Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 111 277
  • Obserwuję511
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań680 096

Cornick Nicola - Szczęśliwy los

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Cornick Nicola - Szczęśliwy los.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse C
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 141 stron)

Drogie Czytelniczki! Odkryłam, że w czasach regencji istniała instytucja loterii. Działała ona do 1826 roku. kiedy to do jej likwidacji doprowadził William Wilberforce. Zyski z loterii przeznaczano na cele dobroczynne i społeczne. Bilety loteryjne sprzedawano w licencjonowanych kasach, a ciągnienia stawały się wydarzeniami. Można było wygrać duże kwoty. Loteria cieszyła się olbrzymią popularnością zarówno wśród ubogich, jak i zamożnych. Zaczęłam się zastanawiać, jak w tamtych czasach mogła się czuć osoba, której trafiła się główna wygrana, i tak narodził się pomysł napisania powieści Szczęśliwy los. Jej bohaterka, zubożała córka baroneta, nagle staje się bogata, co korzystnie odmienia jej życie, ale i przysparza kłopotów. Bardzo ciekawie spędziłam czas, zdobywając wiedzę o loterii w czasach regencji. Mam nadzieję, że będziecie się równie dobrze bawić, czytając moją powieść. Nicola Cornick Harleguin. Każda chwila może być niezwykła. Czekamy na listy! Nasz adres: Arlekin - Wydawnictwo Harleąuin Enterprises Sp. z o.o. 00-975 Warszawa 12, skrytka pocztowa 21 Nicola Cornick HARLEQUIN Toronto • Nowy Jork • Londyn Amsterdam • Ateny * Budapeszt • Hamburg Madryt • Mediolan • Paryż Sydney • Sztokholm • Tokio • Warszawa

PROLOG Joss, 1792 Lord i lady Tallant kłócili się od prawie dwóch godzin, co bardziej cyniczni członkowie służby uznali za ocieplenie ich wzajemnych stosunków, ponieważ zazwyczaj małżonkowie rzadko się do siebie odzywali. Słowa, które padały teraz, zde­ cydowanie nie należały do uprzejmych. Dudniący głos markiza wibrował takim gniewem, że lada chwila mogły popękać cenne wazy ustawione na gzymsie kominka. Jego małżonka odpowia­ dała piskliwymi kadencjami, które groziły pęknięciem piękne­ mu lustru w pozłacanych ramach. - Nigdy ani trochę cię nie obchodziłam, a teraz, kiedy mam okazję zaznać prawdziwego szczęścia, nie umiesz zdobyć się na wielkoduszność i pozwolić mi odejść! Ja i tak z tobą nie zosta­ nę! Za nic! - Niech pani skończy z tą czczą gadaniną i oddali się do swojego pokoju, póki nie będzie pani w stanie spojrzeć na wszystko bardziej racjonalnie. Od Bóg wie ilu lat toleruję pani irytujące romanse, ale o tym, żebym w tak odrażająco ostenta­ cyjny sposób zgodził się oddać ją Massinghamowi, nie ma mo­ wy! W odpowiedzi brzęknęła tłuczona porcelana. Dom jakby za- trząsł się w posadach. Służący, których obowiązki zapędziły akurat w pobliże salonu, zadrżeli. - Chcę rozwodu, Bevill!

- Niech pani nie plecie andronów. I proszę łaskawie wyjść z tego pokoju. - Ucieknę! - To niedorzeczność. Nigdy na to nie pozwolę! - Ty tylko dużo gadasz, ale to nic nie znaczy! Zawsze taki byłeś! Wiem dobrze, że nie odważysz się stanąć mi na drodze. Drzwi sałonu otwarły się raptownie i markiza Tallant z sze­ lestem jedwabiu wysunęła się na korytarz w chmurze pomarań­ czowego aromatu pachnidła. Wychodząc, spojrzała na męża przez ramię z wyzywającą miną: - Polecę spakować moje sakwojaże... - Jak sobie pani życzy. - Markiz wydawał się znudzony. - To panią zajmie i uchroni przed robieniem z siebie pośmiewi­ ska. Przynajmniej przez najbliższą godzinę. - Massingham przyjedzie po mnie powozem. - Jeśli ośmieli się przejechać za Oxford, każę go przegnać batogami z naszego majątku. - Och! Markiza podciągnęła wiśniowe spódnice i wbiegła na scho­ dy. Jej pantofelki plaskały o dębowe stopnie, a halki falowały wokół kostek. Biegnąc, roztrącała służbę jak wiatr kłosy zboża. Samotny kosmyk wyswobodził się z kunsztownej fryzury i wi­ jąc się smętnie, opadał na szyję. - Z drogi! Gdzie jest Trencher? Natychmiast ją do mnie przysłać! Na podeście, pod potrójnym witrażem, siedziało dziecko. Bawiło się cynowymi żołnierzykami. W skupieniu ustawiało je w ordynku do zaplanowanej bitwy. Padały na nie pasy czerwo­ nego, zielonego i złocistego światła. Markiza omal nie potknęła się o małego i dopiero wtedy zauważyła jego obecność. Przy­ padła do niego z szelestem spódnic. - Joscelyne! - Co tu robisz? Gdzie jest pan Grayling? Chłopiec wzruszył ramionami. Przez chwilę obojętnie przy­ ­­­dał się markizie bursztynowymi oczami. - Przepraszam, mamo, ale nie mam pojęcia. Markiza z trudem opanowała dreszcz. To nie była wina chło- pca, że tak bardzo przypominał ojca, ale w tej chwili przejmo­ wało ją to obrzydzeniem. Joss odziedziczył po nim bursztynowe oczy Tallantów, gęstą czuprynę w ciemnokasztanowym odcie­ niu i śniadą cerę. Rysy obaj mieli tak czyste i klasyczne, że kie- dyś Bevill Tallant wydawał się markizie greckim bogiem, który przybył na ziemię, by odmienić jej mamą egzystencję i zabrać ją do innego, lepszego świata. Ale to było przed dziewięcioma laty, wtedy, gdy jeszcze nie znała dobrze swojego męża. Teraz była już mądrzejsza, wiedziała, że jest małostkowym bigotem, który z uśmiechem samozadowolenia odmawiał jej nawet naj­ drobniejszych przyjemności. Mniejsza jednak o to. Największa przyjemność, jaką znalazła w ostatnich miesiącach, czekała na nią na dworze, gdzieś między bramą strzeżoną przez lwy a sze- roką aleją obsadzoną wiązami. Czekała w powozie, by porwać ją z tej strasznej Anglii, położyć kres jej beznadziejnej egzysten- cji szarej jak tutejsza pogoda. Clive Massingham. Znowu za- drżała, tym razem jednak z podniecenia Oznaczało to dla niej, że straci kontakt z dziećmi. Jeszcze raz zmierzyła wzrokiem Joscelyne'a, który z pochyloną głową wprowadził do akcji kawalerię. Dziwne to było dziecko, wciąż pochłonięte wojennymi rozgrywkami. Wiedziała, że nie będzie mu jej zbytnio brakować, bo i tak rzadko go widywała, a wkrót­ ce miał zostać wysłany do szkoły z internatem. Co zaś do jego siostry, jękliwego, kapryśnego stworzenia, które było w tej chwili na górze w dziecięcym pokoju, to choć nie miała pewności, kto jest jej ojcem, wiedziała, że Bevill wy- wiąże się ze swojego obowiązku wobec dziewczynki. Ona też wywiązała się ze swojego: dała mu dziedzica, w którego żyłach 6 7

niewątpliwie płynęła krew Tallantów. W rodowód Juliany moż­ na było powątpiewać, ale Bevill nigdy nie przyznałby tego otwarcie. Przyklękła na stopniu obok Jossa i popatrzyła chłopcu w oczy. Ogarnęła ją gorycz. - Wyjeżdżam, kochanie, ale zanim to zrobię, chciałabym, żebyś na zawsze zapamiętał radę, którą ci teraz dam. Tylko tyle mogę dla ciebie zrobić. Urwała. Chłopiec wpatrywał się w nią szeroko rozwartymi oczami, co było dość niepokojące. Położyła mu rękę na ramie­ niu i przez gruby aksamit poczuła, jak tężeje. - Nigdy się nie zakochaj, mój chłopcze. Miłość jest dla głu­ pców i tylko by cię unieszczęśliwiła. Rozumiesz? Nastąpiła chwila ciszy. Chłopiec ani na chwilę nie odwrócił wzroku. - Tak, mamo. Markiza skinęła głową. Wstała. - Na pewien czas wyjeżdżam, ale wkrótce się zobaczymy. Bądź grzeczny. - Naturalnie, mamo. - W głosie chłopca zabrzmiało lekkie rozbawienie. Markiza zmarszczyła czoło. Dziwnie się czuła, mówiąc dziecku takie rzeczy. Zupełnie jakby dała mu niepo­ trzebną radę, Joss zamykał się w swoim świecie. - A więc do widzenia, kochanie. - Poklepała go po po­ liczku. U szczytu schodów przystanęła i odwróciła się, ale Joss był już znowu zajęty żołnierzykami. Westchnęła. Bevill za nic nie pozwoliłby mu wstąpić do wojska, przecież Joss był dziedzi­ cem, w dodatku jedynym. Co tam, to już nie jej sprawa, a tym­ czasem i tak spóźniła się na schadzkę. Ogarnęła syna ostatnim spojrzeniem i poszła dopilnować pakowania. Godzinę później markiza ciągnęła za sobą sakwojaż po dę­ bowych schodach, a jej służąca. Trencher, dźwigała na dół trzy pozostałe, bezlitośnie depcząc pozostawionych na jej drodze cy­ nowych żołnierzy. Wydawało się, że służba nagle znikła, a drzwi salonu pozostawały zamknięte. Markiza stanęła pośrodku białej, kamiennej posadzki w sieni i dość niepewnie rozejrzała się dookoła. Nawet ona rozumiała, jak niedorzeczne byłoby w jej sytuacji pukanie do drzwi salonu, by po prostu powiedzieć mężowi, że go opuszcza. Jednakże po chwili właśnie to zrobiła. - Bevill, zaraz wyjeżdżam. Markiz siedział odwrócony tyłem do drzwi i nawet nie zadał sobie trudu, żeby unieść się fotela. - No, to niech pani wyjeżdża do diabła. Czy Massingham po panią przyjechał? Jeśli tak, to niech służba wyjdzie do bramy i poleci mu podjechać pod drzwi. - Czy to znaczy, że nie zamierzasz się sprzeciwiać? - Nie, proszę pani. - Głos markiza cicho zadudnił w prze- stronnym salonie. - Diabli nadali wszystkie kobiety! Niech już pani jedzie. Lekko zdezorientowana tą nagłą zmianą frontu markiza wy- cofała się do sieni. Trencher wysyłała lokaja do bram Ashby Tai­ ­­­­. Powóz podjechał, a gdy bagaż został załadowany, markiza obróciła się, by objąć ostatnim spojrzeniem mury swojego wię­ zienia. Na górze w oknie dziecięcego pokoju mała lady Juliana Tal- land machała do niej. Markiza odpowiedziała tym samym gestem. Tymczasem w salonie markiz Tallant nieco drżącą ręką od- sunął od siebie po blacie stolika pustą butelkę po brandy i sięg- nął po drugą, pełną. W dużym okiennym wykuszu jego syn klę- czał na ławie i z nosem przytkniętym do szyby przypatrywał się 8 9

