Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 130 077
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 440

Cook Claire - Facet z ogłoszenia

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :941.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Cook Claire - Facet z ogłoszenia.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse C
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 319 stron)

Claire Cook Facet z ogłoszenia (Must love dogs) Przełożyła Joanna Piątek

Rozdział 1 Postanowiłam posłuchać rad rodziny i wyjść z ukrycia. – Na rozwodzie życie się nie kończy, Sarah – oświadczył uroczyście mój ojciec, który nigdy nie był rozwiedziony. – Im dłużej będziesz zwlekać, tym będzie ci trudniej – dorzuciła błyskotliwie moja siostra Carol, jakby w ogóle mogła cokolwiek o tym wiedzieć. Po miesiącach ignorowania ich uwag najbezpieczniejszym sposobem złożenia broni wydawały się ogłoszenia matrymonialne. W ten sposób uniknę wysiadywania w restauracji z kolegą kolegi jednego z moich braci, prawdopodobnie Michaela, ale nie można wykluczyć Johnny'ego ani Billyego juniora, i udawania, że dobrze się bawię na kolacji, której ze zdenerwowania nie mam ochoty nawet tknąć. A także męczących rozmów telefonicznych z nieznajomymi nasłanymi przez moją siostrę Christine. Potencjalny kandydat i ja spokojnie połączymy nasze drogi lub nie za pośrednictwem cierpliwego papieru. Uczciwy, niepoprawny romantyk, dżentelmen starej daty, poszukuje damy, która ceni wykwintną kuchnię, taniec i pozwoli na niespieszne dojrzewanie uczucia. Niepalący pięćdziesięcioparolatek, wdowiec; kocha psy, dzieci i długie przejażdżki rowerowe krętymi polnymi ścieżkami.

Od razu zwróciłam na nie uwagę. Konkurencja nie była zresztą zbyt silna. Zamiast ryzykownego geograficznego wyskoku do jednej z gazet bostońskich uznałam za o wiele bezpieczniejsze, łatwiejsze i prostsze ograniczenie się do osamotnionej strony ogłoszeń drobnych w naszym lokalnym tygodniku. Mniej więcej w połowie drogi między Bostonem a Cape Cod siedem miasteczek dopracowało się wspólnej gazety. Cztery kolumny Pani szuka Pana. Jedna czwarta kolumny Pan szuka Pani, dwa ogłoszenia pod Pani szuka Pani i cała reszta pod tytułem Pan szuka Pana. Nie miałam najmniejszej ochoty powiększać zniechęcająco długiej listy kobiet heteroseksualnych zamieszczających ogłoszenia matrymonialne, zainteresowałam się więc drugą kategorią. Można tam było znaleźć sporą porcję regularnych świrów, na przykład to: Poznam atrakcyjną panią od 160 do 175 cm, 54-61 kg, o łagodnym głosie, bez nałogów, niezależną finansowo – cel matrymonialny. Już widzę, jak adonis każe kandydatkom po kolei wchodzić na wagę, a następnie pokazać wyciągi bankowe i wpisuje je do kajeciku w celu przeprowadzenia bardziej wnikliwej selekcji. A wśród nich to. Urocze, czarujące, jakieś bliskie. Gdy doszłam do „pozwoli rozwijać się uczuciu", dałam się złapać. Przypomniało mi to, jak jestem samotna. Zakreśliłam je czerwonym długopisem, a później wyrwałam z gazety prostokącik o nierównych brzegach.

Poszłam z nim do komputera i wystukałam odpowiedź; szybko, żebym nie zdążyła się rozmyślić: Szanowny Panie, Brzmi to zbyt dobrze, by mogło być prawdziwe, ale mimo wszystko chętnie wypiję z Panem filiżankę kawy – w miejscu publicznym. Mam nieco ponad czterdzieści lat, kocham psy i dzieci, choć tak się składa, że nie posiadam ani jednego, ani drugiego. Umiarkowana optymistka Wysłałam list na adres skrzynki numer 308P w biurze County Connections, które obiecywało przekazać je adresatowi. Dołączyłam czek, dzięki któremu i mnie założą u siebie skrzynkę pocztową. Po kilku dniach otrzymałam odpowiedź. Droga Pani, Czułbym się zaszczycony, gdyby przyjęła Pani moje zaproszenie na kawę w „Morning Glories" w Marshbury w najbliższą sobotę o dziesiątej. Pozna mnie pani po herbacianej róży, którą zabiorę ze sobą. Oczekujący odpowiedzi Zaproszenie zostało napisane na grubym papierze koloru kości słoniowej, na maszynie do pisania, której litery O oraz E przypominały kropki czarnego tuszu. Kiedyś mieliśmy w domu starą maszynę – podobnie kaleczyła tekst. Odpisałam po prostu:

