Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 111 277
  • Obserwuję511
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań680 096

Clark Lucy - Moja piękna była żona

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :817.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Clark Lucy - Moja piękna była żona.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse C
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 85 stron)

Lucy Clark Moja piękna była żona Tłu​ma​cze​nie: Iza Kwiat​kow​ska

ROZDZIAŁ PIERWSZY Mol​ly na​ło​ży​ła na po​licz​ki ostat​nią war​stwę far​by, po czym za​do​wo​lo​na z efek​tu ru​szy​ła do swo​jej szaf​ki w prze​bie​ral​ni. Jako le​ka​rza przy​go​to​wu​ją​ce​go się do spe​- cja​li​za​cji z chi​rur​gii dzie​cię​cej spo​tkał ją i jej ko​le​gów za​szczyt uczest​ni​cze​nia w pa​- tro​lu klau​nów na od​dzia​le dzie​cię​cym. To mię​dzy​od​dzia​ło​we przed​się​wzię​cie mia​ło też cel do​dat​ko​wy – za​cie​śnie​nie wię​zi mię​dzy pra​cow​ni​ka​mi szpi​ta​la. Tego dnia wy​pa​dał jej dy​żur z Ale​xis oraz dwo​ma le​ka​rza​mi z od​dzia​łu uro​lo​gicz​- ne​go. Nie było waż​ne, że całą noc spę​dzi​ła na blo​ku ope​ra​cyj​nym, a po po​łu​dniu cze​kał ją wy​kład, ani na​wet że ma zmę​czo​ne oczy i obo​la​łe sto​py. – Li​czy się przede wszyst​kim uśmiech dzie​cia​ków – po​wie​dzia​ła na głos, spo​glą​da​- jąc na swój ko​lo​ro​wy strój. Upię​ła wło​sy w pła​ski kok. Od kie​dy na za​koń​cze​nie stu​- diów prze​pro​wa​dzi​ła się z New​ca​stle do Syd​ney, jej ja​sne loki z po​wo​du wil​go​ci w po​wie​trzu oraz desz​czu nie da​wa​ły się po​rząd​nie ucze​sać. – Prze​pra​szam, prze​pra​szam – wy​sa​pa​ła Ale​xis, wpa​da​jąc do prze​bie​ral​ni z pe​ru​- ką we wszyst​kich ko​lo​rach tę​czy w ręce. – Była taka ko​lej​ka do win​dy, że mu​sia​łam wejść na pią​te pię​tro pie​cho​tą. – Nic się nie sta​ło. Sia​daj i od​pocz​nij, a ja przez ten czas na​ło​żę ci tę pe​ru​kę. Masz nosy? – za​nie​po​ko​iła się. – Mam. – Świet​nie. – Upo​raw​szy się z pe​ru​ką ko​le​żan​ki, za​ję​ła się swo​ją, a na​stęp​nie do​- cze​pi​ła so​bie nos klau​na. Któ​ry trą​bił! Ści​snę​ła go dwa razy i oby​dwie wy​buch​nę​ły śmie​chem. – Chodź​my już. Mia​ły​śmy tam być pół go​dzi​ny temu. – Ale​xis się​gnę​ła po tor​bę z re​kwi​zy​ta​mi. – Nie na​sza wina, że za​bie​gi się prze​dłu​ży​ły. – Mol​ly wzru​szy​ła ra​mio​na​mi. – Dzię​- ki temu pan Der​riack już nie jest za​gro​żo​ny i bez​piecz​nie od​po​czy​wa w sali po​ope​- ra​cyj​nej. Ze​szły trzy pię​tra ni​żej na od​dział pe​dia​trycz​ny. – Je​ste​śmy po​twor​nie spóź​nio​ne – za​uwa​ży​ła po dro​dze Ale​xis. – Miej​my na​dzie​ję, że są już tam chłop​cy z uro​lo​gii. – Je​ste​ście! – cie​szy​ła się Tay​lor, pie​lę​gniar​ka pe​dia​trycz​na. – Ope​ra​cja się prze​dłu​ży​ła – wy​ja​śni​ła Ale​xis, spie​sząc do świe​tli​cy, gdzie ze​bra​ła się więk​szość ma​łych pa​cjen​tów. Dzie​ci, któ​re nie mo​gły przyjść o wła​snych si​łach, cze​ka​ła wi​zy​ta klau​nów w ich sa​lach. – Dzię​ki Bogu, że cho​ciaż wy się sta​wi​ły​ście – za​uwa​ży​ła z lek​kim prze​ką​sem Tay​- lor. – Jak to? A ko​le​dzy z uro​lo​gii? – Na​dal na blo​ku ope​ra​cyj​nym. Ale na szczę​ście pe​wien pro​fe​sor wi​zy​tu​ją​cy za​- się​gał in​for​ma​cji u sio​stry od​dzia​ło​wej i w trak​cie roz​mo​wy wy​szło, że zna róż​ne sztucz​ki. I spraw​dza się na me​dal. – Tay​lor wska​za​ła na świe​tli​cę, gdzie grup​ka dzie​ci jak urze​czo​na wpa​try​wa​ła się w nie​zna​jo​me​go. – Za​ba​wia je już od kwa​dran​- sa.

– Ojej! Le​karz cza​ro​dziej. Już mi się po​do​ba – ro​ze​śmia​ła się Mol​ly, za​glą​da​jąc do świe​tli​cy, gdzie męż​czy​zna wy​cią​gał z za​ci​śnię​tej pię​ści jed​ną po dru​giej ko​lo​ro​we chu​s​tecz​ki. Śmiech za​stygł jej na war​gach, gdy uj​rza​ła jego twarz. – Fletch… – wy​szep​ta​ła. Co on robi w jej szpi​ta​lu? I to na od​dzia​le pe​dia​trycz​- nym? – Mol​ly, wkra​cza​my do ak​cji? – za​py​ta​ła Ale​xis, klasz​cząc na za​koń​cze​nie po​ka​zu. – Mol​ly? Co ci jest? Zro​bi​łaś się bled​sza niż bia​ła far​ba na two​jej twa​rzy. – Hm… – Mol​ly od​wró​ci​ła gło​wę, by nie pa​trzeć na męż​czy​znę, do któ​re​go kie​dyś wy​ry​wa​ło się jej ser​ce, któ​ry spra​wiał, że jej cia​ło drża​ło z po​żą​da​nia. – Sła​bo ci? Tay​lor po​szła mu po​dzię​ko​wać i za​raz nas przed​sta​wi. – Przez chwi​lę Ale​xis bacz​nie się jej przy​glą​da​ła. – Do​brze, że masz na​ma​lo​wa​ny uśmiech, bo ina​- czej by​ła​byś ra​czej upior​nym klau​nem. Mol​ly raz jesz​cze spoj​rza​ła na Flet​che​ra. Dla​cze​go przy​je​chał do szpi​ta​la Syd​ney Cen​tral? Przy​po​mnia​ła so​bie sło​wa Tay​lor. Pro​fe​sor wi​zy​tu​ją​cy. Ja​kim cu​dem? Po​wi​- nien pra​co​wać za gra​ni​cą, zba​wiać świat. Tak przy​naj​mniej było, kie​dy mia​ła z nim ostat​ni kon​takt. – Mol​ly, weź się w garść. Tay​lor za​raz nas przed​sta​wi. Oby nie po​da​ła jej na​zwi​ska. No nie. Oby​dwie są in​co​gni​to. Ona ma ksy​wę „Sło​- dziak”, a Ale​xis „Pisz​czek”. Może Flet​cher jej nie roz​po​zna. Wy​pro​sto​wa​ła się. – Je​stem go​to​wa. A ty, Piszcz​ku? – Za​raz się za​cznie za​ba​wa su​per​me​ga​hi​per! – za​pisz​cza​ła Ale​xis. Po pre​zen​ta​cji obaj klau​ni w pod​sko​kach usta​wi​li się przed za​cie​ka​wio​ną wi​dow​- nią. Mol​ly z ca​łych sił sta​ra​ła się igno​ro​wać le​ka​rza cza​ro​dzie​ja. My​śla​ła, że zro​biw​szy swo​je, Flet​cher wyj​dzie, ale zo​stał. Ra​zem z dzie​cia​ka​mi śmiał się i kla​skał. Nie wy​szedł na​wet, gdy skoń​czy​ły swój nu​mer i uda​ły się do sal, gdzie le​ża​ły dzie​ci ob​łoż​nie cho​re, więc przez cały czas czu​ła jego obec​ność. Roz​- po​znał ją? Nie wpa​try​wał się w nią, nie za​ga​dy​wał, na​wet znaj​do​wał się w in​nym po​miesz​cze​niu. Dla​cze​go miał​by się cze​go​kol​wiek do​my​ślić? Ich kon​takt urwał się czter​na​ście lat temu, za​raz po pod​pi​sa​niu do​ku​men​tów orze​ka​ją​cych o roz​wo​dzie. My​śla​ła, że go wię​cej nie zo​ba​czy. A tym​cza​sem się zma​te​ria​li​zo​wał. W jej szpi​ta​lu. Dla​cze​go? Kla​sycz​ny zbieg oko​licz​no​ści? – Sło​dziak! Sło​dziak! – Mała dziew​czyn​ka szar​pa​ła ją za ko​lo​ro​we spodnie. Mol​ly ści​snę​ła swój czer​wo​ny nos, by za​trą​bić. Dziew​czyn​ka wy​buch​nę​ła śmie​chem. Naj​- le​piej by​ło​by, gdy​by Mol​ly prze​sta​ła my​śleć o Flet​che​rze Thomp​so​nie. Ro​bi​ły zwie​rząt​ka z po​dłuż​nych ba​lo​nów, opo​wia​da​ły za​baw​ne hi​sto​ryj​ki, a gdy przy​szli ko​le​dzy z uro​lo​gii, ode​gra​ły krót​ki skecz. Pe​łen okrzy​ków, upad​ków i po​dej​- rza​nych od​gło​sów. – No, na​resz​cie ko​niec! – wes​tchnę​ła Ale​xis bli​sko dwie go​dzi​ny póź​niej, gdy opusz​cza​ły pe​dia​trię. Zdję​ła pe​ru​kę. – Ale mi się gło​wa spo​ci​ła. To​bie też tak go​rą​- co? Masz dłuż​sze i bar​dziej krę​co​ne wło​sy niż ja. Mol​ly chcia​ła jak naj​szyb​ciej do​trzeć do prze​bie​ral​ni, by nie na​tknąć się na Flet​- che​ra. – Gdy​bym skró​ci​ła wło​sy i ufar​bo​wa​ła je na ko​lo​ry tę​czy, nie po​trze​bo​wa​ła​bym

