Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 035 261
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań639 655

Charlaine Harris 7z7 - Świadek ostatniej sceny

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Charlaine Harris 7z7 - Świadek ostatniej sceny.pdf

Beatrycze99 EBooki H
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 193 osób, 181 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 158 stron)

SPIS TREŚCI ROZDZIAŁ 1 ROZDZIAŁ 2 ROZDZIAŁ 3 ROZDZIAŁ 4 ROZDZIAŁ 5 ROZDZIAŁ 6 ROZDZIAŁ 7 ROZDZIAŁ 8 ROZDZIAŁ 9 ROZDZIAŁ 10 ROZDZIAŁ 11 ROZDZIAŁ 12

Tytuł oryginału Last Scene Alive Copyright © 2002 by Charlaine Harris Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Replika, 2015 Wszelkie prawa zastrzeżone Redakcja Karolina Borowiec Korekta Joanna Pawłowska Skład i łamanie Mateusz Czekała Projekt okładki Dorota Bylica Konwersja publikacji do wersji elektronicznej Dariusz Nowacki Wydanie I ISBN 978-83-7674-354-7 Wydawnictwo Replika ul. Wierzbowa 8, 62-070 Zakrzewo tel./faks 061 868 25 37 replika@replika.eu www.replika.eu

Podziękowania: Wiele osób podało mi informacje, które wykorzystałam w tej książce — właściwie bądź nie. Wśród nich był przede wszystkim Tom Smith, który o przemyśle filmowym wie więcej, niż mogłabym umieścić w tej powieści. Ponadto wielką pomoc stanowili: William Peschel, który poświęcił mi mnóstwo swojego czasu; doktor John Alexander, który zawsze chętnie odpowiadał na dziwne pytania; i Donna Moore, jedna z moich internetowych przyjaciółek z DorothyL, która podrzuciła mi tytuł tej książki.

ROZDZIAŁ 1 Gdy zatrzymałam się na początku podjazdu, żeby wyjąć ze skrzynki listy i gazety, nie sądziłam, że pięć minut później będę siedzieć przy stole w kuchni, czytając artykuł o sobie. Ale mój magazyn rozrywkowy miał na okładce fascynujący teaser: „Książka Crusoe NARESZCIE na ekranie — rusza produkcja DZIWACZNEJ ŚMIERCI”. W kilka sekund przerzuciłam strony, żeby znaleźć ten artykuł, okraszony wielkim zdjęciem mojego dawnego przyjaciela, Robina Crusoe, którego długa sylwetka pochylała się nad biurkiem zastawionym książkami. Potem, ze znacznie większym zaskoczeniem, uświadomiłam sobie, że małą kobietą zmierzającą do samochodu w notce w zielonej ramce byłam ja. To chyba nie dziwi, że najpierw przeczytałam właśnie notkę. „Niezwykle przejmującym uczuciem było ujrzeć Aurorę Teagarden we własnej osobie”, zaczęła dziennikarka, niejaka Marjorie Bolton. Niezwykle przejmujące, no coś takiego. „Maleńka bibliotekarka, której odwaga i inteligencja doprowadziły do ujęcia seryjnych morderców terroryzujących Lawrenceton w stanie Georgia, nie jest odludkiem”. A dlaczego miałabym być? „Choć jest ledwie po trzydziestce, przeżyła więcej ekscytujących wydarzeń, niż większość kobiet przez całe życie”, czytałam, „i choć owdowiała w listopadzie ubiegłego roku, wygląda na dziesięć lat młodszą”. O, to mi się całkiem podobało. Gdy się wysiliłam, mogłam niemal zobaczyć swoją czterdziestkę. Nie wysilałam się. „Codziennie swoim nowym chevy przyjeżdża do pracy w bibliotece Lawrenceton”. A niby czyim miałabym przyjeżdżać? „Powściągliwa w ubiorze i zachowaniu, Teagarden nie wygląda na niezależną, zamożną kobietę”. A po co miałabym nosić ciuchy od projektantów (to i tak niewytłumaczalne wyrzucanie pieniędzy) do pracy w bibliotece? To byłby dopiero idiotyzm. Przejrzałam pobieżnie pozostałe akapity w nadziei, że znajdę tam coś sensownego. W sumie nie miałabym nic przeciwko kolejnej wzmiance o moim

młodzieńczym wyglądzie. Ale nie. „Choć Teagarden odmówiła filmowcom zgody na wykorzystanie swojego nazwiska, główna kobieca postać scenariusza bardzo wyraźnie wzorowana jest na jej osobie. Matka panny Teagarden, pani Aida Queensland, multimilionerka zajmująca się obrotem nieruchomościami, zdystansowaną postawę córki wobec tego projektu przypisuje niechęci do wspominania tych wypadków oraz głębokiej religijności rodziny Teagarden”. Przyniosłam do kuchni telefon i z impetem wcisnęłam przycisk skrótu numerowego. — Mamo, powiedziałaś tej Marjorie Bolton, że nasza rodzina jest głęboko religijna? Do czasu, gdy matka wyszła za Johna Queenslanda, nawet nie pojawiałyśmy się w kościele episkopalnym. Moja matka miała na tyle przyzwoitości, żeby sprawiać wrażenie lekko zakłopotanej. — Dobry wieczór, Auroro — powiedziała. — Zapytała mnie, czy chodzimy do kościoła, a ja odpowiedziałam, że tak. Raz jeszcze przeczytałam ten akapit. — I powiedziałaś, że jesteś multimilionerką zajmującą się obrotem nieruchomościami? — Cóż, przecież jestem. I pomyślałam, że to nie może zaszkodzić interesom. — Jakby ci to było potrzebne! — Interesy zawsze mogą iść lepiej. Poza tym staram się uzyskać jak najlepszą pozycję do sprzedaży firmy. W najbliższym czasie zamierzam przejść na emeryturę. W ciągu ostatnich kilku miesięcy matka kilkakrotnie wspominała o sprzedaży Select Realty. Odkąd John miał zawał, pracowała mniej. Najwyraźniej zaczęła się również zastanawiać nad tym, jak długo jeszcze w ogóle chce pracować. Dwa lata temu byłam pewna, że umrze, pokazując komuś dom, teraz jednak była mądrzejsza. Usłyszała dzwonek ostrzegawczy. — Posłuchaj tego — poprosiłam. — „Panna Teagarden, bliska znajoma rosnącego w siłę polityka Cartlanda Sewella, może mieć plany polityczne. Osoby dobrze poinformowane postrzegają ją jako szarą eminencję w polityce”. Kto, na Boga, mógł naopowiadać takich rzeczy? Co to za pie… — Auroro! — ostrzegła matka. — Pierdoły — dokończyłam. Użyłam tego słowa pierwszy raz w życiu. — Jestem pewna, że to był sam Bubba — podpowiedziała moja matka. W naturalny sposób była obdarzona większą przenikliwością w kwestii polityki

