Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 111 277
  • Obserwuję511
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań680 096

Cassidy Carla - Powrót do Prosperino

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :829.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Cassidy Carla - Powrót do Prosperino.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse C
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 231 stron)

CARLA CASSIDY Powrót do Prosperino

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Do cholery z tobą, stary - rzekł z goryczą Chance Reilly, patrząc na grób swojego ojca. Tom pozbawił go szczęśliwego dzieciństwa i normal­ nej młodości. Nikt tak jak on nie potrafił go sterroryzo­ wać i stłamsić. Teraz okazało się, że potrafi uderzyć na­ wet zza grobu. Chance stwierdził, że nigdy nie wybaczy mu tego, iż pozbawił go jego prawowitego dziedzictwa. Spojrzał za siebie, na stojący nieco dalej dom. Nawet wieczorny mrok nie był w stanie ukryć wieloletnich za­ niedbań. Trzeba by go koniecznie wyremontować i po­ malować. A poza tym powyrywać chwasty, które miej­ scami sięgały kolan. Ale to oczywiście nie wszystko. Po­ zostawała obora, której drzwi wisiały smętnie na jednym zawiasie, a także zagroda z brakującymi żerdziami i za­ rastające zielskiem pastwisko. Chance popatrzył dalej. Stojące na podjeździe samo­ chody przypomniały mu, że w domu wciąż są goście, którzy brali udział w pogrzebie, głównie znajomi i cie­ kawscy sąsiedzi. Powinien wrócić do środka, by odgry­ wać rolę pogrążonego w smutku syna. Ale w tej sytuacji było to bardzo trudne. Pokręcił głową i spojrzał jeszcze na płytę matki, znaj­ dującą się tuż obok świeżo wykopanego grobu. Niewiele mu pomogła, umierając, kiedy on miał zaledwie osiem lat. Zostawiła go z „Bossem". Ojciec uwielbiał to prze-

6 CARLA CASSIDY zwisko i rzeczywiście traktował rodzinę tak, jakby skła­ dała się z samych podwładnych. Niejednokrotnie też uży­ wał pięści lub, co gorsza, ostrych słów, by osiągnąć to, o co mu chodziło. Chance wciągnął głęboko powietrze, chcąc przezwy­ ciężyć skurcz, jaki poczuł w piersi. Kiedy tylko dowie­ dział się, że stan ojca się pogorszył, złapał pierwszy sa­ molot z Wichity w stanie Kansas do Prosperino w stanie Kalifornia. Jednak ojciec okazał się nieprzejednany aż do końca. Zmarł zaledwie parę godzin przed przyjazdem syna, grze­ biąc na zawsze nadzieje na jakiekolwiek pojednanie. A potem czekało go kolejne rozczarowanie. Prawnik ojca, Walter Bishop, wyjaśnił mu, jaka jest ostatnia wola zmarłego. - Żebyś zgnił do reszty - mruknął Chance, patrząc z niechęcią na świeżą ziemię. - Prześladowałeś mnie przez całe życie. - Chance? Obrócił się na dźwięk niskiego, kobiecego głosu, roz­ gniewany, że ktoś mu śmiał przeszkodzić. Trochę się rozluźnił, widząc, że to tylko Lana Ramirez. Kobieta zbliżyła się do niego, nie zwracając uwagi na jesienny wiatr, który szarpał jej długą spódnicę. - Nic ci nie jest? - spytała, stając obok niego. Widzieli się już wcześniej, ale tylko przez chwilę. Le­ dwie zdążyli się przywitać, a Chance już musiał zająć się przygotowaniami do pochówku i późniejszej stypy. - Nie, skądże - odparł, starając się poskromić nerwy. Nie miał zamiaru dać po sobie poznać, co naprawdę czuje. Lana przysunęła się bliżej. Na tyle blisko, że poczuł jej kwiatowy zapach, który obudził dawne wspomnienia.

POWRÓT DO PROSPERINO 7 Używała tych perfum już wcześniej, kiedy po raz pierw­ szy znalazł się na ranczu Coltonów. Miał wtedy szesna­ ście łat, a ona trzynaście. Musiał przyznać, że wyrosła na piękną kobietę. Odziedziczyła ognistą urodę swoich meksykańskich przodków: kruczoczarne włosy opadały jej na ramiona, a ciemne oczy w ogóle nie wymagały makijażu. Chance ponownie przeniósł wzrok na mogiłę. - Jak ty z nim w ogóle zdołałaś wytrzymać? - spytał i zerknął ciekawie na Lanę. Na jej pełnych wargach pojawił się lekki uśmiech. - Przecież jestem pielęgniarką. Muszę sobie radzić z trudnymi pacjentami. - Jak znam ojca, to należał do najtrudniejszych. Skinęła głową. - Zdarzały mu się różne zagrania, ale był na tyle cho­ ry, że nie mógł nikomu naprawdę dokuczać - wyznała, kładąc dłoń na jego ramieniu. - Słyszałam już o testa­ mencie. Bardzo mi przykro. Chance spojrzał na nią ze zdziwieniem. On sam do­ wiedział się wszystkiego niedawno. Właśnie dlatego wciąż kipiał złością. - Walter Bishop jest świetnym prawnikiem, tyle że lubi dużo gadać - dodała Lana. - Ale nie przejmuj się. Powiedział mi o tym tylko dlatego, że był pewny, że wiem już o wszystkim od twojego ojca. - I tak nie chciałbym tu wrócić. - Urwał na chwilę, dziwiąc się, że coś nagle zakłuło go w piersi. - Tylko rozejrzyj się dookoła. Wszystko trzeba remontować, na­ prawiać... Już wcześniej postanowił, że nie wróci na ranczo. Zbyt wiele bolesnych wspomnień wiązało się z tym miejscem.

