pan i lady Sybille również tam
będą. Jego wysokość wspominał o tym.
Markiz spojrzał na ambasadora, starając się
dobrze zrozumieć zawartą w jego wypowiedzi
- 4 7 -
sugestię. Po chwili milczenia dyplomata wzru
szył bezradnie ramionami i dodał:
— Moja żona zawierzyła mi pański sekret,
ale obiecuję, że będę szalenie, ale to szalenie
dyskretny. Naturalnie ja też jestem wielbicielem
lady Sybille.
Nawet, gdyby podłoga otworzyła się, ziejąc
u jego stóp głęboką przepaścią, markiz nie
byłby bardziej zaskoczony i zakłopotany. Zro
zumiał teraz, co robi Sybille. Jak mógł być tak
niedomyślny? Używała wszak tej samej broni,
którą posługiwało się tyle kobiet: opinii pub
licznej.
Tylko że Sybille zaczęła od szczytu: od
następcy tronu i jego otoczenia. Chciała zmusić
kochanka do oświadczyn. Presję mieli wywierać
krewni i znajomi regenta. Irchester znał już
podobne przypadki wśród swoich przyjaciół.
Korzystając z tego, że gospodarz zajęty był
rozmową z licznym gronem gości, markiz czym
prędzej opuścił Carlton House, omijając z da
leka lady Sybille.
Wrócił do domu, na Park Lane. Zastanawiał
się, co powinien w tej sytuacji zrobić. Z wprawą
zdobytą podczas planowania wojennych ope
racji, błyskawicznie podjął decyzję. Pierwszym
krokiem musi być opuszczenie Londynu, po
stanowił.
Wydał dyspozycje służbie: trzeba wszystko
— 48 —
przygotować do natychmiastowego wyjazdu
do Irchester Park. Przeprowadził rozmowę
z sekretarzem i wreszcie zasiadł przy biurku,
by napisać list do regenta. Dziękował za goś
cinność i wyjaśniał, że został wezwany na wieś
w nie cierpiącej zwłoki sprawie rodzinnej.
Do lady Sybille nie posłał ani słowa. Miał
cichą i okrutną nadzieję, że będzie się martwiła
jego zniknięciem.
Natychmiast po śniadaniu wyruszył z naj
większym pośpiechem do Irchester Park. Czuł
się okropnie, jak lis ścigany przez sforę psów
gończych.
Widok rodzinnych stron i pełne dostojeństwa
piękno starego pałacu przyniosły mu ulgę jak
dotyk kojącej ból dłoni.
— Czy jego miłość oczekuje towarzyst
wa? — zapytał z szacunkiem kamerdyner.
— Nie w tej chwili, Dawson — odparł
markiz. — Mam sporo do zrobienia w Irchester
Park i potrzebuję spokoju.
— Wasza miłość znajdzie tu spokój. Tak się
cieszymy, że pan wrócił, milordzie.
Szczerość brzmiąca w jego głosie spodobała
się markizowi.
Lecz kiedy Irchester został sam, na twarzy
pojawił mu się grymas zniecierpliwienia. Myślał
o narastającej nudzie, przenikającej jego życie
w ciągu ubiegłego roku. Jak melodia wygrywa-
4 — Diona i dalmatyńczyk — 49 —
na przez katarynkę. Te same bale, przyjęcia,
zebrania w Carlton House, Vauxhall, Rane-
lagh. I ciągle te same kobiety. Piękne, do
świadczone, kuszące, budzące pożądanie, przy
bliższym poznaniu odkrywały bezwiednie swą
próżność, samolubstwo, skąpstwo, niewiary
godną głupotę i bezwzględność, gdy chodziło
o ich małe, egoistyczne cele.
— Czego ja chcę, czego szukam? Markiz nie
potrafił znaleźć odpowiedzi.
Poczuł tęsknotę za wojną, za podnietą, jaką
daje skrajne niebezpieczeństwo, za odpowie
dzialnością, za najwyższym napięciem uwagi.
Tam był cel — jaśniejący niczym gwiazda
przewodnia — zwycięstwo.
Cel został osiągnięty i... rozczarował.
— Czego naprawdę chcę?
To pytanie wciąż dręczyło go, gdy samotnie
jadł obiad. Wyszedł na taras. Słońce zachodziło
powoli za starymi dębami w wielkim ogrodzie,
a w gasnącym świetle dnia ukazywały się już
na niebie pierwsze gwiazdy i nów księżyca.
Za plecami markiza wznosił się, wsparty na
tych samych od pięciuset lat fundamentach
pałac — Irchester House. W początkach ubieg
łego wieku pradziad markiza zdecydował się
na całkowitą przebudowę rezydencji.
W rezultacie powstał jeden z najświetniej
szych w kraju przykładów architektury geo-
— 50 —
rgiańskiej. Paradne apartamenty pałacu za
chwycały pięknem wystroju.
Markiz bowiem posiadał zbiory sztuki, które
były przedmiotem zazdrości samego księcia
regenta.
Irchester House otaczały ogrody i lasy. Ogro
dom markiz przywrócił ich pierwotny kształt,
toteż zadowolić mogły swą urodą każdego
konesera piękna. Rozległe lasy zaś pozwalały
na organizowanie wspaniałych polowań. W do
linie płynął strumień, którego rozlewiska two
rzyły bagna. Tam właśnie, późną jesienią strze
lał kaczki i bekasy.
Na ogromnych obszarach swej posiadłości
markiz mógł rozkoszować się nie tylko polowa
niem, ale i jazdą konną. A odkąd wrócił z Francji
jego stajnie słynęły z najlepszych wierzchowców.
Mam wszystko, myślał, dlaczego miałbym
pragnąć więcej? Jednak czegoś mu brakowało,
czegoś niezmiernie ważnego, czego nie umiał
określić.
Zmęczony postanowił położyć się wcześniej.
Nie mógł jednak zasnąć w ogromnej sypialni,
w której jego przodkowie przychodzili na świat
i umierali.
Rozmyślał o sobie. Zawsze uważał, że jest
panem samego siebie i doskonale daje sobie
radę. W armii zaś przekonał się, że posiada
umiejętność dowodzenia.