i nie dorównałabym jej nawet mając doradcę. — Naprawdę? — nawet ja słyszałam zdumienie w swoim głosie. — Mam nadzieję, że nigdy nawet przelotnie nie pomyślałaś o ubieganiu się o jakiś urząd albo popieraniu jakiegoś kandydata — westchnęła. — Muszę zapamiętać, żeby nazywać go Cartlandem. Po tym, jak przez czterdzieści lat mówiłam do niego per Bubba, Cartland nie chce mi przejść przez usta. On chyba zdaje się uważać, że ma większą szansę na zwycięstwo w wyborach, jeśli będzie się posługiwał imieniem z chrztu. Cóż, może nie byłam tak rozgarnięta politycznie jak Bubba Sewell — przepraszam, Cartland Sewell — ale widziałam, że nawet moja własna matka miała interes, żeby wypowiedzieć się o mnie w całkowicie niechcianym, niepotrzebnym artykule. — Przeczytałaś już cały tekst? — zapytała matka głosem zdradzającym pewien niepokój. — Nie. To zabrzmiało złowieszczo. Przeleciałam wzrokiem po ostatniej części notatki na boku, tam, gdzie moja przyjaciółka Angel Youngblood odpychała fotografa, i wróciłam do zasadniczej części artykułu, powodu ożywionego zainteresowania moją skromną osobą. „Po długim i frustrującym oczekiwaniu upiorna opowieść o zabójstwach, na której Robin Crusoe oparł swoją książkę DZIWACZNA ŚMIERĆ, pojawi się na małym ekranie w formie dwuodcinkowego miniserialu. Filmowcy mają nadzieję na większy sukces niż w przypadku powieści oraz filmu Północ w Ogrodzie Dobra i Zła. Pobyt Crusoe w Hollywood sprawił, że pisarz odnosi się do pomysłu sceptycznie. — Nie wiem, jak mieszkańcy Lawrenceton podejdą do naszej pracy — przyznał Crusoe. — Zamierzam tam pojechać i wziąć udział w pracach. Crusoe ma po temu jeszcze jeden powód: jest partnerem aktorki Celii Shaw, która zagra postać Aurory Teagarden”. Przewróciłam stronę z nadzieją. Tak, było — małe zdjęcie Robina i Celii Shaw na jakiejś imprezie z okazji premiery filmu. Celia wykonywała gest osoby, która zdobyła nagrodę Emmy, a na tym zdjęciu bawili się z Robinem i jeszcze trzema członkami ekipy. Szczęka mi opadła. Wiedzieć, że przez ostatnie lata Robin mieszkał w Hollywood, pisząc kryminały i namawiając do przerobienia ich na scenariusz, to jedno, a zobaczenie, że faktycznie stał się częścią Hollywood, to coś zupełnie innego.

Pomniejszoną do rozmiaru paznokcia twarz Celii Shaw obejrzałam z uwagą, której nie potrafiłam sobie wytłumaczyć. Oczywiście nie była szczególnie podobna nawet do Aurory sprzed kilku lat. Była niska i miała rzucający się w oczy rowek między piersiami, a oczy brązowe; to były jedyne punkty zbieżne. Twarz miała węższą, usta pełniejsze i większy nos (ja w sumie wcale nie mam nosa). I oczywiście nie nosiła okularów. Miała na sobie sukienkę, której, przerzucając wieszaki, nie poświęciłabym drugiego spojrzenia. Cekinowa góra, głęboko wycięta. Spojrzałam na własne piersi, skromnie okryte tabaczkowym bliźniakiem, który nałożyłam do oliwkowych spodni. Dobrze bym wyglądała w takiej sukni (powiedziałam sobie lojalnie), ale cały czas byłoby mi niewygodnie. Nie, żebym mogła sobie wyobrazić jakąś okazję, na którą taka suknia byłaby odpowiednia. Kilkoro mieszkańców Lawrenceton wmieszało się do śmietanki towarzyskiej Atlanty, w końcu nasze miasteczko stawało się coraz bliższe zostania wchłoniętym w granice tego wielkiego miasta Południa, ale ja się do nich nie zaliczałam. Nie, żebym kiedykolwiek tego pragnęła. Nigdy tak naprawdę nie lubiłam imprez towarzyskich, w których musiałam uczestniczyć albo które musiałam organizować jako żona Martina, a były one relatywnie skromne. Jako dyrektor dużej fabryki Pan-Am Agra Martin miał wiele zobowiązań, z których tylko niektóre wiązały się z faktycznym zarządzaniem zakładem. Gdy spoglądałam wstecz na dwa lata naszego małżeństwa, wieczory wydawały się zamazanym ciągiem zabawiania grubych ryb spoza miasta, potencjalnych klientów i przedstawicieli innych przedsiębiorstw. Byliśmy zapraszani na każdą imprezę charytatywną w Lawrenceton i całe mnóstwo w Atlancie. Kupowałam odpowiednie ubrania, nosiłam je i uśmiechałam się przez cały czas, ale te wieczory nie były szczególnie zabawne. Ich dobrą częścią były powroty z Martinem do domu. Powroty do domu z Martinem warte były każdej minuty tych towarzyskich nudów. Wraz z tym wspomnieniem ciężar, który dźwigałam każdej chwili każdego dnia, przygniótł mnie ze zdwojoną mocą. Poczułam, jak zalewa mnie żal. Dopóki nie przemyślałam tego artykułu, który rozpraszał mnie przez kilka chwil, nie uświadamiałam sobie, jak wielkie brzemię niosę: było to brzemię mojego wdowieństwa. Tekst z gazety tak nagle, jak przyciągnął moją uwagę, tak szybko mnie odrzucił. Po moim mieście będą się kręcić obcy, obcy, którzy będą się mną interesować, zupełnie się mną nie przejmując. Cały koszmar tych dawnych śmierci wróci.