Założył jednak, że trochę je odnowi, a potem sprzeda i w ten sposób zdobędzie pieniądze, by otworzyć firmę. Lana puściła jego ramię. Ale przecież możesz odziedziczyć cały majątek... - zaczęła. - Pod warunkiem, że się ożenię - wpadł jej w słowo. - Jeśli nie wiesz, to mogę ci powiedzieć, że nie mam najmniejszego zamiaru popełnić tego głupstwa. Co zna­ czy, że majątek przejdzie do fundacji dobroczynnej. Chance przeciągnął dłonią po twarzy i głęboko ode­ tchnął. - A co z tobą? Jakie masz teraz plany? Kobieta wzruszyła ramionami. - Przeniosę się do mojego mieszkania w mieście i bę­ dę czekała na kolejne wezwanie - odparła. Lana mieszkała na ranczu Reillych od pół roku. Właś­ nie wtedy Tom miał pierwszy poważny wylew, po którym przyszły następne. - Zgłoś się do mnie, gdybyś potrzebowała referencji. Skinęła głową. Kosmyk ciemnych włosów przesu­ nął się na jej smagły policzek. Wyglądał niczym pasem­ ko jedwabiu, ale kobieta odsunęła go niecierpliwym gestem. - A ty, co teraz zrobisz? Chance spojrzał w stronę ciemniejącego horyzontu. - To, co do tej pory - odparł, po raz pierwszy myśląc z niechęcią o swojej pracy. Zajmował się sprzedażą sprzętu rolniczego. Jeździł od farmy do farmy, zachwalając swój towar i rozdając ma­ teriały reklamowe. Po latach nauczył się, jak znaleźć naj­ lepsze jedzenie i spanie w mieście, a także parę chętnych ramion, gotowych przygarnąć go na jedną noc.

POWRÓT DO PROSPERINO 9 Teraz jednak poczuł się zmęczony. Być może miał już dosyć podróżowania i ciągłych zmian. - A co słychać u was? - spytał, chcąc zmienić temat. - To bardzo miło ze strony twoich rodziców, że przyje­ chali na pogrzeb. Czy ciągle pracują u Coltonów? Lana skinęła głową. - Tak. Chyba nie potrafiliby robić niczego innego. Uwielbiają Coltonów... - Na jej czole pojawiły się dwie poprzeczne zmarszczki. - Ale? Potrząsnęła głową, jakby chciała się pozbyć złych myśli. - Poza tym Maya wyszła za mąż. Za Drake'a Coltona. - Naprawdę? - zdziwił się Chance. - Mhm. Mają już śliczną, sześciomiesięczną córeczkę. - To znaczy, że jesteś ciotką. - Zaśmiał się, rozba­ wiony tą myślą. Lana zupełnie nie odpowiadała jego wy­ obrażeniom na temat ciotek. Ona zaś aż się rozpromieniła. - Tak, jasne. Wzmianka o małżeństwie jej siostry rozgniewała go jeszcze bardziej. Chance zwrócił się w stronę domu. - Powinienem już wracać do gości... Chciał odejść, ale Lana raz jeszcze położyła dłoń na jego ramieniu. - Zaczekaj... - rzekła niepewnie, a on ze zdziwie­ niem zauważył, że się zaczerwieniła. - Przecież... prze­ cież ten testament nie mówi, że musisz trwać w związku małżeńskim. Wystarczy, że się ożenisz. - Tak, to znaczy, że potrzebuję żony na miesiąc albo dwa. Znasz kobietę, która by się na to zdecydowała? - spytał z sarkazmem. Jej rumieniec jeszcze się pogłębił. - Jestem do dyspozycji.

10 CARLA CASSIDY Ta odpowiedź tak go zaskoczyła, że aż otworzył ze zdziwienia usta. Po chwili jednak tylko machnął ręką. - Nie wygłupiaj się. Chciał ruszyć do domu, ale Lana pokręciła głową. - Nie mów tak, Chance. To ranczo powinno być two­ je. Wyjdę za ciebie, żebyś mógł je odziedziczyć. Przyjrzał jej się uważnie. - Ale dlaczego? Co będziesz z tego miała? Być może zależy jej na tym, by dostać połowę ma­ jątku. Przecież gdyby odziedziczył je po ślubie, stałaby się jego współwłaścicielką. Dlaczego inaczej proponowa­ łaby mu taki układ? Lana wciągnęła powietrze. - Dziecko. - Dziecko? - powtórzył z niesmakiem. - A więc jed­ nak chcesz założyć rodzinę i mieć dzieci... Kobieta pokręciła głową. - Nie, Chance. Zależy mi tylko na dziecku - wyjaś­ niła. - Mam już trzydzieści jeden lat i z nikim się nie spotykam. Nie myślałam o małżeństwie, ale chcę mieć dziecko. Uniosła do góry głowę i zacisnęła usta. Nie użalała się nad sobą. Emanowała od niej siła, którą zawsze po­ dziwiał. - Ależ... - Zastanów się nad tym, Chance - ciągnęła z niezmą­ conym spokojem. - To byłby doskonały układ. Ty miałbyś swoje ranczo, a ja nie musiałabym szukać na oślep kan­ dydata. Kiedy bym zaszła w ciążę, moglibyśmy się rozejść. Bez łez, bez histerii. Ot, przyjacielskie rozstanie... Chance potrząsnął głową, zastanawiając się, co się sta­ ło z tą nieśmiałą, łagodną dziewczyną, która pomogła mu w najtrudniejszych latach młodości.