— 51 —
DIONA I DALMATYNCZYK Najpiękniejsze miłości
Rozdział 1 Rok 1819 Sir Hereward Grantley z trudem sadowił się w ogromnym fotelu. Krzywiąc się i sapiąc, dźwignął opuchniętą stopę na taboret i ostroż nie próbował znaleźć oparcie dla obolałych pleców. W tej samej chwili w radosnych susach ruszył ku niemu młody dalmatyńczyk. Nagle, potrącona psim ogonem, szklanka brandy zsu nęła się ze stolika. Sir Hereward wpadł we wściekłość: — Pilnuj swego przeklętego psa! — krzyknął na bratanicę i dodał z pretensją w głosie: . — Mówiłem ci już, że nie ma prawa tutaj przebywać. Nie życzę go sobie w domu. Jego miejsce jest w psiarni. Diona pospiesznie zbierała z dywanu kawałki szkła. — 5 —
— Bardzo przepraszam, stryju Herewardzie. Syriusz zrobił to niechcący. Chciał tylko przy witać się z tobą. Wiesz przecież, że cię lubi. — Mam dostatecznie dużo własnych psów. Albo pójdzie do budy, albo trzeba będzie go zastrzelić. Diona, przerażona, krzyknęła, a z drugiego kąta pokoju odezwał się głos: — Sądzę, ojcze, że to dobra myśl! W domu psy sprawiają tylko kłopot. Niedawno też widziałem, jak Syriusz polował w lesie, gdzie bez wątpienia wystraszył wysiadujące ptaki... — To nieprawda! — zaprotestowała Dio na. — Syriusz nigdy beze mnie nie wychodzi. Wiem, że jest pora lęgowa, więc trzymamy się z dala od lasu. — Widziałem na własne oczy! Diona wiedziała, że kuzyn Simon kłamie i domyślała się powodu jego zachowania. Odkąd zamieszkała w wielkim, brzydkim domu stryja, Simon prześladował ją zalotami, a gdy je odrzuciła, stał się złośliwy. Teraz zaś wtrącił się do sporu zapewne powodowany chęcią zemsty za domniemaną zniewagę. Dwa dni temu bowiem, spotkawszy Dionę na scho dach, usiłował ją pocałować. Broniła się, a kie dy zrozumiała, że jest od niej silniejszy, nadep nęła mu na nogę tak mocno, że jęknął z bólu. Wyrwała się kuzynowi, wołając: — 6 — — Zostaw mnie w spokoju! Nienawidzę cię! Jeżeli jeszcze raz ośmielisz się mnie dotknąć, powiem stryjowi Herewardowi! Simon tylko czekał na stosowną okazję. Wstał od stołu, przy którym łapczywie po chłaniał obfite śniadanie, mimo że pora po rannego posiłku już dawno minęła, i podszedł do ojca. — Koniecznie trzeba zabić tego psa — stwie rdził, wycierając usta. — Powiem Heywoodowi, żeby go zastrzelił, tak jak starego Rufusa, kiedy przestał się już do czegokolwiek nadawać. — Nie tkniesz mojego psa! — krzyknęła gniewnie Diona. — Jest młody, a szkodę wyrządził nieumyślnie! To pierwsza rzecz, którą stłukł w tym domu! — Pierwsza, którą zauważyliśmy! — wark nął Simon. Diona spojrzała na stryja. — Bardzo proszę. Wiesz jak ogromnie ko cham Syriusza, jak wiele dla mnie znaczy. Tylko on pozostał mi po ojcu... Raptem uświadomiła sobie, że mówiąc w ten sposób postępuje nierozważnie. Wszak sir He- reward Grantley nie znosił młodszego brata. Ojciec Diony był o wiele bardziej popularny w hrabstwie, znacznie lepszy w różnych dzie dzinach sportu i, w dodatku, o wiele przystoj niejszy. — 7 —
Czasami Diona miała wrażenie, że stryj jest w gruncie rzeczy zadowolony, iż młodszy brat przypłacił życiem upadek z porywistego ogiera, gdy koń brał wysoką przeszkodę. Wypadek taki nie powinien był się zdarzyć jeźdźcowi równie doświadczonemu jak jej ojciec. Całe hrabstwo opłakiwało Harry'ego Gran- tleya i Diona zrozumiała, że właściwie wtedy umarła także jej matka! Pani Grantley z każ dym dniem robiła się coraz słabsza, a w rok później i ją również pochowano. Od tej pory stryj stał się prawnym opiekunem bratanicy. Diona musiała opuścić strony, gdzie tak szczę śliwie upływało niegdyś jej życie. Rodzinny dom zdawał się zawsze wypełniony słońcem, podczas gdy należący od trzystu lat do Grantleyów dwór był ogromny, ciemny i ponury. Wkrótce też Diona pojęła, że kuzyn Simon przyczyni jej wielu zmartwień. Sir Herewardowi wydawało się, że przynajmniej pod jednym względem był lepszy od nieżyjącego brata — miał dziedzica. Na nieszczęście Simon nie był synem, z którego jakikolwiek ojciec mógłby być dumny. Miał dwadzieścia cztery lata, ale jego rozwój psychiczny zatrzymał się na etapie niedojrzałego nastolatka. Nie wyróżniał się też niczym szczególnym, oprócz nieprawdopodob- — 8 — nego wręcz apetytu. Kuzyn Diony jadł za czterech i wciąż był głodny. W przyszłości Simon miał zostać szóstym baronetem. Wątła, wiecznie cierpiąca lady Grantley nie mogła mieć więcej dzieci, toteż sir Hereward uwielbiał jedynaka i dogadzał mu we wszystkim. Żywił przy tym nie uzasadnioną nadzieję, że podsycając wrodzony egoizm syna, wychowa Simona na mężczyznę. Diona, z natury spostrzegawcza, szybko zauważyła niewesołą sytuację stryja i szczerze z nim współczuła. W niczym jednak nie po prawiło to jej własnego losu. Była nie tylko wyjątkowo ładna, ale też inteligentna. Wkrótce więc zrozumiała, że iry tuje stryja, jak niegdyś irytował go jej tragicznie zmarły ojciec. Próby ułagodzenia sir Herewarda spełzały na niczym. Rzadko dzień mijał bez złorzeczeń na wyimaginowane przewinienia bratanicy, zmuszonej cierpliwie znosić wybuchy złości starszego pana. Żona sir Herewarda całe dnie spędzała leżąc i skarżąc się na okropne bóle. Płakała i narzekała, nigdy nie uczyniła jednak naj mniejszego bodaj wysiłku, by pokonać własną słabość. Zachowanie Simona zaś stanowiło pasmo rozczarowań. Sir Hereward zaczął szukać po ciechy w alkoholu. Nadmierne picie powodo- — 9 —
wało kolejne ataki podagry. Chory cierpiał na srogie bóle gośćcowe, puchły mu nogi i ręce. Teraz, kiedy gniew osiągnął stan wrzenia, starszy pan warknął do syna: — Masz rację. Powiedz Heywoodowi, żeby dziś wieczorem zastrzelił to zwierzę. Nie dopu szczę, by przez jakiegoś psa, miały nie udać się jesienne polowania! Diona uklękła przy fotelu stryja. W jej głosie brzmiało błaganie. — Nie możesz tego zrobić, stryju Herewar- dzie! Nie możesz być tak okrutny. Wiesz ile Syriusz dla mnie znaczy. Przez chwilę miała wrażenie, że sir Hereward ustąpi. I wtedy odezwał się Simon: — Ten pies poluje na wszystko, co się rusza! Wczoraj widziałem, jak gonił kury i jeśli nie dostaniemy jaj na śniadanie, będzie to jego wina! — To kłamstwo! Kłamstwo! — krzyknęła Diona. Jednak zmyślona przez Simona historyjka zaważyła na decyzji sir Herewarda. — Wydaj polecenie Heywoodowi! — rzekł do syna. — I niech przekaże leśniczym, żeby zastrzelić każdego błąkającego się po lesie kota czy psa! Diona zrozumiała, że nie ma sensu prosić stryja o litość. Chciało jej się krzyczeć z obu- -10 — rzenia na tę rażącą niesprawiedliwość i bezsen sowne okrucieństwo. Naraz dostrzegła błysk złośliwego zadowolenia w oczach kuzyna Si mona. Wstała więc i z wysoko podniesioną głową wyszła z jadalni. Dopiero gdy zamknęły się za nią drzwi, rzuciła się jak szalona do swojego pokoju. Dalmatyńczyk pobiegł za nią. Syriusza ofiarował Dionie ojciec nie na długo przed tragicznym wypadkiem. Piesek był śmie szny i nieporadny. Na białym futerku zaczęły pojawiać się ciemne plamki, gdyż Syriusz skoń czył właśnie dwa tygodnie. Kiedy patrzył na Dionę z miłością, przytuliła go delikatnie i po czuła, że bardzo go kocha. Tylko Syriusz potrafił pocieszyć dziewczynę po śmierci rodziców. Lizał jej policzki i tulił się, gdy płakała bezradnie, jakby rozumiał jej rozpacz i samotność. Teraz miała już tylko jego. Oczywiście żyli jeszcze inni członkowie ro dziny Grantleyów, ale niestety mieszkali poza granicami hrabstwa. Nikt z nich jednak nie kwapił się, by udzielić Dionie gościny. Nie miała przecież pieniędzy. Jej ojciec cały swój niewielki kapitał wydał na zakup koni. Liczył, że ujeżdżone będzie można sprzedać z zyskiem. Wyniki treningu pierwszych trzech czy czte rech wierzchowców przekroczyły wszelkie oczekiwania, więc zachęcony sukcesem nabył następne. — 11 —