Przynajmniej kilkoro mieszkańców dotknie to osobiście, bo śmierć ich ukochanych najbliższych zostanie wykorzystana dla rozrywki każdego, kto ma telewizor. Najwyraźniej nie było sposobu, żeby to powstrzymać — żadnego sposobu, żeby osłonić się kurtyną prywatności. Już, i to w magazynie o zasięgu krajowym, zostałam przedstawiona jako osoba tajemnicza, dziwaczna i cokolwiek nudna. Nie chciałam, żeby ten film powstał, i nie chciałam, żeby ci ludzie tu przyjeżdżali. ◆ ◆ ◆ Tak jak sądziłam, w Lawrenceton było kilka osób, które wizja zabawiania ekipy filmowej wprawiła w nastrój równie ponury co mój. Jedną z nich była żona wspomnianego wcześniej Bubby — przepraszam, Cartlanda — Sewella, moja przyjaciółka Lizanne. Jej rodzice padli ofiarą pary seryjnych zabójców, których występki były przyczyną ogólnego, wielkiego żalu. Lizanne także czytała ten artykuł, o czym dowiedziałam się później. — Roe, sądzę, że skłonność Bubby do autopromocji nie wymyka się spod kontroli rozsądku — powiedziała Lizanne. Piękna Lizanne zawsze była spokojną kobietą, rozważnie nieangażującą się w żadne małomiasteczkowe intrygi, a przez ostatnie dwa lata jej uwaga skupiała się przede wszystkim na dzieciach, dwóch chłopcach o imionach Brandon i Davis. Brandon miał półtora roku, a Davis właśnie skończył trzy miesiące, więc Lizanne miała pełne ręce roboty. W trakcie naszej burzliwej rozmowy telefonicznej bez przerwy coś nam przerywało. Bubba, powiedziała mi Lizanne, był na jakimś spotkaniu. Rozzłościłam się, że nie mogę mu powiedzieć, co myślę, ale cieszyłam się z miłej pogawędki z Lizanne. Jednak po pięciu minutach wrzaski Brandona i płacz niemowlęcia osiągnęły taki poziom, że moja przyjaciółka przeprosiła i rozłączyła się. Kiedy w ten chłodny, październikowy wieczór myłam tych kilka swoich naczyń, złapałam się na tym, że dumam, która z nieznajomych twarzy w bibliotece w ciągu ostatnich kilku tygodni należała do tej dziennikarki. Można by pomyśleć, że osoba, która pisze do rubryki towarzyskiej w Los Angeles, będzie się wyróżniać jak paw w stadzie gołębi. Jednak ubiór w naszej kulturze stał się tak uniwersalny, że nie jest już tak łatwo rozpoznać kogoś z zewnątrz. Szczególnie nieprzyjemnie uderzyło mnie to, że ta kobieta mogła stać, gapić się na mnie i mnie oceniać, podczas gdy ja byłam tego całkowicie nieświadoma. Napisała, że odrzuciłam prośbę o wywiad. To było tak automatyczne, że właściwie mogłam tego nawet nie zapamiętać. Jak jednak mogłam nie zauważyć, że ktoś mnie obserwuje? Widać byłam znacznie bardziej roztargniona, niż sądziłam.

Bycie wdową to zajęcie na pełen etat, przynajmniej pod względem emocjonalnym. ◆ ◆ ◆ Wszyscy (to znaczy moja matka i jej mąż John, i większość moich przyjaciół) spodziewali się, że po śmierci Martina przeprowadzę się z powrotem do miasta. Nasz dom, który był jego ślubnym prezentem dla mnie, leżał nieco na uboczu i był za duży dla jednej osoby. Ale ja kochałam tego mężczyznę i kochałam swój dom. Nie mogłam stracić jednego i drugiego jednocześnie. Zostałam więc w miejscu od lat znanym jako dom Juliusów. Gdy Martin mi go podarował, wyremontowałam go od piwnic po dach i dobrze o niego dbałam, chociaż teraz potrzebowałam do tego większej pomocy. Shelby Youngblood, mąż Angel i bliski przyjaciel mojego męża, zaoferował, że będzie przychodził i kosił trawę, ale zbyłam go grzecznie. Wiedziałam, że Shelby, mając własny ogród, dom i dziecko, w chwilach wolnych od pracy miał mnóstwo roboty. Wynajęłam ogrodnika, który zajmował się większością ciężkich prac, a od czasu do czasu samodzielnie sadziłam kwiaty na klombach albo przycinałam róże. Choć to było mniej usprawiedliwione niż najęcie ogrodnika, zatrudniłam też pomoc domową. Martin zawsze chciał, żebym miała gosposię, ale sama doskonale radziłam sobie z prowadzeniem domu i gotowaniem, chociaż przez większą część naszego małżeństwa pracowałam przynajmniej na jakąś część etatu. Teraz, co dziwne, przepełniała mnie potrzeba, żeby dom zawsze wyglądał nieskazitelnie. Jakbym w każdej chwili była przygotowana, żeby pokazać go potencjalnemu kupcowi. Wysprzątałam nawet wszystkie szafy. Nie potrafię powiedzieć, skąd wzięło się to moje nowe zamiłowanie do absolutnego porządku i czystości, dlaczego tak mnie opętało. Gosposia (osoby pełniące tę funkcję wciąż się zmieniały — obecnie była to przysadzista, starsza kobieta, Catherine Quick) przychodziła raz w tygodniu i zajmowała się poważniejszym sprzątaniem — w łazienkach, kuchni, ścieraniem kurzu oraz odkurzaniem dywanów — a ja całą resztą. Nie zniosłabym smugi na podłodze kuchennej albo nieupranej skarpetki. Nawet pomimo tego, że w miarę regularnie były użytkowane tylko sypialnia na górze, gabinet na dole, łazienka i kuchnia, utrzymywałam ten reżim miesiąc po miesiącu. Chyba jestem trochę stuknięta… albo, skoro mogę sobie pozwolić na nieco łagodniejsze słowo, ekscentryczna. Kiedy tego wieczoru wspinałam się po schodach, żeby położyć się do łóżka, po raz pierwszy zastanawiałam się, czy zatrzymanie tego domu nie było błędem. Wejście do sypialni nadal było dla mnie trochę szokujące. Jedynym pomieszczeniem, w którym cokolwiek zmieniłam, kilka miesięcy po śmierci