Jesteśmy umówieni. Do zobaczenia. Nikomu nie wspomniałam o tej prawie randce, nawet sobie nie pozwalając na zastanawianie się nad możliwymi jej konsekwencjami. Rozbudzanie w sobie nadziei nie miało po prostu sensu, a z kolei nie chciałam się też nastawiać na porażkę. W nocy z piątku na sobotę kilka razy się obudziłam, ale ogólnie nie było tak źle. Nie spędziłam długiej bezsennej nocy, przewracając się z boku na bok. W sobotni poranek przymierzyłam kilka kreacji, ostatecznie decydując się na żółty sweter i długą spódnicę w niemodny kwiecisty wzór. Przeczesałam palcami włosy, żeby się lekko nastroszyły, nałożyłam trochę tuszu na rzęsy i przed wyjściem jeszcze raz umyłam zęby. „Morning Glories" to od niedawna modna urocza mieszanka wszechobecnych zielonych pnączy, promieni słońca, które się przez nie przebijają, białych kratownic oraz okrągłych stolików na jednej nodze i niepasujących do nich metalowych krzeseł. Podają tu mocną kawę i przepyszne wypieki własnej roboty. Możesz siedzieć godzinami, a nikt z personelu nie spojrzy na ciebie krzywo. Kolejka kupujących na wynos dochodziła do samych drzwi, przez chwilę więc przeciskałam się do stolików. Szybko przeczesywałam wzrokiem salę z wszystkimi receptorami zmysłów na najwyższych obrotach, usiłując zlokalizować herbacianą różę na blacie stołu i jednocześnie nie zapomnieć wstępu, który przygotowałam sobie po drodze.

– Sarah, moje drogie dziecko. Cóż za urocza niespodzianka. Chodź tu zaraz i uściśnij swojego starego ojca. – Tata? A co ty tu robisz? – A to dopiero miłe powitanie. W dodatku jednej z moich ulubionych córek. – Skąd masz tę różę? – Zerwałem dziś rano w ogrodzie twojej matki, niech Bóg ma w opiece jej duszę. – Dla kogo? – Dla kobiety, z którą się umówiłem, kochanie. To naturalny bieg rzeczy, że twój ojciec będzie teraz umawiał się z kobietami, Sarry Każdego dnia czuję i słyszę, jak twoja święta matka daje mi swoje błogosławieństwo. – Więc, hm... zaplanowałeś spotkanie z tą kobietą tutaj? – Dokładnie, jeśli Bóg da. Gdzieś w zakamarkach mojego mózgu synapsy zaczęły kontaktować. – O Boże, tato, to ja jestem tą kobietą. Odpowiedziałam na twoje ogłoszenie. Odpowiedziałam na ogłoszenie matrymonialne własnego ojca. Czy z wszystkich ogłoszeń na świecie musiałam wybrać właśnie to? Ojciec spojrzał na mnie, nie rozumiejąc, a potem uniósł krzaczaste siwe brwi, wyrażając w ten sposób zaskoczenie. Przechylił głowę w bok, a oczy zwrócił ku niebu. W geście rezygnacji odwrócił ręce dłońmi do góry. – No proszę, mamy tu coś w sam raz dla lokalnej gazety. Kochanie, wszystko jest w jak najlepszym porządku. Nie ma

potrzeby rozdzierać szat. Proszę. To tylko dowodzi, że nauczyłem cię odróżniać prawdziwe brylanty od motłochu i hołoty. Udawanie, że wszystko jest w porządku, to stara tradycja naszej rodziny; czym prędzej wyrzuciłam z głowy wizję faceta z herbacianą różą w ręku, niebędącego moim ojcem. Powoli odetchnęłam, próbując ocenić głębokość rany w moim sercu. – Nie tylko, tato. Co powiesz na show Jerry'ego Springera? „Ojcowie, którzy umawiają się z córkami... " Jak myślisz? Niezłe, biorąc pod uwagę sam tylko kompleks Edypa... – Edypa, smedypa. Sarry, koteczku, oszczędź staremu ojcu tych mądrości, którymi karmią was na studiach – przyglądał mi się uważnie, mrużąc oczy pod krzaczastymi brwiami. – Wiesz, jesteś naprawdę urocza, słoneczko, ale pozwól sobie powiedzieć, że wyjątkowo nie do twarzy ci z tą nonszalancją. Przełknęłam łzy, które wydały mi się jedyną przeciwwagą nonszalancji, i zajęłam miejsce naprzeciw ojca. Podeszła kelnerka; nawet udało mi się jakoś zamówić kawę. – Zaraz, tato. Nie jesteś pięćdziesięcioparolatkiem. Masz sześćdziesiąt sześć. I kiedy siedziałeś ostatnio na rowerze? Nawet nie masz roweru. I nie cierpisz psów. – Skarbie, nie bądź małostkowa. Pomyśl o tym jak o poezji, dzięki której zaglądasz człowiekowi w duszę. No i cieszę się, Sarah, że wyszłaś z tych czterech ścian i umawiasz się na randki. Kevin, nawet w swoich najlepszych dniach, nie był ciebie wart, złotko.