— Może to ekstrawagancja — powiedział żonie — ale mam okazję za bezcen kupić od znajomego z Irlandii kilka rasowych koni. Głupio przepuścić taką szansę. — Oczywiście, najdroższy — przytaknęła. — Nie znam nikogo, kto byłby zręczniejszy od ciebie w ujeżdżaniu koni. Jestem pewna, że twój nowy nabytek przyniesie nam wielkie korzyści. Harry Grantley nawet o tym nie wątpił. Gdy nadszedł oczekiwany przez niego transport, z radością odkrył, że wierzchowce wyglądały znacznie bardziej obiecująco, niż się tego spo dziewał. Był jednak świadom, że są na tyle dzikie, iż okiełznanie ich wymagać musi ogrom nej cierpliwości i wysiłku. — Cóż to będzie za przyjemność obser wować pracę nad nimi — mówiła sobie Diona. W obawie o bezpieczeństwo córki ojciec nie pozwalał jej dosiadać nie wytrenowanego ko nia. A przecież Diona była doświadczoną ama zonką. Jeździła konno niemal od chwili, gdy nauczyła się chodzić. I właśnie jeden z irlandzkich wierzchow ców stał się mimowolnym sprawcą śmierci jej ojca. Nie ujeżdżone konie sprzedano przygod nemu kupcowi. Mimo, że nie udało się uzyskać za nie dobrej ceny, panie Grantley mogły żyć dość wygodnie podczas smutnych miesięcy, które nastąpiły po śmierci sir Harry'ego. — 12 — Wkrótce Diona zauważyła, że matka z dnia na dzień robi się coraz słabsza i trudno ją czymkolwiek zainteresować. Tylko córce poświęcała jeszcze nieco uwagi. Nie śmiała się już jednak nigdy i rzadko na jej twarzy gościł blady uśmiech. W ciągu dnia pani Grantley udawało się zachować pozory opa nowania, ale Diona była przekonana, że noce matka musiała spędzać rozpaczając za zma rłym mężem. Później Diona nie raz zastanawiała się, czy nie mogła, mimo wszystko, uratować matki. Zdawała sobie jednak sprawę, że przyczyną śmierci nie była żadna z chorób ciała. Wdowa po Harry'm Grantleyu po prostu nie potrafiła żyć bez mężczyzny, którego kochała ponad wszystko. Świadomość, że rodzice byli ze sobą szczęś liwi, dodawała Dionie sił do zniesienia ponurej atmosfery, panującej we dworze stryja. Dopiero teraz zrozumiała, że to nie mury i sprzęty tworzą dom, ale ludzie, którzy w nim żyją! Właściwie Grantley Hall powinien uchodzić za piękny. Zdobiła go bowiem wyśmienita kolekcja obrazów i mebli, dziedziczonych z po kolenia na pokolenie. Sir Hereward jednak był człowiekiem trud nym, rozgoryczonym, a w gruncie rzeczy, nie szczęśliwym. Nic więc dziwnego, że cały dom — 13 —
wydawał się Dionie ponury i równie zimny, jak serca jego mieszkańców. Służący, starzy i zgorzkniali, boleśnie od czuwali sposób, w jaki wydawano im polecenia, lecz ze strachu przed utratą posady nigdy nie odważyli się otwarcie zaprotestować. Sir Hereward utrzymywał stajnię, słynną z doskonałych koni oraz psiarnię, jedną z naj lepszych w hrabstwie. Ale nawet zwierzęta wydawały się Dionie inne niż wierzchowce i psy hodowane w jej rodzinnym majątku. Może dlatego, że nikt nie odnosił się tu do nich jak do indywidualnych istot. Na początku stryj zgodził się, by Syriusz zawsze jej towarzyszył, a nawet sypiał koło łóżka Diony. Po pewnym czasie jednak Simonowi udało się nastawić ojca wrogo wobec Syriusza. Sir Hereward przeklinał ulubieńca bratanicy, ile kroć ów wszedł mu w drogę i wykrzykiwał, że „ten pies przeżre wszystko, do ostatniego pensa." W taki to właśnie sposób stryj dawał Dionie do zrozumienia, że znalazła się w Grantley Hall na łaskawym chlebie i nie pozwolił bra tanicy zapomnieć, iż musiał spłacić długi po jej ojcu. Nie były to duże sumy, ale nawet niewielkie rachunki rozwścieczały sir Herewarda. -14 — Służących, których zatrudniali jej rodzice, kazał zwolnić i tylko dwoje najstarszych za trzymał na posadzie dozorców, lecz, jak zapo wiedział, jedynie do momentu, kiedy znajdzie się nabywca posiadłości Harry'ego Grantleya. — A potem — lubił straszyć — o ile nie trafi się jakieś miejsce, pójdziecie do przy tułku. Dionie krajało się serce z rozpaczy, ale nie miała żadnego wpływu na decyzje despotycz nego stryja. W głębi duszy żywiła jednak nadzieję, że sir Hereward nie spełni swojej groźby. Natomiast staruszkowie dniami i no cami zamartwiali się o swój niepewny los. Wyjeżdżając z rodzinnego majątku, Diona zapewniła, że zrobi wszystko, co w jej mocy, aby im pomóc, kiedy dom zostanie sprzedany. — Myślę, że to mało prawdopodobne — pocieszała ich. — Z pewnością niewiele osób chciałoby mieszkać na takim odludziu i stryj szybko nie znajdzie nabywcy posiadłości. Przecież tatuś tylko dlatego tak bardzo lubił to miejsce, iż trudno o lepsze tereny jeździeckie. Diona wiedziała też jak ważny dla jej ojca był kontakt z domem, gdzie spędził szczęśliwe dzieciństwo i, przede wszystkim, ze starszym bratem. Za życia dziadka Diony, Harry'ego i jego przyjaciół zawsze w Grantley Hall życz liwie witano. Później ojciec wstąpił do armii, — 15-
walczył przez wiele lat i w 1802 roku, gdy wreszcie zapanował czas pokoju, ożenił się z kobietą, którą pokochał od pierwszego wej rzenia. Zdecydował się wówczas osiąść w ma łym dworku i rozpocząć przykładne życie ro dzinne. Chociaż Harry Grantley musiał odczuwać rozczarowanie, że dochował się tylko jednej córki, nigdy jej tego nie okazywał. Marzył zapewne o męskim potomku, który miałby szansę na godność baroneta. W tej sytuacji jako dziedzic rodowego tytułu pozostał jedynie Simon. Diona musiała przezwyciężyć obezwładnia jący smutek i zmierzyć się z kłopotami, jakie niosło życie. Gdy stryj stawał się szczególnie dokuczliwy, rozmyślała gorączkowo, czy nie ma jakiegoś sposobu, aby sama mogła za rabiać na swoje utrzymanie. Rozważała też możliwość wyjazdu do innych krewnych. Lecz krewni Diony byli też krewnymi sir Here- warda... — Jestem twoim opiekunem. Masz robić to, co ci każę — zwykł powtarzać bratanicy. Widać było, że terroryzowanie sieroty po znienawi dzonym bracie, sprawia mu wiele przyjemności. Wrażliwą, a zarazem spostrzegawczą dziew czynę raziła nie tyle złośliwość wypowiedzi stryja, co wyraźnie wrogie uczucia. -16 — Chociaż rodzice Diony dobrze znali życie wielkomiejskie, przedkładali jednak wiejskie zacisze nad uroki Londynu. Czasami matka wspominała mimochodem, że gdy córka skoń czy naukę, trzeba będzie wprowadzić ją w wie lki świat i zaprezentować na dworze królews kim. Lecz ojciec zmarł sześć miesięcy przed osiemnastymi urodzinami Diony. Nie zdążyła więc zobaczyć Londynu, ani nie brała dotąd udziału w żadnym balu z prawdziwego zdarze nia. Oczywiście, jako dziecko bywała wraz z matką na przyjęciach wydawanych w hrabs twie, ale gdy podrosła, wolała towarzyszyć ojcu w polowaniach lub obserwować gonitwy, w których uczestniczył. Podczas wypraw myś liwskich poznała szlachtę hrabstwa. Jednak szczególną sympatią darzyli ją, uwielbiający Harry'ego Grantleya, okoliczni farmerzy. Na zywali Dionę „ładną małą panną Grantley", na jej widok zrywali kapelusze z głów i częs towali smacznym, świeżym wiejskim jedzeniem. Jakkolwiek byli uprzejmi i dobrzy, nie stano wili towarzystwa, o jakim marzyła dla niej matka. — Chcę, żebyś odniosła taki sam sukces, jak ja, kiedy byłam debiutantką — mówiła pani Grantley. — Nie jestem próżna, moja najdroższa, ale powiem ci, że miałam wielu wielbicieli, czarujących i bogatych młodych 2 — Diona i dalmatynczyk — 17 —