odjazdowi powozu w chmurze pyłu. Markiz wolał mieć w tych chwilach oko na syna, na wypadek gdyby jego niewierna mał­ żonka postanowiła zabrać chłopca z sobą. Pewnie jednak była na to zbyt rozsądna. Lady Tallant za nic nie chciałaby obarczać siebie i swojego kochanka obowiązkami związanymi z wycho­ waniem siedmioletniego chłopca, nawet gdyby miała to zrobić na złość mężowi. Markiz podszedł do okna. Położył ciężką dłoń na ramieniu syna. Chłopiec jakby nieznacznie się ugiął pod jej naciskiem. Odchylił głowę i bursztynowymi oczami pochwycił spojrzenie ojca. Ten pochylił się do ucha chłopca. - Posłuchaj mnie, Joscelyne - powiedział cicho do swego dziedzica. - Nigdy nie ufaj kobiecie. Słyszysz mnie? Nigdy nie ufaj kobiecie i nigdy się nie zakochaj. To tylko cię unieszczęśli- wi. Miłość jest dla głupców, wspomnisz moje słowa. W późniejszym życiu Joss, earl Tallant, mawiał, że zdarzyło mu się dostać tylko jedną radę, co do której jego ojciec i matka się zgadzali, i od tej pory ona rządziła jego życiem. Amy, 1807 Gdy podjechała dorożka, Amy właściwie jej oczekiwała. Ostatni list matki, utrzymany w tak beztroskim tonie, obudził jej podejrzenia. W wieku czternastu lat Amy umiała już czytać między wierszami. Naturalnie zdarzało się to wcześniej. Kilka razy. Na bruku rozlegał się stukot kół powozu, szmer przyciszonych głosów za­ kłócał jej sen, potem w pokoju rozbłyskało światło i raptowne szarpnięcia wyrywały ją ze snu. Tego wieczoru było dokładnie tak samo. Gdy otworzyła oczy, zobaczyła w blasku świecy twarz matki, bladą i zrezygnowaną. Obok stała przełożona, pan­ na Melville, z miną pełną dezaprobaty. - Gdyby tylko mogła ją pani zostawić u mnie nieco dłużej, lady Bainbridge! Amy jest bardzo zdolną i obiecującą pod­ opieczną, ale te nieustanne najścia sprawiają, że o postępach trudno mówić. Beznadziejna sprawa... Amy ubrała się i spakowała skromny dobytek, po czym na palcach podeszła do drzwi. Nie było czasu na pożegnania. Inne dziewczęta spały, niczego nieświadome i całkiem beztroskie, wszystkie z wyjątkiem Amandy Makepeace, która zajmowała łóżko obok Amy. Amanda przewróciła się na drugi bok, wes­ tchnęła, gdy światło, choć wątłe, na chwilę ją oślepiło, i w końcu usiadła - Co się dzieje? - Nic takiego, Amando. Muszę jechać. Nie sądzę, żebyśmy się jeszcze kiedyś spotkały... Amanda wyciągnęła ramiona i mocno ją uściskała. Matko­ wała Amy, która była o dwa lata młodsza, - Spotkamy się na pewno - szepnęła. - Zobaczysz... Przez długą chwilę obejmowały się w milczeniu, w końcu Amy odsunęła s«ę od przyjaciółki. - Do widzenia, Amando. Wiedziała, że już nie wróci do seminarium panny MeWille. i do pewnego stopnia była z tego zadowolona. Ostatnim razem gdy rodzice ją zabrali, nie było jej cały rok. Kiedy pojawiła się ponownie w seminarium, musiała udawać, że zatrzymały ją pil­ ne sprawy rodzinne. Amy zauważyła ukradkowe spojrzenia i chichoty dziewcząt. Panna MeWille naturalnie zachowała dys­ krecję. Amy podejrzewała, że nauczycielka nawet jej współczu­ je, ale uczennice miały rodziny należące do towarzystwa, które żyło plotkami i skandalami, wiec wiedziały wszystko o jej ojcu, George'u Bainbridge'u, zwanym Gwineą, nałogowym hazardzi- ście, który znajdował się w nieustannych tarapatach finanso­ wych. Przed ostrymi językami nie było ucieczki i chociaż 10 11

Amanda zawsze się za nią wstawiała, Amy czuła się niemal bez­ bronna. Wprawdzie kpiące miny i złośliwe uwagi przyjmowała z godnością, ale bardzo z tego powodu cierpiała. Amy zdążyła poznać kilka seminariów dla panien. Dwa peł­ ne lata spędziła w szkole pod (Mordem. Był to okres względnej stabilności, najwidoczniej związany z dobrą passą ojca. Kilka miesięcy uczyła się w szkole panny Melville, wcześniej była je­ szcze krótko w Bath i prawie cały rok w Hertford. Za każdym razem rodzice posyłali ją potem do innej szkoły, żeby ukryć pra­ wdę o sytuacji rodziny. Wychodziła jednak na jaw i co złośli­ wsze uczennice zatruwały Amy życie uszczypliwymi uwagami. Po pewnym czasie Amy wyjeżdżała i bezpowrotnie traciła przy­ jaciółki. Tym razem powrót do Londynu zajął niewiele ponad godzi­ nę, ponieważ szkoła panny Melville znajdowała się w Strawber- ry Hill. Amy, zbyt śpiąca i przygnębiona, by sprzeciwiać się matce, skuliła się w kącie dorożki i zapadła w drzemkę. Zbu­ dziło ją szarpnięcie pojazdu. - Gdzie jesteśmy, mamo? Na Mansfield Street? Lady Bainbridge nie odpowiedziała od razu. Wydawała się bardzo zajęta swoją torebką i bagażem córki. W bladym świetle brzasku jej twarz sprawiała wrażenie głęboko zatroskanej. - Nie, kochanie. Jesteśmy w Whitechapel i przez pewien czas tu pozostaniemy. Na pewno niedługo. Gdy tylko tata będzie gotowy, wyjedziemy na wieś. - Whitechapel? - Amy szeroko otworzyła drzwiczki i wy­ siadła. Dorożka stanęła w wąskiej ulicy między wysokimi budyn­ kami, które wydawały się ocierać o pomalowane w różnokolo rowe pasma poranne niebo. Było chłodno, w powietrzu unosił się duszący odór rozkładających się warzyw, alkoholu i nieczy- stości. Amy zmarszczyła nos. Po ulicy walały się resztki beczek i skrzyń, a przy jednej z nich leżał głęboko uśpiony mężczyzna. W ręce trzymał opróżnioną butelkę, a spod jego ciała wypływa- ta strużka płynu, sącząca się dalej między kocimi łbami. W drzwiach naprzeciwko siedziała kobieta w brudnej czerwonej sukni, której stanik ledwie zakrywał piersi. Przesłała przyjezd­ nym przeciągłe badawcze spojrzenie. - Mamo! - Amy była już przyzwyczajona do różnych tara- patów, które sprowadzała na nie lekkomyślność ojca, ale to przeszło jej najgorsze obawy. Nie wierzyła własnym oczom. Różnica między klasą w seminarium panny MeWille a tym kur­ nikiem była doprawdy zbyt wielka, by w jednej chwili pogodzić się z nią bez zastrzeżeń. Popatrzyła błagalnie na matkę, ale ta odwróciła się, by zapłacić ponuremu woźnicy. W chwilę potem zaciął batem konia i zostawił je na środku ulicy. Zza rogu wyszło chwiejnym krokiem dwóch hałaśliwych mężczyzn. Na widok Amy jeden trącił drugiego łokciem i obaj zerwali się do biegu. Lady Bainbridge wydała okrzyk, chwyciła bagaż i szybko pociągnęła Amy w kierunku domu, nad którego drzwiami wisiał drewniany szyld „Noclegi dla podróżnych". Światło w sieni było wątłe, ale bardziej dokuczliwy okazał się smród łoju i zgnilizny. Lady Bainbridge otworzyła jedne i dwojga drzwi i wciągnęła Amy do środka. W pokoju stały nie- liczne meble: liche łóżko i dwa połamane krzesła. - To tylko na krótko, Amy, na bardzo krótko. Tata wkrótce wróci przecież wiesz, i wtedy będziemy mogły wyjechać... Amy zadrżała, chociaż w izbie nie było zimno. Ujęła matkę za ręce. Lady Bainbridge unikała jej wzroku. - Mamo, od jak dawna tutaj mieszkasz? Lady Bainbridge wzruszyła chudymi ramionami. Amy za- uważała. że suknia matki jest poplamiona i podarta. - Kilka dni. Zresztą niedługo wyjedziemy. 12 13