POWRÓT DO PROSPERINO 11 - Cóż, ee, jestem ci wdzięczny, ale obawiam się, że opieka nad moim ojcem mogła osłabić, ee... twoje wła­ dze umysłowe - wyjąkał w końcu. - Musisz wrócić do rzeczywistości i do normalnych ludzi. Wcale nie miał zamiaru się żenić. Na takich czy in­ nych warunkach... Aż zacisnął palce ze złości na myśl o ojcu, który nawet zza grobu starał się zniszczyć jego życie. - Ale... - Lana próbowała protestować. - Żadne ale! To wariacki pomysł i tyle! - Obrócił się na pięcie i ruszył w stronę domu. Chyba oszalała! Musi być szalona, skoro zapropono­ wała mu coś takiego. Lana czuła, jak bardzo płoną jej policzki. Była zdruzgotana i upokorzona. Po chwili wes­ tchnęła i ruszyła za Chance'em w stronę domu. Widziała jeszcze, jak wchodzi do środka, ale kiedy sama dotarła do budynku, zatrzymała się na werandzie. Nie miała ochoty na spotkanie z rodziną i znajomymi. Bała się, że wszyscy od razu się domyślą, co się stało. A w każdym razie dostrzegą jej zażenowanie. Zmęczona opadła na jeden z bujanych foteli. Dosko­ nale wiedziała, dlaczego złożyła Chance'owi taką pro­ pozycję. Miała wtedy przed oczami swą siostrzenicę, słodki uśmiech jej bezzębnych warg, a w nozdrzach nie­ mowlęcy zapach. Już w momencie, gdy Marissa się uro­ dziła, Lana poczuła, że musi mieć dziecko. Przekroczyła przecież trzydziestkę. Poza tym nawet nie ma chłopaka, a biologiczny zegar tyka bezlitośnie, odmierzając pozo­ stały jej czas. Zanim dowiedziała się o testamencie Toma Reilly'e­ go, myślała o znalezieniu kogoś odpowiedniego, a potem

12 CARLA CASSIDY o zapłodnieniu in vitro. Samotne macierzyństwo w ogóle jej nie przerażało. Oczywiście chciałaby wyjść za mąż i poczuć się kochaną, ale skoro to nie nastąpiło, pragnęła i tak zakosztować miłości macierzyńskiej. Gdy tylko Walter powiedział jej o dziwnym życzeniu umierającego, powzięła przekonanie, że jest to jej życio­ wa szansa. Po pierwsze, znała Chance'a i wiedziała, że jest dobrym człowiekiem. Po drugie, przy jego pracy i ciągłych wędrówkach niemal po całym kraju istnieje małe prawdopodobieństwo, że sam zechciałby zająć się potomkiem. A po trzecie... Cóż, ten punkt wydawał się chyba najbardziej kon­ trowersyjny. Lana usilnie starała się zapomnieć, ile nocy marzyła o tym, że Chance się w końcu nią zainteresuje. Jak bardzo chciała być blisko niego... Oczywiście były to młodzieńcze fantazje, ale to chyba przyjemniej mieć dziecko z kimś, kogo się kiedyś lubiło, i to nawet bardzo, niż z zupełnym nieznajomym. Pokiwała głową, jakby chciała samej sobie pokazać, że nie zmieniła zdania. Wstała szybko i skierowała się do wnętrza domu. Powinna wrócić do swoich obowiąz­ ków, ponieważ pełniła tu rolę nieoficjalnej gospodyni. Oczywiście jej matka, Inez Ramirez, zajęła się kuch­ nią w czasie jej nieobecności, ale trzeba też zadbać o gości. Kiedy znalazła się w salonie, zauważyła, że Chance stoi przy oknie i rozmawia z paroma okolicznymi far­ merami. Musiała przyznać, że czas obszedł się z nim bar­ dzo łagodnie. Chance stał się teraz jeszcze bardziej męski i pociągający. Jego kasztanowe włosy nabrały słomiane­ go odcienia od słońca, a zielone oczy stały się jeszcze bardziej wyraziste. Jego twarz, którą może trudno by uz-

POWRÓT DO PROSPERINO 13 nać za piękną, stanowiła kwintesencję męskości, a sze­ rokie ramiona jeszcze to podkreślały. W końcu zdołała oderwać od niego oczy. Rozejrzała się po pokoju, chcąc sprawdzić, czy gościom niczego nie brakuje, a następnie pospieszyła do kuchni. - Przecież nie musisz tego robić, mamo - rzuciła od drzwi. Inez uśmiechnęła się do niej ciepło. - Co za różnica, ty czy ja? Przecież Chance sobie z tym nie poradzi. Lana wzięła ścierkę i przejęła od matki mokry talerz. Przez chwilę pracowały w ciszy. Córka zastanawiała się, czy nie powiedzieć Inez o swej ofercie, ale wiedziała, że starsza kobieta by jej nie zrozumiała. Sama wyszła za mąż z miłości i wiele wskazywało na to, że to uczucie wcale nie osłabło w ciągu lat. To dawało jej zupełnie inną życiową perspektywę. - No to jesteś już wolna - powiedziała matka, poda­ jąc jej ostatnie naczynie. Lana skinęła głową. - Muszę się jeszcze spakować. Wieczorem przepro­ wadzę się do swojego mieszkania. Im szybciej, tym lepiej, pomyślała. Nie miała specjal­ nej ochoty na kolejne spotkanie z Chance'em. Chociaż z drugiej strony nie spieszyło jej się też do pustego mie­ szkania w mieście... Przyjęcie powoli dobiegało końca. Jej rodzice zdecy­ dowali się wracać do domu po wyjściu pierwszych gości. Lana pożegnała się z nimi i pospieszyła na górę, by spa­ kować swoje rzeczy. Przez ostatnich sześć miesięcy mieszkała w niewiel­ kim pokoiku, przylegającym do sypialni Toma Reilly'e-