ludzi, którzy pytali mego ojca, czy mogą się o mnie starać. — To znaczy, że chcieli cię poślubić, ma musiu? — Tak, ale ja ich nie chciałam. Czekałam, choć wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy... Na twojego ojca. — A w jaki sposób się poznaliście? Jak to się stało? — Zakochałam się w nim! Był taki przystoj ny, onieśmielający, niezwykły! — pani Grantley westchnęła. — Szkoda, że nie miałaś okazji zobaczyć go w mundurze! Już sam ten widok wystarczał, aby serce młodej dziewczyny za częło bić mocniej! — A czy on też zakochał się w tobie od pierwszego wejrzenia? — Tak! Natychmiast! I nie sądzę, żeby jakakolwiek para mogła być od nas szczęśliwsza! Diona tęskniła za takim szczęściem, czystym i słonecznym. Życie z rodzicami było po prostu cudowne. Wbiegła do pokoju, a za nią Syriusz. Staran nie zamknęła drzwi. Wiedziała, że musi spokoj nie zastanowić się, by znaleźć wyjście ze strasz nej sytuacji, w której się znalazła. Uklękła i objęła Syriusza. Łzy spływały jej po policzkach. Pies, wyczuwając rozpacz swojej pani, lizał ją po mokrej twarzy. — 18 — Diona wiedziała, że w żadnym wypadku nie może rozstać się z Syriuszem. Po cóż miałaby wtedy żyć? Głaszcząc i tuląc czworonożnego przyjaciela, raptem poczuła przypływ sił i zde cydowania, czego nie doświadczała już od dawna. Zamieszkawszy w domu stryja, Diona czuła się tak bardzo nieszczęśliwa, iż bez protestu przyjmowała wszystkie upokorzenia. Preten sje, zaczepki i złośliwe uwagi, na które na prawdę ani razu nie zasłużyła, znosiła z aniels ką cierpliwością. Przepraszała i obiecywała poprawę. Teraz jednak pojęła, że musi się zbuntować, nie tylko ze względu na siebie, ale i z powodu Syriusza. Przytuliła go mocniej, a pies znów polizał ją w policzek i zamerdał ogonem. Patrzył z niemą prośbą, jakby proponował wyjście na spacer. — Tak zrobimy, Syriuszu. Pójdziemy i nie wrócimy więcej. Och, dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałam... Wstała i przekręciła klucz w drzwiach, by nikt nie zaskoczył jej podczas przygotowań. Musiała być dyskretna. Rozłożyła na łóżku ogromny jedwabny szal, który należał ongiś do jej matki. Na szalu zaczęła układać wszy stko, co uznała za absolutnie niezbędne. Sta rała się nie wybierać rzeczy ciężkich. Przecież — 19 —
sama będzie musiała nieść węzełek. Zapakowa ła drobiazgi i dwie cieniutkie, muślinowe suk nie. Mimo to, pakunek okazał się całkiem spory. Diona zawahała się przez moment. Potem zmieniła suknię na najlepszą, jaką miała, wło żyła nowe buciki i elegancki czepeczek, który należał dawniej do jej matki. Od miesiąca nie nosiła już żałoby. Sir Here- ward w przypływie złego humoru oznajmił, że nienawidzi lamentujących mu po domu „czar nych wron". Miała ładne stroje, gdyż stryj zmuszony był dać jej trochę pieniędzy na zakupy. Było to na samym początku pobytu Diony w Grant- ley Hall. Kiedy stanęła przed sir Herewardem w eleganckim stroju, kupionym w pobliskim miasteczku, przyjrzał się jej z niechętną ap robatą. Wkrótce jednak zaczął znowu narze kać, wypominając Dionie poniesione wydatki. Ale dziewczyna nie zwracała na to uwagi. Suknie były nowe, a to znaczyło, że starczą na wiele lat. Teraz zaś Diona martwiła się przede wszyst kim brakiem pieniędzy. Żałowała, że musi zostawić tyle nowych rzeczy, ale na szczęście mogła wziąć ze sobą odziedziczoną po matce biżuterię: zaręczynowy pierścionek, wysadzaną diamentami broszę — prezent od Harry'ego -20 — z okazji narodzin córki i raczej brzydką, ale wartościową, bransoletę po babce. — Bransoletę można spieniężyć — pomyś lała. — Jeśli ją sprzedam, będę miała za co kupić jedzenie dla Syriusza. Włożyła pieniądze i biżuterię do torebeczki, podniosła tobołek i szepnęła do Syriusza, by szedł za nią. Cicho zamknęła za sobą drzwi. Pies przekonany, że idzie na spacer, zaczął radośnie podskakiwać, ale Diona uspokoiła go gestem dłoni. Zrozumiał w lot. Wychowy wała go od szczeniaka i nauczyła spełniać różne polecenia. Syriusz nigdy nie zachowy wał się nieposłusznie, toteż kłamstwa, które rozpowiadał o nim Simon, tym bardziej ją oburzały. Nie było w nich nawet ziarna prawdy! Syriusz ruszył za swoją panią. Przemknęli się do bocznej klatki schodowej, do tylnego wyjścia. Diona nie chciała przechodzić koło kuchni. O tej porze, a była już jedenasta, służba miała wolny czas na drugie śniadanie. Jedynie w hallu na parterze mogła zostać zauważona, ale, na szczęście, nikogo nie spotkała. Znalazłszy się na podjeździe, skierowała się ku niewidocznej z frontowych okien ścieżce. Niemal biegła. Syriusz, węsząc za królikami, od czasu do czasu znikał w zaroślach, ale — 21 —
posłusznie wracał, gdy wołała go przyciszonym głosem. Po mniej więcej dziesięciu minutach dotarła do niedużej bramy. Było to boczne wejście, nie tak okazałe jak główny wjazd. Diona wiedziała, że zastanie bramę otwartą. Para staruszków- -dozorców zamykała ją tylko na wyraźny roz kaz. Nie było ich teraz nigdzie widać, lecz Diona, mijając stróżówkę, przyspieszyła kroku. Wybiegła na zakurzoną drogę. Przez chwilę zastanawiała się, w którą stronę się skierować, ale uświadomiła sobie, że właściwie nie ma wyboru. Droga w prawo prowadziła do wioski. Zwróciła się więc w lewo i w tym momencie dostrzegła nadjeżdżającą dwukółkę. Dziewczy na zaniepokoiła się, czy to przypadkiem nie ktoś, kogo powinna się wystrzegać. Wkrótce jednak, ku swej uldze, rozpoznała właściciela powoziku. Gdy dwukółka podjechała bliżej, pomachała mu przyjaźnie. Wszyscy we wsi znali starego Teda. Dostar czał paczki, mleko, a czasami nawet podwoził podróżnych. Ted ściągnął lejce tłustemu pstrokatemu koniowi i powozik zatrzymał się koło Diony. — Dobry dzień, panienko! Mogę w czym pomóc? — Och, tak! Czy możecie mnie zabrać ze sobą? — 22 — Stary zdziwił się. — A dokąd to panienka życzy jechać? — Za chwilę wam powiem. Podała mu tobołek i wspięła się na dwu kółkę, a Syriusz wskoczył w ślad za nią. Cały tył powozu zajmowały klatki z młodymi kogucikami, więc Diona usiadła koło wo źnicy. — Dawno nie widziałem panienki, ale widzę, panienka i pies zdrowi — zagadnął Ted. Tymczasem Syriusz, zbyt podniecony, by leżeć spokojnie na podłodze, zdołał wcisnąć się na ławeczkę obok Diony. Pies rozglądał się bacznie, a jego pani objęła go opiekuńczym gestem, jakby chciała ochronić ulubieńca przed czyhającymi niebezpieczeństwami. Przez jakiś czas jechali w milczeniu. Wreszcie dziewczyna zdecydowała się zapytać: — Dokąd jedziecie? Chyba daleko? — A daleko — odparł Ted. — Zabieram te koguciki do jednej farmy w majątku jego lordowskiej mości. To szmat drogi. Potrzeba całego dnia, żeby tam dojechać. — Jego lordowskiej mości? — zdziwiła się Diona. Ted skinął głową. — Do markiza Irchester. One tam będą... Mówił coś jeszcze, ale Diona już nie słuchała. Znała nazwisko markiza Irchester, ale nigdy — 23-