pe​ru​ki. – Faj​nie by​ło​by to zo​ba​czyć. – Nie mu​sia​ła się od​wra​cać. Od razu roz​po​zna​ła ten głos. Była zła, że ko​le​żan​ka przy​sta​nę​ła, z sze​ro​kim uśmie​chem cze​ka​jąc na cza​ro​dzie​- ja. – Mia​łem kie​dyś zna​jo​mą, któ​rej wło​sy pod wpły​wem wil​got​ne​go po​wie​trza skrę​- ca​ły się w sprę​żyn​ki. Two​je też tak się za​cho​wu​ją? Po co tu przy​je​chał? Dla​cze​go bu​dzi jej wspo​mnie​nia za​mknię​te w naj​dal​szych za​- ka​mar​kach mó​zgu? – Oto i nasz ma​gik. – Ale​xis pro​mie​nia​ła. – Je​stem pod wra​że​niem pana sztu​czek. Dzie​cia​ki pa​trzy​ły jak za​cza​ro​wa​ne. – Dzię​ku​ję. – Po​dał jej dłoń. – Flet​cher Thomp​son. – Ale​xis Bo​rel​lo. Mol​ly jak naj​prę​dzej chcia​ła do​trzeć do w prze​bie​ral​ni, czu​jąc, że po​trze​bu​je wię​- cej cza​su, by po​zbie​rać my​śli, za​nim przyj​dzie jej sta​nąć oko w oko z Flet​che​rem. Nic z tego. – A to moja ko​le​żan​ka – do​da​ła Ale​xis. – Oj… to chy​ba mój te​le​fon. – Za​brzmia​ło to zde​cy​do​wa​nie gło​śniej, niż za​mie​rza​- ła. Z tor​by z re​kwi​zy​ta​mi wy​grze​ba​ła służ​bo​wy apa​rat. Za póź​no. – Kur​czę, nie zdą​ży​łam. Mu​szę le​cieć. Pu​ści​ła się bie​giem. Pod blo​kiem ope​ra​cyj​nym prze​stra​szy​ła kil​ka osób, po​nie​waż klaun pę​dzą​cy ko​ry​ta​rzem to w tym miej​scu rzad​kość. Gdy do​pa​dła dam​skiej prze​bie​ral​ni, ser​ce wa​li​ło jej jak mło​tem. Flet​cher jest tu​- taj. Jej Fletch jest w Syd​ney. Co ro​bić? Był tak bli​sko, że czu​ła jego za​pach i wspo​- mi​na​ła jego de​li​kat​ne dło​nie oraz ich piesz​czo​ty. – Prze​stań! – fuk​nę​ła, zmy​wa​jąc ma​ki​jaż. Zdą​ży​ła się z po​wro​tem prze​brać w dżin​sy i T-shirt. – To już prze​szłość. Sta​ra​li​ście się, ale wam nie wy​szło. Ten roz​- dział jest osta​tecz​nie za​mknię​ty. Więc dla​cze​go na​gle jej cia​ło tak się oży​wi​ło? Na sam wi​dok Flet​cha prze​szy​wa ją dresz​czyk. Zwie​si​ła gło​wę. Dla​cze​go nie po​tra​fi wy​ma​zać go z pa​mię​ci? – Bo to Fletch – szep​nę​ła. – Co się z tobą dzie​je? – Do po​miesz​cze​nia we​szła Ale​xis. Za​da​ła to py​ta​nie, ce​- dząc każ​de sło​wo. Mol​ly aż pod​sko​czy​ła za​sko​czo​na. – Zwia​łaś od cza​ru​ją​ce​go wi​- zy​tu​ją​ce​go maga. Hm, ty prze​cież nie uni​kasz cza​ru​ją​cych fa​ce​tów. O co cho​dzi? Co prze​stra​szy​ło cię bar​dziej? Jego tri​ki czy uśmiech? – Nie spodo​ba​ła mi się jego uwa​ga na te​mat mo​ich wło​sów – od​par​ła Mol​ly z dum​- nie unie​sio​ną gło​wą. – Za bar​dzo mi się sko​ja​rzy​ła… – Na​praw​dę? – zdzi​wi​ła się Ale​xis. – To chy​ba nie była żad​na alu​zja. Od​nio​słam wra​że​nie, że chciał być miły. Mol​ly ścią​gnę​ła brwi. – Ale​xis, prze​pra​szam. Je​stem wy​koń​czo​na. Ko​le​żan​ka wpa​try​wa​ła się w nią, nie kry​jąc za​kło​po​ta​nia. – Okej. Ja też pój​dę od​po​cząć. Za​ba​wia​nie dzie​ci bywa wy​czer​pu​ją​ce. – Przy​tu​li​ła Mol​ly. – Idź już do domu i po​rząd​nie się wy​śpij. Spa​ku​ję na​sze ko​stiu​my i re​kwi​zy​ty. – Och, dzię​ki, fan​ta​stycz​nie.

Z uczu​ciem ulgi Mol​ly się​gnę​ła po to​reb​kę, po czym ru​szy​ła do wyj​ścia z chi​rur​gii, w stro​nę ko​ry​ta​rza głów​ne​go. I tam go zo​ba​czy​ła. Za​trzy​ma​ła się jak wry​ta. – Cześć, Mol​ly. – Stał opar​ty o ścia​nę nie​opo​dal drzwi pro​wa​dzą​cych na od​dział ope​ra​cyj​ny. Taki swo​bod​ny, zre​lak​so​wa​ny i… pięk​ny. Trud​no było się oprzeć jego hip​no​tycz​ne​mu uśmie​cho​wi. Dla​cze​go jest jesz​cze bar​dziej po​cią​ga​ją​cy, niż gdy się po​zna​li? Wło​sy miał na​dal ciem​ne, fa​li​ste, le​d​wie do​strze​gal​nie si​wie​ją​ce na skro​niach, te same sze​ro​kie ra​mio​na. Le​d​wie się po​wstrzy​ma​ła, by nie do​tknąć jego mu​sku​lar​ne​- go brzu​cha ukry​te​go pod nie​bie​ską ko​szu​lą. Ale to spoj​rze​nie tych pięk​nych nie​bie​skich oczu… daw​niej obez​wład​nia​ją​ce, po​łą​- czy​ło ich te​raz w spo​sób, z ja​kim ze​tknę​ła się po raz pierw​szy. – Od​no​szę wra​że​nie, że moja obec​ność cię za​sko​czy​ła. – E… hm… tak, ow​szem. – By​łaś tak zdu​mio​na, że na​wet mi nie po​gra​tu​lo​wa​łaś ma​gicz​nych sztu​czek. – Pod​cho​dząc do niej, roz​po​starł ra​mio​na. – Nie przy​tu​lisz mnie? – Flet​cher… – Za​trzy​ma​ła go ge​stem. – Nie rób tego. Opu​ścił ra​mio​na, ale i tak stał na tyle bli​sko, że po​czu​ła za​pach, któ​ry za​wsze się jej z nim ko​ja​rzył. Za​ci​snę​ła po​wie​ki, by nie rzu​cić mu się na szy​ję. To jest Fletch, jej Fletch. My​śla​ła, że już ni​g​dy go nie zo​ba​czy, zwłasz​cza po tym, co ra​zem prze​- szli, ale te​raz stał przed nią, jesz​cze przy​stoj​niej​szy niż daw​niej. Otwo​rzy​ła oczy z po​sta​no​wie​niem, że za​pa​nu​je nad swo​im zbun​to​wa​nym cia​łem. – Cze​go mam nie ro​bić? Nie mia​ła ocho​ty z nim flir​to​wać. Prze​cież spo​ty​ka się z Ro​ge​rem, a poza tym Fletch może być żo​na​ty. Nic o nim nie wie i chy​ba nie chce wie​dzieć. Fletch to prze​- szłość. – Nie za​cho​wuj się jak przy​ja​ciel z daw​nych lat. – Prze​cież je​ste​śmy sta​ry​mi przy​ja​ciół​mi. Jak spo​ty​kam sta​re​go przy​ja​cie​la, to na po​wi​ta​nie go przy​tu​lam. – Za​wa​hał się. – Mo​że​my… się ogra​ni​czyć do uprzej​me​go ski​nie​nia gło​wa​mi. – Po​chy​lił gło​wę, po czym wzru​szył ra​mio​na​mi, jak​by było mu to obo​jęt​ne. Zno​wu za​mie​szał jej w gło​wie, spra​wił, że przy​spie​szy​ło jej tęt​no, a od​dech stał się płyt​ki. Dla​cze​go wra​ca​ją do​zna​nia, któ​re, jak są​dzi​ła, pu​ści​ła w nie​pa​mięć? – By​łaś świet​na w roli klau​na. – Roz​po​zna​łeś mnie? – Mol​ly, roz​po​znał​bym cię na koń​cu świa​ta. – Po​now​nie oparł się o ścia​nę. – Co u cie​bie? Otwo​rzy​ła usta, za​mknę​ła je, od​su​nę​ła się od Flet​cha. – Flet​cher, nie chcę. – Nie chcesz po​ga​dać ze sta​rym przy​ja​cie​lem? – Nie je​ste​śmy przy​ja​ciół​mi. – Za​brzmia​ło to jak ostrze​że​nie. Po​wrót Flet​che​ra zbu​rzył jej spo​kój, przy​wo​łu​jąc wspo​mnie​nia, daw​ne emo​cje i ura​zy. Chy​ba tyl​ko śmierć ro​dzi​ców prze​ży​ła tak głę​bo​ko jak roz​sta​nie z nim. – Nie je​ste​śmy? – zdzi​wił się. Czyż​by za​po​mniał, jak za​koń​czył się ich zwią​zek? Za​po​mniał, co wte​dy po​wie​dział?

– Słu​chaj, ja… nie mogę. – Od​wró​ci​ła się na pię​cie, kie​ru​jąc się ku scho​dom. Ktoś za nią wo​łał, ale na​wet się nie od​wró​ci​ła, by zo​ba​czyć kto. Chcia​ła jak naj​szyb​ciej schro​nić się we wła​snym domu, by za​cząć nor​mal​nie od​dy​chać i po​zbyć się bo​le​sne​- go uci​sku w pier​si. Trud​no się dzi​wić temu na​wro​to​wi. Po​przed​nio ta​kie na​pa​dy bólu nę​ka​ły ją lata temu w trak​cie kłót​ni z Flet​che​rem. Nie mo​gła po​jąć, jak ktoś tak bar​dzo przez nią ko​cha​ny może do tego stop​nia wy​pro​wa​dzić ją z rów​no​wa​gi. Po​tra​fi​ła pra​co​wać dwa​dzie​ścia czte​ry go​dzi​ny bez prze​rwy, nie tra​cąc zdol​no​ści kon​cen​tra​cji, po​tra​fi​- ła zaj​mo​wać się młod​szym ro​dzeń​stwem, roz​wią​zy​wać prze​róż​ne pro​ble​my. Co wię​- cej, wy​ko​ny​wa​ła skom​pli​ko​wa​ne za​bie​gi chi​rur​gicz​ne, ale żad​na z tych stre​su​ją​cych sy​tu​acji nie wy​wo​ły​wa​ła ta​kie​go uci​sku w klat​ce pier​sio​wej jak obec​ność Flet​che​ra. – Pora we​zwać po​sił​ki – mruk​nę​ła, się​ga​jąc po ko​mór​kę, po czym wy​bra​ła pierw​- szy nu​mer na li​ście. – Sta​ce, to ja – po​wie​dzia​ła, gdy ode​zwa​ła się jej sio​stra. To wiel​kie szczę​ście mieć bli​skich, na któ​rych moż​na li​czyć. Mimo że była naj​- młod​sza z tro​jacz​ków, ni​g​dy nie czu​ła się osa​mot​nio​na, ma​jąc Sta​cey i Corę. Zwłasz​cza w ta​kich chwi​lach jak ta. – Cześć. Cze​ka na mnie pa​cjent – od​par​ła Sta​cey. – Za​dzwo​nię póź​niej, do​brze? – Flet​cher jest w Syd​ney. W moim szpi​ta​lu. Przed chwi​lą z nim roz​ma​wia​łam. Sta​cey na mo​ment za​nie​mó​wi​ła. – Okej… Gdzie je​steś? – W dro​dze do domu. – Aha, za​dzwo​nię do cie​bie za pięć mi​nut. – Skon​tak​tuj się z Corą. – Ja​sne. – Ko​ją​cy sio​strza​ny ton spra​wił, że na​resz​cie mo​gła wziąć głęb​szy od​- dech. – Chwa​ła Bogu za ro​dzeń​stwo – wes​tchnę​ła, się​ga​jąc po klu​cze do domu, po​ło​- wy bliź​nia​ka wy​naj​mo​wa​ne​go od szpi​ta​la. Aby do​koń​czyć staż do spe​cja​li​za​cji z chi​rur​gii, była zmu​szo​na prze​pro​wa​dzić się do Syd​ney, nie​ca​łe dwie go​dzi​ny dro​gi z New​ca​stle, jej ro​dzin​ne​go mia​sta. Ak​tu​al​nie prze​by​wa​ła tam też z krót​ką wi​zy​tą Cora z mę​żem Ar​che​rem i ad​op​to​wa​nym ma​- łym Ni-Ty’em. Dzię​ki temu siły wspar​cia bli​skich znacz​nie się roz​ro​sły. Jej miesz​ka​nie w par​te​ro​wym bliź​nia​ku skła​da​ło się z dwóch po​koi, dru​gą po​ło​wę bliź​nia​ka wy​naj​mo​wa​no na krót​ko przy​jezd​nym pro​fe​so​rom, wy​kła​dow​com czy pie​- lę​gniar​kom, ale oni mie​li swo​je ży​cie i w ni​czym jej nie prze​szka​dza​li. Nor​mal​nie at​mos​fe​ra domu wpły​wa​ła na nią re​lak​su​ją​co, ale tym ra​zem nie mo​gła usie​dzieć na miej​scu. Z ko​mór​ką w ręce cho​dzi​ła tam i z po​wro​tem, cze​ka​jąc na te​- le​fon od sióstr. – Co ja mam zro​bić? – jęk​nę​ła bez sło​wa po​wi​ta​nia. – Och, Mol​ly. – Głos Cory był pe​łen współ​czu​cia. – Do​my​ślam się, jak się de​ner​wu​- jesz. – Jak on wy​glą​da? – za​in​te​re​so​wa​ła się Sta​cey, naj​bar​dziej za​sad​ni​cza z ca​łej trój​- ki. Jej rze​czo​wy ton za​wsze zmu​szał Mol​ly do lo​gicz​ne​go my​śle​nia, ale tym ra​zem mo​gło się to nie udać. – Och… fan​ta​stycz​nie – wes​tchnę​ła. – A jak​że​by ina​czej? Za​wsze był przy​stoj​ny, a te​raz pre​zen​tu​je się wręcz bo​sko. – Po co przy​je​chał do Syd​ney? Na dłu​żej? – po​now​nie ode​zwa​ła się kon​kret​na Sta​-