14 CARLA CASSIDY go. Zatrudniono ją na wyraźne życzenie Jima Hastingsa, który opiekował się chorym. Mimo rozległego wylewu, Tom nie chciał pójść do szpitala. Odmawiał też wezwania syna, który mógłby się nim zająć. Pakując się, zupełnie straciła poczucie czasu. Nieza­ leżnie od tego, z jak rozkapryszonym pacjentem miała do czynienia, zawsze czuła smutek po jego śmierci. Jed­ nocześnie wracały do niej pytania o sens jej pracy i życia w ogóle. Kiedy w końcu wszystkie jej ubrania znalazły się w walizce, przypomniała sobie, że w pokoju zmarłego zostawiła książkę. Nie wiedziała, czy będzie miała ochotę ją skończyć, ale mimo to postanowiła ją zabrać. Wyszła na korytarz i w tym momencie zdała sobie sprawę z tego, że w budynku zapanowała kompletna cisza. Czyżby wszyscy goście pojechali już do domu? Przy łóżku zmarłego paliła się mała lampka. Poza tym panował tu zupełny spokój - żaden duch nie nawiedzał tego starego pomieszczenia. Na dzień przed śmiercią po­ gotowie zabrało jej pacjenta do szpitala. Ona została, li­ cząc na to, że jeszcze tu wróci. Zanim wzięła książkę, odmówiła jeszcze krótką mod­ litwę za duszę zmarłego. Czuła, że Tom Reilly może tego potrzebować i że niewielu będzie się za niego modlić. - Założę się, że nawet w piekle się go boją. Lana aż podskoczyła, słysząc ten głos. Dopiero teraz zauważyła Chance'a, który siedział w fotelu przy oknie. - Przestraszyłeś mnie - powiedziała, przyciskając książkę do piersi. - Przepraszam. - Jestem już spakowana. Przyszłam tylko po książkę - wyjaśniła. - No to na razie. A właściwie, żegnaj.

POWRÓT DO PROSPERINO 15 Była już w drzwiach, kiedy Chance ją zawołał. - Lano, napij się jeszcze ze mną kawy - poprosił. Wstał i podszedł do niej. W mroku widziała tylko oświetloną od tyłu sylwetkę, ale czuła, że Chance jest znużony i spięty. - Wszyscy już poszli - dodał. - Ten dom jest taki... pusty. I tak mało przyjazny. - Chętnie zostanę na kawę - rzekła ciepło. Wiedziała, że Chance nienawidził ojca, ale pamiętała też czasy, kiedy bardzo pragnął jego wsparcia. Dałby wszystko za słowa zachęty i mocny uścisk dłoni. Być może było mu trochę żal tego, co się stało. Dla­ tego, mimo zażenowania z powodu wcześniejszej rozmo­ wy, postanowiła z nim jeszcze trochę zostać. Wyszła na korytarz, a on podążył za nią. Zeszli po scho­ dach do holu, a potem Lana skierowała się do kuchni. Musiała przyznać Chance'owi rację. Od razu kiedy się tu przeprowadziła, odniosła wrażenie, że dom nie na­ leży do najmilszych. W pokojach znajdowały się tylko niezbędne sprzęty. Ściany były gołe. Brakowało tu róż­ nego rodzaju bibelotów i ozdób, które czyniłyby wnętrza bardziej przyjaznymi. Czy choćby bukietów z polnych kwiatów, o które wcale nie było trudno. Usiadła przy stole kuchennym, a Chance zabrał się do robienia kawy. Wcześniej zdjął marynarkę i zakasał rękawy białej koszuli, ukazując opalone i muskularne ra­ miona. Przez chwilę myślała, jak zagaić rozmowę, ale znowu opanowała ją zwykła nieśmiałość. Siedziała więc tylko i patrzyła. W końcu Chance postawił przed nią filiżankę smolistego płynu. - Chcesz cukru albo śmietanki? - spytał.

16 CARLA CASSIDY Potrząsnęła głową. - Nie, dziękuję. Chance nalał sobie kawy i usiadł przy stole. - Nie miałem okazji podziękować ci za to wszystko, co zrobiłaś dla ojca - bąknął. Wzruszyła ramionami. - Przecież to moja praca. - Urwała, a potem od­ chrząknęła, myśląc o czymś, co mogłoby wypełnić ciszę. - Zdaje się, że dużo podróżujesz z powodu swojej pracy, prawda? Skinął głową; światło lampy zalśniło na jego spalo­ nych słońcem włosach. - Zwykle jeżdżę przez sześć dni w tygodniu. - Tak dużo? Oparł się o tył krzesła. Po raz pierwszy od powrotu do domu wyglądał na rozluźnionego. - Bardzo to lubię. Nie mam żadnych zobowiązań. Je­ stem wolny jak ptak. Przez dwadzieścia lat próbowałem sprostać wymaganiom ojca, a teraz wreszcie mogę o nic nie dbać... Pomyślała, że tylko tak mówi, a w głębi duszy wciąż jest zły na Toma. - Więc pewnie nie zależy ci na ranczu? Jego oczy aż zapłonęły z gniewu. - A właśnie, że zależy! Wstał i podszedł do okna. Przeciągnął dłonią po twa­ rzy, jakby chciał się uspokoić. - Chociaż z tym miejscem wiążą się dla mnie wy­ łącznie złe wspomnienia i wydawało mi się, że nie mam najmniejszej ochoty na farmerskie życie, to jednak chcia­ łem odziedziczyć to ranczo - mówił cicho, pragnąc za­ panować nad emocjami. - Miałem zamiar je sprzedać