nie spotkała go osobiście. Słyszała, że jego dobra leżały gdzieś w sąsiednim hrabstwie, bliżej Londynu. — Markiz Irchester — powtórzyła zamyś lona. Ojciec czasem opowiadał o koniach wy ścigowych markiza. Niedawno też czytała w ga zecie, że Irchester wygrał wielki wyścig w New- market. Poza tym nic o nim nie wiedziała. Znów przez jakiś czas jechali w ciszy. Słychać było tylko stąpanie konia i skrzypienie piast dwukółki. — Jak sądzicie? Czy jest nadzieja, żebym dostała jakieś zajęcie na którejś z farm należą cych do markiza? — Zajęcie, panienko? Czemu panienka mia łaby pracować? — Bo uciekłam! — Chce panienka tam pojechać i harować jak biedni ludzie?! Ojciec panienki to by sobie chyba tego nie życzył. Zamilkł, smutno kiwając głową. Po dłuższej chwili mówił dalej. — Dobry koniarz był z ojca panienki. Wie- lem go razy widział, a to na polowaniu, a to jak jechał do Grantley Hall. Nikt nie siedział w siodle lepiej niż on. — Tak, tak — przytaknęła Diona. — Ale zrozumcie, ja musiałam uciekać! Stryj Here- ward kazał zastrzelić Syriusza! — 24 — Ted spojrzał jej w oczy z niedowierzaniem. — Nie może być! To młodziutki pies! Dlaczego go zabijać?! — wykrzyknął. — Tatuś dał mi go tuż przed śmiercią. Nie mogę stracić Syriusza! Nie mogę! — Diona miała łzy w oczach. — Nie pozwoliłabym go zabić nawet, gdyby był stary i niedołężny! — Jasne, że nie! — zgodził się Ted. — Ale może by go panienka komuś oddała? — Nie. Zawsze mieszkał ze mną. Zama rtwiałabym się tylko, czy jest należycie tra ktowany i żywiony. To byłoby nie do znie sienia! Rozpacz, brzmiąca w jej głosie, powiedziała Tedowi więcej niż słowa. Zrozumiał, w jak trudnej sytuacji znalazła się jego młoda pa sażerka. — Ale przecie panienka sama sobie nie poradzi. Nie może panienka jechać do jakichś krewnych? — Myślałam o tym, ale jestem pewna, że stryj Hereward zmusiłby mnie do powrotu. Straciłabym szansę na ocalenie Syriusza. Ted zamyślił się. — Więc co panienka chce robić? — zapytał po chwili zatroskanym tonem. — Mogłabym pracować na farmie. — Ale panienka nie ma pojęcia o... krowach! — Nauczę się. — 25 —
Srokaty koń spokojnie przemierzał dobrze znaną trasę. Diona dalej snuła swoje rozważa nia, jakby chciała przekonać nie tylko Teda, lecz i samą siebie. — Znam się dobrze na koniach i psach — oświadczyła. — Tak, jego lordowska mość trzyma psy. Zdaje się spaniele. Nawet ładne — zauważył stary. Diona spojrzała na Teda z nieukrywaną radością. — Może potrzebuje kogoś do opieki nad nimi? — Tam już jest chłopak od psów. — A nie może być dziewczyna od psów? — zapytała z uśmiechem. — Ale tam, panienka żarty sobie stroi. Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Diona uchwyciła się jednak tej myśli. — Och, jest mnóstwo zajęć, które kobiety mogą wykonywać równie dobrze jak mężczy źni! — starała się przekonać Teda. — Mogła bym opiekować się szczeniakami i chorymi zwierzętami. Mogłabym też tresować psy nie gorzej niż niejeden mężczyzna! — W żadnym z domów, które znam — ode zwał się powoli Ted — gdzie są jakieś konie czy psy, nie widziałem, żeby zajmowała się nimi kobieta! — 26 — — Ale to nie znaczy, że właściciel majątku nie zatrudniłby kobiety, gdyby nadarzyła się taka okazja! — upierała się Diona. — Rolnicy mają dziewki do krów. Dlaczego nie mogłoby być dziewczyny do psów i koni? Ted przełożył lejce do jednej dłoni i wolną ręką podrapał się po głowie. Był zakłopotany. — Po prawdzie, to sam nie wiem. Może panienka ma rację. Tylko, jak żyję, nigdy czegoś podobnego nie widziałem... — Jednak spróbuję — oświadczyła Diona, ale już znacznie mniej pewnym głosem. — Jeżeli powiedzą: nie, będziemy musieli wymyślić coś innego... to znaczy ja będę musiała coś wymyślić. Diona nagle uświadomiła sobie, że natknięcie się na dwukółkę Teda było nieprzewidzianym łutem szczęścia. Jednak, gdy dojadą już na miejsce, będzie zdana tylko na samą siebie. W tej samej chwili, Ted, jakby czytając w jej myślach, powiedział: — Jeśli mogę, dam panience radę. Niech panienka wraca do stryja i jeszcze raz go poprosi. Czuję, że inaczej napyta sobie panien ka biedy... — Biedy? Myślicie o zabójcach, złodziejach? Syriusz mnie obroni! — Zdarzają się gorsze rzeczy, panienko Diono. — A co, na przykład? — 27 —
Ted nie chciał dać odpowiedzi, albo nie dosłyszał. Przejechali kawał drogi, zanim znów się odezwał: — Mnie tam panienka nie przeszkadza, ale myślę sobie, że panienka źle robi, odjeżdżając tak daleko od domu. — Zaoszczędziliście mi długiego spaceru. A ja, i tak nie mam zamiaru wracać! — odparła. Jechali już dość długo. Diona poczuła głód. Na śniadanie zjadła mało, a i to było kilka godzin temu. — Miałem przegryźć coś „Pod Zielonym Człowiekiem" w Little Ponders End, ale jeśli panienka nie chce, żeby ją ktoś zobaczył, pojedziemy mimo karczmy. — Ale ja też jestem głodna — smętnie zauważyła Diona. — A poza tym w Little Ponders End byłam tylko raz. Na polowaniu. Nie sądzę, żeby mnie tu ktoś poznał. Po chwili namysłu dodała: — Jeśli zdejmę kapelusz i owinę głowę sza lem, możemy udawać, że jestem dziewczyną ze wsi, która prosiła o podwiezienie... — Dobry pomysł, panienko Diono — ucie szył się Ted. — Wezmę sera i chleba. Panienka nie musi nawet wysiadać. Znam karczmarza. Jest prawie ślepy, pewnie nawet na panienkę nie popatrzy. Z dala majaczyły domki Little Ponders End. — 28 — Diona odwiązała wstążki kapelusza, który po chwili wsunęła pod ławeczkę. Rozsupłała to bołek i wyciągnęła należący niegdyś do matki, bladobłękitny jedwabny szal. Nie był ozdobny, więc z pewnej odległości mógł uchodzić za wiejską chustkę. Miała nadzieję, że zdoła go udrapować na wzór nakryć głowy noszonych przez miejscowe dziewczęta. Wjechali do wsi. Było pusto, tylko po stawie pływało stadko kaczek, a nieco dalej szczypały trawę dwa osły. Zatrzymali się przed karczmą. Ted pozwolił koniowi swobodnie skubać trawę, a sam wszedł do środka. U wejścia do „Zielonego Człowie ka" stała drewniana ława, którą popołudniami zajmowali mężczyźni z wioski. Teraz jednak nie było tu nikogo. Diona przysiadła na ławie i czekała. Wkrótce pojawił się Ted. Niósł dwa talerze z plastrami sera i kromkami świeżego, jeszcze ciepłego, chleba. Diona jadła z apetytem. Dawno już nic jej tak nie smakowało. Ted znów zniknął w karczmie. Tym razem wrócił z dwoma cynowymi kubkami. Dla Dio- ny przyniósł jabłecznik, sobie zaś piwo. Jedli w pośpiechu, nie chcąc ściągać na siebie uwagi. — 29 —
Gdy skończyli, stary poszedł zapłacić, a dzie wczyna usadowiła się w dwukółce. Syriusz usiadł obok niej. I znów ruszyli w drogę. Po chwili milczenia Diona zwróciła się do Teda: — Proszę mi powiedzieć, ile jestem wam winna? — Panienka jest moim gościem. Skoro pa nienka uciekła, powinna oszczędzać każdego pensa dla siebie i dla pieska. — Ależ nie mogę się na to zgodzić! — wy krzyknęła speszona. — Zapłaci mi panienka, kiedy już się wzbo gaci. Mam nadzieję, że uda się to panience niebawem — powiedział z uśmiechem. — Ja też mam taką nadzieję — westchnęła Diona. Podróż w nieznane naraz wydała jej się smutna i przerażająca. Lecz przecież zdanie się na łaskę stryja było jeszcze gorsze. Sir Hereward niechybnie rozkazałby zarządcy Heywoodowi zabić Syriusza. A bez ukocha nego psa samotność stałaby się nie do znie sienia. Diona pocieszała się w duchu, że sprosta wszystkim przeciwnościom. Najważniejsze, to nie rozstawać się z Syriuszem. Miała uczucie, iż ojciec będzie nad nimi czuwał. Ojciec szczególnie nienawidził okrucieństwa - 3 0 - w jakiejkolwiek postaci. Cierpiał, gdy musiał dobić starego lub nieuleczalnie chorego ko nia. Z pewnością byłby wstrząśnięty pomysłem starszego brata, by zastrzelić Syriusza tylko dla kaprysu. Mimo przekonania, że ojciec będzie się nią opiekował, Diona odczuwała coraz większe zaniepokojenie. Dopiero teraz zaczęła uświadamiać sobie, jak małą posiadała wiedzę o świecie, jak nie wielkie doświadczenie życiowe. Owszem, dzięki trosce matki, zdobyła wy kształcenie ogólne. Pobierała bowiem nauki nie tylko u mieszkającej w sąsiedztwie emery towanej guwernantki, lecz również u miejs cowego proboszcza, znakomitego humanisty. Diona pokochała starego pastora jakby był jej własnym dziadkiem. Gdyby żył, właśnie do niego zwróciłaby się o pomoc. Choć nawet wtedy stryj mógłby odebrać ją spod gościnnego dachu plebanii. Był wszak jej prawnym opie kunem. — Sprawiłabym tylko kłopot — pomyślała ze smutkiem. Od starego przyjaciela myśli Diony podążyły ku innym postaciom z dzieciństwa. Wspomi nała guwernantkę, bardzo już leciwą osobę, i nauczyciela z wiejskiej szkoły, który wprowa- — 31-