Martina, była nasza sypialnia. Dotąd wyraźnie męska, z wielkim łożem pośrodku, teraz była brzoskwiniowa, kremowa i płowa, łóżko było mniejsze, a meble bardziej wyszukane. Na komodzie stało nasze wspólne zdjęcie z Martinem, zrobione na weselu. Tylko tyle mogłam znieść. Patrzyłam na nie przez długą chwilę, gdy zdejmowałam pierścionki i układałam je na kupkę przed ramką. Dołożyłam jeszcze do tej małej sterty zegarek, potem wgramoliłam się na łóżko i zapaliłam lampkę, wyciągnąwszy się uprzednio nieco dalej, żeby zgasić światło nad głową. Podniosłam książkę, którą czytałam (chociaż od miesięcy nie mogłam zapamiętać ani słowa z jakiejkolwiek lektury) i właśnie skończyłam stronę, kiedy rozdzwonił się telefon. Spojrzałam na budzik i zmarszczyłam brwi. — Tak? — rzuciłam krótko do słuchawki. — Roe? — głos był znajomy i niepewny; męski. — Kto mówi? — zapytałam. — Hmmm… Robin? — Och, no świetnie. Dokładnie ten człowiek, z którym chciałam rozmawiać — powiedziałam tonem ociekającym sarkazmem. Ale gdzieś bardzo głęboko odkryłam, że naprawdę się ucieszyłam, słysząc jego głos. — Czytałaś artykuł. Posłuchaj, to nie ja go napisałem i nie wiedziałem, że ukaże się w tym magazynie. Nie miałem z tym nic wspólnego. — Jasne. — To znaczy, to dobra reklama dla filmu, ale to nie moja sprawka. — Jasne. — Czyli… W każdym razie wiesz, że wracam do Lawrenceton? — Tak. Gdybym wypowiadała więcej niż jedno słowo na raz, pewnie hamulce by mi puściły. Wściekłość zdecydowanie dominowała nad przebłyskiem przyjemności. — Rzecz w tym, że nieważne, co w tym artykule było o mnie i Celii, chcę cię znowu zobaczyć. Zobaczyć, jak się postarzałam, jak się zmieniłam? Nie na lepsze, czego miałam smutną świadomość. — Słyszałem — po dłuższej chwili milczenia powiedział wreszcie Robin — że masz teraz dom na wsi. Mam nadzieję, że pozwolisz się odwiedzić. — Nie — odparłam i rozłączyłam się. W sumie nie miało znaczenia, na które zdanie odpowiedziałam. „Nie” odnosiło się w zasadzie do wszystkiego. Dwa lata temu może byłabym przerażona własną

opryskliwością. W jakiś sposób małżeństwo i wdowieństwo zobojętniły mnie na to, czy jestem uprzejma, czy nie — przynajmniej od czasu do czasu. Przez chwilę leżałam w ciemności, rozmyślając o implikacjach telefonu od Robina. Czy naprawdę chciał odnowić naszą przyjaźń? Nie wiedziałam dlaczego; może po prostu chciał ze mnie zrobić pożywkę dla kamer? A może zadzwonił dlatego, że kazała mu Celia Shaw. Nie podobała mi się myśl o bardzo młodej aktorce wodzącej Robina za… nos. Robin z pewnością liczył, że odnajdzie dawną Aurorę: tę, która zbliżając się do trzydziestki, wymieniła właśnie swoją licealną garderobę na coś bardziej dorosłego; tę, która właśnie uczyła się mówić to, co myśli; tę, która właśnie miała wyjść ze swojej skorupy. Robin wyjechał z miasta, zanim ten proces się zakończył. Na polach zaczął ujadać Robert, pies mojego sąsiada, Clementa Farmera — na księżyc, szopa, pałętającego się kota albo innego psa… kto wie? Robert (właściwie Robert E. Lee) szczekał praktycznie każdej nocy. Tym razem mi to nie przeszkadzało; miałam towarzystwo przy myśleniu. Złapałam się na tym, że zastanawiam się, jak zmienił się sam Robin. Pamiętałam, jak się poznaliśmy, gdy wprowadził się do segmentu szeregowca, którym zarządzałam dla matki. Wyliczyłam, że gdy się spotkaliśmy, miał dwadzieścia dziewięć lat. Teraz ja skończyłam trzydzieści sześć. Czyli Robin musiał mieć czterdzieści! Początkowo, kiedy przeprowadził się na wybrzeże, często do mnie dzwonił i opowiadał o tym i o owym. Jego książka przeszła trzy zmiany tytułu, niektórzy krewni ofiar nie bardzo chcieli z nim rozmawiać i ciągle było coś kosztem czegoś. Razem ze swoją agentką przenieśli się do Kalifornii, a ja byłam pewna, że byli dla siebie kimś więcej niż tylko agentką i klientem, ale gdzieś po drodze ten związek się zmienił. Książka Robina, która ostatecznie dostała tytuł Dziwaczna śmierć, została ukończona podczas jego pobytu w Kalifornii. Byłam na niego zła, nawet wtedy. Nigdy nie podobał mi się pomysł książki dotyczącej zbrodni w Lawrenceton. Próbowałam zrozumieć jego potrzebę napisania tej powieści, przekonania, że to właśnie ona nada tempa jego karierze. Cóż, miał rację. Wszystkie książki Robina zostały wznowione w miękkich oprawach, Dziwaczna śmierć miesiącami utrzymywała się na liście bestsellerów… I była gotowa, żeby stać się materiałem promocyjnym filmu. Powieki mi opadły w sekundzie słodkiego zapomnienia. Złość na Robina mi przeszła, zastąpiona przez bardziej znajomą melancholię. Przez ostatnich kilka lat mieszkał w Hollywood i pływał z rekinami. Teraz pewnie