– Odpowiedziałam na ogłoszenie matrymonialne własnego ojca. To nie jest randka. To chore. Ojciec przyglądał się urodziwej kelnerce, która właśnie pochylała się nad stolikiem obok. Nie odrywał od niej wzroku, gdy mówił, poklepując mnie po ręce. – Kochanie, następnym razem będzie lepiej, zobaczysz. Po prostu się nie poddawaj. Patrzyłam, jak poprawia siwe włosy, spadające na jasnobrązowe oczy. Facet też może wyciągnąć jakieś wnioski z... o rany!... randki z własną córką. – Tato, jestem egoistką, myślę tylko o sobie. A przecież ty też tutaj jesteś! Kompletny niewypał. Musi ci bardzo brakować mamy, co? Kelnerka spojrzała na ojca, wyprostowała się i uśmiechnęła. Gdy odeszła, odwrócił twarz do mnie. – Myślę o niej codziennie, w każdej chwili. I tak będzie już do końca mojego życia na tym padole. Ale nie martw się o mnie. Mam jeszcze spotkanie o czwartej. – O czwartej? To znaczy? Popołudniowa msza? – Nie, Sarry Mała lampka wina z inną uroczą damą. Która jednak nie dorasta ci nawet do pięt. Pomyślałam, że randka z bardzo bliskim krewnym musi być o wiele mniej traumatycznym przeżyciem, jeśli jest tylko jedną z dwóch umówionych jednego dnia. Przez chwilę rozważałam, czy zapamiętać to na przyszłość i wykorzystać we właściwym momencie, czy zdecydować się na głębokie i natychmiastowe wyparcie, uznając, że incydent w ogóle się nie przytrafił. Podniosłam do ust kubek z kawą. Ojciec obdarzył mnie pokrzepiającym uśmiechem.

Prawdopodobnie zawiódł nadgarstek. A może po prostu zapomniałam przełknąć. Ale gdy tata wyciągał ponad stołem dłoń z kilkoma papierowymi serwetkami, by wytrzeć z mojej brody parzącą kawę, wydało mi się prawie pewne, że ja po prostu jeszcze nie dorosłam.

Rozdział 2 Zostałam w łóżku do poniedziałkowego poranka, zdobywając się jedynie na wypady do łazienki oraz do lodówki. W którymś momencie, chyba w niedzielę wieczorem, wracając do bezpiecznej strefy łóżka z ostatnim już jogurtem, na progu sypialni poczułam okropny odór. Nie tyle zapach pokoju chorego, co zaduch pomieszczenia niewietrzonego przez kilka dni, zamieszkanego przez kobietę, której latka lecą, a życie umyka przez palce. Zadzwonił telefon, co w niedzielę wieczorem mogło oznaczać tylko któreś z rodzeństwa. Spojrzałam na aparat. Ciągle dzwonił. W połowie czwartego sygnału włączyła się sekretarka. – Cześć, tu Sara Hurlihy. Nie mogę teraz odebrać, jeśli chcesz, zostaw wiadomość. – Sarah, odbierz. To ja. Christine. Daj spokój, Sarah, rozmawiałam już z tatą. Czym prędzej chwyciłam słuchawkę i razem z nią weszłam pod kołdrę. – Boże, co on ci naopowiadał? – Że postanowiłaś skończyć z samotnością. Wreszcie, Sarah, to wspaniale. Najwyższy czas. – Dobra, dobra. Co jeszcze mówił? Christine jest o siedemnaście miesięcy ode mnie młodsza, szczęśliwie wyszła za mąż i ma dwoje wspaniałych dzieci; przez chwilę nie odzywałam się ani słowem. Ona też

milczała. W końcu nie wytrzymała i ryknęła histerycznym zaraźliwym i niesamowicie wkurzającym śmiechem. – Kto jeszcze wie, Christine? – Nikt. – Daj spokój. Carol na pewno wie. – Dlaczego niby Carol ma wiedzieć? Czy choć raz ja nie mogę dowiedzieć się o czymś wcześniej od niej? – Przecież wiesz, że to niemożliwe – Christine nie mogła pogodzić się z faktem, że wszelkie informacje na temat rodziny zawsze najpierw trafiały do Carol. Z tego, co mi wiadomo, pozycja Carol w naszym klanie to jedyna rzecz, której Christine nigdy nie udało się zdobyć, choć bardzo jej na tym zależało. – Naprawdę jesteś przemiła, dzięki, Sarah. – Christine, nie przesadzaj. No więc kto wie? – Niech ci będzie. Wszyscy. Oprócz Johnny'ego, bo ciągle siedzi w Toronto. Praca, praca, praca. Nie bądź taka i opowiedz mi wszystko. Wiesz, że ojciec zawsze coś pokręci. Poddałam się i zapoznałam Christine z sytuacją, nie pomijając żadnych szczegółów, mając absolutną pewność, że wszystko powtórzy rodzeństwu i ta historia na zawsze wpisana zostanie do repertuaru bez końca przytaczanych anegdot rodzinnych. Każda okazja będzie dobra, czy to Święto Dziękczynienia, czy upalny dzień na plaży. Raz zostanie ubarwiona tak, drugi raz inaczej, przerobiona i podrasowana powracać będzie w nieskończoność. Christine przerwała mi, gdy doszłam do momentu o mamie. – Stary cap – skomentowała. – Bajeruje jak mało kto. W końcu sam zaczyna wierzyć, że mama alfonsuje mu z nieba.