- A gdzie jest tata? Dlaczego musimy mieszkać w tym okrop­ nym miejscu, mamo? - To tylko na krótko - odparta bezbarwnym głosem lady Bainbridge. Jej twarz miała szarawy odcień. Podeszła do krzes­ ła i ciężko na nim usiadła. - Mam nadzieję, kochanie, że nie jesteś głodna. Nie ma nic do jedzenia, rozumiesz. To tylko na krótko... Na wzmiankę o jedzeniu Amy poczuła się głodna jak wilk, Głośno zaburczało jej w brzuchu, ale jednocześnie aż ją mdliło na myśl o tym, że tak nisko upadli. Dom na Mansfield Street był nędzny i biednie umeblowany, lecz przynajmniej znajdował się w zachodniej części miasta. Amy nie orientowała się dokład­ nie, gdzie się znajdują, dobrze jednak wiedziała, że Whitechapel nie jest okolicą dla damy. Usiadła na drugim krześle, naprze­ ciwko matki, i skuliła się, żeby nie odczuwać tak dotkliwie głodu i lęku. - Czy Richard pojedzie z nami na wieś, mamo? - spytała. Sprawy nie przedstawiałyby się tak źle, gdyby towarzyszył im jej brat. - Skądże znowu, kochanie! Richard jest w Eton i musi tam pozostać. Nie możemy przerwać jego edukacji... Amy westchnęła. Wiedziała, że brat i wielką ochotą zgodził­ by się na przerwanie edukacji, podczas gdy ona... Drzwi wejściowe otworzyły się z hukiem i w sieni rozległy się głośne kroki. Lady Bainbridge zerwała się z krzesła i zasło- nita dłonią usta. - Ojej! Chciałabym wiedzieć... Drzwi pokoju otworzyły się gwałtownie. Na progu stanął ro­ sły dżentelmen ze złocistymi włosami, ubrany w przetykaną złotymi nićmi kamizelkę i koszulę z wysokim, ostro zakończo- nym kołnierzykiem. - Tato! Ojej, tato! Ojciec chwycił ją w objęcia i poderwał z ziemi. - Jest moje maleństwo! Niedługo wszystko będzie dobrze, hm? Pachniał alkoholem i promieniował miłym, znajomym cie­ płem. Amy przytuliła się do niego. - Och. tato. tak się bałam! Co się stało z domem na Man­ sfield Street i dlaczego musimy wyjechać na wieś? George Gwinea Bainbridge postawił córkę na podłodze. Ci­ cho zadzwonił monetami, które miał w kieszeni. - Nie ma powodu do niepokoju, kochanie! Co powiedziały byście na to. żeby wynająć ładny dom na Curzon Street i po- wóz? A dla ciebie zatrudnimy guwernantkę i będziesz mogła je- chać do takiego seminarium dla panien, jakie tylko sobie wy- bierzesz... Lady Bainbridge głośno zaczerpnęła tchu. Rumieniec wrócił jej na twarz, a zmatowiałe oczy nagle rozbłysły. Wstała i nie- pewnie położyła mężowi rękę na ramieniu. - George? - W jej głosie pobrzmiewało błaganie. Amy, mimo że ogarnęło ją wielkie podniecenie, wyraźnie to usłyszała. Zdążyła już się zresztą przyzwyczaić do takich sytuacji. - George, czyżbyś znowu wygrał? Ojej, wygrałeś! Amy patrzyła, jak ojciec przyciąga matkę do siebie i gorąco ją całuje. - Owszem, wygrałem! Nową suknię dla ciebie, kochanie, dwadzieścia sukien, jeśli będziesz chciała! Lady Bainbridge śmiała się, płakała i mówiła coś z wyrzu- tem, wszystko niemal jednocześnie. Amy przyglądała się matce, która wsparła się na ramieniu sir George'a i patrzyła mu prosto w oczy z oddaniem. A więc jeszcze nie wpadną w nędzę tego dnia i jeszcze nie nazajutrz, ale któregoś dnia być może... któ- regoś dnia... Amy odwróciła głowę. Kiedy wyjdzie za mąż... jeśli w ogó- 14 15

le wyjdzie za mąż, to nie za słabego człowieka, rozpustnika i gracza. Albo poślubię mężczyznę, którego będę mogła szano­ wać i kochać, albo nikogo. I nigdy nie będę uprawiać hazardu. Podobno ma się to we krwi, ale pokażę ludziom, że się mylą. Za nic nie ulegnę takiej pokusie, nawet za tysiąc funtów! ROZDZIAŁ PIERWSZY 1814 Markiz Taiłam nie wierzył w domowe ulepszenia. Jeśli coś zadowalało jego przodków, nie musiał tego poprawiać. Dlatego talon w Ashby Tallant wyglądał w dużym stopniu tak samo jak dwadzieścia pięć lat wcześniej. Tego dnia słoneczne światło wlewało się do środka przez szyby w podzielonych na drobne prostokąty oknach i było tak jaskrawe, że brutalnie podkreślało łysiny niebieskich, aksamitnych draperii i zniszczonych chod­ niczków, których wzór był już prawie niewidoczny. Joscelyne, earl Tallant, wszedł pewnym krokiem do pokoju i przystanął, pomieszczenie bowiem wydało mu się puste. Zaraz jednak uśmiechnął się pod nosem, jeden z foteli stał bowiem od­ wrócony tyłem do drzwi, niewątpliwie celowo. - Dzień dobry, ojcze. - Podszedł jeszcze kilka kroków i za- trzymał się przed kominkiem, skąd mógł spojrzeć na meż- czyznę, który siedział skulony w fotelu. - O ile wiem, chciałeś mnie zobaczyć. - Chciałem z tobą porozmawiać. - Szorstkie brzmienie jego głosu bardzo kontrastowało z lekkim, cedzącym tonem Jossa. Markiz nieznacznie poruszył ręką, roztaczając wokół świetlne refleksy od sygnetu z brylantem, którego miniatura kryła się w fałdach fularu. - Napijesz się czegoś? No, to zadzwoń na słuźbę. 16

Joss zrobił, jak mu kazano, po czym usiadł w fotelu naprze­ ciwko rodzicu. - Dobrze się czujesz, ojcze? - spytał obojętnie Joss. Brylant znowu błysnął, gdy starszy pan mocniej zacisnął sę­ kate palce na gałce laski. - Całkiem dobrze. Przykro ci to słyszeć, co, mój chłopcze? Podejrzewam, że masz serdecznie dość mojego widoku, - Wcale nie, ojcze - gładko odparł Joss. Wstał, nalał dwa kieliszki wina, przyniesionego przez lokaja i wzniósł toast. - Za to, żebyś dalej był w dobrym zdrowiu, ojcze. Jedyną odpowiedzią był nieartykułowany pomruk. - Juliana przesyła ci najlepsze życzenia. Czuje się dobrze. - Wrodziła się w matkę - powiedział kwaśno markiz. - Sły­ szę o niej mnóstwo! Ostatnio mówiono nawet, że zagięta parol na Clive'a Massinghama tak jak przedtem jej matka! Dobrze się stało, że Myfleet nie żyje, bo nie musi znosić hańby z powodu niewierności żony. Joss poruszył się niespokojnie. - Bardzo cię proszę, ojcze, nie znieważaj Juliany. Gdyby Myfleet żył, nie byłoby mowy o niewierności. Juliana była z nim szczęśliwa, a teraz naturalnie nie jest... - Szczęśliwa, też mi coś! Przemawia przez ciebie senty­ mentalny głupiec, Joss! Który z nas jest szczęśliwy? Ty?- Mar­ kiz pochylił się ku synowi. - O tobie też mnóstwo słyszę, chłopcze! Wizyty w jaskiniach hazardu, walki na pięści o pie­ niądze, towarzystwo utracjuszy, najgorszy rozpustnik w Londy­ nie! Kiedyś wiązałem z tobą wielkie nadzieje, ale to było przed tym żałosnym epizodem, kiedy omal nie doprowadziłeś rodzi­ ny do upadku z powodu kart! Od tamtej pory jest tylko go­ rzej. Nie dalej niż w zeszłym miesiącu musiałem spłacić tego szubrawca Avery'ego, który przysięgał, że zhańbiłeś jego córkę... - To było rzeczywiście niefortunne zdarzenie - przyznał bezwstydnie Joss. - Istotnie. Musiałem pożegnać się ze znaczną sumą, żeby zamknąć mu usta! - Nie trzeba było się przejmować. - Joss upił łyk wina. - Trudno powiedzieć, żebym był pierwszym, który zhańbił Ange- lę Avery. Jej ojciec musi zbijać niemały majątek na jej rzekomej cnocie! Markiz spurpurowiał. - Służące, córki właścicieli ziemskich, dziewice, wdowy, żony... tobie jest całkiem wszystko jedno! - Błagam, ojcze, zachowaj spokój. - Joss cedził słowa. - Unosisz się bez powodu. Moje wyczyny wcale nie są takie god- ne uwagi, jak słyszałeś. Wiedz, że czasem pojawiam się nawet na nudnym i przyzwoitym balu. Obawiam się, że twoi szpiedzy mocno przesadzają. Markiz machnął ręką ze zniecierpliwieniem. - Wobec tego nie będzie ci trudno dostosować się do moje- go planu. Doszedłem do wniosku, że nie mogę dłużej tolero- wać swoich szaleństw. Przez ten niekończący się ciąg skanda­ li dobre imię rodziny zostanie całkowicie zszargane. A po- nieważ to ty jesteś winien tego upadku, musisz odkupić swoją winę. - Najwidoczniej jesteś bardzo zdesperowany, ojcze, jeśli wi­ ­­­­­ dzisz we mnie tego. który ocali honor rodziny - stwierdził Joss. - W jaki sposób mam sprawić ten cud? - Nie musisz silić się na sarkazm, chłopcze. - Markiz od- kaszlnął i otarł chustką cienkie wargi. Potem napił się wina i wygodniej usadowił w fotelu. - Nie ma wyjścia, Joss, musisz się ożenić. Masz dwadzieścia dziewięć lat. a Ashby Tallant potrzebuje dziedzica. Jeśli ożenisz się z miłą panną z dobrego rodu, osiądziecie na wsi i będziecie 18 19