POWRÓT DO PROSPERINO 17- i założyć własną firmę. Przynajmniej to mi się należało. To tak niewiele... Jeśli nie mogłem dostać ojcowskiej miłości, dokoń­ czyła za niego w duchu. Czuła ból i złość, które ema­ nowały z tych słów. - Więc weź to, co do ciebie należy - rzekła z nie­ zwykłą dla siebie odwagą. - Ożeń się ze mną, a wtedy ranczo będzie twoje. Mnie wystarczy tylko dziecko, a ty będziesz mógł wyjechać, nie czekając nawet na jego uro­ dzenie. Chance usiadł i popatrzył na nią z niedowierzaniem. - Mówisz poważnie? - Nigdy w życiu nie byłam aż tak poważna - odparła zgodnie z prawdą. Miała tę sprawę gruntownie przemy­ ślaną. Odkąd dowiedziała się o testamencie, właściwie nie zastanawiała się nad niczym innym. Chance wypił trochę kawy. - Ale, hm, wiesz, że jeśli chcesz mieć dzieci, to mu­ sisz... musielibyśmy... - nie dokończył. - Doskonale wiem, skąd biorą się dzieci - odparła, czerwieniąc się jednocześnie. - I nie przeszkadza ci to, że musiałabyś, hm, spać ze mną? - Jasne, że nie - odparła, nie patrząc mu w oczy. - Lana, bardzo szanuję twoich rodziców. Nie mógł­ bym im zrobić czegoś takiego! Na jej ustach pojawił się nikły uśmiech. - Przecież nie będziesz sypiał z nimi, tylko ze mną. - Spojrzała mu prosto w oczy. - Rodzice uszanują moją decyzję. Chance zmarszczył brwi i pochylił się nad swoją kawą.

18 CARLA CASSIDY - Mógłbym ci zapłacić. Gdybyś... gdybyś rzeczywi­ ście zgodziła się na fikcyjne małżeństwo, mógłbym ci zostawić jakąś część majątku. Pokręciła głową. - Nie chcę pieniędzy. - Zebrała się na odwagę i spoj­ rzała mu w oczy. - Nie potrzebuję pieniędzy. Chodzi mi tylko o dziecko. Rachunek jest prosty... Chance westchnął głęboko. - Jak dla kogo - mruknął i wypił jeszcze trochę ka­ wy. - Chociaż... miałbym sporo czasu, zanim udałoby mi się doprowadzić to miejsce do przyzwoitego stanu. Chodzi o to, żeby dostać najlepszą cenę. - Znowu się zamyślił. - Walt Bishop mówił, że zostało mi pięć dni, żeby wypełnić warunki zawarte w testamencie. To mu­ siałby być szybki ślub. Lana poczuła mrowienie na plecach, kiedy w końcu dotarło do niej, że Chance poważnie zastanawia się nad jej propozycją. - Potrzebujemy tylko urzędnika, który wypisze nam akt małżeński. - Dobrze - zgodził się po chwili namysłu. - Ty po­ trzebujesz dziecka, a ja żony. Może pobierzemy się po­ jutrze? Dreszcz znowu przebiegł jej po plecach. Czy napra­ wdę tego chce? Przypomniała sobie gaworzenie Marissy i jej niewielkie rączki wyciągnięte w górę. Nie, nie może już dłużej czekać. Jeszcze parę lat, a ryzyko związane z urodzeniem dziecka będzie znacznie większe. - Doskonały termin - powiedziała, odpychając od siebie wszystkie wątpliwości. Postanowili, że już następnego dnia wybiorą się do magistratu, by załatwić formalności, a następnie Lana ru-

POWRÓT DO PROSPERINO 19 szyła w drogę powrotną. Na szczęście szosa była pusta, bo chociaż nie wypiła ani kropli alkoholu, czuła się jak po ładnych paru drinkach. Za dwa dni będę panią Reilly! „I nie przeszkadza ci to, że będziesz musiała ze mną spać?" - słowa Chance'a dudniły jej w głowie. Zacisnęła dłonie na kierownicy i spojrzała w górę, na wrześniowe niebo. Gwiazdy, pomyślała. Omal nie zjechała na pobocze. Czy jej to nie prze­ szkadza? Owszem, i to bardzo. Na myśl o tym wprost zapiera jej dech w piersiach, a serce zaczyna bić coraz szybciej. Czy to możliwe, by miały spełnić się jej na­ stoletnie marzenia? Tylko czy rzeczywiście o to jej teraz chodzi? Przecież myślała wtedy, że będą w sobie zakochani i że będzie to początek czegoś wielkiego. Ale to, na co się zgodziła, nie ma nic wspólnego z miłością. Jest to partnerski układ, w którym brakuje choćby odrobiny romantyzmu.