cey. – Po​sta​ram się na kil​ka dni wpaść do cie​bie – wtrą​ci​ła Cora. – Po​pro​szę Ar​che​ra, żeby mnie za​stą​pił. Czu​jąc sio​strza​ne wspar​cie, Mol​ly ode​tchnę​ła z ulgą. Stres z po​wo​du Flet​che​ra po​wo​li ją opusz​czał. Dy​stans, ko​niecz​ny jest dy​stans. To, że Cora jest skłon​na rzu​cić wszyst​ko i do niej przy​je​chać, uprzy​tom​ni​ło jej, że jej po​ło​że​nie nie jest aż tak tra​- gicz​ne. – Nie, nie trze​ba. Sama roz​mo​wa z wami dzia​ła na mnie ko​ją​co. – Po to je​ste​śmy – za​uwa​ży​ła Cora. – Nie wiesz, co on robi w szpi​ta​lu? – Wiem od jed​nej z pie​lę​gnia​rek pe​dia​trycz​nych, że jest wi​zy​tu​ją​cym pro​fe​so​rem. Nie wiem, w ja​kiej dzie​dzi​nie, ale… – Coś przy​szło jej do gło​wy. – Mol​ly, je​steś tam? – Po po​łu​dniu idę na wy​kład. – Mol​ly cięż​ko wes​tchnę​ła. – Wy​da​wa​ło mi się, że wy​kła​dy masz in​ne​go dnia. Cora zna​ła jej roz​kład za​jęć. Mia​ła fe​no​me​nal​ną pa​mięć. W ob​li​czu cze​ka​ją​cych ją eg​za​mi​nów koń​co​wych Mol​ly ża​ło​wa​ła, że to nie ona z ca​łej trój​ki zo​sta​ła wy​po​- sa​żo​na we wręcz fo​to​gra​ficz​ną pa​mięć. – Wy​kład jest wy​jąt​ko​wo dzi​siaj, po​nie​waż zja​wił się ja​kiś wi​zy​tu​ją​cy pro​fe​sor, któ​ry pra​gnie się z nami po​dzie​lić swo​ją wie​dzą oraz in​no​wa​cja​mi. Tak mówi Ale​xis. Twier​dzi, że na​le​ży pójść, bo pew​ne me​to​dy, któ​re ma przed​sta​wić, mogą być te​ma​- tem eg​za​mi​nu z chi​rur​gii. – Po​dej​rze​wasz, że to Flet​cher? – za​in​te​re​so​wa​ła się Cora. – Cie​ka​we, jaki jest te​mat tego wy​kła​du. – Ko​cha​na, nie o to cho​dzi. – Na​praw​dę my​ślisz, że Flet​cher jest tym wy​kła​dow​cą? Mógł przy​je​chać z in​ne​go po​wo​du. – Ha! – ro​ze​śmia​ła się po​nu​ro Mol​ly. – To oczy​wi​ste, że to on. Mam pe​cha. Nie uda mi się go unik​nąć. – Za​cze​kaj. Wie​dział, że pra​cu​jesz w Syd​ney Cen​tral? – do​py​ty​wa​ła się Sta​cey. – Nie wiem. Mia​łam wra​że​nie, że mój wi​dok wca​le go nie za​sko​czył. Gdy zo​ba​czył mnie po raz pierw​szy, by​łam w prze​bra​niu klau​na. – Hm, je​że​li jest wi​zy​tu​ją​cym pro​fe​so​rem, to zna​czy, że przy​je​chał na krót​ko. – Sta​ce, masz ra​cję! – ucie​szy​ła się Mol​ly. – Za​ci​śnij zęby, trzy​maj emo​cje na wo​dzy, a on zno​wu znik​nie – do​da​ła Sta​cey. – A my bę​dzie​my cię wspie​rać. – Bę​dziesz go wi​dy​wa​ła tyl​ko w szpi​ta​lu, a dy​żu​ry w po​rad​ni, w sali ope​ra​cyj​nej i na ra​tun​ko​wym po​mo​gą ci go uni​kać. – Jak tyl​ko bę​dziesz mia​ła ja​kiś pro​blem, mo​że​my go ra​zem omó​wić. Zo​rien​to​wa​ła się, że od​dy​cha swo​bod​nie, a ból w klat​ce pier​sio​wej ustą​pił. – Ma​cie ra​cję. To nie po​trwa dłu​go, a w week​end będę z wami. – Sio​strzycz​ko, dasz radę – za​pew​ni​ła ją Cora. – Tak, będę go wi​dy​wa​ła tyl​ko w szpi​ta​lu. – Le​d​wie to po​wie​dzia​ła, usły​sza​ła pu​- ka​nie do drzwi. – Dam radę. Za​cze​kaj​cie, ktoś puka. Z te​le​fo​nem w ręce otwo​rzy​ła drzwi. I sta​nę​ła oko w oko z Flet​che​rem Thomp​so​-

nem. – Mol​ly?! – Flet​cher?! – Miesz​kasz tu​taj. – To nie było py​ta​nie, a stwier​dze​nie. – Tak – wark​nę​ła. – Śle​dzi​łeś mnie? – Skąd​że! – Do​pie​ro te​raz za​uwa​ży​ła, że jest w tym sa​mym gar​ni​tu​rze co w szpi​- ta​lu, trzy​ma w ręce pęk klu​czy, a obok nie​go stoi wa​liz​ka. Wska​zał na są​sied​nie drzwi. – Ja… hm… Ulo​ko​wa​no mnie tam na naj​bliż​sze dwa ty​go​dnie. Wy​jął z kie​sze​ni ar​kusz pa​pie​ru i wrę​czył go jej, jak​by ko​niecz​nie chciał udo​wod​- nić, że jej nie śle​dził. Zła na nie​ocze​ki​wa​ną re​ak​cję swo​je​go cia​ła chwy​ci​ła pa​pier. Rze​czy​wi​ście, dok​- tor Flet​cher Thomp​son, czło​nek Kró​lew​skie​go To​wa​rzy​stwa Chi​rur​gów, wi​zy​tu​ją​cy pro​fe​sor, miał przez dwa ty​go​dnie być jej są​sia​dem. Za​sko​czo​na pod​nio​sła na nie​go wzrok. – To praw​da – mruk​nę​ła. – Je​steś moim są​sia​dem. Ku jej roz​pa​czy na jego war​gi wy​pełzł lek​ki uśmiech, a w oczach za​mi​go​ta​ły we​so​- łe iskier​ki. – Co sły​chać, są​siad​ko? – Mru​gnął do niej. – Może mi pani po​ży​czyć szklan​kę cu​- kru?

ROZDZIAŁ DRUGI Zszo​ko​wa​na za​ska​ku​ją​cym zwro​tem wy​da​rzeń za​mknę​ła mu drzwi przed no​sem. Z te​le​fo​nem przy uchu umknę​ła w naj​dal​szy kąt miesz​ka​nia, by nie sły​szeć, co dzie​- je się za ścia​ną. Sio​stry uspo​ka​ja​ły ją, jak mo​gły, ale zno​wu po​czu​ła się jak zwie​rzę uwię​zio​ne w klat​ce. Do tej pory była skraj​nie zmę​czo​na, ale te​raz funk​cjo​no​wa​ła już tyl​ko dzię​ki za​strzy​ko​wi ad​re​na​li​ny spro​wo​ko​wa​ne​mu stra​chem. Trud​no by​ło​by w ta​kim sta​nie sku​pić się na ja​kim​kol​wiek wy​kła​dzie, a co do​pie​ro tym wy​gła​sza​nym przez Flet​che​ra. Nie​dłu​go zo​sta​nie dy​plo​mo​wa​nym chi​rur​giem, ale do tego musi się zmo​- bi​li​zo​wać. Uczo​no ją, jak po​rząd​ko​wać my​śli, by kon​cen​tro​wać się wy​łącz​nie na pa​cjen​cie, wszyst​ko inne od​su​wa​jąc na bok. Te​raz musi wy​ko​rzy​stać tę wie​dzę. Prze​stać my​- śleć o czło​wie​ku, któ​ry kie​dyś był mi​ło​ścią jej ży​cia, i sku​pić się na tym, co Flet​cher Thomp​son, ce​nio​ny chi​rurg, ma do prze​ka​za​nia. Za​miast zo​stać w domu i pró​bo​wać nie sły​szeć, jak Flet​cher krzą​ta się za ścia​ną, wró​ci​ła do szpi​ta​la. Je​że​li nie ma szan​sy od​po​cząć, zaj​mie się czymś prak​tycz​nym. Na przy​kład ko​re​spon​den​cją oraz wpi​sa​mi do kart pa​cjen​tów. Sie​dzia​ła w ga​bi​ne​cie, któ​ry dzie​li​ła z Ale​xis, gdy ta we​szła do po​ko​ju. – My​śla​łam, że je​steś w domu. – Ale​xis nie kry​ła zdzi​wie​nia. – Mam za​męt w gło​wie. – Hm… – Ale​xis usia​dła przy swo​im biur​ku. – Czy ma to zwią​zek z wy​kła​dem Flet​- che​ra Thomp​so​na? – Więc to praw​da, że on go po​pro​wa​dzi – wes​tchnę​ła z re​zy​gna​cją. – Jak to? Dla​- cze​go? Jak to moż​li​we? Ale​xis sze​ro​ko się uśmiech​nę​ła. – Wi​dzę, że nie​źle cię na​stra​szył. – Ocze​ku​ję od​po​wie​dzi na te py​ta​nia. Ale​xis wzru​szy​ła ra​mio​na​mi. – Wiem tyl​ko tyle, że w ze​szłym ty​go​dniu dy​rek​tor po​in​for​mo​wał nasz od​dział, że pe​wien wi​zy​tu​ją​cy pro​fe​sor chce na za​koń​cze​nie se​rii wy​kła​dów ostat​ni wy​gło​sić w Syd​ney Cen​tral i że zja​wi się w tym ty​go​dniu. Z czter​na​sto​dnio​wym cy​klem wy​- kła​dów oraz po​ka​zów prak​tycz​nych na blo​ku ope​ra​cyj​nym. – Po​pa​trzy​ła z nie​po​ko​- jem na ko​le​żan​kę. – Mol​ly, co jest gra​ne? Za​mknąw​szy oczy, Mol​ly wes​tchnę​ła. Skup się na pra​cy! – Wia​do​mo, cze​go będą do​ty​czyć te po​ka​zy? Czy to ja​kaś nowa tech​ni​ka? – Pew​nie jed​no i dru​gie. Nie​dłu​go się do​wie​my. Mol​ly uśmiech​nę​ła się bla​do. – Cały Fletch. Musi dzie​lić się swo​imi wy​na​laz​ka​mi, któ​re po​ma​ga​ją in​nym. – Fletch? – Ale​xis wy​so​ko unio​sła brwi. Do​pie​ro wte​dy Mol​ly się po​ła​pa​ła, że po​- wie​dzia​ła to na głos. – O co tu cho​dzi? Je​steś kłęb​kiem ner​wów. Nie mam wąt​pli​wo​ści, że znasz wiel​- kie​go Thomp​so​na. Co się sta​ło?