20 wychowywać potomstwo, wiele grzechów z przeszłości pójdzie w zapomnienie. Co ty na to? - Potulna żonka i dom na wsi... - Po wargach Jossa prze­ mknął kpiący uśmiech. - Co za nuda! Dziękuję, ojcze, ale nie skorzystam. Ten pomysł mnie nie pociąga. - To nie była propozycja - zauważył z naciskiem marki/ - To był rozkaz! Masz się korzystnie ożenić! Joss zmrużył oczy, po czym wstał bez pośpiechu. - Jako gracz muszę zwrócić ci, ojcze, uwagę, że stawiasz na niewłaściwą kartę. - Do diabła z tobą, chłopcze! - Markiz chwycił za laskę i z trudem się podniósł. - Zrobisz tak, jak mówię! - syknął, piorunując Jossa wzrokiem. - A jeśli nie, to cię wydzie­ dziczę... - Nie sądzę, żebyś był do tego zdolny, ojcze - odparł łagod­ nie Joss. - Zrobię zastrzeżenie w testamencie! Wszystkie pieniądze do ostatniego pensa zostawię twojemu kuzynowi Rogerowi! Ty możesz odziedziczyć majątek, ale nie będziesz w stanie go utrzymać. Poza tym obetnę ci pensję i zobaczymy, skąd bę­ dziesz brał środki na hazard! Zmuszę cię do ożenku, i to z bo­ gatą dziedziczką. - Proszę, ojcze, nie zaperzaj się tak z mojego powodu, bo jeszcze ci to zaszkodzi - powiedział cicho Joss i wyciągnął rę­ kę. - Dobrze wiesz, że i tak pójdę swoją drogą. Markiz bezwładnie opadł na fotel. - Do diabła z tobą - powtórzył, ale w jego słowach nie było już zajadłości. - Jak dla mnie możesz ożenić się z pierwszą na­ potkaną kobietą. - Nierozważny pomysł, ojcze. Chociaż... być może zrobię właśnie coś takiego. Sługa uniżony. Elegancko się skłonił i wyszedł do sieni. Lokaj podał mu płaszcz, kapelusz i rękawiczki. Przed drzwi podstawiono jego faeton. Był rześki majowy poranek, wiec zanim Joss wsiadł do po wozi ku, rozejrzał się po szerokiej alei obsadzonej wiązami i przesunął wzrok poza linię wiązów, gdzie ciągnął się park. Wieś. Co za straszne miejsce. Uznał, że musi niezwłocznie je­ chać do Londynu. W drodze powrotnej nic się nie zdarzyło. Jako pierwszą ko­ bietę zobaczył gospodynię z zajazdu, w którym przystanął, żeby zmienić konie i wypić kufel piwa, ale ta była już mężatką, a kar- czmarz posturą przypominał byka. Nawet go to ucieszyło. W gruncie rzeczy pomysł ożenku był wręcz absurdalny, czasem jednak zdarzało mu się ulegać dziwacznym kaprysom. Dzięki temu życie było trochę mniej nużące. • - Amy. moja droga - powiedziała łagodnie lady Bainbridge. -Zgaś, proszę, drugą świecę. Dwie świece nie są potrzebne, skoro wystarcza jedna. Jeśli mogę przy takim świetle czytać, to na pewno i ty możesz przy nim szyć. Amy odłożyła robótkę i pochyliła się, by zdmuchnąć świecę. stojącą na komodzie przy jej krześle. Powietrze wypełnił duszą- cy zapach dymu i wosku. Pobolewała ją głowa. Bolały ją także oczy. Dwie świece w salonie dawały ledwo tyle światła, by mog- ła jakoś pracować. Jedna z pewnością nie wystarczała, zwłasz- cza że stała na gzymsie kominka, za głową lady Bainbridge, któ- ra podnosiła książkę do światła i mrużyła oczy w sposób, który bez wątpienia nie świadczył o ich zdrowiu, cokolwiek by o tym mówić. Trudno było powiedzieć, kiedy właściwie lady Bain- bridge zubożała, lecz. tymczasem i ona, i jej córka już się do te- go przyzwyczaiły. Amy starannie złożyła robótkę i odłożyła ją do drewnianej . ni. razem z igłą i włóczką. Ozdabiała właśnie starą chustę frędzlami z nadzieją, że trochę odświeży tym jej wygląd. Włócz- 21

22 ka miała kolor ciemnoczerwony, a węzły przy frędzlach ukła­ dały się równo i przypominały trochę sznur czerwonych korali­ ków. Mimo to Amy nie próbowała się oszukiwać, że udało jej się zrobić coś więcej niż doprowadzić starą, przetartą chustę do nieco bardziej znośnego stanu. Nie kupiła nic nowego z ubioru już od kilku lal, więc chcąc jako tako wyglądać, musiała obszy- wać stare suknie koronkami i wstążkami. Skutki tego nie za­ wsze były zadowalające, Amy wiedziała więc, że w modnym towarzystwie wyglądałaby jak strach na wróble. Prawdą jednak było i to, że miała bardzo niewiele okazji do pokazania się. rzadko bowiem gdziekolwiek bywała. - Chyba położę się spać, mamo. - Amy stłumiła ziewnięcie. Wieczór przypominał dziesiątki innych, podobnych. Zjadła ko­ lację z matką, skubiąc porcję potrawki baraniej, której faktycz­ nie było zbyt mało dla jednej osoby, a co dopiero mówić o dwóch. Potem obie poszły do salonu, choć w zasadzie dla po­ koiku w domu przy Curzon Street była to zbyt s/.umna nazwa. Lady Bainbridge zajęła się czytaniem książki, a Amy szyciem. Wszystko to powtarzało się niemal bez zmian przez ostatnie dwa lata, odkąd zmarł sir George Bainbridge. Lady Bainbridge z córką w randzie nigdzie nie wychodziła, nikogo też nie za­ praszała do odwiedzin, czuła się bowiem w obowiązku czymś gościa poczęstować. - Jak sobie życzysz, kochanie. - Lady Bainbridge zmarszczyła czoło. - W sieni jest świeca, prawda? Proszę, nie zabieraj jej na górę. Bez niej też powinnaś łatwo trafić do po­ koju. Amy uprzytomniła sobie, że to prawda, ale tylko dlatego, że zdążyła się już nauczyć poruszać po domu w ciemności. - Ja jeszcze poczekam - powiedziała lady Bainbridge i westchnęła cicho. - Twój brat może być zbyt zmęczony, żeby przez udaniem się na spoczynek pamiętać o zamknięciu drzwi. a niedobrze byłoby, gdyby ktoś wszedł w nocy z ulicy i coś nam ukradł. Amy pomyślała, ze bardziej niż zmęczenie umysłowi Ri­ charda szkodzi picie. Wydawało się dość nieprawdopodobne, by złodziej wybrał akurat domostwo Bainbridge'ów. Podejrzewała, że skąpstwo matki musi być przysłowiowe nawet w półświatku. a jego przedstawiciele znakomicie wiedzą, że z domu na Cur­ zon Street nie wyniosą niczego cennego. Ojciec przed śmiercią zdążył sprzedać lub zastawić wszystkie wartościowe przedmio­ ty, które posiadał, a brak pieniędzy lady Bainbridge był po­ wszechnie znany. Dom, wynajmowany im za bardzo niewielką sumę przez starego przyjaciela rodziny i umeblowany w stylu modnym przed trzydziestoma laty, wystarczał, by zapewnić dach nad głową. Zatrudniali teraz kucharkę i pokojową oraz nie­ ocenionego Martena, osobistego służącego Richarda. Na powóz nie było ich stać. Rok wcześniej lady Bainbridge uporczywie sprzeciwiała się jego sprzedaży, ale Amy zwróciła jej uwagę, że mogą wystawić się na pośmiewisko, bo konie już tak wychudły z niedożywienia, że lada dzień padną na ulicy. Ten argument przeraził lady Bainbridge do tego stopnia, że w końcu wyraziła zgodę, nie zniosłaby bowiem publicznej kompromitacji. - Wolałabym, żebyś nie czekała na Richarda, mamo - po­ wiedziała Amy ze zwykłą dla siebie łagodnością. - Dobrze wiesz, że Marten się nim zajmie i dopilnuje, by wszystko było pozamykane. Poza tym dżentelmeni mają zwyczaj toczyć roz­ grywki aż do świtu. Przekonasz się, zaśniesz w fotelu, a jak się zbudzisz, wejdzie ci kurcz w szyję i będziesz miała potargane włosy. Lady Bainbridge zaniepokoiła się. Pozostały jej jeszcze śla- ty dawnej urody, którą oczarowała George'a Bainbridge'a, pil- nie więc ich strzegła. Mimo to sprawiała wrażenie bardzo za­ niedbanej, odkąd bowiem owdowiała, zaczęła więdnąć i juź się 23