dzał małą Dionę w tajemnice algebry i geo metrii. — Właściwie dlaczego muszę się uczyć? — zapytała kiedyś matkę. — Ćwiczysz umysł, kochanie — odparła pani Grantley. — Chcę, byś otrzymała wszech stronne wykształcenie. Będzie to z korzyścią dla ciebie, bez względu na to, jak potoczy się twoje życie. Diona była wówczas zbyt młoda, by zro zumieć, co matka ma na myśli. Wiedziała jednak, że rodzice przywiązują ogromną wagę do spraw edukacji. Dziadek Diony, dzięki wybitnym zdolnościom i gruntownemu wy kształceniu, piastował ongiś ważne stanowisko w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. On to właśnie zaszczepił córce szacunek dla nauki i świadomość, jak wielką rolę odgrywa sprawny umysł, nie tylko w życiu mężczyzny, ale i kobiety. Niedługo przed śmiercią pani Grantley oznaj miła córce: — Bardzo pragnęłam i modliłam się, aby dać twemu ojcu syna. Wiele dla niego znaczy łaś, bo, mimo że jesteś dziewczyną, doskonale rozumieliście się. Mógł rozmawiać z tobą, jak z chłopcem. Widząc wyraz przykrości i rozczarowania na twarzy Diony, pospiesznie dodała: -32 — - Ojciec był z ciebie bardzo dumny, gdyż jesteś prześliczna, ale wiedział, że uroda nie wystarcza. Mężczyzna potrzebuje partnerki umiejącej inspirować i bawić. Niestety, więk szość kobiet tego nie potrafi. — Ostatnie słowa mówiła już bardzo cicho. Diona ucałowała matkę i rzekła: — Zawsze pragnęłam, by ojciec mógł być ze mnie dumny i wiesz, mamo, że uwielbiałam z nim rozmawiać. Ale teraz dopiero widzę, że było to możliwe właśnie dzięki lekcjom, które wydawały mi się takie trudne, a szczerze mó wiąc, czasem okropnie nudne. Pani Grantley uśmiechnęła się do córki. — Pewnego dnia będziesz miała z nich praw dziwy pożytek. Mój ojciec, a twój dziadek, mawiał: w najmniej spodziewanym momencie nawet drobiazgi nabierają ogromnej wartości. Diona wiedziała, że matka nie ma na myśli spraw materialnych. — Oczywiście. To coś takiego, jak posiada nie skarbów, których nikt nie może ci ukraść — przytaknęła z powagą. Stwierdzenie Diony wywołało kolejny uśmiech na twarzy chorej. — Właśnie to chciałam powiedzieć! A ty, kochanie, posiadasz wiele nieoszacowanych skarbów. Pewnego dnia przekonasz się o ich wielkiej wartości. 3 — Diona i dalmatyńczyk
Wspominając tamtą rozmowę, Diona, mi mo woli, poczuła się rozbawiona. Rzeczywiś cie, praca przy doglądaniu krów lub psów będzie wielkim wyzwaniem dla inteligencji i wiedzy. Gdybym była starsza, rozmyślała, może do stałabym posadę opiekunki biblioteki. Ale czy ktoś słyszał o bibliotekarce z psem? Pomysł ten wydał się jej tak zabawny, że dziewczyna roześmiała się cichutko. Słysząc to, Ted powiedział: — Dobrze, że się panienka śmieje. Śmieje się panienka, jak jej świętej pamięci tatuś. To był dopiero pan. Każdy kłopot umiał obrócić w śmiech. — To prawda. Zawsze, kiedy będzie mi się źle działo, postaram się śmiać. I nigdy nie stracę nadziei, że będzie lepiej. — Racja, panienko — pokiwał głową Ted. Jednak jego głos nie brzmiał zbyt pewnie. Diona poczuła, że znów ogarnia ją smutek. Koń zwolnił kroku i zaczął wspinać się na niewielkie wzniesienie. Wreszcie znaleźli się na szczycie wzgórza. Diona spojrzała w lewo. Na tle nieba rysowała się sylwetka pięknego, wiel kiego budynku. W popołudniowym słońcu pałac wyglądał imponująco. Na jednej z wież powiewała wspa niała chorągiew. — 34 — Dziewczyna nie mogła powstrzymać okrzyku zachwytu: — Cudowne! Czyj to dom? — Jego lordowskiej mości. A majątek leży po drugiej stronie doliny. Właśnie tam je dziemy. Diona przez moment milczała. Po chwili powiedziała dobitnie: — Chcę jechać do pałacu. Wiem, że znajdę tam pomoc!
Rozdział 2 M a r k i z Irchester wrócił do domu znacznie wcześniej niż się go spodziewano. Mimo to, w Irchester Park zastał, jak zwykle, idealny porządek. Służący, chociaż nie byli uprzedzeni o przyjeździe pana, znajdowali się na pos terunkach, a szef kuchni potrzebował zaledwie pół godziny, by uraczyć markiza wspaniałym obiadem. Młody właściciel Irchester Park właściwie nie miał zamiaru przyjeżdżać na wieś. Przypa dkiem jednak poprzedniej nocy usłyszał, iż książę regent planuje znów pobyt w Brighton i przeraził się, że będzie zmuszony mu towa rzyszyć. Rok wcześniej już przekonał się, jak bardzo Brighton go nudzi. Markiz dysponował, co prawda, własnym domem i nie był zmuszony — 37 —
stawać w Pawilonie Królewskim, nie mógł jednak uniknąć monotonii życia towarzyskiego, konieczności słuchania pospolitych truizmów i męki rozmów z ludźmi, z którymi nie miał już o czym mówić. Owszem, markiz szanował księcia regenta * i nawet mieli ze sobą sporo wspólnego: obaj byli znawcami i miłośnikami sztuki. Kochali doskonałe malarstwo i meble pochodzące ze znakomitych warsztatów, cenili piękno nie dostrzegane przez większość członków świty jego wysokości. Jednakże teraz markiz uznał, że nie warto marnować już więcej czasu na jałowe rozrywki. Ciągnące się w nieskończoność obiady w Carl- ton House znaleźć miały godną kontynuację w Brighton, gdzie szef książęcej kuchni z pew nością zechce rywalizować, w różnorodności i przepychu dań, z kuchmistrzami okolicznych panów. Nagle markiz odczuł niesmak i przesyt. Ale, prawdę mówiąc, był jeszcze jeden powód tak * Książę Regent — późniejszy Jerzy IV (1762-1830), najstarszy syn Jerzego III, znany z urody, intelektu i romansów. Z powodu choroby psychicznej ojca paro krotnie pełnił funkcję regenta. Od 1811 r. występuje już zawsze jako książę regent. Niepopularny w kraju z po wodu ekstrawaganckiego trybu życia. W 1820 r. wstępuje na tron. (przyp. red.) -38 — pospiesznego odjazdu. Romanse pana na Ir- chester Park budziły powszechne zaintereso wanie, lecz wrodzone rozwaga i dyskrecja chroniły go jak dotąd od skandalu. W affaires de coeur markiz okazał się równie biegły, jak w prowadzeniu rozległych interesów, czy jeździe konnej. Przy jego urodzie i majątku flirty były nie uniknione. Jak dotąd udawało mu się jednak uniknąć sytuacji, w której musiałby się ostatecz nie zdeklarować. Ale markiz Irchester dał się poznać nie tylko w londyńskich salonach. Dosłużył się wysokich odznaczeń w armii Wellingtona. Odegrał bo wiem wielką rolę w działaniach operacyjnych, aż w końcu mianowany został jednym z dowód ców armii okupacyjnej. Kiedy nareszcie wrócił do domu, tak jak wielu innych żołnierzy, pragnął odrobić lata zmarnowane na ciągłej grze ze śmiercią. Londyn czekał, aby ofiarować weteranom każdą możliwą rozrywkę i przyjemność. Po trudach i niebezpieczeństwach wojny smaczne jedzenie, wino i oczywiście kobiety zajęły mło dego oficera bez reszty. Markiz otworzył dom przy Park Lane, a z je go fantastycznymi przyjęciami konkurować mogły jedynie obiady wydawane w Carlton House przez następcę tronu. Markiz był jednak — 39-