Mol​ly pod​nio​sła na nią wzrok. – Lexi… nie chcę o tym mó​wić. – Po​trzą​snę​ła gło​wą. – Nie te​raz. – Okej. – Gdy szły ko​ry​ta​rzem, Ale​xis po​ło​ży​ła jej dłoń na ra​mie​niu. – Wo​lisz wejść do sali wy​kła​do​wej tyl​nym wej​ściem, żeby zno​wu się na nie​go nie na​dziać? – Dzię​ki. Ku za​do​wo​le​niu Mol​ly w sali wy​kła​do​wej na mo​ment przed roz​po​czę​ciem po​ka​zu slaj​dów wy​ga​szo​no oświe​tle​nie. Mimo że wi​dzia​ła jego syl​wet​kę nie​opo​dal ka​te​dry, uzna​ła, że je​śli sku​pi się na slaj​dach, ma szan​sę za​pa​mię​tać, co na nich zo​ba​czy. Wkrót​ce jed​nak za​czę​ła wspo​mi​nać, jak ge​nial​nym czło​wie​kiem był Fletch. Kie​dy się po​zna​li, był świe​żo po stu​diach. Chciał zo​stać chi​rur​giem, by po​świę​cić się pra​cy w kra​jach za​co​fa​nych, nio​sąc po​moc po​trze​bu​ją​cym, a na​wet opra​co​wu​jąc nowe me​to​dy oraz sprzęt i apa​ra​tu​rę. Gdy się roz​sta​wa​li, mię​dzy in​ny​mi dla​te​go czu​ła, że tak na​le​ża​ło po​stą​pić. Tak, łą​czy​ła ich sil​na więź, tak, sprze​cza​li się i, tak, spo​tka​ła ich tra​ge​dia, ale w jej opi​nii swo​ją przy​szłość wi​dzie​li ina​czej, więc nie mo​gła od​bie​- rać mu szan​sy re​ali​za​cji ma​rzeń. Kie​dy się po​zna​li, mia​ła osiem​na​ście lat, a dwa​dzie​ścia je​den, gdy wi​dzia​ła go ostat​ni raz… do dzi​siaj. Te​raz jako ko​bie​ta trzy​dzie​stocz​te​ro​let​nia nie jest tam​tą dziew​czy​ną, im​pul​syw​ną i na​iw​ną. Ow​szem, lubi tań​czyć i lubi to​wa​rzy​stwo, ale oso​bi​sta tra​ge​dia na​uczy​ła ją cie​szyć się ży​ciem, nie tra​cąc z oczu tego, co waż​ne. Waż​na jest ro​dzi​na, waż​na jest pra​ca oraz zdro​wie. Uda​ło się jej osią​gnąć ide​al​ną rów​no​wa​gę bez re​zy​gno​wa​nia z roz​ry​wek. De​cy​zje pod wpły​wem chwi​li spro​wa​- dza​ją się do drob​nych spraw, ta​kich jak za​kup no​we​go ża​kie​tu albo pary bu​tów, ale nie lotu do Las Ve​gas, żeby… – Pro​szę włą​czyć świa​tło. – Sło​wa Flet​che​ra spro​wa​dzi​ły ją na zie​mię. Prze​ga​pi​ła kil​ka ostat​nich mi​nut pre​zen​ta​cji. Bę​dzie zmu​szo​na po​pro​sić Ale​xis o po​ży​cze​nie no​ta​tek. Zła na sie​bie po​pra​wi​ła się na krze​śle. – O, wi​dzę, że mamy ochot​nicz​kę. Za​pra​szam. Ro​zej​rza​ła się. Coś jej umknę​ło? Po​pro​sił o coś jesz​cze oprócz włą​cze​nia oświe​- tle​nia? Czu​ła na so​bie spoj​rze​nia ko​le​gów i ko​le​ża​nek. W kil​ku przy​pad​kach peł​ne za​wi​ści. Co się dzie​je? – Tak, dok​tor Wil​ton. Dzię​ku​ję za chęć asy​sto​wa​nia, kie​dy będę pań​stwu de​mon​- stro​wał, jak dzia​ła to urzą​dze​nie. Pani dok​tor bę​dzie też moją pra​wą ręką pod​czas ju​trzej​szej ope​ra​cji, kie​dy po​ka​że​my peł​ną pro​ce​du​rę. Tym ra​zem była zła nie na sie​bie, ale na nie​go. Dla​cze​go tak się na nią uwziął? Mało mu, że wy​pa​dło jej miesz​kać z nim przez ścia​nę, że spo​ty​ka go w szpi​ta​lu i wy​- słu​chu​je jego wy​kła​du? Dla​cze​go musi ją drę​czyć na oczach jej ko​le​gów? Tym​cza​sem dwóch sta​ży​stów przy​go​to​wy​wa​ło ma​ne​ki​na do po​ka​zu, a Flet​cher za​pew​niał ze​bra​nych, że w trak​cie ju​trzej​szej ope​ra​cji za​po​zna​ją się z ko​lej​ny​mi za​- le​ta​mi tej in​no​wa​cyj​nej me​to​dy. Zda​wa​ła so​bie spra​wę, że spo​tkał ją wiel​ki za​szczyt, ale mo​gła się sku​pić wy​łącz​- nie na tym, jak prze​trwać tych kil​ka​na​ście mi​nut u boku Flet​che​ra. Czu​ła jego za​- pach, bi​ją​ce od nie​go cie​pło, a gdy do​tknął jej dło​ni, usta​wia​jąc ją pra​wi​dło​wo na roz​wie​ra​czu, za​drża​ła. Dla​cze​go ją wy​brał? Na mo​ment za​mknę​ła oczy, by za​pa​no​wać nad emo​cja​mi, by my​śleć lo​gicz​nie jak Sta​cey, sku​pić się jak Cora.

– Ra​dzę… – mó​wił Flet​cher do mi​kro​fo​nu – mieć oczy otwar​te przez cały czas trwa​nia tej pro​ce​du​ry. Spio​ru​no​wa​ła go wzro​kiem, a jemu drgnę​ły ką​ci​ki warg. – Je​stem prze​ko​na​ny, że dok​tor Wil​ton po​sta​ra się o to pod​czas ju​trzej​szej ope​ra​- cji. – Nie za​brzmia​ło to jak przy​ga​na, ra​czej jak żar​cik, któ​ry roz​ba​wił kil​ka osób. Po wy​kła​dzie wi​zy​tu​ją​ce​go pro​fe​so​ra oto​czył wia​nu​szek za​in​te​re​so​wa​nych, któ​- rzy chcie​li z nim po​roz​ma​wiać, za​dać mu py​ta​nia. Mol​ly czym prę​dzej wy​mknę​ła się z sali z za​mia​rem uda​nia się do domu, by się prze​spać i spró​bo​wać prze​stać my​śleć o Flet​che​rze. Zda​wa​ła so​bie spra​wę, że nie bę​dzie to ła​twe, ale przy​szło jej do gło​wy, że może za​ry​glo​wać drzwi oraz okna, za​mknąć się w sy​pial​ni i ze słu​chaw​ka​mi na uszach włą​czyć gło​śną mu​zy​kę. Wte​dy bę​dzie od​cię​ta od ca​łe​go świa​ta. Nie ma dy​żu​ru pod te​le​fo​nem, ale na wszel​ki wy​pa​dek może trzy​mać ko​mór​kę w ręce i gdy​by coś się sta​ło, po​czu​je jej drga​nia. – Mol​ly, za​cze​kaj! – Bie​gła ku niej Ale​xis. – Nie pędź tak! Do​kąd tak się spie​szysz? – Do domu. – Cie​szysz się, że bę​dziesz mu ju​tro asy​sto​wać? Za​zdrosz​czę ci, to nie​by​wa​ła szan​sa. Zwłasz​cza dla ko​goś, kto do​pie​ro robi spe​cja​li​za​cję. By​łam pew​na, że wy​- bie​rze któ​re​goś z kon​sul​tan​tów. – Pro​mie​nie​jąc, szturch​nę​ła Mol​ly w bok. – Może do​brze, że coś was kie​dyś łą​czy​ło. – Ty tak byś to ode​bra​ła – po​wie​dzia​ła ci​cho Mol​ly. – Za​wsze sta​rasz się wi​dzieć tyl​ko to, co do​bre. – Chęt​nie zna​la​zła​bym się na two​im miej​scu. – Ale​xis sze​ro​ko roz​ło​ży​ła ra​mio​na, po czym na​gle je opu​ści​ła. – O rany, Ro​ger. – Przy​su​nę​ła się bli​żej Mol​ly. – Ile razy się z nim uma​wia​łaś? – Czte​ry, je​że​li moż​na na​zwać to rand​ka​mi. Za​wsze spo​ty​ka​li​śmy się w szer​szym gro​nie. – Uśmiech​nę​ła się sztucz​nie do męż​czy​zny, któ​ry aku​rat pod​niósł wzrok znad ja​kichś do​ku​men​tów. – Wi​tam. Co za spo​tka​nie w ta​kich ko​ry​ta​rzo​wych oko​licz​no​ściach! – Pu​ścił do Mol​ly oko, a ona przy​po​mnia​ła so​bie, dla​cze​go tak bar​dzo go lubi. Ow​szem, po​do​- bał się jej, ale przede wszyst​kim za​wsze był we​so​ły. Ko​ja​rzył się jej z ży​ciem, ja​kie pro​wa​dzi​ła, za​nim pod​ję​ła ostat​ni rok stu​diów. Skoń​czy​ły się po​tań​ców​ki, or​ga​ni​zo​wa​nie ba​lów do​bro​czyn​nych, im​pre​zo​wa​nie, a za​czę​ły po​rad​nie, ope​ra​cje, dy​żu​ry, wy​kła​dy, eg​za​mi​ny, ob​cho​dy. Wiec gdy ja​kiś czas temu Ro​ger za​pro​po​no​wał jej spo​tka​nie, nie od​mó​wi​ła. Po​wiódł pal​cem po jej po​licz​ku bli​sko ucha. – Zno​wu ba​wi​łaś się w prze​bie​ran​ki? – Po​ka​zał bia​łą far​bę na jej pal​cu. – Ojej. Rano by​łam dy​żur​nym klau​nem. – Po​tar​ła po​li​czek. – Cały czas z tym cho​- dzę? – Spoj​rza​ła z wy​rzu​tem na Ale​xis. – Dla​cze​go mi nie po​wie​dzia​łaś? – Bo nie za​uwa​ży​łam. – Coś się sta​ło? – Ro​ger uważ​nie się im przyj​rzał. – Chy​ba tyl​ko to, że Mol​ly ma ju​tro asy​sto​wać wi​zy​tu​ją​ce​mu pro​fe​so​ro​wi pod​czas po​ka​zo​wej ope​ra​cji. To bę​dzie pio​nier​ski za​bieg. – Na​praw​dę? Świet​nie. – On pre​zen​to​wał nowy sprzęt, a ja sta​łam przed ca​łym au​dy​to​rium z uma​za​ną

twa​rzą. – Zła tar​ła po​li​czek. To przez Flet​che​ra. – O któ​rej jest ta po​ka​zo​wa ope​ra​cja? – O dru​giej – od​par​ła Ale​xis. – Dla​cze​go py​tasz? – za​nie​po​ko​iła się Mol​ly. – Chciał​bym to zo​ba​czyć. – Nie je​steś chi​rur​giem. – To nie zna​czy, że nie in​te​re​su​ją mnie no​wo​ści w dzie​dzi​nie chi​rur​gii. Poza tym… – po​now​nie po​gła​dził ją po po​licz​ku, ale tym ra​zem nie po to, by zma​zać reszt​ki ma​- ki​ja​żu – nada​rza się oka​zja zo​ba​czyć moją naj​lep​szą dziew​czy​nę w ak​cji przy sto​le ope​ra​cyj​nym. – Czy​ją naj​lep​szą dziew​czy​nę? – To py​ta​nie za​da​ne za ich ple​ca​mi ni​skim dźwięcz​- nym gło​sem spra​wi​ło, że oby​dwie się od​wró​ci​ły. – Flet​cher Thomp​son – przed​sta​wił się, po​da​jąc dłoń Ro​ge​ro​wi. – Wi​zy​tu​ją​cy wy​kła​dow​ca. – Ro​ger Ar​mi​stad, in​ter​ni​sta. – Przez dłuż​szą chwi​lę sza​co​wa​li się wzro​kiem, a Mol​ly ser​ce wa​li​ło tak moc​no, że bała się, że wszy​scy to sły​szą. – Ha, naj​lep​sza dziew​czy​no, mu​si​my się spo​tkać, żeby omó​wić ju​trzej​szy za​bieg. – Oczy​wi​ście. – Mol​ly przy​gry​zła war​gę. – Świet​ne po​su​nię​cie – ode​zwał się Ro​ger. – Wy​bór kan​dy​da​ta na spe​cja​li​stę za​- miast kon​sul​tan​ta – po​chwa​lił Ro​ger. – Mol​ly jest bar​dzo do​bra. – Wy​mow​nie po​ru​- szył brwia​mi. Ale​xis się ro​ze​śmia​ła, ale skar​co​na wzro​kiem przez Mol​ly po​kry​ła to ata​kiem kasz​lu. – Za​po​zna​łem się z prze​bie​giem ka​rie​ry dok​tor Wil​ton i przy​zna​ję, je​stem pod wra​że​niem. Poza tym jak, sta​ra​jąc się o spe​cja​li​za​cję, moż​na ją zdo​być bez za​zna​jo​- mie​nia się z prze​bie​giem kon​kret​nych pro​ce​dur? – Praw​da, świę​ta praw​da. – Ta pro​ce​du​ra spraw​dza się naj​le​piej w kra​jach Trze​cie​go Świa​ta i wszę​dzie tam, gdzie bar​dzo czę​sto sprzęt jest prze​sta​rza​ły, nie to, co w ta​kim szpi​ta​lu jak Syd​ney Cen​tral. Tu​taj spe​cja​li​ści są na miej​scu, cho​ciaż zda​rza się, że dzia​ła​ją ru​ty​- no​wo. Być może taki mło​dy chi​rurg jak dok​tor Wil​ton ze​chce prze​nieść zdo​by​te umie​jęt​no​ści za gra​ni​cę, tam, gdzie nie​wie​lu spe​cja​li​stów chce pra​co​wać w pry​mi​- tyw​nych wa​run​kach. – Słusz​nie – przy​znał Ro​ger, po czym zer​k​nął na ze​ga​rek. – Ups, je​stem spóź​nio​ny. – Ski​nął im gło​wą na po​że​gna​nie. – Do zo​ba​cze​nia. – Uszedł kil​ka kro​ków, ale się cof​nął. – Za​pra​szam na drin​ka do pubu, tego na wprost szpi​ta​la. Od siód​mej. Je​że​li bę​dzie​cie wol​ni. – Ru​szył w stro​nę po​rad​ni. – Do zo​ba​cze​nia o siód​mej – wy​rwa​ło się Ale​xis. Po​pa​trzy​ła na Mol​ly, na Flet​che​- ra. – Hm, na mnie też czas. Mam pa​cjen​tów. Mol​ly, zaj​mę się też two​imi, a ty idź do domu. – Dzię​ki, Lexi. – Do ju​tra, dok​to​rze. Je​że​li do na​stęp​ne​go po​ka​zu będą po​trzeb​ni ochot​ni​cy, pro​- szę mnie umie​ścić na po​cząt​ku li​sty. Z chę​cią po​dej​mę pra​cę za gra​ni​cą – do​da​ła z uśmie​chem. Zo​sta​li sami. Na szpi​tal​nym ko​ry​ta​rzu. Pierw​szy ode​zwał się Flet​cher. – Bar​dzo sym​pa​tycz​na ta dok​tor Bo​rel​lo. Też robi spe​cja​li​za​cję z chi​rur​gii?