wydam mu się jeszcze bardziej naiwna i prowincjonalna. Kiedy się poznaliśmy, miałam dla niego sporo podziwu, bo był dosyć znanym pisarzem kryminałów, pisarzem-rezydentem na kursie pisania w college’u w Atlancie. Pamiętałam dzień, gdy pojechałam do miasta, żeby spotkać się z nim na lunchu… Założyłam tamtą bluzkę w kolorze kości słoniowej, ze wzorem z liści bluszczu… Czułam, jak zapadam w sen, jak mnie otula. Trzymałam się myśli o Robinie; gdybym po prostu zasnęła, umknęłaby mi. Jutro jeszcze raz przyjrzę się jego zdjęciu w tym magazynie, sprawdzę, czy we włosach nie pojawiła mu się siwizna. U mnie jeszcze jej nie było, ale jeśli zauważę jakieś siwe włosy, natychmiast zajmie się nimi Bonita… ◆ ◆ ◆ Gdy przyszłam do biblioteki, na zapleczu siedzieli Perry i Lillian, a kiedy się pojawiłam, ich rozmowa natychmiast ucichła. Lillian Schmidt wyszczerzyła się do mnie swoim najbardziej nieszczerym uśmiechem. Wierzcie mi, ma ich całą gamę. Perry Allison po prostu wydawał się podenerwowany, co w jego przypadku było raczej normalne. Perry jest o połowę młodszy od Lillian, chudy jak patyk i nerwowy, podczas gdy Lillian jest okrągła i zwyczajna jak kłębek surowej przędzy. Perry, weteran oddziałów psychiatrycznych i terapii odwykowych, jest stabilny, dopóki bierze swoje leki. Lillian, z którą mam jeszcze mniej wspólnego, to skoncentrowana na sobie członkini fundamentalistycznego kościoła chrześcijańskiego. To moi najlepsi koledzy z pracy. Mam szczęście, co? Wepchnęłam torebkę do jednej z jasnopomarańczowych szafek zamykanych na klucz, a oni tuszowali nagłą ciszę paplaniną, na którą nie nabrałoby się nawet średnio rozgarnięte dziecko. — Ładna pogoda jak na tę porę roku — powiedziała Lillian do Perry’ego, który energicznie pokiwał głową. — Uch, Roe. Chcemy ci tylko powiedzieć, że nie wiedzieliśmy nic o tej dziennikarce, artykule, ani o niczym. Perry próbował uśmiechnąć się przymilnie, ale nie bardzo mu to wychodziło. Chłopak miał ciężkie życie i nie chciał, żebym się na niego złościła. — Nie, kotku, powiedzielibyśmy ci, gdybyśmy wiedzieli, że była w bibliotece. Oczy Lillian rozświetlało podekscytowanie. Przy całym swoim entuzjazmie dla tej sytuacji — podniecanie się tego typu wydarzeniami było jej cechą wrodzoną — naprawdę jej wierzyłam. W sumie wierzyłam także Perry’emu, który bywał trochę dziwaczny. Inni bibliotekarze przychodzili i odchodzili, a nasza trójka ciągnęła ten wózek już przez… och,

siedem albo osiem lat. — Okay — powiedziałam spokojnie, ale w taki sposób, żeby zamknąć temat. Prawdopodobnie mówili prawdę, nie ulegało jednak wątpliwości, że ktoś porozmawiał z tą dziennikarką, Marjorie Bolton. Pomyślałam, że zdrajczynią była pewnie pomocnica, którą wylano w zeszłym tygodniu za okradanie współpracowników. Byłam gotowa iść o zakład, że wyniosła się już z miasta i jest poza zasięgiem. Zasugerowałam to Perry’emu i Lillian, a oni z entuzjazmem mi przytaknęli. Po chwili relaksującej pogawędki oboje przybrali swoje oficjalne miny i poszli do części biblioteki przeznaczonej dla klientów. Pomieszczenie dla pracowników stanowił duży, otwarty pokój z kilkoma stołami i pasującymi do nich krzesłami, małą kuchnią i dużym warsztatem w kącie, gdzie naprawialiśmy książki, a nowe przygotowywaliśmy do wystawienia na półki. Była tam też ściana z szybą od góry, przez którą widać było biuro sekretarki Sama Clerricka. Biuro Sama otoczone było solidnymi ścianami. Jego sekretarki nie było akurat przy biurku, ale widziałam, że w gabinecie Sama paliło się światło. Jeżeli będzie chciał mnie zapytać o artykuł, to mnie wezwie. Poza tym wiedziałam, że będzie wdzięczny, jeśli nikt mu nie będzie przeszkadzał. Sam był świetny w sprawach budżetowych, o granty mógł się ubiegać z zamkniętymi oczami, i był znakomitym administratorem, jednak kompletnie nie radził sobie z ludźmi. Boleśnie świadom tego faktu, miał tendencje do zostawiania wszystkich osobistych interakcji swojej sekretarce. To stanowisko wygospodarował dzięki kreatywnemu zarządzaniu pieniędzmi. Choć była to praca tylko na część etatu, Patricia Bledsoe zdejmowała mu z głowy większość spraw personalnych. Właśnie wychodziła tylnymi drzwiami, ubrana, jak zawsze, w starannie dobrane i uprasowane rzeczy. To nie były drogie ciuchy, ale miała dobry, konserwatywny gust i gorliwie pastowała buty. Patricia — nie Pat ani Patsy, ani Trish — miała około pięćdziesięciu lat i skórę w kolorze karmelu. Włosy miała obcięte na pazia — nie dla Patricii fale i paciorki bardziej modnych Afroamerykanek. Patricia nie lubiła lakierów do paznokci, ciemnych szminek ani wysokich obcasów. Jej nastoletni syn Jerome nie mógł nosić sportowych ubrań z wyraźnym logo firmy — żadnych nike’ów, żadnych reeboków, żadnych pum. Patrycja miała swoje powody, a jeśli kiedykolwiek zrobiła coś spontanicznie, to było to dawno, dawno temu i w odległej galaktyce. Nie było niczym specjalnie zaskakującym, że wszyscy polegali na Patricii, ale nikt jej szczególnie nie lubił. Wielki wyjątek stanowił Sam Clerrick, którego strzegła