ROZDZIAŁ DRUGI Dzień ślubu. Lana stała obok Chance'a, ściskając w dłoniach bu­ kiecik, który o dziwo sprezentował jej sam „narzeczony". Czuła, że jest jej jednocześnie gorąco i zimno. Wiedziała oczywiście, że to tylko nerwy i że to z ich powodu czuje się tak słabo. Czy wybrała najlepsze wyjście? Sama jeszcze nie wie­ działa, czy związek bez miłości wart jest tego, co zamierza osiągnąć. Wystarczyło jednak, że pomyślała o dziecku sio­ stry, a natychmiast robiło jej się raźniej na duchu. Z trudem przełknęła ślinę, kiedy sędzia pokoju od­ chrząknął, by zacząć ceremonię. Już za chwilę mieli stać się mężem i żoną. Bez tradycyjnej sukni ślubnej i smo­ kingu. Bez wesela. Lana miała na sobie jasnoróżową gar­ sonkę, a Chance włożył brązowy garnitur, który dosko­ nale współgrał z kolorem jego włosów i oczu. Na uroczystość zaślubin nie zaprosili nikogo z rodzi­ ny ani znajomych. Uważali ten ślub za rodzaj transakcji, i tak też go chcieli potraktować. - Jesteś pewna, że tego chcesz? - spytał ją szeptem Chance, kiedy sędzia pokoju zaczął mówić o więzach mi­ łości i oddania, które mają łączyć przyszłych małżonków. Wahanie Lany trwało zaledwie parę sekund, ale w końcu skinęła głową. Chance uśmiechnął się lekko, a w jego oczach pojawiły się wesołe iskierki.

POWRÓT DO PROSPERINO 21 - I obiecujesz, że twój ojciec nie będzie ścigał mnie ze strzelbą, kiedy to się skończy? Lana miała ochotę parsknąć śmiechem. Jednocześnie poczuła, że jest już trochę mniej spięta. - Obiecuję - szepnęła. Przeżyła wczoraj najgorsze chwile w swoim życiu, wyjaśniając rodzicom, że wychodzi za Chance'a tylko po to, żeby mógł odziedziczyć spadek. Nie powiedziała im jednak, jak ma zamiar to wykorzystać. Teraz czuła się trochę winna, ponieważ rodzice uważali, że chodzi jej tylko o to, by pomóc dawnemu przyjacielowi. I cho­ ciaż wiedziała, że ta uroczystość jest tylko na niby, nie mogła powstrzymać wzruszenia, kiedy sędzia pokoju ob­ wieścił, że są mężem i żoną. Choćby nawet miało to trwać najwyżej parę tygodni... Ceremonia zaślubin skończyła się bardzo szybko i Chance otrzymał pozwolenie, by pocałować pannę mło­ dą. Rozejrzał się najpierw dookoła, jakby szukając po­ mocy, a potem pochylił się i dotknął lekko ustami jej warg. Trwało to zaledwie moment, ale Lana poczuła cie­ pło, przepływające całe jej ciało. - Chodźmy już stąd - mruknął Chance. Zdusiła w sobie ślady rozczarowania. A czego się spodziewała? Gwałtownych wzruszeń? Wyznań miłości? Doskonale wiedziała, co ją czeka, kiedy decydowała się na to rozwiązanie. - Co teraz? - spytała. - Musimy pojechać do Waltera i przekazać mu kopię aktu małżeństwa - odparł tylko. Wsiedli do jego sportowego wozu i pomknęli w stro­ nę biura prawniczego Bishopa. Lana chciała nawet zacząć rozmowę, ale kamienny wyraz twarzy Chance'a bynaj-

22 CARLA CASSIDY mniej jej do tego nie zachęcił. Nie pytała go, czy miał przed nią jakieś kobiety. Nie wiedziała nawet, czy nie ma jakiejś sympatii w Wichicie. Co prawda Chance twierdził, że nie ma zamiaru się żenić, ale nie wykluczało to przecież jakiegoś poważniejszego związku. Nagle zdała sobie sprawę, jak mało wie o mężczyźnie, który został przed chwilą jej mężem. Pamiętała go jeszcze jako zbuntowanego i niezwykle wrażliwego szesnastolatka, którego przysłano na rok do Coltonów, by się nim zajęli jako rodzina zastępcza. Miało to osłabić napięcie, które powstało między nim a ojcem. Jednak nie miała pojęcia, jak się rozwijał i kim stał się po tych wszystkich latach. - To zajmie parę minut - powiedział, zatrzymując się przed budynkiem, w którym mieściła się kancelaria Bi­ shopa. - Pójdziesz ze mną czy zaczekasz? - Zaczekam - odparła, a potem pospiesznie dodała: - Chyba że wolisz, żebym poszła. Chance zmarszczył brwi. - Zaraz wracam - rzucił i zatrzasnął drzwi. Wszedł do środka, nawet się za sobą nie oglądając. Lana spojrzała na bukiecik, który trzymała na kola­ nach. Próbowała się uspokoić. Wypełniła już swoje zo­ bowiązania i spodziewała się, że dziś wieczorem Chance zabierze się do wywiązywania ze swojego. To właśnie dziś mają się kochać. Ona po raz pierwszy w życiu... Znowu zrobiło jej się jednocześnie zimno i gorąco. Nigdy wcześniej nie była aż tak zdenerwowana. Pomyśl o dziecku, mówiła sobie w duchu. Nie emocjonuj się tak bardzo. Już za dziewięć, dziesięć miesięcy będziesz mog­ ła cieszyć się tym, co najważniejsze... Serce jej rosło na tę myśl. Zawsze pragnęła mieć dzie-