Mol​ly wes​tchnę​ła, po czym ru​szy​ła w stro​nę scho​dów. – Tak. Flet​cher nie​ste​ty po​sta​no​wił jej to​wa​rzy​szyć. – A ty? – Co ja? – Asy​sto​wa​nie mi nie tyl​ko przy​da ci się na eg​za​mi​nie koń​co​wym, ale też daje szan​sę wy​bo​ru, kie​dy już zo​sta​niesz spe​cja​li​stą. Kra​je roz​wi​ja​ją​ce się po​trze​bu​ją do​brych le​ka​rzy. – W dal​szym cią​gu zba​wiasz świat? – Po​ki​wa​ła gło​wą, idąc scho​da​mi. W kwe​- stiach za​sad​ni​czych Flet​cher nic się nie zmie​nił. Chce po​móc jej oraz Ale​xis. An​ga​- żu​je się w mię​dzy​na​ro​do​we pro​gra​my, te, któ​re sam roz​krę​cał lata temu. – Ktoś musi to ro​bić. Do​tar​li do drzwi wyj​ścio​wych. Nie mia​ła ocho​ty dłu​żej roz​ma​wiać o jego pra​cy, bo był to je​den z po​wo​dów, dla któ​rych się z nim roz​sta​ła. Czy mo​gła uwię​zić w wiel​- kim mie​ście czło​wie​ka, któ​re​go pra​gnie​niem było po​ma​ga​nie in​nym? Za każ​dym ra​- zem, gdy ogar​nia​ła ją tę​sk​no​ta za nim, wy​rzu​ca​ła so​bie ego​izm. Czas po​ka​zał, że po​stą​pi​ła słusz​nie. – Za​sta​na​wia​łaś się, co zro​bisz, jak otrzy​masz dy​plom? – Fletch, pa​dam z nóg. Ma​rzę tyl​ko o tym, żeby pójść spać. Nie chcę roz​ma​wiać o swo​jej ka​rie​rze, nie chcę od​grze​by​wać prze​szło​ści. Chcę tyl​ko… spać. W tej chwi​li nie mia​ła mu nic do za​pro​po​no​wa​nia. Ani pa​cjen​tom, ni​ko​mu. Przez chwi​lę pa​trzył jej w oczy, po czym za​sko​czył ją, do​ty​ka​jąc dło​nią jej po​licz​ka. Jak daw​niej. Czas się za​trzy​mał. Oto sto​ją na lot​ni​sku, nie​mal w ta​kich sa​mych po​zach. Że​gna​- ła go po raz ko​lej​ny, ale tym ra​zem zde​cy​do​wa​nie nie chcia​ła się z nim roz​sta​wać. – Już mnie wzy​wa​ją. Mu​szę iść. – Nie chcę, że​byś wy​jeż​dżał – po​wie​dzia​ła, obej​mu​jąc go. Po​przed​nie​go dnia się po​kłó​ci​li. Flet​cher na​ma​wiał ją, by ra​zem z nim prze​nio​sła się do Syd​ney, ale od​mó​- wi​ła. Była w cią​ży i chcia​ła być bli​żej ro​dzi​ny. W koń​cu usta​li​li, że de​cy​zję odło​żą na póź​niej. Tam​tej nocy ca​ło​wał ją, tu​lił, ko​chał się z nią. W ta​kich chwi​lach czu​ła, że ich zwią​zek bę​dzie trwa​ły. Jesz​cze raz ją czu​le po​ca​ło​wał. – Mol​ly, cia​łem będę da​le​ko, ale za​wsze będę cię no​sił w ser​cu. – Dłu​go nie od​ry​- wał od niej wzro​ku, ale w koń​cu od​wró​cił się, spie​sząc do sa​mo​lo​tu. Zda​wa​ła so​bie spra​wę, że opusz​cza ją, bo to ko​niecz​ne. Jako ochot​nik po​ma​gał po​trze​bu​ją​cym, zdo​by​wa​jąc punk​ty kwa​li​fi​ku​ją​ce go do udzia​łu w pro​gra​mie ro​ta​- cyj​nym dla chi​rur​gów. Gdy wra​cał z ta​kich wy​praw, za​sia​da​li na pa​tio, a on opo​wia​- dał o pra​cy w od​le​głych kra​jach, o trud​nych przy​pad​kach i bra​ku pro​fe​sjo​nal​ne​go sprzę​tu. Mia​ła​by z nim ry​wa​li​zo​wać? Z czło​wie​kiem od​da​nym spra​wie nie​sie​nia po​mo​cy lu​dziom w po​trze​bie, pod​czas gdy jej je​dy​nym pra​gnie​niem było, by trwał przy niej. Ego​ist​ka. Gdy do​tknął jej po​licz​ka, mia​ła nie​od​par​tą chęć przy​tu​lić się do jego dło​ni, ale nad​ludz​kim wy​sił​kiem ją zdła​wi​ła. Cof​nę​ła się o krok, a on opu​ścił rękę.

– Prze​pra​szam. Idź do domu, od​pocz​nij. Spo​tka​my się rano, żeby omó​wić trud​niej​- sze punk​ty ope​ra​cji, że​byś była jak naj​le​piej przy​go​to​wa​na. Pa​trzył na nią. Szła lek​ko zgar​bio​na, zmę​czo​na tak bar​dzo, że bra​ko​wa​ło jej sił, by za​pa​no​wać nad po​sta​wą. Miał ocho​tę wziąć ją na ręce i za​nieść do łóż​ka. Jak ry​- cerz z baj​ki. Tak było kie​dyś. Gdy za​snę​ła na ka​na​pie, prze​no​sił ją do łóż​ka, a po​tem dłu​go wpa​try​wał się w jej śpią​cą twarz, nie mo​gąc się na​dzi​wić, że ma pra​wo de​li​kat​nie mu​skać jej war​gi, by ją obu​dzić i się z nią ko​chać. Gdy znik​nę​ła za ro​giem, wes​tchnął i zwie​sił gło​wę. Dla​cze​go po​że​ra ją wzro​kiem, sko​ro nie ma do tego pra​wa? Nie jest wol​ny, pod wie​lo​ma wzglę​da​mi. Musi po​roz​- ma​wiać z Mol​ly o pew​nych aspek​tach praw​nych, po​wie​dzieć jej, że ma ko​goś, ale przede wszyst​kim wy​bić so​bie z gło​wy daw​ne ge​sty i przy​zwy​cza​je​nia. Wró​cił na od​dział do swo​je​go je​dy​ne​go pa​cjen​ta, pana Ma​jor​sa, ale na​wet pra​ca nie uwol​ni​ła go od my​śli o Mol​ly. Jest… nie​sa​mo​wi​ta, jesz​cze pięk​niej​sza i jesz​cze bar​dziej po​cią​ga​ją​ca. To, co do niej czuł, kom​plet​nie go za​sko​czy​ło. Nie był na to przy​go​to​wa​ny, ale gdy tyl​ko ją zo​ba​czył, gdy z nią roz​ma​wiał, uśmie​chał się do niej, au​to​ma​tycz​nie pod​da​wał się daw​nym przy​zwy​cza​je​niom. Żar​to​wał z nią, miał ocho​- tę ją przy​tu​lić, do​ty​kać jej po​licz​ka… Nie​waż​ne, że spo​ty​ka się z tym in​ter​ni​stą albo że on sam jest z Eli​zą. Po pro​stu nie jest w sta​nie za​pa​no​wać nad swo​imi re​ak​cja​mi. To po​waż​ny pro​blem, zwłasz​cza że wkrót​ce sta​nie z nią twa​rzą w twarz przy sto​le ope​ra​cyj​nym. Przez tę noc musi zna​leźć spo​sób, by so​bie z tym po​ra​dzić, za​cho​wać pro​fe​sjo​na​lizm. Czy to wy​ko​nal​ne, sko​ro w głę​bi ser​ca czu​je, że Mol​ly za​wsze bę​dzie jego Mol​ly? Dla​cze​go Fletch wy​brał aku​rat Syd​ney Cen​tral? Za​mie​rza ją za​trud​nić, jak tyl​ko otrzy​ma dy​plom? To nim kie​ru​je? Czy może coś in​ne​go? Zja​dła coś, prze​bra​ła się w pi​ża​mę, opu​ści​ła ro​le​ty, by jak naj​szyb​ciej prze​stać my​śleć o Flet​che​rze. Ze​gar po​ka​zy​wał do​pie​ro pią​tą trzy​dzie​ści, ale le​d​wie trzy​ma​- ła się na no​gach, a ju​tro cze​ka ją bar​dzo waż​ny dzień. Bę​dzie ją ob​ser​wo​wa​ło mnó​- stwo lu​dzi, w tym Ro​ger, więc musi być skon​cen​tro​wa​na. – Och, Fletch, dla​cze​go, dla​cze​go? – jęk​nę​ła, wtu​la​jąc twarz w po​dusz​kę. Za​snę​ła kil​ka​na​ście mi​nut póź​niej. Wy​da​wa​ło się jej, że nie​mal na​tych​miast usły​sza​ła pu​ka​nie do drzwi. Usia​dła, spo​- glą​da​jąc na bu​dzik. – Wpół do siód​mej? – Spa​ła tyl​ko jed​ną go​dzi​nę? Pu​ka​nie sta​wa​ło się co​raz bar​dziej na​tar​czy​we. Wło​ży​ła szla​frok i po​wlo​kła się do drzwi. Co się sta​ło? Do​pie​ro gdy je otwo​rzy​ła, po​ła​pa​ła się, że spa​ła dwa​na​ście go​dzin! – To już rano? – Wła​śnie dla​te​go wy​bra​łem cie​bie, że​byś mi dzi​siaj asy​sto​wa​ła – po​wie​dział, wcho​dząc do środ​ka. – Bo je​steś by​stra i po​jęt​na. – Co ty ro​bisz? – za​py​ta​ła za​spa​nym gło​sem, po czym po​tul​nie ru​szy​ła za nim do kuch​ni. Do​pie​ro gdy po​sta​wił na sto​le tor​bę z za​ku​pa​mi, zo​rien​to​wa​ła się, że coś trzy​mał

w ręce. – Ro​bię nam śnia​da​nie. Da​lej lu​bisz ja​jecz​ni​cę? – Fletch… – Wes​tchnę​ła po​iry​to​wa​na. – Po co przy​sze​dłeś? – Mu​si​my po​roz​ma​wiać o dzi​siej​szej ope​ra​cji. Ja mu​szę coś zjeść, ty mu​sisz coś zjeść, więc uzna​łem, że mo​że​my to po​łą​czyć. – Krzą​tał się po kuch​ni. W pew​nej chwi​li pod​su​nął jej krze​sło. – Sia​daj, wspa​nia​ła Mol​ly – po​wie​dział moc​no zmie​nio​- nym to​nem. Zro​bi​ło się jej cie​pło na ser​cu. Tak szep​tał jej do ucha po tym, jak się ko​cha​li, ale wte​dy była to „moja wspa​nia​ła Mol​ly”. – Fletch… – wes​tchnę​ła, ale tym ra​zem ze smut​kiem. Za​sia​dła do sto​łu, czu​jąc głód, poza tym chcia​ła za​po​znać się ze szcze​gó​ła​mi ope​- ra​cji. Z do​świad​cze​nia wie​dzia​ła, że gdy Flet​cher coś so​bie umy​śli, trud​no go od tego od​wieść. Wziął się za przy​go​to​wa​nia, jak​by nic ich nie dzie​li​ło, jak​by na​dal byli ra​zem, jak​- by za​le​ża​ło mu wy​łącz​nie na prze​by​wa​niu z nią. Dla​te​go tu przy​je​chał? Do jej szpi​- ta​la? Dla​te​go za​miesz​kał po są​siedz​ku i wy​brał ją na swo​ją asy​stent​kę? Chce za​- cząć od nowa? Czy to w ogó​le moż​li​we? Ta myśl spra​wi​ła, że po​czu​ła na ple​cach dresz​czyk. Ra​- do​ści… oraz lęku.