z tego nie podniosła. Spod lekko przekrzywionego czepka opa­ dały jej na ramiona zmatowiałe pukle w brązowym kolorze. Suknia wisiała na wychudzonej figurze, a kąciki niegdyś ponęt­ nych ust teraz smętnie opadły. - Och, nie pomyślałam o tym... Skoro jednak tak mówisz, kochanie... Tylko że nie mogę jeszcze iść do sypialni, bo do zaśnięcia potrzebuję drugiej książki. Tę... - poruszyła tomi­ kiem trzymanym w dłoni - napisała panna Kitty Cuthbertson. i mam zwyczaj czytać ją właśnie po to, by nie zasnąć. Na wie­ czór potrzebuję książki panny Edgeworth. Amy dawno już przywykła do przesądów matki. Lady Bain- bridge postępowała zawsze wedle własnych przekonań, które uzupełniały te bardziej rozpowszechnione, w myśl których nie należało, na przykład, przechodzić pod drabinami ani pozwalać służbie przewracać materacy w piątek. Według jednego z naj- surowiej przestrzeganych rytuałów udając się na spoczynek, na­ leżało zachować ściśle określony porządek czynności. Wcho­ dząc po schodach, nie wolno było obejrzeć się za siebie, panto­ felki należało ustawić pod łóżkiem czubkami w stronę drzwi, przed zaśnięciem czytało się określoną książkę... Obyczajom tym lady Bainbridge hołdowała niewzruszenie. Amy westchnęła. - Gdzie jest książka panny Edgeworth, mamo? - Och, sądzę... - Lady Bainbridge bezskutecznie obmacała wszystkie kieszenie i poduszki na fotelu. - Musiałam zostawić ją w jadalni. Tajemnicza sprawa, wiem, bo przecież powinna znajdować się w sypialni. To doprawdy bardzo niefortunne, że twojemu bratu przyszło dziś wieczorem do głowy podejmować tutaj swoich kompanów. Było to nie tylko niefortunne, lecz również niezwykłe. Sir Richard Bainbridge rzadko bywał w domu, wolał bowiem od­ dawać się hazardowi w znanych klubach White'a albo Bood- te'a. Amy nie pamiętała nawet, kiedy poprzednio brat zaprosił kogokolwiek na Curzon Street. Dom nie był ani dostatecznie duży, ani wystarczająco umeblowany, żeby urządzić w nim przyjęcie, ale grupka miłośników gier hazardowych mogła po- czuć się w jego murach swobodnie. - Może poślemy Patience po książkę - zaproponowała Amy. Patience była ich pokojową, ortodoksyjną purytanką, która miała pełne kwalifikacje osobistej służącej, ale równie sprawnie posługiwała sie ścierką. Z zasady Patience reagowała na każdą sytuację niezadowoleniem. Amy nieznacznie skrzywiła się, gdy wyobraziła sobie, co pokojowa powie o kompanach Richarda. Twarz lady Bainbridge pojaśniała, zaraz jednak znowu stała się smutna. - Och. jaki dobry pomysł... Niestety, nie mogę! Patience przysięgła. że nie postawi nogi w pokoju, w którym są kompani Richarda, odkąd jeden z nich próbował uszczypnąć ją w... - Lady Bainbridge przybrała zakłopotaną minę. - No, w poufały sposób. Zarzekała się potem, że natarła im uszu i wyzwała ich od hultajów i łajdaków! - Dzielny był ten, który spróbował - mruknęła Amy, nieco rozbawiona wyobrażeniem suchej i kościstej Patience stającej się obiektem zalotów jakiegoś dżentelmena. Bez wątpienia czło- wiek ten musiał wcześniej sporo wypić. - Tak czy owak, mo- żesz posłać lam Martena. Nie sądzę, żeby groziła mu podobna przygoda. - Nie grozi, to prawda, ale Marten poszedł dziś wieczorem w odwiedziny do siostry i wydaje mi się, że jeszcze nie wrócił. Amy przygryzła wargę. - Każdy problem da się rozwiązać, mamo. Czy nie możesz poczytać dzisiaj innej książki? Na twarzy Lady Bainbridge odmalowała się zgroza. 24 25

- Och, nie, kochanie. Dobrze wiesz, że niektóre książki na­ dają się do czytania w ciągu dnia, a inne są na wieczór. Nie można mieszać jednych z drugimi, zapewniam cię. Amy wstała i wziąwszy chustę, otuliła nią ramiona. - Dobrze. Wobec tego sama przyniosę ci tę książkę. Zajmie- mi to tylko chwilę. Lady Bainbridge wydała cichy pisk. - Och, Amy, kochanie, nie możesz iść do tego pokoju! Dżentelmeni tam grają... - Wiem, mamo. Przypuszczalnie będą tak pochłonięci grą, że nawet mnie nie zauważą. Nie sądzę, żebym podzieliła przy- kry los Patience! - Ja też nie. - Lady Bainbridge wydawała się tego żałować - Bądź co bądź, żaden dżentelmen nie okazał ci cienia zaintere­ sowania, Amy! To zresztą nie ma nic do rzeczy. Zachowałabyś się wyjątkowo niestosownie, gdybyś weszła do pokoju pełnego mężczyzn. - Jeden z nich jest moim bratem, mamo - zwróciła jej uwa­ gę Amy. - W razie gdyby coś złego się działo, natychmiast zwrócę się o pomoc do Richarda. Ciaśniej otuliła się chustą i wyszła do sieni. Jedyna świeczka, paląca się u podnóża schodów, rzucała długie cienie. Amy do­ strzegła odbicie swojej postaci w wysokim, podłużnym lustrze i pomyślała ze smutkiem, że wygląda jak jedna z egipskich mu­ mii, widzianych przez nią rok wcześniej podczas wystawy egip- tologicznej. Chusta była wielka, bo Amy zawsze lubiła mieć do­ brą ochronę przed przeciągami. Jakość ogrzewania w gospodar­ stwie Bainbridge^w była odwrotnie proporcjonalna do ilości pieniędzy przegrywanych przez Richarda przy zielonym stoliku, toteż zimno nie było dla Amy nowością. Usłyszała męskie głosy i śmiech, dochodzące z jadalni. Mat ka naturalnie miała rację, że wejście do takiego pokoju było zu- pełnie niestosownym zachowaniem dla panny, ale Amy była przekonana, że prawdopodobieństwo, by jej widok obudził żar w którymś z pijanych mężczyzn, było wyjątkowo małe. Wię- kszość stanowili tam hazardziści z krwi i kości, którzy w ogóle nie powinni zwrócić na nią uwagi, a jeśli nawet któryś na nią zerknie, to rzecz jasna i tak nie zainteresuje się szarą i bezbarw­ ną siostrą Richarda. Modne towarzystwo ceniło urodę, a tej Amy w swoim przekonaniu nie miała zbyt wiele. Zawsze była niepozorna i trudna do zauważenia, a spokojne usposobienie z pewnością jej nie pomagało. Podczas jedynego sezonu. jaki spędziła w Londynie, odzywała się tak rzadko, że w eleganckim towarzystwie ztośliwcy mawiali o niej ,jest. a nie ma". Uchyliła drzwi jadalni i zajrzała do środka. Było dokładnie |ak, jak przewidywała. W pokoju panowało gorąco i duchota, do czego przyczyniały się żar bijący od kominka i przynajmniej dwadzieścia topniejących woskowych świec, rozstawionych na stole. Gromadce hazard/.istów przewodził jej brat, przy którego ramieniu leżała pusta butelka po brandy. Stała też drewniana mi- seczka L kilkoma rulonikami monet. Richard siedział rozparty na krześle. twarz miał zaczerwienioną, a w dłoni trzymał kubek z kośćmi. Omiótłszy zebranych spojrzeniem, Amy poznała dwóch kompanów brata, inni wydawali jej się obcy. Lord Humphrey Dainty był tak pijany, że niechybnie groził mu upadek z krzesła pod stół. Surdut miał włożony na lewą stronę, a twarz znaczyły mu liczne krople potu. Amy pomyślała, że wkrótce alkohol i go- rąco pokonają go definitywnie i lord Humphrey po prostu straci świadomość. Pan Hallam wyglądał jeszcze głupiej niż jego kompan, miał bowiem na głowie słomkowy kapelusz z szero- kim rondem, przybrany tyloma kwiatami i wstążkami, że nawet przeróbki Amy nie były tak strojne. Amy z politowaniem póki- 26 27