Zero poczucia winy; ani teraz, ani gdy żyła. Zawsze będzie widział rzeczy tak, jak chce, co do tego możemy być pewni. Przerwała. Słyszałam, że coś pije, i wyobraziłam ją sobie z nogami elegancko ułożonymi na tapczanie, zrelaksowaną, teraz, gdy dzieci przecież już śpią. – A zresztą nieważne. Słuchaj, Sarah, ale powiedz szczerze. W skali od jeden do dziesięciu, ile dałabyś tacie? Wydostanie się spod kołdry zajęło mi tyle czasu, że nie zdążyłam odłożyć słuchawki, zanim do moich uszu doleciał jej gromki śmiech. Gdybym nie pracowała, całkiem możliwe, że zostałabym w łóżku aż do czasu rozpoczęcia procesu gnilnego. Ponieważ jednak jest inaczej, rano wstałam, wzięłam prysznic i wciągnęłam na siebie dżinsową sukienkę do kolan, bez rękawów, a pod nią golf w kolorze awokado. Stanęłam przed lustrem wiszącym na drzwiach sypialni. Jakkolwiek niechętnie, musiałam jednak przyznać, że w przygaszonych zieleniach i żółciach nie było mi do twarzy. Od wczesnego dzieciństwa, lata przed tym, zanim pojawili się styliści, wizażyści i wiedza o „swoich kolorach'' stała się modna, mama ubierała mnie jako „zimę". Czerwień, biel i niebieski, które podkreślały jasną karnację, ciemne włosy i brązowe oczy. Uważałam, że wyglądam jak amerykańska flaga, i miałam za złe Christine, że ma orzechowe oczy i jasnobrązowe włosy, bo dostawały się jej ciemne zielenie mchów, brązy kory drzew i złociste żółcie słoneczników, które przypominały flagi bardziej egzotycznych krajów.

Zdałam sobie sprawę, że mama miała rację. Niestety, za niecałe osiem miesięcy skończę czterdzieści jeden lat, a wciąż nie potrafię się ubrać. Dlatego Christine ma dzieci i męża, a ja nie. Zdjęłam sukienkę, przebrałam się w świeżo wyprasowaną białą, bawełnianą bluzkę i z powrotem wciągnęłam na siebie sukienkę. Moja skóra przestała być żółta. Niesamowite. Nie, żeby miało to jakiekolwiek znaczenie. Właściwie nie tylko nie było nikogo, kto mógłby to zauważyć, ale w dodatku byłam już spóźniona. Dwanaście minut później z piskiem zahamowałam na parkingu przedszkola Bayberry Miałam jeszcze kilka sekund, ale już słyszałam, co powie szefowa, gdybym natknęła się na nią w holu po drodze do klasy , Wiesz, Sarah – stwierdziłaby Kate Stone – w takiej pracy jak nasza warto być na miejscu, zanim pojawią się dzieci". June, moja dwudziestodwuletnia asystentka, medytowała właśnie na środku dywanika. I pomyśleć, że sama ją wybrałam spośród rzeszy kandydatek. Ale w końcu komu przyszłoby do głowy zapytać: „Czy zamierza pani spędzać niezliczone minuty na medytacji, zamiast zeskrobywać w tym czasie plastelinę ze stołów?" Włączyłam światło i June przeciągnęła się z wdziękiem, a fala jej błyszczących złocistych włosów spłynęła na plecy. No właśnie, to mój następny zarzut wobec June: jest zbyt ładna. Instynkt samozachowawczy musiał chyba przejściowo mnie opuścić, skoro umknęło to mojej uwagi. – Dzień dobry, June – powiedziałam z werwą. – Witaj, Sarah. Słyszałam, że weekend przyniósł ci coś w rodzaju kazirodczej randki.