ROZDZIAŁ TRZECI Ku swo​je​mu zdzi​wie​niu za​uwa​ży​ła, że pa​trzy na nie​go bez cie​nia skrę​po​wa​nia. Za​czął opo​wia​dać o ope​ra​cji, o tym, jak do​strzegł po​trze​bę do​dat​ko​we​go in​stru​- men​tu, o jego pro​to​ty​pach oraz póź​niej​szych ulep​sze​niach. Osta​tecz​nie je opa​ten​to​- wał i te​raz in​stru​ment ten jest do​stęp​ny dla wszyst​kich chi​rur​gów na świe​cie. – Głow​nie dla tych pra​cu​ją​cych w kra​jach Trze​cie​go Świa​ta i tam, gdzie jest utrud​nio​ny do​stęp do szpi​ta​la. – Na przy​kład w Tar​par​nii. – Daw​no nie ja​dła tak sma​ko​wi​tej ja​jecz​ni​cy. – Tak. By​łaś tam? – Nie krył zdzi​wie​nia. – Cora i jej mąż ad​op​to​wa​li chłop​ca z Tar​par​nii. – Na​praw​dę? Cora wy​szła za mąż? Uśmiech​nę​ła się. – Sta​cey też. No, no, w ro​dzi​nie Wil​to​nów za​szły wiel​kie zmia​ny. – Sta​cey i Pier​ce miesz​ka​ją w New​ca​stle z trój​ką na​sze​go młod​sze​go ro​dzeń​stwa. – Ma​cie tro​je młod​sze​go ro​dzeń​stwa? Pa​mię​tam, że trzy​ma​łem na rę​kach małą Ja​smi​ne. Wa​sza ma​co​cha uro​dzi​ła wię​cej dzie​ci? Na wspo​mnie​nie Le​ti​shy Mol​ly po​smut​nia​ła. – Tak. Ja​smi​ne ma te​raz sie​dem​na​ście lat. – Co?! Nie​moż​li​we. To było tak nie​daw​no. Mol​ly się uśmiech​nę​ła. Czu​ła się syta i za​do​wo​lo​na. Za​do​wo​lo​na, że zno​wu z nim ga​wę​dzi. Od sa​me​go po​cząt​ku ro​zu​mie​li się do​sko​na​le. Mimo że cho​dził z jej przy​- ja​ciół​ką Aman​dą, to wła​śnie ona prze​ga​da​ła z nim dwu​dzie​sto​pię​cio​go​dzin​ny lot z Au​stra​lii do An​glii. Mie​li ta​kie samo po​czu​cie hu​mo​ru, lu​bi​li tę samą mu​zy​kę i te same książ​ki. Na do​da​tek Fletch, któ​ry wła​śnie ukoń​czył stu​dia me​dycz​ne, a ona do​pie​ro zo​sta​ła na nie przy​ję​ta, roz​nie​cił jej za​pał, opo​wia​da​jąc, jak ogrom​ną sa​tys​fak​cję daje po​ma​ga​- nie in​nym. Już wte​dy pla​no​wał na​pra​wiać świat. Za​ko​cha​ła się w nim, więc gdy roz​stał się z Aman​dą, bo nie chcia​ła mu to​wa​rzy​- szyć w po​dró​ży po Eu​ro​pie i Sta​nach, trzy​ma​li się ra​zem. Pod ko​niec tej wy​pra​wy zo​sta​li czymś wię​cej niż przy​ja​ciół​mi. – Ja​kie imio​na nosi two​je ro​dzeń​stwo? – Tym py​ta​niem przy​wo​łał ją do rze​czy​wi​- sto​ści. Zo​rien​to​wa​ła się, że za​bie​ra się do sprząt​nię​cia ze sto​łu. – Zo​staw! Zro​bi​łeś śnia​da​nie. Ja po​sprzą​tam. – Siedź. To było śnia​da​nie z peł​ną ob​słu​gą. – Wy​szcze​rzył zęby w uśmie​chu, wy​- trzesz​cza​jąc oczy. Mol​ly, roz​ba​wio​na, uzna​ła, że nie bę​dzie opo​no​wać. Być może w trak​cie jego po​by​tu uda się żyć na sto​pie przy​ja​ciel​skiej. – Opo​wiedz o swo​im ro​- dzeń​stwie. – Hm, Ly​dia ma dzie​sięć lat, bied​ny Geo​r​ge ma dwa​na​ście. Bied​ny, bo do​pó​ki Sta​- cey i Pier​ce się nie po​bra​li, był je​dy​nym chłop​cem w domu peł​nym bab. Kie​dy Cora przy​wio​zła ma​łe​go Ty’a do Au​stra​lii, był tak za​chwy​co​ny, że na​resz​cie ma kum​pla, na do​da​tek młod​sze​go, że nie​mal na​tych​miast wy​do​ro​ślał. – Wes​tchnę​ła. – Cza​sa​mi

bar​dzo mi przy​po​mi​na tatę. – Nie mów tak. Wasz tata ma wiel​kie ser​ce i jest bar​dzo mą​dry. – Och, ty nie wiesz. Skąd miał​byś wie​dzieć? – O czym? – Przy​go​to​wał się, że usły​szy złe wie​ści. – Tata i Le​ti​sha… zgi​nę​li w wy​pad​ku pół roku przed na​szy​mi trzy​dzie​sty​mi uro​dzi​- na​mi. Pra​wie pięć lat temu. – Smut​no po​trzą​snę​ła gło​wą. – Nie mogę uwie​rzyć, że upły​nę​ło już tyle cza​su. Fletch przy​siadł na krze​śle, by wziąć ją za ręce. – Współ​czu​ję, z ca​łe​go ser​ca. Bar​dzo ich lu​bi​łem. – Wiem. Bar​dzo ła​two było ich po​ko​chać. – Bied​na Mol​ly. Los cię nie oszczę​dzał. Po​ki​wa​ła gło​wą, przyj​mu​jąc te wy​ra​zy współ​czu​cia, jed​no​cze​śnie wal​cząc z sobą, by nie pod​da​wać się świe​żej ko​rzen​nej nu​cie za​pa​chu Flet​che​ra, by nie wpa​try​wać się w jego war​gi. Le​piej nie bu​dzić wspo​mnień. – Eee… Co u cie​bie sły​chać? – Od​kaszl​nę​ła. – Jak twoi ro​dzi​ce? – Moi ro​dzi​ce? – po​wtó​rzył po chwi​li wa​ha​nia, jak​by i on wo​lał nie iść tą dro​gą. – Da​lej miesz​ka​ją w Hisz​pa​nii… I da​lej nie mam z nimi żad​ne​go kon​tak​tu. Jego sło​wa nie bar​dzo do niej do​tar​ły, po​nie​waż była za​ję​ta roz​trzą​sa​niem, jak to moż​li​we, że po tylu la​tach ich za​uro​cze​nie nic nie stra​ci​ło na sile. Oraz jak ma so​bie po​ra​dzić pod​czas ope​ra​cji. Żeby po​tra​fi​ła się skon​cen​tro​wać, a nie wpa​try​wać w te pięk​ne oczy. – Za​wsze uwa​ża​łam, że masz pięk​ne oczy – mruk​nę​ła i za​sło​ni​ła usta dło​nią. – Prze​pra​szam. – Wsta​ła od sto​łu. – A mnie za​wsze po​do​ba​ły się two​je… – Prze​stań, nie mów! Nie mów nic wię​cej. – Sta​ła w dru​gim koń​cu kuch​ni, wal​cząc z po​żą​da​niem, ja​kie​go kie​dyś do​świad​cza​ła tyl​ko w obec​no​ści Flet​che​ra. – Masz ra​cję. – Prze​gar​nął wło​sy pal​ca​mi. – Mu​szę ci coś po​wie​dzieć. – Nie mów. W tej chwi​li nie chcę tego sły​szeć. Nie chcę wra​cać do prze​szło​ści ani do cze​go​kol​wiek, co nie ma związ​ku z ope​ra​cją. Wszy​scy będą się przy​glą​dać, jak so​bie ra​dzę z przy​rzą​dem, z któ​rym ni​g​dy nie mia​łam do czy​nie​nia. Przy​tak​nął. – Ja​sne. Po​roz​ma​wia​my kie​dy in​dziej. – Splótł ra​mio​na na pier​si. – Trud​no nie wra​cać do daw​nych przy​zwy​cza​jeń. – Po​sta​raj się. Od tam​tej pory obo​je bar​dzo się zmie​ni​li​śmy. – I na​dal nas dzie​lą daw​ne żale i ura​zy. – Po​ki​wał gło​wą. – Ro​zu​miem. Ode​tchnę​ła z ulgą. – Mo​że​my wró​cić do tej lek​cji… do pro​ce​dur chi​rur​gicz​nych? – Oczy​wi​ście. – Włą​czył lap​to​pa. – Ten dia​gram po​ka​zu​je, co zro​bić, żeby in​stru​- ment zna​lazł się we wła​ści​wym miej​scu. Sku​pi​ła się świa​do​ma, że nie dość, że ma mu asy​sto​wać, to ma wkro​czyć do ak​cji w naj​waż​niej​szym sta​dium ope​ra​cji. Za​da​wa​ła py​ta​nia, pró​bo​wa​ła też so​bie wy​- obra​zić sie​bie w tej roli. – To coś po​waż​ne​go? Prze​nio​sła na nie​go wzrok. – O co py​tasz?

– O cie​bie i tego in​ter​ni​stę. – Fletch… – Tak, tak, nie moja spra​wa, ale chciał​bym mieć pew​ność, że je​steś… szczę​śli​wa. – Już nie mu​sisz się o mnie trosz​czyć, tak jak i ja o cie​bie. – Ale… je​steś szczę​śli​wa? – Ty je​steś? – Zdzi​wi​ło ją, gdy od​wró​cił wzrok. Coś jest na rze​czy. Zna​lazł się w Syd​ney, w jej szpi​ta​lu, na jej od​dzia​le. Po​dej​rza​ny zbieg oko​licz​no​ści. – Po co tu je​steś? Dla​cze​go włą​czy​łeś Syd​ney Cen​tral do cy​klu swo​ich wy​kła​dów? Ma to ja​kiś zwią​zek ze mną? Cięż​ko wzdy​cha​jąc, po​pra​wił się w fo​te​lu. – Ta po​dróż i tak się prze​dłu​ży​ła, bo za​mie​rza​li​śmy skon​cen​tro​wać się głów​nie na pla​ców​kach pro​win​cjo​nal​nych, na ko​niec zo​sta​wia​jąc duże szpi​ta​le. – My? – Eli​za, moja… mię​dzy in​ny​mi kie​row​nicz​ka tego przed​się​wzię​cia. – Gdzie ona jest? – W Mel​bo​ur​ne. U jej ojca wy​kry​to raka ner​ki. Ner​kę usu​nię​to, a te​raz za​czął che​mio​te​ra​pię. Wró​ci​ła do domu, żeby być przy nim. A od​po​wia​da​jąc na two​je ostat​nie py​ta​nie, tak, moja obec​ność tu​taj ma z tobą zwią​zek. Wy​raź​nie uni​kał jej wzro​ku. To oczy​wi​ste, że pra​cu​jąc ra​zem, się za​przy​jaź​ni​li, ale jak bar​dzo? Są ra​zem? Po​czu​ła ukłu​cie za​zdro​ści. Nie, jej i Flet​che​ra nic nie łą​czy. – I dla​te​go ją po​pro​si​łem, żeby do li​sty do​pi​sa​ła Syd​ney Cen​tral. – Dla​cze​go? – Le​d​wie to po​wie​dzia​ła, roz​dzwo​ni​ła się jej ko​mór​ka. – To Ale​xis. Mu​szę ode​brać. – Flet​cher po​ki​wał gło​wą. – Lexi…? – Twój pa​cjent, pan Ma​jors, tak bar​dzo się de​ner​wu​je przed ope​ra​cją, że pod​sko​- czy​ło mu ci​śnie​nie. By​ło​by do​brze, gdy​byś przy​szła i jesz​cze raz mu opo​wie​dzia​ła, na czym po​le​ga ta ope​ra​cja. Ale jak chcesz, za​miast cie​bie mogę wy​słać do nie​go ane​ste​zjo​lo​ga. – Ro​zu​miem, dzię​ki za in​for​ma​cję. Przyj​dzie​my do nie​go. Za kwa​drans. – My? – Lexi, za pięt​na​ście mi​nut, cześć. – Roz​łą​czy​ła się. Mia​ła so​bie za złe, że wy​rwa​- ła się jej ta licz​ba mno​ga, ale wia​do​mo​ścią z Flet​che​rem się po​dzie​li​ła. – Oczy​wi​ście. – Pod​niósł się z fo​te​la. – Uwa​żam, że je​steś do​brze przy​go​to​wa​na do tego za​bie​gu. W trak​cie mo​żesz za​da​wać mi py​ta​nia, a wszyst​ko ci wy​ja​śnię. – Dzię​ki. – Sta​ra​ła się nie zwra​cać uwa​gi na pa​nu​ją​ce na​pię​cie oraz uno​szą​ce się nad nimi nie​za​da​ne py​ta​nia. – Hm, we​zmę prysz​nic i się ubio​rę. – Okej, sam się wy​pusz​czę. Kie​ro​wa​ła się do drzwi wyj​ścio​wych z uśmie​chem, jak​by rze​czy​wi​ście byli tyl​ko ko​le​ga​mi po fa​chu. – Dzię​ki za cier​pli​wość. – Mam nie​wy​czer​pa​ne po​kła​dy cier​pli​wo​ści. Z za​ci​śnię​ty​mi zę​ba​mi, by nie po​wie​dzieć nic, co mo​gło​by stać się klu​czem do pusz​ki Pan​do​ry, ru​szy​ła w stro​nę ła​zien​ki. Jak to moż​li​we, że po tylu la​tach na​dal coś ich do sie​bie przy​cią​ga? Każ​de ma swo​je ży​cie. Ona spo​ty​ka się z Ro​ge​rem, ale to nic po​waż​ne​go. Mimo to nie po​win​-