tak, jakby był bogatym przemysłowcem. — Dzień dobry, panno Teagarden — powiedziała Patricia. — Jak się pani miewa? Głos miała tak ostry, jakby przez noc trzymała go w obieraczce do warzyw. Jak zawsze zwalczyłam okropny impuls, żeby zacząć imitować jej sposób mówienia. — Dobrze, dziękuję pani Patricio. Widziała pani ten magazyn z artykułem o filmie? Patricia wiedziała, o czym mówię, bo wszyscy w Lawrenceton od tygodni podniecali się przyjazdem ekipy filmowej. — Nie, a jest coś nowego? — Czekała grzecznie na moją odpowiedź, zsuwając beżowy sweter. Dziś miała na sobie ekstrawagancko żółtą koszulkę, oliwkową spódnicę i żółte espadryle. Mieliśmy naszą typową pogodę, z zimnymi rankami i wieczorami, ale okropnym upałem w czasie dnia; to była taka południowa pogoda, dzięki której człowiek myśli, że lato nigdy, nigdy się nie skończy. — Ludzie nie lubią o tym przy mnie rozmawiać — powiedziałam swobodnie. — Ale o ile mogę powiedzieć, jedyną rzeczą, która nie jest tu powszechnie omawiana, to właśnie ten artykuł i dziwny fakt, że w bibliotece znalazł się ktoś, kto miał ochotę porozmawiać o mnie z dziennikarką. Bardzo mi się nie podoba myśl, że ktoś to zrobił, nie pytając mnie najpierw o zdanie — oświadczyłam. Z całą pewnością nie takiej reakcji Patricii się spodziewałam. Jej twarz stężała. Zamarła na moment, po czym skończyła zdejmować sweter i usiadła na krześle przed komputerem. — To faktycznie dziwne — powiedziała, ale odniosłam wrażenie, że wypowiada zupełnie przypadkowe słowa. Sekretarka była głęboko poruszona. W sumie to wyglądała na przestraszoną. Odczekałam jeszcze sekundę, ale w końcu zrozumiałam, że cokolwiek Patricia miała do powiedzenia o tej dziennikarce, to ja tego nie usłyszę. Zapytała mnie jednak o tytuł magazynu. Gdy jej go wyjawiłam, kiwnęła tylko głową w podziękowaniu i włączyła komputer. Zostałam odprawiona. Odzyskała panowanie nad sobą. Rozmyślając o tym, jak dziwna była Patricia, wzruszyłam ramionami i wyszłam z jej biura, żeby zacząć dzień pracy w moim ulubionym miejscu na świecie: w bibliotece. Lubiłabym każdą, ale ta była mi droga, ponieważ na półkach stali moi najlepsi przyjaciele. Kiedy zebrałam książki, które zostały zwrócone wczoraj, porządnie zadumałam się nad dziwną reakcją Patricii.

Po raz pierwszy od miesięcy poczułam ciekawość. Uświadomiłam sobie, jakie to było odświeżające, i wiedziałam, że to było dobre. Pchając wózek z książkami przez bibliotekę i kiwając głową do pana Harmona (który przychodził co rano, żeby przeczytać gazety), mierzyłam się z zalewem odczuć. (Co za czas i miejsce, żeby zastanawiać się nad swoim życiem, przeszłym i przyszłym! Nagle jednak do mnie dotarło, że gdy byłam sama, to właśnie zastanawiania się nad własnym życiem unikałam ze wszystkich sił). Wyciągnęłam kółko wózka z dziury w zniszczonej wykładzinie i wtedy zrozumiałam — nagle i bardzo jasno — że moje życie przed ślubem z Martinem Bartellem nie było złe. Może nie było takie, jakiego oczekiwałam, ani takie, jakie ktoś mógłby dla mnie przewidywać, ale było znośne, i było w nim wystarczająco dużo niespodzianek oraz chwil szczęścia, żeby warto było żyć. I było, mimo wszystko, interesujące. Żal był nudny. Płytka myśl dotycząca głębokiego tematu; obserwacja była jednak prawidłowa. Kiedy moja strata była świeża, każda godzina była jak przeprawa przez skały, za którymi czaiły się potwory. Brałam wyciąg z konta bankowego, wiedząc, że nie było już Martina, który uzupełniłby nasze wydatki. Płakałam. Szłam do sklepu spożywczego i pamiętałam, żeby kupić jeden filet z kurczaka, nie dwa. Cierpiałam. W domu nie było nikogo, kto dzieliłby ze mną dzień, nikogo, o kogo można by się troszczyć. Ta faza była mocna, przenikliwa, wycieńczająca, szok towarzyszył każdej czynności i wydarzeniu. Tęskniłam za Martinem każdego dnia, o każdej godzinie, czasami w każdej minucie. Ale ta era zblakła, złagodniała i rozpłynęła się. Nawet nie zauważyłam, jak weszłam w kolejną fazę. Poprzednich kilka miesięcy — powiedzmy, pół roku — było jak przedzieranie się przez grząskie błoto. Byłam zbyt wyczerpana, żeby chociaż otworzyć oczy i rozejrzeć się dookoła. Zapominałam całe rozmowy, ważne transakcje, istotne wydarzenia. Nic poza moją stratą nie wydawało się ważne. Dokładnie w tej sekundzie całkowicie pojęłam fakt, że moje życie będzie się toczyć dalej i że będą w nim rzeczy, które sprawią mi przyjemność. Pierwszy raz nie wydało mi się to zdradą Martina. Chociaż stanowił okaz zdrowia, a jego śmierć była najgorszym możliwym szokiem, zawsze byłam świadoma faktu, że jest ode mnie piętnaście lat starszy — że przypuszczalnie naturalną koleją rzeczy będę musiała część życia przeżyć bez niego. Wydarzenia przyjęły nienaturalny kurs, ale rezultat był taki sam. Zaczynałam pociągać nosem, więc bardzo mocno skoncentrowałam się na

sprawdzaniu książek, odkładaniu ich z powrotem na półki, odprowadzeniu wózka na miejsce. Perry i Lillian zawsze zachowywali się bardzo taktownie, gdy miałam zaczerwienione oczy, niech ich Bóg błogosławi, i dziś również tak było.

ROZDZIAŁ 2 Tego wieczoru sprawdziłam Celię Shaw w Internecie. Mój komputer nie miał nawet dwóch lat. Kupił go Martin, żeby od czasu do czasu móc pracować w domu. Nauczyłam się go obsługiwać, przynajmniej w wystarczającym stopniu, żeby wysłać i odebrać maila oraz szukać informacji. Odkryłam, że gry mnie nudzą, a moimi pieniędzmi zajmował się księgowy, więc włączałam tę maszynę tylko kilka razy w tygodniu. Celia miała podobno dwadzieścia pięć lat; dowiedziawszy się tego, poczułam odrobinę goryczy. Urodziła się w Wilmington w Karolinie Północnej, gdzie jej matka pracowała w biznesie filmowym. Nie wiedziałam, że w Wilmington były studia filmowe, jednak według artykułu znajdowało się tam spore centrum przemysłu kinowego. Cóż, wracając do Celii… Jej matka, Linda Shaw, pomniejsza aktorka w średnim wieku, tak długo przebywała z dala od męża, że prawe pochodzenie dziecka było wątpliwe. Linda Shaw zostawiła córeczkę z ciotką i wujem i uciekła. Kilka lat później wypłynęła na powierzchnię w Kalifornii, martwa. Popełniła samobójstwo w motelu — kombinacja środków nasennych oraz brzytwy. Co za tragiczny początek. Choć mój ojciec odszedł, gdy byłam nastolatką, moja matka była jak skała. Nie miałam cioć i wujków, bo moi rodzice byli jedynakami (co mogło się przyczyniać do ich problemów), matka miała jednak całą sieć przyjaciół, powiązań rodzinnych i współpracowników, do których mogła zadzwonić. Czując więcej życzliwości dla Celii Shaw, którą już byłam gotowa na poły znielubić, czytałam dalej. Przyjrzałam się jej zdjęciom z różnych filmów, których nie znałam. Zatrzymałam się, żeby obejrzeć suknię, którą miała na sobie podczas gali Emmy. W kwestii strojów byłam bardziej konserwatywna, niż sądziłam. Popatrzyłam na to zdjęcie. Czy musiała to przykleić, żeby się trzymało? Jak dałaby sobie radę, gdyby upuściła torebkę? Oczywiście, ktoś zaraz by ją podniósł; Celia Shaw nie będzie musiała zajmować się takimi drobiazgami, przynamniej nie przez następnych dziesięć lat. Ale gdyby mimo to zapomniała o trzymaniu postawy