– A skąd ty o tym wiesz? – Niech się zastanowię. Aha, twój ojciec był na kolacji z sąsiadką najlepszej przyjaciółki mojej mamy w sobotę wieczorem. Próbowałam się doliczyć, ilu trzeba było ogniw w łańcuszku poczty pantoflowej, żeby wiadomość zatoczyła taki krąg. Rodzice zaczęli przyprowadzać do sali dzieci, chroniąc mnie tym samym przed myślami o przeprowadzce do innego miasta, tudzież o samobójstwie. Należało pochwalić nową fryzurkę Jacka Kapłana. Amanda McAlpine nie chciała za nic puścić szyi swojego ojca, co groziło mu uduszeniem i jako takie wymagało interwencji. Po weekendzie powrót do przedszkolnej rutyny bywał dla przedszkolaków trudny. Nasza umowa nakładała na June obowiązek witania dzieci, podczas gdy ja starałam się złapać rodziców, zanim zdążą się niepostrzeżenie oddalić. Szczególnie typy, które wpadają, podrzucają dzieci i biegną do swoich niecierpiących zwłoki zajęć. – Czy nie ma nic, o czym powinnyśmy wiedzieć? Kilka lat temu dostałam nauczkę, gdy Millie Meehan jak gdyby nigdy nic przyprowadziła małego Maxa, który wyglądał na nieco przygaszonego. Ożywił się trochę w czasie przerwy, śmiał się i biegał w kółko, by nagle zatrzymać się i powiedzieć po prostu „Au". Złapał się za krocze i stał tak nieruchomo z wytrzeszczonymi oczami. Wzięłam go na ręce i weszłam do środka, by zadzwonić do Millie; oczywiście, zapomniała nas poinformować, że poprzedniego dnia jej dziecko przeszło operację przepukliny.

– Mogłabym przysiąc, że mówiłam – szła w zaparte. – Jest pani pewna? A może jednak zapomniała pani o tym wspomnieć? Jenny Browning nie wyglądała zbyt dobrze, coś było nie tak. Jej matka, Bev Henley, miała na sobie drogi kostium, starała się więc nie dopuścić, by Jenny pogniotła go w trakcie pożegnalnego uścisku. – Podnieś mnie i przytul naprawdę – rozkazała Jenny. Bev podniosła ją, przytrzymała w bezpiecznej odległości kilkunastu centymetrów i pocałowała w czoło. Potem zręcznie odwróciła córkę jeszcze na rękach, tak że twarzą dziewczynka zwrócona była do mnie, i wyciągała ręce w moim kierunku, gdy mała zaczęła wymiotować. W ostrym zapachu, który nagle nas otoczył, wyróżniało się masło orzechowe, a ja poczułam, jak wilgotne ciepło atakuje moją bluzkę i spływa między piersi. Czytałam w oczach Bev, że uciekłaby natychmiast, gdyby tylko mogła, ale bez słowa wzięła córkę z powrotem, postawiła ją na podłodze i zaprowadziła do umywalki. June wytarła Jenny, po czym wysłała obydwie do domu. Otworzyłam drzwi sąsiedniej sali i trzymając się za nos, a drugą ręką jednocześnie wskazując brudną bluzkę, dałam im do zrozumienia, że biegnę do domu zmienić ubranie. Starając się nie zwymiotować, powiedziałam June, że wrócę najwyżej za czterdzieści minut. Spojrzała na mnie ze współczuciem. – Nie spiesz się. Aha, żebym nie zapomniała, miałam ci powiedzieć, byś przekazała ojcu, że sąsiadka przyjaciółki mojej matki bardzo miło wspomina ich wspólny wieczór.

Na popołudniowym zebraniu personelu usiadłam w bezpiecznej odległości od reszty nauczycieli. Wiem, że powinnam zmienić wszystko, co miałam na sobie. Przejrzałam pobieżnie stertę ubrań leżących na podłodze w sypialni, szukając spódnicy, którą można by uznać za wyprasowaną. Po chwili się poddałam, włożyłam golf awokado, w którym wcale nie wyglądałam lepiej niż rano. Wrzuciłam skalaną białą bluzkę do umywalki, natarłam ją mydłem Dove, dodałam wody i tak zostawiłam. Sukienka wydawała się nienaruszona, więc wciągnęłam ją na powrót. Cały dzień żałowałam tej decyzji. Otwierając okna w klasie, przekonałam samą siebie, że kwaśny zapach wymiocin pozostał po prostu w moich nozdrzach albo może w moim banku pamięci. Lorna, jedna z przedszkolanek zajmujących się integracją dzieci niepełnosprawnych, usiadła obok mnie. – O rany, fuj, czy to ty? – Najwyraźniej. – Rozumiem, miło się z tobą rozmawiało – wstała, trzymając się za nos, i cofnęła kilka kroków. – O, przy okazji, może miałabyś ochotę spotkać się dziś wieczorem? Mogłybyśmy się gdzieś wybrać. – Nie, dzięki. – Dlaczego nie? – Brak kasy, energii i motywacji. – Super. Przyjadę o wpół do siódmej. Kate Stone chrząknęła znacząco. Była właścicielką i założycielką przedszkola Bayberry i stała teraz w sali