na po​że​rać wzro​kiem in​nych fa​ce​tów, a zwłasz​cza by​łe​go męża. Do tej pory nie mo​- gła za​po​mnieć, jak przy​kre było ich ostat​nie po​że​gna​nie. Tak, zmie​ni​li się, ale by​ło​- by ab​sur​dem po​now​nie na​ra​żać się na ta​kie cier​pie​nie. – Nie war​to – mruk​nę​ła, gład​ko przy​cze​su​jąc wło​sy, by zmie​ści​ły się pod czep​kiem chi​rur​gicz​nym. – Mię​dzy nami skoń​czo​ne. De​fi​ni​tyw​nie. – Spoj​rza​ła w lu​stro. – Po​- tra​fisz za​cho​wać się, jak przy​sta​ło na pro​fe​sjo​na​list​kę, po​tra​fisz sta​nąć z nim twa​- rzą w twarz przy sto​le ope​ra​cyj​nym i per​fek​cyj​nie wy​ko​nać swo​je za​da​nie. Przed wyj​ściem za​mie​rza​ła włą​czyć zmy​war​kę, ale oka​za​ło się, że w kuch​ni pa​nu​- je ide​al​ny po​rzą​dek. Po​krę​ci​ła gło​wą. Flet​cher do​pro​wa​dza ją do sza​łu, wy​wo​łu​je ero​tycz​ny dresz​czyk i po​bu​dza in​te​lek​tu​al​nie, ale na do​da​tek nie stro​ni od prac do​mo​wych. Za​wsze był taki? Go​to​wa​li ra​zem i ra​zem sprzą​ta​li, ale to były bez​tro​skie cza​sy, więc nie li​czy​ło się, co ro​bią, byle ra​zem. Na po​cząt​ku zna​jo​mo​ści mia​ła wy​rzu​ty su​mie​nia, bo do​- pie​ro co roz​stał się z Aman​dą, ale wy​ja​śnił, że ich dro​gi za​czę​ły się roz​cho​dzić dużo wcze​śniej. – Ta po​dróż mia​ła nam po​ka​zać, czy na​praw​dę chce​my być ra​zem – po​wie​dział dwa dni po przy​lo​cie do Lon​dy​nu. – Nie wy​trwa​li​śmy ra​zem na​wet lego lotu. – Był smut​ny, lecz nie roz​ża​lo​ny. Jesz​cze przed wy​lo​tem z Au​stra​lii Aman​da wy​zna​ła Mol​ly, że nie jest pew​na, czy Flet​cher jest męż​czy​zną jej ży​cia. – Miesz​ka na dru​gim koń​cu Au​stra​lii. To bar​dzo utrud​nia, poza tym jest też… Bob​by, chło​pak w mo​jej no​wej pra​cy. – Wy​da​wa​ło mi się, że mó​wi​łaś, że on ma dziew​czy​nę. – No to co? Mam chło​pa​ka, ale… – Aman​da wes​tchnę​ła. – Bob​by jest taki… tro​- skli​wy i życz​li​wy. Od​bie​ra​my na tych sa​mych czę​sto​tli​wo​ściach… – A Flet​cher? – Flet​cher to ge​niusz. Po​sta​no​wił zba​wić ludz​kość. Jaka ko​bie​ta mo​gła​by się oprzeć fa​ce​to​wi, któ​ry wy​zna​cza so​bie taki cel? Przez to mniej cza​su po​świę​ca mnie, a wię​cej ra​to​wa​niu świa​ta. – To wspa​nia​ły cel. – I on go osią​gnie. – Na pew​no chcesz się wy​brać w tę po​dróż? – za​nie​po​ko​iła się Mol​ly. – Czu​ję się, jak​bym wy​wie​ra​ła na cie​bie pre​sję? – Nie two​ja wina, że two​je sio​stry nie mogą się z tobą wy​brać. By​łam za​ła​ma​na, jak się do​wie​dzia​łam, że Cora jest w szpi​ta​lu. – Nie wiem, czy sama chcę le​cieć, zwłasz​cza bez nich. – Ale jak po​wie​dzia​ła Cora, mu​sisz po​le​cieć, żeby po po​wro​cie dzie​lić się z nimi wra​że​nia​mi. – Szko​da, że Sta​cey nie może, ale tak by​ło​by jesz​cze go​rzej, bo Cora zo​sta​ła​by sama. Umó​wi​ły​śmy się, że re​gu​lar​nie będę im opo​wia​dać, co wi​dzia​łam. – Za​pła​cisz astro​no​micz​ny ra​chu​nek za te​le​fon. – Aman​da do​tknę​ła jej dło​ni. – Faj​- nie, że mogę wy​ko​rzy​stać je​den z wa​szych bi​le​tów. Flet​cher mówi, że chęt​nie uda się w trzy​ty​go​dnio​wą za​gra​nicz​ną po​dróż, żeby uczcić otrzy​ma​nie dy​plo​mu. My po​- ma​ga​my to​bie, bo nie zmar​nu​ją się bi​le​ty two​ich sióstr, a ty po​ma​gasz nam. Dzię​ki temu do​sta​li​śmy moż​li​wość spraw​dze​nia, czy war​to kon​ty​nu​ować to, co jest mię​dzy

nami. – Mam na​dzie​ję, ale nie chcia​ła​bym być pią​tym ko​łem u wozu. – Tak nie bę​dzie. Flet​cher jest bar​dzo otwar​ty, a poza tym wła​śnie do​sta​łaś się na stu​dia me​dycz​ne… – Prze​stań. Cią​gle nie wiem, czy to jest to, na czym mi za​le​ży. – Flet​cher do​pie​ro co ukoń​czył stu​dia, więc bę​dzie​cie mie​li dużo wspól​nych te​ma​- tów. Mie​li. Znacz​nie wię​cej, niż im się wy​da​wa​ło. Mol​ly otwo​rzy​ła oczy, by upo​rząd​ko​wać cha​os pa​nu​ją​cy w jej umy​śle. Nie czas na wspo​mnie​nia, bo po​trze​bu​je jej pa​cjent. Wło​ży​ła kurt​kę, się​gnę​ła po to​reb​kę i szpi​- tal​ny klucz ma​gne​tycz​ny. – Ale je​ste​śmy zgra​ni – za​uwa​żył Flet​cher, za​my​ka​jąc swo​je drzwi. – Idzie​my ra​- zem? – Hm… – Głu​pio było za​prze​czyć, tym bar​dziej że szli w to samo miej​sce. – Oczy​- wi​ście. Dzię​ki za po​sprzą​ta​nie kuch​ni. – Dro​biazg. – Te​atral​nym ge​stem mach​nął ręką, wy​wo​łu​jąc uśmiech na jej twa​rzy. – Da​lej lu​bisz się wy​głu​piać. Wzru​szył ra​mio​na​mi. – Ow​szem, żeby ko​goś roz​śmie​szyć. – Na blo​ku też tak się za​cho​wu​jesz? Mam stać przy sto​le ope​ra​cyj​nym twa​rzą w twarz z klau​nem? – Coś ty. W sali ope​ra​cyj​nej je​stem śmier​tel​nie po​waż​ny. – Gdy wy​szli zza rogu, w od​da​li uka​zał się bu​dy​nek szpi​ta​la. – Sto pro​cent pro​fe​sjo​na​li​zmu – oznaj​mił z po​- wa​gą. – Peł​na kon​cen​tra​cja na za​bie​gu i pa​cjen​cie. Resz​ta może po​cze​kać. Na mę​skim od​dzia​le chi​rur​gicz​nym pan Ma​jors po​wi​tał ich sze​ro​kim uśmie​chem. Flet​cher po​now​nie mu wy​tłu​ma​czył, na czym po​le​ga ope​ra​cja, i od​po​wie​dział na jego py​ta​nia. – To zna​czy, że wszy​scy zo​ba​czą moje fla​ki? – za​py​tał pa​cjent z bły​skiem w oku. – Tak jest. – I będą na wi​deo? – Tak, wszyst​ko bę​dzie fil​mo​wa​ne. – Do​sta​nę ko​pię? Mol​ly i Flet​cher wy​mie​ni​li py​ta​ją​ce spoj​rze​nia. – Oczy​wi​ście – za​pew​nił go Flet​cher. – Świet​nie. – Uspo​ko​jo​ny pod​dał się ba​da​niu przed​ope​ra​cyj​ne​mu. Flet​cher wraz z Mol​ly i Ale​xis do​ko​nał ob​cho​du po​zo​sta​łych pa​cjen​tów, kil​ka przy​pad​ków oma​wia​jąc z in​ny​mi chi​rur​ga​mi. Wie​lo​krot​nie py​ta​ny o opi​nię Flet​cher każ​de​mu udzie​lał wy​czer​pu​ją​cych wy​ja​śnień. – Wszy​scy już zdą​ży​li go po​lu​bić – za​uwa​ży​ła Ale​xis, po​chy​la​jąc się nad lun​chem. – Nic nie zjesz? – Za bar​dzo się de​ner​wu​ję. – Mol​ly po​pi​ja​ła kawę. – To mi wy​star​czy. – Nie bo​isz się, że w po​ło​wie ope​ra​cji za​cznie ci bur​czeć w brzu​chu? – Te​raz za​czę​łam się bać, dzię​ki, ko​cha​na. Śmiech ko​le​żan​ki po​mógł jej nie​co się zre​lak​so​wać. – Jak za​dzwo​ni​łam do cie​bie, po​wie​dzia​łaś „my”. Co to mia​ło zna​czyć?

Mol​ly opu​ści​ła wzrok na ku​bek. – To zna​czy, że masz nie wy​obra​żać so​bie Bóg wie cze​go. Flet​cher jest moim są​- sia​dem. – Jak to? Na​praw​dę? To bar​dzo… wy​god​ne. – Nie po​wie​dzia​ła​bym. Przez dwa ty​go​dnie bę​dzie moim są​sia​dem. – Świę​cie wie​- rzy​ła, że ja​koś to prze​ży​je. Nie​waż​ne, że zna​lazł się w Syd​ney, by ją spo​tkać. O co​- kol​wiek mu cho​dzi, ona da so​bie z tym radę, a po​tem zno​wu go po​że​gna. – To tyl​ko kil​ka​na​ście dni. – Kiw​nę​ła gło​wą za​do​wo​lo​na, że uda​ło się jej za​pro​wa​dzić pe​wien ład w my​ślach. – Nic wię​cej. Ale​xis wy​so​ko unio​sła brwi. – Je​steś tego pew​na? Mol​ly za​mknę​ła oczy. – Nie – szep​nę​ła.