POWRÓT DO PROSPERINO 23 ci, ale od czasu narodzin siostrzenicy stało się to wręcz jej obsesją. Czuła, że będzie dobrą matką i że potrafi zająć się niemowlakiem. Aż podskoczyła, kiedy Chance otworzył drzwi i za­ siadł za kierownicą. - Wszystko w porządku? - spytała. - Tak. Walter mówi, że dokumenty będą gotowe za parę tygodni, ale już teraz mogę zabrać się do pracy na ranczu. Do domu dotarli dopiero około drugiej. Chance na­ tychmiast zniknął w swoim pokoju na dole, a Lana sta­ nęła w kuchni, nie bardzo wiedząc, co dalej. Czy to możliwe, by „mąż" chciał się z nią kochać właśnie teraz? W biały dzień? Spłonęła rumieńcem na tę myśl. Wolałaby, żeby to się stało wieczorem, kiedy z całą pewnością będzie miała więcej odwagi. Po jakimś czasie Chance pojawił się w kuchni. Prze­ brał się w wytarte dżinsy i czarny T-shirt. - Idę trochę popracować do obory - powiedział, nie patrząc jej w oczy. - Wrócę za jakiś czas. Zniknął, zanim te słowa zdążyły wybrzmieć w powie­ trzu. Lana aż zamrugała oczami, wciąż stojąc na środku kuchni i nie bardzo wiedząc, co począć. Mówiła sobie, że nie ma prawa czuć się niechciana i odrzucona. Przecież do­ skonale wiedziała, że Chance jej nie kocha. Nie powinno więc jej dziwić, że pobiegł do pracy w dniu ich ślubu. Westchnęła ciężko i ruszyła na górę do dobrze znanej sypialni, która miała się teraz stać ich małżeńskim po­ kojem. Już wczoraj przywiozła tutaj część rzeczy, dziwiąc się, że zabrała je ze sobą dzień wcześniej do miasta. To właśnie tutaj mają spędzić noc poślubną. Kiedy weszła do środka, zaskoczył ją widok koloro-

24 CARLA CASSIDY wej narzuty na łóżko i świeżej pościeli. Znaczyło to, że Chance postanowił się zadomowić w tym niezbyt przy­ jemnym, szarym pokoju. Rozejrzała się uważnie wokół. Na solidnej komodzie stały kosmetyki Chance'a, a także leżało pudełko zapałek z Topeki w stanie Kansas, na któ­ rym widniał zapisany ołówkiem numer telefonu. Od razu rozpoznała kobiecy charakter pisma. Chance ma zapewne kochanki w całym kraju. Czemuż by nie? Jest na tyle seksowny i męski, że z pewnością przypra­ wia o bicie serca niejedną przedstawicielkę płci pięknej. Poza tym otacza go aura tajemniczości, związanej z jego przeszłością. Zdjęła garsonkę i włożyła dżinsy oraz czerwoną bluz­ kę z długim rękawem. Jednocześnie zastanawiała się, jak długo jej „mąż" będzie zajmował się oborą. Czy wróci wieczorem, czy może po godzinie lub dwóch? Zaniosła swój bukiecik do kuchni i wstawiła go do wody. Co dalej? Skoro już wyszła za mąż, może przy­ najmniej przygotować dobrą kolację. Chciała zająć się czymś, by nie zastanawiać się nad swoją sytuacją. Nad­ chodząca noc miała albo potwierdzić jej najśmielsze ma­ rzenia, albo też pokazać, że popełniła niewybaczalny błąd. Chance wbił kolejny gwóźdź w drzwi obory. Ten nie­ mal zatonął w lekko przegniłym drewnie. Raz jeszcze powiedział sobie, że musi używać mniej siły, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że to bez sensu. Musiał jakoś rozładować złość. Zawsze, kiedy czuł gniew, zabierał się do pracy fizycznej. Trochę pomagało. Walnął jeszcze raz i drzwi niemal się rozleciały. - Cholera!

POWRÓT DO PROSPERINO 25 Przerwał pracę i usiadł na beli zleżałego siana. Obora i szopa prawie nie nadawały się do użytku. Pełno tu było przerdzewiałego sprzętu i niezdatnej do niczego paszy. Za­ groda niemal się rozpada. Trzeba naprawić prawie całe ogro­ dzenie i bramę. Ojciec nie zajmował się tym chyba od lat. A teraz to wszystko należy do mnie, pomyślał i poczuł gwałtowną dumę. Udało mu się pokonać Bossa. Mimo wy­ siłków ojca odziedziczył farmę, której nienawidził. Pomy­ ślał o kobiecie, która mu w tym pomogła. To niemożliwe, by zgodziła się na takie szaleństwo! Wciąż jest piękna i za­ sługuje na coś więcej niż męża na parę miesięcy. Skubnął trochę siana i roztarł je w palcach, po czym przypomniał sobie czasy, kiedy trzynastoletnia Lana przy­ garnęła zbuntowanego i nieszczęśliwego szesnastolatka. Już wtedy miała w sobie siłę i spokój, których mógł jej tylko zazdrościć. Poza tym była miła i łagodna i mimo młodego wieku doskonale wiedziała, jak sobie z nim po­ radzić. W czasie, gdy się przyjaźnili, Chance stał się spo­ kojniejszy. To, co przeżył, mniej go bolało. Kiedy myślał o niej później, czuł głęboką wdzięcz­ ność. Kto wie, jak potoczyłyby się jego losy, gdyby nie jej rady i wsparcie. A teraz czym jej odpłacił? Z chęci zysku przystał na jej szaleńczy pomysł. Lana wywiązała się już ze swojej części umowy. Teraz pora na niego... Uderzył pięścią w belę, aż się zakurzyło, i znowu wstał. Sięgnął po gwoździe i młotek i wrócił do prze­ rwanej pracy. Jednak wciąż myślał o nadchodzącej nocy. Wreszcie będzie mógł zapomnieć o bezpiecznym se­ ksie. Przecież chodzi o to, by „żona" jak najszybciej za­ szła w ciążę. Przez całe swoje dorosłe życie był bardzo ostrożny. Zawsze dbał o to, żeby pozostawić po sobie dobre wrażenie. I nic więcej.