konferencyjnej w pozie jak najbardziej oficjalnej. Wiszące kolczyki błyskały między jej niezbyt gęstymi brązowymi włosami, w których błyskały również dość widoczne pasma nieukrywanej siwizny Kate założyła przedszkole, gdy jej dziś już dorosłe dzieci były maluchami. Plotka głosi, że jedna z córek również została nauczycielką, ale wyjechała na drugi koniec kraju, by uniknąć wikłania się w rodzinny interes. Kate przypięła najpierw ogromny arkusz białego papieru do metalowego stojaka. Z kieszeni batikowej tuniki wyciągnęła czerwony pisak i zębami zdjęła nakrętkę. Wciąż używając zębów, założyła nakrętkę na jego drugą, niepiszącą stronę. – Odpowiedzi jednowyrazowe – oznajmiła. – Jaką nie powtarzalną cechę wnosisz do naszego zespołu? W ciągu lat przepracowanych tutaj po raz czwarty brałam udział w tym ćwiczeniu, miałam więc kilka odpowiedzi na podorędziu – oddanie, entuzjazm, pasja – i pozwoliłam sobie odpłynąć myślami aż do połowy następnego pytania. – No dobrze, idźmy dalej – mówiła Kate Stone, tym razem z niebieskim pisakiem w dłoni. – Pytanie brzmi: jak uczymy? Sarah, jeszcze się dziś nie odezwałaś. Jak uczymy? – Przykład. Uczymy, będąc wzorem do naśladowania. Patrzyłam, jak kiwając głową, Kate Stone zapisuje moje słowa wielkimi niebieskimi literami, i odleciałam ponownie. Pozostałam tak zawieszona między snem a jawą, aż znów usłyszałam swoje imię. – Jeszcze jedno: kontaktujcie się z Sarą, gdybyście chcieli poprowadzić jakieś zajęcia w naszym nowym pro gramie Popołudnie z Bayberry. Czterdzieści dolarów za godzinę,

wiek od przedszkola do trzeciej klasy, kursy ośmiotygodniowe, projekt do przygotowania na następny piątek. Program zajęć dodatkowych w Bayberry to było sprytne posunięcie. Tego typu kursy cieszyły się w Marshbury dużym powodzeniem; ludziom się podobało, że nawet po ukończeniu przedszkola dzieci mogły pograć w piłkę nożną czy zrobić sobie biżuterię. Zgłosiłam się jako koordynator całego programu nie dlatego, że byłam specjalnie zainteresowana, ale z powodów finansowych. Wraz z częścią domu należącą do Kevina spadła na mnie cała spłata hipoteki. Przez dwa lata przyglądałam się bez mrugnięcia okiem, jak moje oszczędności topnieją. Wiedziałam, że powinnam pomyśleć o współlokatorce, może jednej z koleżanek z pracy, najlepiej takiej, która rzadko bywa w domu. Ta dodatkowa praca ratowała mnie, przynajmniej na razie, od konieczności wpuszczania do domu obcych. W którymś momencie podczas okresu wytyczonego najpierw śmiercią mojej matki, a potem – mojego małżeństwa, ustalono, co przypominam sobie jedynie mgliście, że to ja zatrzymam dom. Ani Kevin, ani mój ojciec nie uznali za stosowne skonsultować tego ze mną. Pewnego dnia, kilka miesięcy po odejściu Kevina, do którego doszło kilka miesięcy po śmierci matki, zjawił się ojciec i wręczył mi czek. Zastanawiałam się, czy pieniądze pochodzą z polisy na życie mamy. Nie zapytałam. – Co to jest? – przyglądałam się czekowi z bezpiecznej odległości.

– Krzyżyk na drogę – odpowiedział ojciec. Wciąż z czekiem w ręku położył mi dłonie na ramionach i pocałował mnie w czoło. – Bóg cię kocha, skarbie. Kocha cię i ma cię w swojej opiece. – Tato, nie chcę twoich pieniędzy. – Niedługo i tak będą twoje. Nie każ mi umierać tylko po to, żebym mógł zatroszczyć się o moją małą dziewczynkę. Weź to, Sarah, z moim błogosławieństwem – uśmiechnął się dzielnie, jakby jedną nogą już stał w grobie. Zawsze podziwiałam sposób, w jaki potrafił dodawać lub odejmować sobie całe dziesięciolecia w zależności od tego, jak mu w danym momencie pasowało. W tamtej chwili wyglądał i zachowywał się bardziej jak dziadek niż ojciec. – Nie, naprawdę – wzbraniałam się. W końcu nawet specjalnie nie lubiłam tego domu. Trzy sypialnie, parterowy, z niskim dachem – kupiliśmy go z Kevinem na początek, mieliśmy zamiar wyremontować, sprzedać i przenieść się do czegoś lepszego. Zresztą Kevinowi to się właśnie udało. Przeniósł się do czegoś lepszego. Spróbowałam ponownie. – Tato, zatrzymaj pieniądze. Chyba sprzedam ten dom. Może nawet wprowadzę się na jakiś czas do ciebie. Ostatecznie oboje byliśmy teraz samotni. A istnieje taka piękna wieloletnia tradycja, wedle której samotne amerykańskie kobiety pochodzenia irlandzkiego sprawują opiekę nad posuniętymi w latach owdowiałymi ojcami, bez cienia egoizmu poświęcają własne życie, zaczynają szydełkować i zapraszać na obiad księdza.