ROZDZIAŁ CZWARTY – Hej, de​ner​wu​jesz się? – za​py​tał, gdy spo​tka​li się pod prze​bie​ral​nia​mi. – Ra​czej nie… – Za​sta​no​wi​ła się. – Chy​ba bar​dziej się cie​szę. – Bar​dzo do​brze – rzu​cił krót​ko. O wie​le pew​niej czu​ła się w obec​no​ści rze​czo​we​go, kom​pe​tent​ne​go dok​to​ra Flet​- che​ra Thomp​so​na niż za​dzior​ne​go i roz​kosz​ne​go Flet​cha, któ​ry rano zro​bił dla niej śnia​da​nie. Chwi​lę póź​niej znik​nął w mę​skiej prze​bie​ral​ni. Była mu wdzięcz​na za moż​li​wość asy​sto​wa​nia przy tak waż​nym za​bie​gu, a fakt, że obie​cał Ale​xis udział w po​dob​nej ope​ra​cji, świad​czył o tym, że jest czło​wie​kiem przy​zwo​itym. Daw​no temu Aman​da na​zwa​ła go ge​niu​szem, któ​ry chce „zba​wiać świat”, a te​raz, po la​tach, Mol​ly mia​ła do​wód, że od tego pla​nu nie od​stą​pił. Nie​co póź​niej wy​mie​ni​li kil​ka słów z pa​cjen​tem, lek​ko już oszo​ło​mio​nym środ​kiem znie​czu​la​ją​cym, po czym wwieź​li go do sali ope​ra​cyj​nej. – Spoj​rzysz na ga​le​rię? – za​py​tał, szo​ru​jąc ręce. – Nie. Oni dla mnie nie ist​nie​ją. – Jak będę mó​wił i wy​da​wał in​struk​cje, to ma być, jak​bym zwra​cał się do cie​bie? – I do per​so​ne​lu, tak. – Okej. Chcę, żeby było to dla cie​bie do​bre do​świad​cze​nie, któ​re po​mo​że ci pod​- czas koń​co​we​go ust​ne​go eg​za​mi​nu, kie​dy przyj​dzie ci omó​wić nowe in​wa​zyj​ne pro​- ce​du​ry oraz tech​ni​ki. Je​steś bar​dzo do​brym le​ka​rzem. Za​słu​gu​jesz na dy​plom z wy​- róż​nie​niem. – Dzię​ki. – Fletch w nią wie​rzy, a jego sło​wa do​da​ją jej od​wa​gi, pew​no​ści, że pod jego kie​row​nic​twem nie zro​bi nic głu​pie​go. Gdy na​ło​żo​no im far​tu​chy, ma​ski oraz rę​ka​wicz​ki, sta​nę​li po dwóch stro​nach sto​- łu. – Mi​kro​fo​ny i ka​me​ry włą​czo​ne? – za​py​tał Flet​cher, spo​glą​da​jąc na ga​le​rię. Kil​ka osób ge​stem da​wa​ło zna​ki, że w słu​chaw​kach nic nie sły​chać. Po chwi​li roz​- legł się prze​raź​li​wy wizg, gdy jed​na z pie​lę​gnia​rek ure​gu​lo​wa​ła gło​śność. – Te​raz wszy​scy mnie sły​szą? Mo​ni​to​ry włą​czo​ne? Mol​ly była peł​na po​dzi​wu dla jego spo​ko​ju. Acz​kol​wiek nie było cze​mu się dzi​wić, bo z wy​kła​da​mi oraz ta​ki​mi po​ka​zo​wy​mi ope​ra​cja​mi ob​je​chał pół świa​ta, ucząc mło​- dych chi​rur​gów. – Za​czy​na​my. – Na chwi​lę za​trzy​mał wzrok na jej oczach, a gdy ski​nę​ła gło​wa, roz​po​czął swój mo​no​log. Jego wy​na​la​zek był nie​zwy​kle po​my​sło​wy: stent, któ​ry moż​na za​sto​so​wać w róż​- nych czę​ściach cia​ła. Po pra​wi​dło​wym umiej​sco​wie​niu me​cha​ni​zmu sprę​ży​no​we​go na​le​ża​ło go zwol​nić, aby umo​co​wać stent. Na​wet w tak do​brze wy​po​sa​żo​nym szpi​- ta​lu jak Syd​ney Cen​tral taka ope​ra​cja trwa​ła​by bli​sko dwie go​dzi​ny, a nie po​ło​wę tego cza​su. – Na​wet w sa​mym ser​cu dżun​gli, wie​dząc, jak to dzia​ła… – Urwał, by po​pro​sić Mol​ly o prze​su​nię​cie re​trak​to​ra nie​co w lewo. – To cał​kiem pro​sta pro​ce​du​ra. Na

do​wód tego za​szczyt umiej​sco​wie​nia go przy​pad​nie dok​tor Wil​ton. Nie prze​stra​szy​ła się. O tym roz​ma​wia​li pod​czas śnia​da​nia. Prze​ka​za​ła re​trak​tor Flet​che​ro​wi, po czym wzię​ła do ręki coś, co przy​po​mi​na​ło bar​dzo krót​ką klam​rę ze sten​tem na koń​cu. Ostroż​nie i pre​cy​zyj​nie umie​ści​ła ją do​kład​nie tak, jak wcze​śniej ją po​in​stru​ował. Mimo ka​mer oraz au​dy​to​rium ob​ser​wu​ją​ce​go na ekra​nie ich ręce nie za​wa​ha​ła się, ale gdy stent zna​lazł się na wła​ści​wym miej​scu, gło​śno ode​tchnę​ła z ulgą. Za​- uwa​ży​ła, że Flet​cher uśmiech​nął się pod ma​ską, a w jego spoj​rze​niu wy​czy​ta​ła dumę. Cu​dow​ne uczu​cie. Wspa​nia​le jest być do​ce​nio​nym. – Moje gra​tu​la​cje, pani dok​tor. Na​le​żą się pani okla​ski, ale w tej chwi​li by​ło​by to nie​sto​sow​ne – za​żar​to​wał. Stent był na miej​scu, ale trze​ba jesz​cze spo​ro zro​bić, aby re​kon​wa​le​scen​cja pa​- cjen​ta prze​bie​gła bez po​wi​kłań. Ta część ope​ra​cji po​szła gład​ko. Gdy pana Ma​jor​sa za​bra​no na od​dział po​ope​ra​cyj​ny, Mol​ly na​resz​cie mo​gła ścią​- gnąć rę​ka​wicz​ki oraz ma​skę. Ga​le​ria opu​sto​sza​ła, po​nie​waż wszy​scy wró​ci​li do swo​ich za​jęć. Wi​dząc Flet​che​ra przy po​jem​ni​ku na zu​ży​tą odzież ochron​ną, sze​ro​ko się uśmiech​nę​ła. – Bar​dzo daw​no nie wi​dzia​łem tego uśmie​chu. – Ulży​ło mi, że już po wszyst​kim i że ni​cze​go nie skno​ci​łam. – Mol​ly, nic byś nie skno​ci​ła. Nie tyl​ko je​steś uta​len​to​wa​nym chi​rur​giem, ale też je​steś żąd​na wie​dzy. Chy​ba przy​znasz, że war​to było się po​uczyć bla​dym świ​tem. – Ob​jął ją ra​mie​niem. Nie od​su​nę​ła się, nie mia​ła ocho​ty. Miło było czuć jego cie​pło. Pod​nio​sła na nie​go wzrok. – Ale jak przy​sze​dłeś na śnia​da​nie, na​iw​nie po​dej​rze​wa​łam ja​kiś ukry​ty mo​tyw… – Przy​po​mnia​ła się jej tam​ta mo​men​ta​mi na​ła​do​wa​na, nie​po​ko​ją​ca at​mos​fe​ra. Spod opusz​czo​nych po​wiek spoj​rza​ła na jego war​gi, wspo​mi​na​jąc cza​sy, kie​dy Fletch miał peł​ne pra​wo ją ca​ło​wać. Zdła​wi​ła wes​tchnie​nie. Od kie​dy po​ca​ło​wał ją po raz pierw​szy, che​mia mię​dzy nimi przy​bie​ra​ła na sile, prze​ra​ża​ją​ca i na​tu​ral​na… jak​by tak mu​sia​ło być. Tęt​no jej pod​sko​czy​ło, gdy po​czu​ła, że przy​gar​nął ją moc​niej. W koń​cu od​wa​ży​ła się pod​nieść wzrok, by w jego oczach wy​czy​tać to samo ha​mo​wa​ne po​żą​da​nie co lata wcze​śniej. – Mol​ly… – Gra​tu​lu​jesz Mol​ly uda​ne​go za​bie​gu? – Py​ta​nie pie​lę​gniar​ki spro​wa​dzi​ło ją na zie​mię. Od​su​nę​ła się od Flet​che​ra. – Prze​pra​szam, mu​szę się prze​brać. Mam jesz​cze pa​cjen​tów w przy​chod​ni. Na szczę​ście sio​stra za​czę​ła go wy​py​ty​wać na te​mat ope​ra​cji, co po​zwo​li​ło Mol​ly wy​mknąć się z po​miesz​cze​nia i tym sa​mym unik​nąć dal​szych py​tań. Im mniej per​so​- nel Syd​ney Cen​tral bę​dzie wie​dział o ich prze​szło​ści, tym le​piej. – Mol​ly, co się sta​ło?! – Ale​xis wpa​dła do prze​bie​ral​ni, aku​rat gdy Mol​ly, wziąw​szy prysz​nic, koń​czy​ła się ubie​rać. – O czym mó​wisz? O ope​ra​cji? – Uśmie​cha​jąc się, się​gnę​ła po szczot​kę do wło​sów.

– Co tam za​bieg! – Ale​xis wzru​szy​ła ra​mio​na​mi. – Cho​dzi o uro​cze​go Flet​che​ra. – Uro​czy Flet​cher? – Tak o nim mówi więk​szość dziew​czyn w Syd​ney Cen​tral. Prze​glą​da​jąc się w lu​strze, wy​obra​zi​ła so​bie, jak taka ksyw​ka by go roz​ba​wi​ła. – Nie zmie​niaj te​ma​tu – ostrze​gła ją Ale​xis. – Jaki to te​mat? – Ty i Flet​cher. Od kie​dy je​ste​ście ra​zem? Mol​ly uni​ka​ła jej spoj​rze​nia. Lu​bi​ła Ale​xis, przy​jaź​ni​ły się, więc po​my​śla​ła, że nie wy​pa​da kła​mać. – Hm… Dla​cze​go py​tasz? – Bo jak zo​sta​li​ście sam na sam w sali ope​ra​cyj​nej, to mi​kro​fo​ny cią​gle były włą​- czo​ne. – Jak to?! I… było sły​chać na ga​le​rii? Kto jesz​cze tam był? Był ktoś? – Mol​ly opa​- dła na ław​kę obok szaf​ki, kry​jąc twarz w dło​niach. – O Boże… – Spo​koj​nie. – Ale​xis przy​sia​dła obok. – Jak za​czę​li​ście roz​ma​wiać, nie było ni​ko​go oprócz mnie. Po​my​śla​łam, że na cie​bie za​cze​kam, bo zo​sta​ło nam tro​chę cza​su przed pa​cjen​ta​mi. Mów. – Jej cie​ka​wość nie ma​la​ła. – Jak go po​zna​łaś? Spo​ty​ka​li​- ście się? Mu​sie​li​ście, bo tak od razu cię ob​jął. Pra​wie cię po​ca​ło​wał. – Tak, znam go. – Za​mknę​ła oczy. – Tak, w pew​nym sen​sie… się spo​ty​ka​li​śmy. – Pod​nio​sła po​wie​ki. – By​li​śmy mał​żeń​stwem. – Co?! – Ale​xis ze​rwa​ła się na rów​ne nogi, spo​glą​da​jąc na Mol​ly jak na dzi​wa​dło. – By​li​ście mał​żeń​stwem? By​łaś jego żoną? – Tak. – Chy​ba za​uwa​ży​łaś, że jest pie​kiel​nie przy​stoj​ny. Dla​cze​go da​lej nie je​ste​ście mał​żeń​stwem? – By​łam mło​da, bar​dzo mło​da. – Kie​dy się po​bra​li​ście? – Mia​łam osiem​na​ście lat, a po​zna​łam go pod​czas za​gra​nicz​nej po​dró​ży… Od razu wpa​dli​śmy so​bie w oko i kil​ka ty​go​dni póź​niej… zna​leź​li​śmy się w Las Ve​gas. I… – Wzię​li​ście ślub w Las Ve​gas! – Wła​śnie. To​tal​na szmi​ra, praw​da? – Ale dla​cze​go to się skoń​czy​ło? Mol​ly wes​tchnę​ła. – To, że jest przy​stoj​ny, jesz​cze nie zna​czy, że ży​cie z nim jest usła​ne ró​ża​mi. – Ale​xis wstrzy​ma​ła od​dech, a Mol​ly po​czu​ła, że na​le​ży się jej wy​ja​śnie​nie. – Nie, nie dla​te​go, że mnie mal​tre​to​wał, nic z tych rze​czy. – Ale​xis ode​tchnę​ła z ulgą. – Mał​- żeń​stwa się roz​pa​da​ją z róż​nych po​wo​dów. Nasz zwią​zek trwał dwa lata. Do​szli​śmy wte​dy do wspól​ne​go wnio​sku, że po​stą​pi​li​śmy zbyt po​chop​nie. – Za​raz, za​raz. – Ale​xis po​wstrzy​ma​ła ją ge​stem dło​ni. – Mia​łaś osiem​na​ście lat, jak za nie​go wy​szłaś. To zna​czy… szes​na​ście lat temu. – Do​kład​nie. – A kie​dy wi​dzia​łaś go po raz ostat​ni… za​nim się tu​taj zja​wił? – Kil​ka mie​się​cy przed trzy​dzie​sty​mi uro​dzi​na​mi. – Czy​li upły​nę​ło już czter​na​ście lat. Nie oże​nił się po​now​nie? Nie jest za​rę​czo​ny? – Nie wiem. – Mol​ly wzru​szy​ła ra​mio​na​mi. – Za​kła​dam, że ma ko​goś. Dla​cze​go