wała głową. Była przyzwyczajona do przesądów matki, ale oby­ czaje graczy stanowiły z jej punktu widzenia całkiem oddzieIny rozdział. A Bertie Hallam zdawał się nie zauważać, że jego za­ klinanie szczęścia nie działa. Amy powędrowała wzrokiem dalej. Tych mężczyzn nie zna- ła. Jeden był jasnowłosy, rosły i wyglądał bardzo poczciwie. Wydawał się nieco trzeźwiejszy niż pozostali. Co zaś do drugie go... Przeciąg spowodowany otwarciem drzwi zakołysał płomie- niami świec i mężczyzna podniósł głowę właśnie w chwili, gdy Amy mu się przyglądała. Pochwycił jej spojrzenie. Amy poczuła się zakłopotana. Była przyzwyczajona do tego, że ludzie zatrzy­ mują wzrok na kimś ładniejszym lub bardziej interesującym. A ten mężczyzna oczami o niezwykłej bursztynowej barwie w skupieniu wpatrywał się w jej twarz. Po chwili nieznacznie uniósł brwi. Był starszy od Richarda. Miał chyba około trzy- dziesiu lat. Wysoki i smukły, wydawał się bardzo swobodny. Siedział ze skrzyżowanymi nogami, rozchylone poły surduta odsłaniały śnieżnobiałą koszulę z nieco zmiętym fularem. Ni­ kogo tak przystojnego Amy jeszcze nie widziała. Zwracały uwa- gę również jego śniada karnacja i klasyczne rysy. Stosik gwinei i ruloników z drobniakami obok niego był zdecydowanie więk­ szy niż u pozostałych. Nagle mężczyzna uśmiechnął się do niej i niedbałym gestem odsunął z czoła zabłąkany ciemnokasztanowy kosmyk. Amy przybrała karcącą minę. Stanowczo nie chciała, żeby któryś z graczy pozwalał sobie na takie uśmiechy. Richard właśnie postawił na zielonym suknie następną bu­ telkę brandy. - Dolej sobie, Joss, dolej sobie, Seb! Zostajecie z tyłu. Pchnięta butelka zachwiała się i omal nie upadła, a Richard podniósł wzrok, dostrzegł siostrę i szeroko się uśmiechnął. Bllask świecy odbijał się w jego jasnych włosach. W niebieskich oczach tańczyły wesołe ogniki. - Niech mnie kule biją! Co tu robisz, siostrzyczko? Przy- szłaś sprawdzić. ile przegrałem, co? Możesz mieć pretensje do Jossa. Popatrz, jakie ma dzisiaj diabelskie szczęście. Amy oderwała wzrok od mężczyzny o kasztanowych wło- sach, uprzejmie się uśmiechnęła i ostrożnie zaczęła obchodzić pokój dookoła. Lady Bainbridge powiedziała jej, że zostawiła ksiązkę na parapecie, ponieważ jednak ciężkie czerwone story były zaciągnięte, nie dało się odgadnąć, o które okno chodziło. Zaczęła budzić zainteresowanie gości Richarda, co należało uz- nąć za wyjątkowo niepożądane. Lord Humhprey Dainty pr/e- chylił głowę i mamrotał: - Sługa uniżony, panno Bainbridge, sługa szanownej pani... Natomiast pan Hallam zerwał się z krzesła i wykonał głęboki ukłon, przy czym omal nie runął jak długi. Amy wyciągnęła ra­ mię i lekkim pchnięciem pomogła panu Hallamowi wrócić na krzesło. Znała go od dzieciństwa, a przez ostatnie siedem lat raz do ku odrzucała jego oświadczyny. Nie widziała więc powo- du, by urządzać takie ceregiele. - Dobry wieczór, panno Bainbridge. Czy mogę w czymś po- Rosły, jasnowłosy dżentelmen opuścił krzesło po prawicy Richarda i skłonił przed nią głowę. Miał wesołość w oczach i Amy mimo woli poczuła do niego sympatię. Nie chciała, wie- dziła przecież, że kompani brata to co do jednego hultaje i utra- cjusze. Mimo to nieśmiało odwzajemniła uśmiech. - Dziękuję panu. Moja matka zostawiła w tym pokoju książkę, a twierdzi, że bez niej nie zaśnie... - Jakaś powieść leży na parapecie za tobą, Seb - rzucił męż- czyzna z kasztanowymi włosami. - Zwróciłem na to uwagę, kiedy wchodziliśmy. 28 29

Nie uczynił wysiłku, by pomóc w poszukiwaniach, lecz dalej siedział i z lekko kpiącym uśmieszkiem przyglądał się rozwo­ jowi sytuacji. Amy poczuła dreszcz, a zakłopotanie przemiesza ło się z irytacją. Mimo że miała grubą i niezaprzeczalnie przy­ zwoitą suknię, w dodatku osłoniętą chustą, zdawało jej się, że jest całkiem naga. Z ulgą wzięła książkę lady Bainbridge od ro­ słego dżentelmena, gdy ten skłonił się przed nią, wyciągnąwszy poszukiwany przedmiot za grubej czerwonej zasłony. - Z pewnością właśnie tego pani szuka, panno Bainbridge Proszę przekazać" pozdrowienia lady Bainbridge. Mam nadzieję. że książka pomoże jej w zaśnięciu. - Przesłał Amy kolejny uśmiech. - Sebastian, książę Fleet, bez reszty do pani usług. Książę Fleet! No i proszę, jak zwodnicza okazała się jego mi- ła powierzchowność. Richard doprawdy rzucił się na głęboką wodę, bo Fleet i jego kompani byli zaprzysięgłymi graczami i chodziły słuchy, że oskubują naiwnych. Naturalnie Richarda trudno byłoby nazwać naiwnym. Był przecież synem osławio- nego George'a Gwinei Bainbridge'a i od osiemnastego roku ży- cia podążał śladem ojca. Nie należał więc do amatorów. Mimo to Amy wiedziała, że jej brat wcześniej nie zadawał się z podo­ bnym towarzystwem. Książę Fleet i earl Tallant mieli kon­ szachty z takimi hazardzistami jak Golden Bali i Scrope Davies. A ci ludzie byli naprawdę niebezpieczni. Potrafili przepuścić ty- siące gwinei przez jedną noc. Wbrew sobie Amy zerknęła na mężezyznę i kasztanowy- mi włosami. Wciąż jej się przyglądał i tak ją tym zmieszał. że przycisnęła książkę do piersi. Jeśli tam stał Sebastian Fleet. to ten... Mężczyzna skłonił głowę. - Joscelyne Tallant, do usług, panno Bainbridge - powie- dział, zupełnie jakby czytał w jej myślach. Słyszała o Jossie Tal- lancie, dziedzicu markiza Tallant. A któż nie słyszał? Mówiono. że hazard jest i tak najmniejszą z wad młodego Tallanta. Był jeszcze alkohol, kobiety i wybryki, o których wzmiankowano półsówkami. Jako młody człowiek earl Tallant odbył przymu- sową podróż za granicę, ukarany w ten sposób przez ojca za na- rażenie rodziny na monstrualne karciane długi i doprowadzenie jej do stanu bliskiego ruiny. Tam jednak znowu splamił honor rodu. uciekł bowiem z żoną swojego gospodarza i przez kolejne pięć lat jego nazwisko było właściwie synonimem skandalu, Książe Fleet wciąż uważany był za znakomitą partię, liczono bowiem, że miłość porządnej kobiety może go ocalić, ale w przypadku Jossa Tallanta nikt nawet nie wspominał o oca- leniu. Swatki reagowały na wieści o nim okrzykami przeraże- nia i starały się trzymać swoje podopieczne jak najdalej od niego. Amy zorientowała się, że earl mierzy ją wzrokiem od stóp do głów. Była zupełnie nieprzyzwyczajona do tego, by dżentel- meni w taki sposób jej się przyglądali. Zazwyczaj tego rodzaju spojrzenia mieli zarezerwowane dla najatrakcyjniejszych dam i Amy uważała, że są one naturalną częścią flirtów w eleganc- kim świecie. Wygładziła spódnice, żeby na pewno zakryły jej kostki. Suknię miała trochę zbyt krótką, nosiła ją bowiem od czterech lat, a tymczasem zdążyła urosnąć. Dostrzegła uśmiech, który zamajaczył w kącikach ust Jossa Tallanta na widok odru- chu świadczącego o skromności. Richard niecierpliwie potrząsnął kubkiem z kośćmi. - Pańska kolej, milordzie. Kto gra? - Pustka w kieszeniach - mruknął lord Humphrey i dyskret- nie zwolnił zajmowane krzesło. - Tallant wziął wszystko co moje... - Ja też rezygnuję - oznajmił ponuro Bertie Hallam. - Nie mam już nawet pioruńskiego pensa, proszę mi wybaczyć to wy- rażenie, panno Bainbridge! 30 31

- Ja już wychodzę, przepraszam - rzuciła pośpiesznie Amy Uśmiechnęła się do Sebastiana Fleeta, który przytrzymał dla niej drzwi, i uważając, by nie spojrzeć już na Tallanta, wysunęła się do sieni, która powitała ją miłym chłodem. Lady Bainbridge wyczekiwała jej u podnóża schodów niczym blady duch. - Och, Amy, kochanie. Nie było cię tak długo, że już zasta- nawiałam się. co z tobą. Czy wszystko w porządku? - W jak najlepszym, mamo - odrzekła Amy. - Nic mi sie nie stało. - Czy nie oświadczył ci się znowu Bertie Hallam? - Nie, mamo. Bertie Hallam był... zbyt zajęty. - Szkoda. - Lady Bainbridge westchnęła. - Ubyłaby osoba do wykarmienia. - Chwyciła Amy za ramię. - Ile tam było świec? - Dwie, może trzy - skłamała Amy bez mrugnięcia okiem. - Nie masz się czym przejmować, mamo. - A ogień? - Palił się mały. - Po co Richardowi ogień w maju? - Lady Bainbridge spo- sępniała. - To taki zbytek. - Wiesz, mamo, wieczorami jest całkiem chłodno. - Amy zadrżała, bo przeciąg w sieni był doprawdy przykry. - Nie martw się. Jestem pewna, że Richard wygrywa duże sumy. Lady Bainbridge odzyskała pogodę ducha. - Tak sądzisz, kochanie? Doprawdy, on jest zupełnie taki sam jak ojciec. George należał do nieprzeciętnie utalentowa nych graczy, a jak wygrywał, to zawsze obsypywał mnie pre­ zentami. Skoro Richard wygrywa, to możemy się nie martwic Ale, ale... znalazłaś moją książkę? Amy podała jej tomik. - Oto ona, mamo. Leżała na parapecie, tak jak powiedziałaś. Lady Bainbridge zerknęła na książkę. - Ojej, to przecież jest książka, którą zostawiła u mnie w ze- szłym tygodniu lady Ashworth! No nie, tej stanowczo nie mogę teraz czytać. Amy głośno odetchnęła, zła na siebie, że wzięła książkę bez sprawdzenia autora. Ujęła matkę za ramię. - Nie przejmuj się, mamo. Zrobię ci mleka z gałką muszka­ tołową i goździkami, tak jak lubisz. Rozgrzeje cię i na pewno będzie skuteczne, zobaczysz. A jeśli nie, to zawsze jest lauda- num. Obawiam się. że nic nie jest w stanie mnie zmusić, żebym dziś wieczorem weszła do tego pokoju drugi raz! Wkrótce Amy usłyszała dochodzące zza ściany spokojne po- chrapywanie lady Bainbridgc. sama jednak leżała i nie mogła zasnąć. Z jadalni dobiegały wybuchy śmiechu. Obsypywanie prezentami. też coś! Zadziwiało ją, że matka zapamiętała tylko szczodrość swojego męża, a zapomniała o innych, znacznie przykrzejszych stronach małżeństwa. Amy zaś bardzo dobrze pamiętała, co to znaczy być córką gracza. Wiedziała, że nigdy tego nie zapomni. Życie szlachetnie urodzonej, lecz ubogiej panny, które teraz wiodła, było bowiem bezpośrednim następ- stwem nałogu ojca. A już na pewno nie była w stanie zapomnieć skandalu i swojej rozpaczy sprzed dwóch lat. kiedy ojciec ode- brał sobie życie. Wtuliła głowę w poduszkę. Richard był pod wieloma wzglę- dami podobny do ojca, szczodry, lecz lekkomyślny. Bardzo ją to złościło, chociaż lubiła brata. Tylko tych innych nienawidziła z całego serca. Takich bogaczy jak Fleet i Tallant. Ich w ogóle nie obchodziło, że wciągają jej brata na zbyt głęboką wodę i bezwzględnie wszystkeiego pozbawiają. Wiedziała, że już wkrótce jej brat znajdzie się w takim samym desperackim po­ łożeniu, jak kiedyś George Bainbridge. Amy nie mogła znieść tej myśli, ale nie czuła się na siłach zapobiec katastrofie. Żyła 32 33