i trochę się przygarbiła… Cóż, miała odwagę, trzeba było jej to przyznać. Jak podawał biogram, Celia Shaw grała coraz ważniejsze role w pięciu pomniejszych filmach i dwóch wielkich produkcjach telewizyjnych. Jednakże Dziwaczna śmierć, dwuodcinkowy miniserial telewizyjny, to była jej pierwsza główna rola. Rolę Robina miał zagrać Chip Brodnax. Jego twarz wydawała mi się znajoma, choć nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie go widziałam. Nie oglądałam dużo telewizji, ale byłam pewna, że musiałam widzieć go już wcześniej. To samo zdjęcie Celii, co na stronie internetowej, było w tym magazynie, to z Robinem na jakimś przyjęciu. Było tam jeszcze jedno, z Celią trzymającą statuetkę Emmy. Była piękna, bez wątpienia. Nawet jeśli jej rzekomy wiek rozmijał się z prawdą, tak czy inaczej nie mogłam pozbyć się myśli, że Celia Shaw była ode mnie młodsza o kilka lat. Wyłączyłam komputer i poszłam na górę wziąć kąpiel. Zastanawiałam się, po co zawracałam sobie głowę szukaniem tych informacji. Powiedziałam sobie, że to dlatego, że miała zagrać mnie — a przynajmniej kogoś, kto mnie przypomina na tyle, na ile było to możliwe w filmie, skoro odmówiłam zgody na wykorzystanie mojego nazwiska. To chyba nie było nic dziwnego, że interesowałam się kobietą, która miała mnie reprezentować? ◆ ◆ ◆ W środę wieczorem wzięłam udział w modlitwie wieczornej. Przykro mi to mówić, ale nie należało to do moich zwyczajów. W niedzielne poranki bywałam u świętego Stefana, i to było całe moje uczestnictwo w życiu kościoła. Ze zdumiewającą zręcznością wykręcałam się od członkostwa w kołach kościelnych czy komitetach organizacyjnych bazarów gwiazdkowych. (Zaczynałam mieć lekkie poczucie winy, bo chociaż co wieczór oglądałam PBS, to nie dałam ani centa na cele charytatywne). Tego kojącego wieczoru wślizgnęłam się do pustej ławki na tyłach małego kościółka i pozwoliłam ulecieć wszystkim swoim zmartwieniom. Zagłębiłam się w rytuale, który tyle dla mnie znaczył. Kiedy wychodząc, miałam właśnie uścisnąć dłoń ojca Aubreya Scotta, powiedział: — Mogłabyś zostać na chwilę? Chciałbym zamienić z tobą kilka słów. — Jasne — odparłam. Zawsze lubiłam Aubreya. W gruncie rzeczy spotykałam się z nim przez długi czas. Potem ja poznałam Martina, a on Emily, i rozstaliśmy się w przyjaźni. Pozostało ciepło przyjemnego towarzystwa. Przeszukiwałam mózg

w poszukiwaniu gorących tematów kongregacji, o których chciałby ze mną porozmawiać, ale nie mogłam nic wymyślić. Z lekkim poczuciem oczekiwania przysiadłam na ławce na cichym dziedzińcu, podczas gdy pozostali zgromadzeni w gęstniejącym mroku szli do swoich samochodów i zapalali światła. Zbliżała się zmiana czasu. Wkrótce będziemy wychodzić w całkowitej ciemności. Przez oświetlone okna widziałam, jak żona Aubreya, Emily, jasnowłosa i „podmiejska”, krząta się po kościele. Podnosiła klęczniki, które zsunęły się na podłogę, układała śpiewniki w ławkach i gasiła lampy. Elizabeth, córka Emily z jej zmarłym pierwszym mężem, tego wieczoru nie pojawiła się w kościele. Pewnie wykręciła się od przyjścia zadaniem domowym. Elizabeth, obecnie dziesięcioletnia, była raczej niesfornym dzieckiem. Ale Aubrey nigdy nie żałował, że ją adoptował; uwielbiał tę dziewczynkę. Pastor podszedł do mnie w mroku, zdejmując szatę. Miał znacznie więcej siwych włosów niż wtedy, gdy przyjechał do Lawrenceton objąć parafię świętego Stefana. Miał trzydzieści dziewięć lat? Czy może raczej czterdzieści dwa? Złapałam się na marszczeniu brwi: ostatnimi czasy o wiele za często myślałam o wieku. — Chciałbym cię o coś spytać — zaczął Aubrey bardzo ponurym tonem. — Pytaj śmiało — odparłam. Z otwartych drzwi kościoła doleciało łup!, kiedy Emily podniosła czwarty klęcznik. Odgłos był jakby głośniejszy od poprzednich. — Obraziłabyś się, gdyby ci filmowcy nakręcili kilka scen tutaj, w kościele? — zapytał. Nie wiem, czego się spodziewałam, ale na pewno nie takiej prośby. Cieszyłam się, że jest ciemno, bo nie miałam pojęcia, jak wygląda moja twarz. Nie wiedziałam, co mam powiedzieć. — Wczoraj wieczorem rada kościoła spotkała się z reprezentantem tych filmowców. Rzecz w tym — ciągnął po długiej pauzie, dającej mi czas na zrobienie jakiejś uwagi — że zaoferowali za to wystarczająco dużo pieniędzy, żeby położyć nowy dach, zarówno na kościele, jak i na domu parafialnym. Ale jeżeli masz choćby najmniejsze zastrzeżenia, oddamy te pieniądze. Nie są tego warte. Jesteś jedną z nas. Głosowanie w tej sprawie było jednomyślne. Na usta cisnęło mi się tyle słów, że musiałam zacisnąć wargi, żeby się nie wydostały. Mogłam udzielić tylko jednej odpowiedzi. — Oczywiście — powiedziałam. — Skoro chodzi o nowy dach, musicie się zgodzić. Wiedziałam, że mój głos był znacznie chłodniejszy, niż sobie tego życzyłam,