bardziej wybredny w doborze gości, a zdobione sztychami zaproszenia do Irchester House cie szyły się szczególną popularnością wśród słyn nych piękności londyńskiego Beau Monde. Ambitne matki córek na wydaniu dość szyb ko zorientowały się, że nie uda im się upolować przystojnego pana Irchester House na zięcia. Młody człowiek miał wyraźną predylekcję do wyrafinowanych i uwodzicielskich mężatek i do wesołych wdówek, których mężowie stracili życie na wojnie. Jedną z takich dam, może najwybitniejszą, była lady Sybille Malden. Lady Malden pochodziła ze starego książę cego rodu. Miała już za sobą nieudane małżeń stwo. W osiemnastym roku życia zakochała się w niejakim Christopherze Maldenie, tylko dla tego, że wyglądał niezwykle atrakcyjnie w ofi cerskim mundurze. Dopiero po jakimś czasie odkryła, że jej urodziwy mąż, mówiąc oględnie, jest wyjątkowo nudnym człowiekiem i, jeszcze zanim poległ pod Waterloo, ich małżeństwo otwarcie uchodziło za nieporozumienie. Lady Sybille owdowiała w wieku dwudziestu trzech lat. Była wówczas świadomą swych wdzięków światową damą. Gdy skończył się rok żałoby objawiła się, jako nowa gwiazda, na firmamencie londyńskiego życia towarzys kiego. Natychmiast odniosła sukces, z którego - 4 0 - też umiała korzystać. Jej kochankami zo stawali tylko mężczyźni o wielkim znaczeniu i jeszcze większym majątku. Byli jednak żonaci. Mniej więcej sześć miesięcy wcześniej piękna wdowa poznała markiza Irchester i wtedy właśnie przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Pierwsze małżeństwo okazało się nudne i nie dało oczekiwanego szczęścia. Teraz zdecydo wana była nie wychodzić za mąż, lecz korzystać z życia na wszelkie możliwe sposoby. Jako córka księcia, jakkolwiek by się nie zachowywała, mogła z całą pewnością liczyć na zaproszenia do najdostojniejszych domów. Natomiast jako kobieta wyjątkowej urody miała zawsze wokół tłum mężczyzn gotowych złożyć serce i majątek u jej ślicznych stóp. To, że potrzebowała raczej nie wielbicieli, a ich bogactwa było dla wszystkich jasne. Jej ojciec nie posiadał dużego majątku, z którego utrzymywał i tak jeszcze kilku synów. Mąż natomiast nie zostawił jej w spadku fortuny niezbędnej do zaspokojenia licznych potrzeb wykwintnego życia. Mimo kłopotów finansowych, nic nie mogło przeszkodzić Sybille w wynajęciu domu przy Berkeley Square i protekcjonalnym traktowa niu najdroższych krawców z Bond Street. Trudno było oderwać od niej oczy, gdy — 41 —
przejeżdżała przez Hyde Park powozem za przężonym w najpiękniejsze konie pełnej krwi. Jednak lady Malden uznała, że teraz, w dwudziestym ósmym roku życia, osiągnęła właśnie apogeum urody i czeka ją już tylko zmierzch starzenia się. A przecież wysławiali ją wszyscy wybitni artyści, niemal na kolanach błagali, by zgodziła się pozować. Porównywali ją z Afrodytą, Si- monettą Botticellego i ślicznymi kobietami Fragonarda. Mimo to, piękna wdowa z niepokojem myś lała o najbliższych latach, gdy na jej twarzy pojawią się zmarszczki, a w złotych włosach pierwsze srebrne nitki. Pewnego dnia ujrzała markiza Irchester i zro zumiała czego pragnie. Nie spotkali się wcześniej, gdyż ubiegłe dwa lata lady Sybille spędzała głównie za granicą. Następca tronu jakiegoś bliżej nieznanego bałkańskiego księstewka podczas wizyty w Lon dynie zakochał się w niej bez pamięci. Wiedziała, że nie może pozwolić sobie na tak dwuznaczny związek z cudzoziemcem. Stra ciłaby wiele w oczach swych angielskich wiel bicieli. Pozwoliła więc zaprosić się do Paryża. Miasto podźwignęło się już z upadku czasu wojny i na powrót stało się jednym z najbar- - 4 2 - dziej uroczych i najweselszych miejsc w Eu ropie. Sukcesy towarzyskie, jakie tam odniosła, uderzyły lady Sybille do głowy niczym młode wino. Nadszedł jednak dzień, kiedy uznała, że ma już dość Paryża i czas wracać do domu. Z okazji powrotu lady Sybille wydano w De- vonshire House wspaniałe przyjęcie. Właśnie na tym balu poznała markiza. Oczywiście słyszała już o nim wiele, lecz nie poznali się wcześniej, gdyż ona była zajęta swoimi roman sami, a on swoimi. Wystarczyło jednak, że raz tylko zerknęła na markiza przez pełną gości salę balową. Natych miast poprosiła gospodarza, aby go jej przed stawiono. W ciągu następnych dwóch miesięcy markiz przekonał się, że jest obiektem przemyślnego polowania. Dostrzegli to nawet mniej spo strzegawczy od niego i sprawa stała się pub liczną tajemnicą. Trudno zresztą było nie dostrzec licznych, niby przypadkowych, spotkań na przyjęciach, kiedy to Sybille wciąż przebywała w pobliżu markiza. Gdziekolwiek by się nie pojawił, ona znajdowała się tam również. Początkowo mówił sobie, że nie jest szcze gólnie zainteresowany czynionymi mu awan sami. Owszem, lady Malden była piękna, nie — 43 —
można temu zaprzeczyć, ale on odznaczał się wybrednym gustem w doborze kochanek. A po za tym w owym czasie polował na ponętną żonę pewnego węgierskiego dyplomaty. Sam markiz lubił określać swoje zabiegi wokół płci pięknej słowem „polowanie". Zde cydowanie jednak wolał uchodzić za myśliwego, niż za zwierzynę łowną. W rzeczywistości spra wy wyglądały wręcz przeciwnie: większość ko biet okazywała mu zainteresowanie w sposób zupełnie jednoznaczny. Często zastanawiał się, czemu w tych ładnych główkach tak mało kryje się rozumu. W końcu, może pragnąc podsycić jawną zazdrość przyjaciół, zaczął ulegać lady Sybille. Na początku nie był ani trochę rozczarowa ny. Choć wyglądem przypominała olimpijską boginię, jej usta czarowały całkowicie ziems kim ogniem, a całe ciało niespożytą namięt nością. Jednak markiz z wolna zaczął nabierać prze konania, że Sybille pragnęła czegoś więcej, niż tylko przelotnego związku miłosnego, podczas gdy on sam nie oczekiwał, by romans ten potrwał dłużej niż którykolwiek z dotychcza sowych. Nie musiał tego kochance oznajmiać. Była zbyt przebiegła, aby nie dostrzec jego intencji. On zaś, z taką samą intuicją, z jaką dowodził oddziałami, umiał dociec tajników -44 — myśli kobiety. I doszedł do wniosku, że lady Malden planuje małżeństwo. Markiz wiedział, iż kiedyś wreszcie musi się ożenić. Krewni dawali mu do zrozumienia, że jego powinnością jest spłodzenie dziedzica. Istotnie, powinien mieć synów, aby było ko mu przekazać stary tytuł szlachecki oraz ma jątek. Jednak od powrotu z wojny nie odczuwał żadnej potrzeby ustatkowania się. Długie lata żołnierskiej tułaczki obudziły w nim przemożną chęć odrobienia straconej młodości. Teraz był panem samego siebie, co mu ze wszech miar odpowiadało. Gdy służył pod rozkazami księcia Wellingtona, takie poczucie wolności wydawało się nie do pomyślenia. — Ożenię się kiedyś — powtarzał sobie — ale nie z przymusu. Na razie jednak kłopotał się głównie swoim majątkiem, który, podczas ostatnich lat życia ojca, mocno podupadł. Stary pan Irchester zaniedbał rozległe dobra, a na domiar złego powierzył administrowanie nimi ludziom nie udolnym. Markiz, podnosząc Irchester Park z upadku, odczuwał radość i ogromną satys fakcję. Małżeństwo mogło więc poczekać. Od krył przy tym, że ciężka praca także bywa doskonałą rozrywką. Związek z kobietą, która, nawet jeśli piękna, z pewnością okazałaby się — 45 —