34 w nieustannej obawie, że historia się powtórzy. Gardziła nicpo- niami w rodzaju Sebastiana Fleeta i Jossa Tallanta za ich bez- troska arogancję i bezduszne lekceważenie innych. Miała na- dzieję, że Richardowi nie wejdzie w zwyczaj zapraszanie kom- panów od gry na Curzon Street. Stanowczo nie życzyła sobie- spotkać earla Tallanta ponownie. ROZDZIAŁ DRUGI Goście sir Richarda wyszli po piątej nad ranem. W domu za­ padła cisza, służący Marten zamknął drzwi i pomógł swemu nietrzeżwemu panu wgramolić się po schodach do sypialni. Ri- chard podśpiewywał, bo wygrał dwieście gwinei, ale Marten zdołał go jakoś uciszyć. Wstawał ciepły, majowy ranek. Strażnik wywołał półgodzi- nę.Lord Humphrey Dainty i Bertie Hallam szli chwiejnie ulicą, spleceni ramionami dla lepszej równowagi. - Młodzi ludzie udają się do łóżek - wycedził Joss Tallant z pogardliwym uśmiechem, patrząc na ich zlewające się cienie, podobne do pijanego pająka. - Jak tam, Seb? Masz pewniejszy krok? Książę Fleet wyprostował się. - Co ci się marzy, drogi chłopcze? Czyżby wizyta u matki Walsh? - Taki miałem pomysł. - Joss poprawił surdut. - Nie wi­ ­­­­łem tej blondyneczki Harriet od miesiąca. Najwyższy czas na odnowienie znajomości. Fleet nieco odsunął się od towarzysza i ruszyli dalej. - Może rzeczywiście warto. Joss zerknął na kompana. Jego obojętność wydawała mu się zabawna, aczkolwiek obaj mieli cyniczny stosunek do życia, ty- le że z różnych powodów. - Tylko tyle, Seb? - Po prostu przyjemna rozrywka. - Fleet wzruszył ramiona-

mi. - Poza tym trochę mi ulży, bo mam za ciężko w kieszeniach Niech mnie diabli wezmą, jeśli kiedyś spotkałem człowieka ma- jącego większy talent do przegrywania niż Richard Bainbridge' Dzisiaj pierwszy raz widziałem, żeby skończył grę na plusie. Ciekaw jestem, jak w ogóle udaje mu się utrzymać jakikolwiek styl. - Zdaje mi się, że pożycza pieniądze u Howarda i Gibbsa - stwierdził oschle Joss. - Małpuje w tym swojego ojca, ale nie ma ani krzty tałentu George'a Gwinei, za to odziedziczył po nim pecha. Ta śmieszna suma, którą dzisiaj zdobył, to więcej, niż udało mu się wygrać od początku roku! Fleet parsknął śmiechem. - Jego ojciec nie miał dużo więcej szczęścia. George Bain- bridge żył tak bardzo ponad stan, że ciągle musiał rejterować do swojej posiadłości w Warwickshire i tam czekać, aż wierzy- ciele ochłoną. W końcu sprzedał posiadłość. - Pamiętam - powiedział wolno Joss. - Czy to nie było ja- kies dwa, trzy lala po tym, jak panna Bainbridge miała swój de- biut? Bainbridge mnóstwo przegrał i strzelił sobie w łeb. Rodzi- na musiała sprzedać wszystkie posiadłości z wyjątkiem jednej niewielkiej w Oxfordshire. O ile wiem. dom przy Curzon Street- nie jest ich. Pannę Bainbridge widziałem dzisiaj pierwszy raz od czasu jej debiutu. - To taki zabawny szary wróbelek - powiedział Fleet. - Szkoda, że nie udało jej się złapać męża podczas pierwszego sezonu, ale wcale się nie dziwię, że nie miała powodzenia. Jest za cicha i do tego trudno ją zauważyć. Szczerze mówiąc, nie gustuję w podstarzałych dziewicach! Zapóźniony powóz minął ich z turkotem. - Zawsze była bardzo nieśmiała - zauważył Joss. Ze zdziwieniem stwierdził, że trochę jej współczuje. Nie zwykł tracić czasu na myślenie o pospolitych pannach, a Amy Bainbridge była zdecydowanie pospolita. W tej kwestii uzyska! już pewność wcześniej, szybko więc skierował myśli w inną stronę. - Nazywali ją... - ...Jest, a nie ma! - dokończył Fleet ze śmiechem. - Pa- miętam! Nigdy się nie odzywała i niektórzy myśleli, że po pro- stu jest niedorozwinięta. Przypominam sobie za to, że miała taką ładną jasnowłosą przyjaciółkę. Amandę Jakąśtam. Ciekawe, co się z nią stało. - Amandę Makcpeace. Poślubiła Franka Spry - oznajmił - Frank miał posiadłość w Irlandii. Fleet wlepił weń wzrok. - Niech to diabli, Joss. Nie wiedziałem, że jesteś chodzącym herbarzem. I że masz encyklopedyczną pamięć. - A jak myślisz, dlaczego tak często wygrywam? Prawdę mówiąc, pamiętam to wyłącznie dlatego, że Juliana i Amanda Spry były na dobrej drodze do nawiązania przyjaźni. Słyszałem, że lady Spry ostatnio owdowiała i wróciła do Londynu. Może powinieneś złożyć jej wizytę, Seb! O ile się nie mylę, to była bardzo interesująca turkaweczka. - A jak się miewa Juliana? - spytał z szerokim uśmiechem Fleet. Jeśli był kiedykolwiek gracz umiejący pobić Jossa Tal- lanta, to właśnie jego siostra, lady Juliana Myfleet. - Och, tak jak zawsze - odpowiedział Joss, cedząc słowa. -Wysokie stawki, nieciekawe towarzystwo... Wiesz, zaintere- sował ją Clive Massingham. Fleet cicho gwizdnął - Od takiej myśli mam niesmak w ustach. To doprawdy pa- skudny jegomość, jeśli nie brać pod uwagę koneksji! Joss wzruszył ramionami, nieco skonfundowany. - Zgadzam się, ale nic nie mogę na to poradzić! Juliana robi wszystko po swojemu. Nawet gdyby zgodziła się mnie wysłu- 36 37

chać\ nie będę się chełpił, że mam na nią duży wpływ. Naturalnie na moralistę w ogóle się nie nadaję - dodał z goryczą. - Byłoby niedorzecznością, gdybym twierdził inaczej. Odwiedziłem wczoraj ojca - zmienił temat. - Myślałem, że staruszek chce się odciąć od wszelkiej odpowiedzialności za nas oboje! Doprawdy nie sposób zgadnąć, które z nas bardziej go rozczarowało. Fleet zachichotał. - Zagroził ci wydziedziczeniem, co? Joss znowu wzruszył ramionami. Obudziły się w nim resztki szacunku. - To byłoby naturalne, skoro zupełnie nie spełniam jego oczekiwań. On chce, żebym się ożenił i dał mu dziedzica. Nie mogę powiedzieć, żeby ten pomysł do mnie przemawiał. Szła- chętnie urodzone panny są nieznośne i wszystkie jednakowe. Myślę, że równie dobrze mógłbym ożenić się z aktorką albo kimś podobnym... - Na przykład z kokotą - dodał chytrze Fleet. - Harriet by­ łaby ozdobą każdego szacownego domu f Doszli do Covent Garden. Dwie królowe nocy, które wyło­ niły się z cuchnącego zaułka, przyjrzały im się z obleśnym zain- teresowaniem. - Wulgarne - stwierdził Fleet, ze smutkiem kiwając głowa. - Nawet bardzo wulgarne. Jakby dla kontrastu sień zakładu matki Walsh stanowiła wzór gustownej zamożności. Krótko mówiąc, był to przykładny i modny burdel. Właścicielka osobiście wyszła im na powitanie Była przystojną, dobrze zakonserwowaną kobietą w trudnym do określenia wieku, która słynęła z wysokiej jakości usług i ofe­ rowania nowości. - Panowie... miło mi znów was widzieć. - Poprowadziła ich na górę po marmurowych schodach ze złoceniami. - Czy mogę dziś usłużyć panom czymś szczególnym? 39 - Nie tym razem - powiedział Fleet, maskując dłonią ziew­ ­­­­ie. - Może jestem wybredny, ale tak bardzo mnie znużyło... - Naturalnie, wasza miłość... - Matka Walsh zwróciła się do Jossa. - Milordzie. Harriet się stęskniła... Joss rozciągnął usta w uśmiechu. Cynicznie pomyślał, że względy panny Harriet Templeton są przeznaczone dla tego, kto najwięcej za nie zapłaci. W tej chwili to właśnie do niego nale­ ­­­ ten przywilej. Taki układ całkiem mu zresztą odpowiadał. Byl przywiązany do swojej poprzedniej kochanki, a kiedy Ma- rianne powiedziała mu. że przyjęła oświadczyny innego dżen- telmena. Joss odkrył ze zdziwieniem, że wprawiło go to w głę­ bokie rozgoryczenie. Miał do Mariannę pewną słabość. Może nawet byłby skłonny przyznać, że jest dla niego ważna. Łączyła ich przyjaźń, która pozostawiała im swobodę i nie nakładała zobowiązań. A cho­ ciaż ostatnie zakochanie przydarzyło mu się w cielęcych latach, to cenił sobie towarzystwo Mariannę i bardzo doskwierał mu jej brak. Na szczęście w przypadku Harriet nie groziła mu powtór- ka tej sytuacji. Jej uczucie dorównywało głębokością jego por- tfelowi. a Joss był bardzo zadowolony, że w tę znajomość żadne z nich nie angażuje uczuć. Przeszedł szybko znajomym korytarzem do pokoju przy jego końcu. Panna Templeton siedziała przed lustrem i szczotkowała włosy. Na jego widok jej drobna twarz o jasnej karnacji natych- miast się rozpromieniła. Szczotka została odłożona, a panna Templeton powitała go czułym uściskiem. - Joss, kochany,.. - wymruczała, rozpinając mu guziki ka­ ­­­­lki. - Umierałam z tęsknoty, żeby cię zobaczyć. Joss zrzucił z ramion surdut i pochylił się, by pocałować Harriet. - Ja też za tobą tęskniłem, moja miła. Czy uczcimy ponow­ ne spotkanie? 38