26 CARLA CASSIDY Za nic nie chciał zostać ojcem. Aż ściskał mu się żo­ łądek, gdy myślał o tym, że tak właśnie mogło się stać. Nie chciał przekazywać dalej tego, czego nauczył się w swoim rodzinnym domu. Ale Lana nie chce, by jej dziecko miało ojca. Mógł więc traktować siebie jako ano­ nimowego dawcę. Kogoś na parę nocy. To dziwne, ale przy całym swoim doświadczeniu był wyraźnie tą myślą zdeprymowany. A jeśli Lana jednak nie zajdzie w ciążę? Albo jeśli on będzie miał problemy ze wzwodem? Nie zdarzyło mu się to nigdy wcześniej, ale teraz sytuacja była zupełnie wyjątkowa. Chance wbił kolejny gwóźdź. Będzie co ma być. Nie ma sensu w tej chwili się nad tym zastanawiać. Skończył o zmierzchu, gdy już nie bardzo widział, co robi. Obora miała elektryczne oświetlenie, ale bał się, że jest zepsute i mogłoby wywołać pożar. Kiedy otworzył drzwi do domu, poczuł wspaniały zapach pieczonej wo­ łowiny. Nawet nie przypuszczał, że Lana przygotuje posiłek! Nagle przypomniał sobie matkę i jej posiłki. Kiedy umarła, z domu zniknęła wszelka delikatność. Wciąż pa­ miętał, jak robiła bukiety, które stawiała w kuchni i sa­ lonie. A także jej śmiech, który wibrował w powietrzu niczym dźwięk dzwonka. Ten prosty gest jego „żony" obudził uśpione w nim pragnienia. Kierując się węchem, ruszył do kuchni. - O, już jesteś - ucieszyła się na jego widok. Skinął głową i natychmiast poczuł się winny. Uciekł od niej, gdy tylko dotarli do domu. Nie tego mogła się spodziewać panna młoda... Z przepraszającym uśmiechem wskazał stół.

POWRÓT DO PROSPERINO 27 - Wygląda na to, że nie zasypiałaś gruszek w popiele. Zrobiła zafrasowaną minę. - Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu - rzekła niepewnie. - Znalazłam ten obrus w komodzie i pomyślałam, że świetnie tutaj pasuje. - Jest bardzo ładny - zapewnił ją, a ona aż poczer­ wieniała z dumy. - Zrobiłam kolację. Podam ją, jak tylko będziesz gotów. Widział, że jest zdenerwowana. Po pierwsze unikała jego wzroku, poza tym drżał jej trochę głos. - Chciałbym najpierw wziąć prysznic. - Uśmiechnął się, chcąc ją trochę ośmielić. - To mi zajmie niecały kwa­ drans. Zostawił ją w kuchni i przeszedł do łazienki. Starał się skoncentrować na samej kąpieli i nie myśleć o nad­ chodzącej nocy, ale było to bardzo trudne. Zaczął więc robić plany remontowe na najbliższe dni. Miał świado­ mość, że to ciężkie zadanie, ale nagroda też nie była mała. Wiedział, że zarówno ziemia, jak i dom, mają czystą hi­ potekę. Może więc liczyć na spory zysk. Może sobie też pozwolić na to, by wynająć paru ludzi do pomocy. Po­ stanowił, że jutro rano pojedzie do miasta i rozejrzy się za jakąś siłą roboczą. W ten sposób skróci okres czekania na sprzedaż. Zakręcił w końcu kurki i wytarł się do sucha. Włożył czyste dżinsy i sportową koszulę. Kiedy ponownie zna­ lazł się w kuchni, jeszcze bardziej zdziwiła go domowa atmosfera, jaką tam zastał. Lana nie zauważyła jego obecności. Stała przy kuchni i sprawdzała pieczeń. Chance przez chwilę podziwiał jej kształtną figurę. Nadal była bardzo szczupła, ale teraz mocniej zaokrąglona i bardziej kobieca. Włosy upięła

28 CARLA CASSIDY w kok i Chance pomyślał, że woli ją z rozpuszczonymi. Zastanawiał się nawet, jakie są w dotyku. Zapewne mięk­ kie i jedwabiste... Lana wrzuciła ziemniaki do miski i obróciła się w stronę stołu. Aż podskoczyła na jego widok. Na szczę­ ście miała refleks i nie upuściła salaterki. - Wystraszyłeś mnie - powiedziała, stawiając ją na stole. - Bardzo mi przykro, zwłaszcza że nie po raz pierw­ szy - westchnął. - Czy mogę ci jakoś pomóc? - Tak, wyjmij sałatę z lodówki, a ja zajmę się sosem. Po paru minutach zasiedli naprzeciwko siebie i roz­ poczęli najlepszy posiłek, jaki Chance jadł w życiu. Mi­ mo to atmosfera między nimi gęstniała, a ciemność za oknem przypominała o zbliżającej się nocy. Pomyślał, że mogli pójść do łóżka zaraz po ślubie. Może gdyby mieli to już za sobą, nie byliby oboje tak spięci. I czuliby się teraz swobodniej przy stole. W czasie posiłku rozmawiali tylko o głupstwach. Chance ucieszył się, kiedy to się wreszcie skończyło. La­ na zabrała się do zmywania, on wytarł naczynia, a potem wyszedł, by sprawdzić, czy wszystko jest pozamykane. Kiedy wrócił, „żona" siedziała na brzeżku sofy w salonie i wyglądała tak, jakby chciała stąd czmychnąć, gdzie pieprz rośnie. No, wystarczy już tego, pomyślał. - Idę do łóżka - oświadczył, widząc, jak jej oczy na­ gle zrobiły się większe. - Możesz do mnie dołączyć, kie­ dy będziesz miała ochotę. - Zawahał się. - Chyba że masz raczej ochotę się z tego wycofać. Lana natychmiast podniosła się ze swego miejsca, a jej oczy aż zaiskrzyły.