Podniosłam wzrok. W utkwionych we mnie oczach ojca czaiło się przerażenie. – To akurat, kochanie, absolutnie nie wchodzi w grę. Poczułam ulgę, gdy w końcu zrzuciłam z siebie sukienkę. Włożyłam ją do umywalki razem z bluzką, zamieszałam nimi dookoła w wodzie i postanowiłam je tak zostawić do dnia, gdy będę miała więcej energii. Dopiero gdy weszłam pod prysznic, przypomniałam sobie o szamponie – zapomniałam kupić. Znowu zapomniałam. Odkręciłam nakrętkę butelki po Suave i próbowałam ustawić ją tak, by strumień wody o średnicy igły trafił prosto w otworek. Potem zatkałam butelkę palcem i mocno potrząsnęłam. W rezultacie szampon był rozwodniony i byle jaki, pasował jak ulał do całej reszty mojego życia. Gdy wychodziłam z łazienki, w dżinsach i podkoszulce, Lorna właśnie pukała do drzwi. – Przynajmniej już nie śmierdzisz – uśmiechnęła się, jak zawsze pogodna i optymistycznie nastawiona do życia. Lubiłam Lornę. Była jedyną osobą w pracy, która po odejściu Kevina nie zmieniła do mnie stosunku, jakby to był szczegół niegodny odnotowania. – Przepraszam za spóźnienie – powiedziała. – Mistrz Materaca miał małą awarię. Musiałam osuszyć łzy, ukoić, pocieszyć, teraz już wszystko dobrze, odpoczywa spokojnie z ukochanym pilotem w dłoni. Mistrz Materaca to mąż Lorny Nigdy nie ośmieliłam się zapytać o pochodzenie tej ksywki, ale z tego, co zdążyłam się zorientować, bardziej wiązała się z czasem spędzanym przed

telewizorem niż z amorami. Niemniej Lorna miała chyba bzika na jego punkcie. – Zdążymy jeszcze na jogę o siódmej. – A musimy? – Masz jakieś lepsze propozycje? Nie cierpię jogi. Nie cierpię grup kobiet albo z przewagą kobiet starających się zmienić coś na lepsze w swoim życiu – fizycznie czy duchowo. Nie cierpię się do nich uśmiechać, wymieniać z nimi porozumiewawczych spojrzeń i udawać, że czuję się jedną z nich. – Słuchaj, Lorna – zapytałam – a nie mogłybyśmy po prostu pójść po szampon?

Rozdział 3 Powinnam się była domyślić, że to pułapka. Przede wszystkim ojciec zaproponował mi wspólną wyprawę na Brennan Bake, a nigdy wcześniej tego nie robił. Po drugie, wspomniał, że ma dodatkowy wolny bilet, i zapytał, czy nie znam kogoś, kto chciałby się z nami zabrać. Kiedy odpowiedziałam przecząco, nie chcąc wystawiać na taką próbę żadnego z tych nielicznych przyjaciół, którzy mi pozostali, ojciec stwierdził, że nie szkodzi, już on coś wymyśli. Brennan Bake to impreza odbywająca się zawsze w drugą sobotę października. Zaczyna się w samo południe i trwa do zachodu słońca. Organizowana dla uczczenia pamięci najmłodszej córki Brennanów, która wiele lat temu zginęła w wypadku samochodowym tuż przed maturą, stawiała sobie za cel zbieranie funduszy na stypendia edukacyjne. Tak więc co roku ustawiano w Marshbury na Rocky Beach namiot w zielono-białe paski; pogoda zazwyczaj dopisywała, było w miarę ciepło, a słońce nie dawało się już tak we znaki jak przed miesiącem. Tylko raz w historii Brennan Bake musiało zostać przeniesione o półtora kilometra dalej, do American Legion Post, z powodu deszczu, ale wszystko się udało, bo homary, małże, zupa-krem z owoców morza oraz gorące kolby kukurydzy już od lat nie były przygotowywane na miejscu. Dostarczała je firma kateringowa Boston Clambake,