i wiedziałam, że moje słowa nie były specjalnie entuzjastyczne ani nawet grzeczne, jednak tylko na tyle było mnie stać. — Nie wydajesz się zadowolona — z wahaniem powiedział Aubrey. — Brzmisz tak, jakbyś chciała, żeby przejechała mnie ciężarówka. Uśmiechnęłam się leciutko, bardzo leciutko, ale nie mógł tego zobaczyć. — Święty Stefan jest piękny. Nie dziwi mnie, że chcą go wykorzystać jako plan zdjęciowy. Niczego nie zmienią? — Obiecał, że nie. Powiedział, że wszystko będzie wyglądało tak samo albo lepiej, bo firma produkcyjna wymaluje dla nas znak na rogu. — Więc lepiej się zgódźcie. Przyszło mi do głowy, że sama mogłabym zapłacić za nowy dach kościoła, a wtedy filmowcy mogliby pójść do diabła. Ale to skierowałoby na mnie jeszcze większą uwagę, a tego nie chciałam. Wymieniłam jeszcze kilka zdań z Aubreyem, żeby nie sądził, że odchodzę rozgniewana. Dał mi wybór, sama podjęłam decyzję, więc nie mogłam przerzucać na niego jej konsekwencji. Zanim Emily zamknęła drzwi kościoła, szłam już do samochodu. ◆ ◆ ◆ Kiedy przyjechałam do domu, u drzwi kuchennych czekała Madeleine. Madeleine, złocista, gruba i coraz bardziej ospała, była żywą częścią spadku, który zostawiła mi stara przyjaciółka. Jane zapisała mi tego kota i garniec pieniędzy. Zgadnijcie, z czego byłam bardziej zadowolona? Madeleine znali i bali się wszyscy weterynarze w okolicy. Na szczęście, poza efektami podeszłego wieku, kocica zawsze była zdrowa. Jej doroczne badania profilaktyczne były traumatycznym przeżyciem dla wszystkich zainteresowanych. Chociaż dorastałam bez zwierząt, dzięki matce, która uważała, że zwierzęca sierść w domu to coś porównywalnego do wszawicy, Madeleine i ja koegzystowałyśmy harmonijnie już kilka lat. Karmiłam ją, wyczesywałam wiosną i latem, drapałam ją między uszami. Zjadała, co miała w misce, lubiła czesanie, mruczała, gdy ją drapałam, a poza tym mnie ignorowała. Obu nam to pasowało. Patrzyłam, jak wielka, stara kocica z zapałem rzuca się na swoje jedzenie. Kiedy mi się to sprzykrzyło, przeszłam przez hol do gabinetu, po drodze podziwiając błyszczące, drewniane podłogi i równe rzędy książek na półkach wbudowanych w ściany holu. Automatyczna sekretarka mrugała przez kilka minut, zanim pomyślałam, żeby odsłuchać wiadomości. Potem uznałam, że nie interesuje mnie, czego chcą inni ludzie. Uśmiechając się lekko, wspięłam się po schodach, spędziłam trochę czasu

w łazience przy swoich okrojonych rytuałach urodowych, a potem wsunęłam się do łóżka. Miałam mnóstwo poduszek, wygodne posłanie i dobrą książkę. Martinowi nie bardzo podobało się to, że czytam w łóżku. Dla niego łóżko było miejscem, gdzie się śpi albo uprawia seks, a nie czyta lub wypoczywa. Kiedy byliśmy małżeństwem, zazwyczaj czytałam na dole, w gabinecie. Teraz był to jeden z tych momentów w ciągu dnia, na które naprawdę czekałam; a jeśli do tego padał deszcz albo było zimno, albo jedno i drugie, a ja mogłam owinąć się kocem, to jeszcze lepiej. Dzisiejsza noc była łagodna, ale gdy okryłam się czystą pościelą, przybliżyłam się do szczęścia tak bardzo, jak tylko w ostatnich czasach było to dla mnie możliwe. Czytałam nową C.J. Songer, dodatkowa przyjemność. Właśnie gdy zaczęłam się robić senna, zadzwonił telefon. Wyciągnęłam się, żeby spojrzeć na identyfikację numeru. Odebrałam z uśmiechem na ustach. — Muszę cię o coś zapytać — powiedziała Angel. Angel i Shelby Youngblood byli bardzo bezpośredni, Angel nawet bardziej od męża. Shelby, weteran z Wietnamu i jeden z najtwardszych mężczyzn, jakich kiedykolwiek spotkałam, nauczył się mówić o pewnych kwestiach ogródkami, co Angel się nie zdarzało. Ich mała córeczka, Joan, zapowiadała się na silne dziecko. Już teraz, mając mniej więcej rok, wydawała się bardziej niezależna od dzieci w jej wieku. Tak przynajmniej mówiła mi Angel. — Strzelaj — rzuciłam. — Przeszkadzałoby ci, gdybym pracowała przy tym filmie? Zadzwonił do mnie facet z pytaniem, czy chcę się zająć scenami kaskaderskimi. Wszyscy, wszyscy chcieli pracować przy tym cholernym filmie. Miałam przebłysk silnej złości, irracjonalnego przekonania, że mieszkańcy Lawrenceton powinni unikać tego filmu i filmowców, niczego im nie wynajmować ani nie sprzedawać, nie pracować dla nich, i to tylko dlatego, że sama nie chciałam, żeby produkcja w ogóle powstała. — Oczywiście, że nie — odpowiedziałam spokojnie. — Wiem, że już od lat nie zajmowałaś się kaskaderką i musi ci tego brakować. — Dzięki — powiedziała Angel. Sama była tak prostolinijna, że rzadko zdawała sobie sprawę z tego, że ludzie nie mówią dokładnie tego, co myślą. — Jeśli jesteś tego pewna… Próbujemy odłożyć pieniądze na basen dla Joan. — Przenośny? — Nie, stały. A to trochę kosztuje. Westchnęłam cicho. — W takim razie nie ma o czym mówić. Do widzenia, Angel.