głupiutką gąską przeszkadzałby mu tylko w zaj mowaniu się majątkiem. Kiedyś w „White Club", popijając w towa rzystwie jednego z najlepszych przyjaciół, oświadczył z zadumą w głosie: — Nie wiem, jak to tłumaczyć, że większość kobiet, z którymi spędziłem tyle czasu, jest tak zatrważająco źle wykształcona? Niepodobna rozmawiać z nimi o czymkolwiek, pomijając jeden tylko temat amorów. Przyjaciel, z którym markiz służył ongiś w tym samym pułku, roześmiał się tylko. — Wiesz równie dobrze jak ja, że pieniądze wydaje się na kształcenie synów. Córkami zajmują się guwernantki, a one same niewiele umieją. — Masz rację — powiedział markiz, kiwając w zamyśleniu głową. Pamiętał, że kiedy jego wysłano do Eton, a potem do Oksfordu, siostry zostały w domu w towarzystwie bladych, myszowatych kobie tek, których twarzy nie sposób było zapamiętać. — Przypuszczam, że dlatego właśnie damy na kontynencie sprawiają wrażenie znacznie inteligentniejszych... — ciągnął swoje rozwa żania. — Nie powiem, żeby mi nadmiernie zależało na umyśle kobiecym — odparł przyjaciel. — Je śli kobieta jest ładna, to ją uwodzę, jeżeli brzydka, nie zauważam jej. -46 — Markiz roześmiał się. Nadal myślał jednak o banalnej wymianie zdań z lady Sybille, przy tych nielicznych okazjach, gdy nie byli zajęci igraszkami miłosnymi. Pewnego wieczoru przyłapał kochankę, gdy rozmawiała z regentem, w sposób, który wydał mu się wysoce podejrzany. Nie mógł słyszeć, co mówili, ale bez wątpienia odnosiło się to do jego osoby. Lady Malden zerkała na markiza od czasu do czasu. W jej oczach malował się wyraz, z jakim głodny kot wlepia wzrok w mi seczkę śmietanki, wyraz pożądliwości i zado wolenia. Markiz czuł w powietrzu kłopoty. Tymczasem jednak prowadził uprzejmą kon wersację z jednym z ambasadorów. I od swego rozmówcy niespodziewanie otrzymał klucz do rozwiązania zagadki. — Przypuszczam, że to ostatnie przyjęcie w Carlton House — mówił ambasador —jakim cieszymy się, zanim jego wysokość wyjedzie do Brighton. — Zapewne — zgodził się markiz. — Moja żona i ja zostaliśmy zaproszeni do Pawilonu Królewskiego w Brighton — ciągnął dygnitarz z nutą satysfkacji w głosie —jesteśmy zachwyceni, że pan i lady Sybille również tam będą. Jego wysokość wspominał o tym. Markiz spojrzał na ambasadora, starając się dobrze zrozumieć zawartą w jego wypowiedzi - 4 7 -
sugestię. Po chwili milczenia dyplomata wzru szył bezradnie ramionami i dodał: — Moja żona zawierzyła mi pański sekret, ale obiecuję, że będę szalenie, ale to szalenie dyskretny. Naturalnie ja też jestem wielbicielem lady Sybille. Nawet, gdyby podłoga otworzyła się, ziejąc u jego stóp głęboką przepaścią, markiz nie byłby bardziej zaskoczony i zakłopotany. Zro zumiał teraz, co robi Sybille. Jak mógł być tak niedomyślny? Używała wszak tej samej broni, którą posługiwało się tyle kobiet: opinii pub licznej. Tylko że Sybille zaczęła od szczytu: od następcy tronu i jego otoczenia. Chciała zmusić kochanka do oświadczyn. Presję mieli wywierać krewni i znajomi regenta. Irchester znał już podobne przypadki wśród swoich przyjaciół. Korzystając z tego, że gospodarz zajęty był rozmową z licznym gronem gości, markiz czym prędzej opuścił Carlton House, omijając z da leka lady Sybille. Wrócił do domu, na Park Lane. Zastanawiał się, co powinien w tej sytuacji zrobić. Z wprawą zdobytą podczas planowania wojennych ope racji, błyskawicznie podjął decyzję. Pierwszym krokiem musi być opuszczenie Londynu, po stanowił. Wydał dyspozycje służbie: trzeba wszystko — 48 — przygotować do natychmiastowego wyjazdu do Irchester Park. Przeprowadził rozmowę z sekretarzem i wreszcie zasiadł przy biurku, by napisać list do regenta. Dziękował za goś cinność i wyjaśniał, że został wezwany na wieś w nie cierpiącej zwłoki sprawie rodzinnej. Do lady Sybille nie posłał ani słowa. Miał cichą i okrutną nadzieję, że będzie się martwiła jego zniknięciem. Natychmiast po śniadaniu wyruszył z naj większym pośpiechem do Irchester Park. Czuł się okropnie, jak lis ścigany przez sforę psów gończych. Widok rodzinnych stron i pełne dostojeństwa piękno starego pałacu przyniosły mu ulgę jak dotyk kojącej ból dłoni. — Czy jego miłość oczekuje towarzyst wa? — zapytał z szacunkiem kamerdyner. — Nie w tej chwili, Dawson — odparł markiz. — Mam sporo do zrobienia w Irchester Park i potrzebuję spokoju. — Wasza miłość znajdzie tu spokój. Tak się cieszymy, że pan wrócił, milordzie. Szczerość brzmiąca w jego głosie spodobała się markizowi. Lecz kiedy Irchester został sam, na twarzy pojawił mu się grymas zniecierpliwienia. Myślał o narastającej nudzie, przenikającej jego życie w ciągu ubiegłego roku. Jak melodia wygrywa- 4 — Diona i dalmatyńczyk — 49 —
na przez katarynkę. Te same bale, przyjęcia, zebrania w Carlton House, Vauxhall, Rane- lagh. I ciągle te same kobiety. Piękne, do świadczone, kuszące, budzące pożądanie, przy bliższym poznaniu odkrywały bezwiednie swą próżność, samolubstwo, skąpstwo, niewiary godną głupotę i bezwzględność, gdy chodziło o ich małe, egoistyczne cele. — Czego ja chcę, czego szukam? Markiz nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Poczuł tęsknotę za wojną, za podnietą, jaką daje skrajne niebezpieczeństwo, za odpowie dzialnością, za najwyższym napięciem uwagi. Tam był cel — jaśniejący niczym gwiazda przewodnia — zwycięstwo. Cel został osiągnięty i... rozczarował. — Czego naprawdę chcę? To pytanie wciąż dręczyło go, gdy samotnie jadł obiad. Wyszedł na taras. Słońce zachodziło powoli za starymi dębami w wielkim ogrodzie, a w gasnącym świetle dnia ukazywały się już na niebie pierwsze gwiazdy i nów księżyca. Za plecami markiza wznosił się, wsparty na tych samych od pięciuset lat fundamentach pałac — Irchester House. W początkach ubieg łego wieku pradziad markiza zdecydował się na całkowitą przebudowę rezydencji. W rezultacie powstał jeden z najświetniej szych w kraju przykładów architektury geo- — 50 — rgiańskiej. Paradne apartamenty pałacu za chwycały pięknem wystroju. Markiz bowiem posiadał zbiory sztuki, które były przedmiotem zazdrości samego księcia regenta. Irchester House otaczały ogrody i lasy. Ogro dom markiz przywrócił ich pierwotny kształt, toteż zadowolić mogły swą urodą każdego konesera piękna. Rozległe lasy zaś pozwalały na organizowanie wspaniałych polowań. W do linie płynął strumień, którego rozlewiska two rzyły bagna. Tam właśnie, późną jesienią strze lał kaczki i bekasy. Na ogromnych obszarach swej posiadłości markiz mógł rozkoszować się nie tylko polowa niem, ale i jazdą konną. A odkąd wrócił z Francji jego stajnie słynęły z najlepszych wierzchowców. Mam wszystko, myślał, dlaczego miałbym pragnąć więcej? Jednak czegoś mu brakowało, czegoś niezmiernie ważnego, czego nie umiał określić. Zmęczony postanowił położyć się wcześniej. Nie mógł jednak zasnąć w ogromnej sypialni, w której jego przodkowie przychodzili na świat i umierali. Rozmyślał o sobie. Zawsze uważał, że jest panem samego siebie i doskonale daje sobie radę. W armii zaś przekonał się, że posiada umiejętność dowodzenia. — 51 —