podobnie jak plastry arbuza i wielgachne okrągłe bochenki irlandzkiego chleba sodowego. Co rok ojciec zajmował się sprzedażą biletów i sam kupował wszystkie, które miał rozprowadzić, rozdając je wokół. – A teraz oklaski dla naszego drogiego Billyego Hurlihy i jego hojnej ręki – zwykł mawiać lider zespołu, który jednocześnie prowadził imprezę. Ojciec najpierw udawał skromnisia, po czym zmuszony przez sąsiadów wstawał z miejsca. Wtedy rodzice Lily, Jack i Noreen, zamykali go na długo w swoich objęciach, a gdy w końcu go uwalniali, ojciec ocierał łzy Wznoszono toast. – Za małą Lily Brennan, wieczne dziecko tej błogosławionej przez Boga społeczności, wieczne światło życia jej drogich rodziców. Przepełniona dobrocią i słodyczą, dziecina ta była prawdziwą ozdobą naszej bożej krainy. Niech jej pamięć żyje wiecznie. Ojcu nie dane było poznać Lily Brennan, ale to akurat nikomu nie przeszkadzało. Na scenie prezenter czekał, aż chwila ciszy dobiegnie końca, a ojciec podniesie głowę, którą wcześniej w tym pełnym powagi momencie uroczyście pochylił. Wtedy zabierał ojcu mikrofon, zaglądał do swoich notatek i zapowiadał coś w rodzaju: – Proszę państwa, pogratulujmy teraz Bobowi i Betty Reilly z okazji czterdziestej czwartej rocznicy ślubu. Bob, Betty, chciałbym, żebyście wstali i pokazali się nam, jeśli to możliwe.

W naszej rodzinie było samo przez się zrozumiałe, że skoro mieszkamy w Nowej Anglii, to albo uczestniczymy w Brennan Bake, albo musimy znaleźć sobie cholernie dobrą wymówkę. Nie miałam takiej, gdy więc ojciec podjechał, byłam gotowa. W samochodzie siedziało oprócz niego dwoje nieznanych mi ludzi. Kobieta na przednim siedzeniu miała na głowie płaski słomkowy kapelusz z okrągłym rondem i czerwoną wstążką, której dwa długie końce spadały jej na plecy. Wstążka idealnie pasowała do lamówki, którą wykończona była sukienka przypominająca strój marynarski. Kołnierz zaczynał się z przodu, tworząc dwa proste białe trójkąty, a następnie przechodził na plecach w ogromny kwadrat, który budził skojarzenie ze skądinąd sympatycznym marynarzem Popeye. Ojciec przedstawił ją jako Marlene. Ulżyło mi, gdy odwróciła się przodem do kierunku jazdy, bo dzięki temu przynajmniej nie musiałam oglądać jej kreacji. Młodszy brat Marlene miał na imię Mark; pewnie powinnam dziękować Bogu, że nie nosił marynarskiego stroju. Jedno spojrzenie wystarczyło, by dostrzec wąsko osadzone oczy i włosy wyrastające z nosa. – Badzomimiło – powiedział nosowym głosem. Od razu mi podpadł. Obrzuciłam spojrzeniem jego dopasowaną golfową koszulkę w paski i miękką wypukłość brzucha. Dżinsy wyglądały na nowe – na każdej nogawce równiutki kant. Miał ciemne skarpetki i błyszczące mokasyny z brązowej skóry oraz coś w rodzaju czapki, jaką noszą rybacy, wyruszając na połów. Mark przysunął się trochę bliżej w kierunku środka tylnego siedzenia. Rzuciłam mu piorunujące

spojrzenie. Odsunął się natychmiast. Zmarszczyłam brwi, dając ojcu zerkającemu w lusterko do zrozumienia, co o tym myślę. Puścił do mnie oko. – Nowy chłopak? – zapytała Christine. – Odwal się – całując ją w policzek, wycedziłam tak cicho, by nie usłyszały dzieci. Obeszłam wokół stolik, cmokając zdawkowo Michaela, Johnnyego, Carol oraz ich rodziny. Tylko Billyemu juniorowi udało się w tym roku wymigać od Brennan Bake. Miałam ochotę zatańczyć, złapałam więc czym prędzej rękę Seana, jednego z siostrzeńców. – Ja też – oznajmiła siostrzenica Maeve. – I ja – dołączyła się siostrzenica Sydney. Znaleźliśmy więc miejsce na piaszczystym gruncie, który służył za parkiet. „Irish Troubadours" grali składankę, która nieco zbijała z pantałyku, gdy się w nią wsłuchało: najpierw uśmiechnięte irlandzkie oczy, zaraz potem hymn piechoty morskiej i na dokładkę ciężka praca w porcie. Wszyscy trzymaliśmy się za ręce i tańczyliśmy w małym kółeczku. Marlene z bratem zostali przy swoim stoliku, za to ojciec dołączył do nas akurat na „The Unicorn". Wnuki, dokładnie pół tuzina, natychmiast go obskoczyły, z radością naśladując jego ruchy, gdy kłapał rękami niczym aligator paszczą i trzepał przedramionami, udając gęś z długą szyją. Kiedy doszli do drapania się pod pachami podczas śpiewania o szympansach, do kółka dołączyło cztery czy pięć kobiet. Dwie z nich miały na sobie zielone koszulki w odcieniu green kelly z napisem „Brennan Bake Babe".