Poderwał ją z podłogi i zaniósł na łóżko. Harriet uroczo za­ chichotała. Po chwili leżała wyciągnięta w zmysłowej pozie i z prowokującą minką przyglądała mu się, jak ściąga buty. Jej koronkowy peniuar się rozchylił i doprawdy niewiele z tego rozkosznego widoku pozostało dla wyobraźni. Joss poczuł, że jego ciało bardzo żywo na to reaguje, ale umysł nadal miał chłodny. Ożenić się z kokotą... Przez chwilę widział Harriet chodzącą korytarzami Ashby Tallant w roli nowej markizy, ale myśl o małżeństwie była dla niego nie do przyjęcia. Ilekroć' pró- bował poważniej ją rozważyć, przed oczy nasuwał mu się obraz dwojga ludzi ciskających sobie obelgi z dwóch końców rozle­ głego salonu. Harriet pociągnęła go ku sobie. Na ułamek sekundy jej lal- kowalą twarz przesłoniło mu wyobrażenie twarzy Amy Bain- bridge. To było dla niego duże zaskoczenie. Gdy ją obserwo- wał, wyraźnie widział w jej oczach wyraz dezaprobaty, wyczu- wał jej niechęć, mimo że nie zwróciła się do niego ani jednym słowem. To było bez znaczenia. Nie miał pojęcia, co kazało mu o niej pomyśleć, chyba że ujęła go absolutna niewinność, pozostająca w jaskrawej sprzeczności z otoczeniem, w jakim teraz się znaj- dował. Tylko że z takiej niewinności zrezygnował wiele lat te- mu. Teraz nie była już dla niego. Poddał się więc władzy zręcz- nych rąk Harriet i pozwolił, by myśli odpłynęły w mrok. - To wstyd, panno Bainbridge! Zwykłe ordynarne niechluj- stwo! Jak człowiek może tak nabałaganić?! Pani brat gra w klu- bie i to powinno mu wystarczyć. - Kanciastą twarz Patience wykrzywiło oburzenie. Służąca skierowała ku Amy ostrze ku­ chennego noża. - Ciągle próbuję.wywabić wosk i plamy, ale la­ dy Bainbridge nie pozwala mi za mocno trzeć. Mówi, że znisz­ czę meble! Rozejrzawszy się po jadalni, Amy przekonała się, że Patience ma niejeden powód do narzekań. Dwadzieścia świec pozostawi­ ło woskowe ślady na wszystkich możliwych powierzchniach. Politurowany blat stołu znaczyły ciemniejsze krążki w miej- scach, gdzie rozlała się brandy. W powietrzu wciąż unosił się nieświeży zapach. Amy podeszła do okna, by wpuścić do pokoju swieże powietrze. Zrobiło się znacznie jaśniej, a w tym oświet- łeniu obraz zniszczenia jeszcze wyraźniej rzucał się w oczy. Amy westchnęła. - Daj mi ten nóż, Patience. Zeskrobię wosk z mebli, jeśli potem je czymś natrzesz i wypolerujesz. Tego wosku jest tyle, że będzie z niego można zrobić nową świecę... - Zupełnie jakbym słyszała pani mamę - powiedziała Pa- tience, ale jej głos brzmiał już bardziej wyrozumiale. Spojrzała na Amy znacznie cieplej. - Proszę mi powiedzieć, po co robić nowe świece ze starych, jeśli pani hultajski braciszek znowu po- tem zabrudzi stół? Niekiedy Patience wyraźnie nadużywała praw starej, zaufa­ nej służącej. Naturalnie Amy wiedziała, że Richard nie cieszy się powszechną sympatią. Chociaż matka go rozpieszczała, a li­ czne panny adorowały, bo mimo dziurawych kieszeni był bar­ ­­o przystojny, to nie potrafił zmiękczyć serca Patience. Amy nie miała zrozumienia dla jego skłonności do hazardu, mimo to bardzo go lubiła. To Richard pomógł jej przetrwać ponure dni po śmierci ojca, pocieszał ją i wspierał, a ona próbowała odwza­ jemnić mu się tym samym. - Wiem, że skłonność Richarda do hazardu jest zgubna -przyznała Amy, usiłując naprędce wymyślić argumenty, któ- re mogłyby zostać uznane przez Patience za okoliczności łagodzące. - Pamiętaj jednak, że on nie ma złych intencji, a je- śli uda mu się coś wygrać, wtedy wszyscy możemy skorzy- stać 40 41

- Phi! - Parsknięcie zupełnie jednoznacznie wyrażało opi- nic Pauence. - Z wygranych sir Richarda może skorzystać je- dynie sam sir Richard! Łatwo przyszło, łatwo poszło, tak ludzie mówią. A to jest krzycząca niesprawiedliwość, panno Amy, sko­ ro pani wychodzi z siebie, żeby zaoszczędzić pieniędzy tak. by wystarczyło na prowadzenie domu, i przez to ledwo może kupić jedną suknię w ciągu roku. - Mocniej zacisnęła dłoń na ścierce do kurzu. - Pani mogłaby całkiem ładnie wyglądać, gdyby do- brze panią ubrać... Amy wybuchnęła śmiechem - Grubo się mylisz. Czyżbyś mnie nie widziała, kiedy mia- łam debiut? Nosiłam wtedy najlepsze i najdroższe suknie, a i tak wyglądałam jak straszydło. Lepiej wydać pieniądze na utrzymanie domu. Patience odłożyła ścierkę i podeszła bliżej. - Te suknie nie pasowały, bo były za bardzo ozdobne. To wszystko przez pani mamę! Proszę spojrzeć w lustro, panno Amy. Co pani widzi? Amy posłusznie zerknęła w upstrzoną plamkami szklana taflę. - Widzę ciemne włosy, które się nie kręcą, bladą twarz i to że jestem płaska jak deska. Nie ma się czym chwalić. - Dziwne - odparła zgryźliwym tonem Patience. - Bo ja widzę piękne, delikatne włosy, niebieskie oczy i znakomitą figurę. Może nie jest pani brylantem czystej wody, panno Amy, ale perełką na pewno. Potrzebuje pani tylko właściwej oprawy. - Dziękuję, moja droga Patience. Jesteś dla mnie bardzo uprzejma... - Aha, a pani nie uwierzyła w ani jedno słowo! Amy nie odpowiedziała. Nie to, żeby nie wierzyła Pa­ tience, raczej nie chciała uwierzyć. Skoro nie miała ani pienię- dzy, ani perspektyw, byłoby z jej strony szczytem głupoty od- dawać się marzeniom o pięknych strojach i eleganckim towa- rzystwie. Patience znów wzięła do ręki ścierkę, zanurzyła ją w naczy- niu i zaczęła wcierać płyn w najbliższą plamę po brandy. Amy pochyliła się nad stołem. - Ojej, co to jest? Tak słodko pachnie? - Sama wymyśliłam tę mieszankę - stwierdziła Patience z ponurą satysfakcją - więc prawie nic nie kosztowała. Pszczeli wosk, lawenda z ogrodu i kropelka brandy, żeby usunąć plamę, Klin klinem to najlepszy sposób, zawsze to mówię. Brandy na plamy z brandy. Szkoda tylko, że hazardem nie można odzwy- czaić, od hazardu! - Mnie to wygląda na obsesję - powiedziała ostrożnie Amy, poruszając zasłonami, żeby wytrząsnąć z nich zapach dymu. - Mam wrażenie, że żadne argumenty nie skłonią Richarda do re- zygnacji z gry. Tata był taki sam. 1 tak samo twierdził, ze ma to we krwi. - Co za androny! - Patience zmierzyła Amy surowym spoj- rzeniem. - Pani zadaje kłam tej teorii. Przecież pani nie gra! - Rzeczywiście nie. Wręcz przeciwnie, gardzę tym! Podob­ no zielony stolik przyciąga damy nie mniej niz mężczyzn. Kiedy bywałam w towarzystwie, nie raz i nie dwa próbowano mnie namówić do gry w wista albo w pikietę. Przekonywano mnie, że to zupełnie nieszkodliwe... - Urwała. Nałóg ojca nie był nie­ winny, a jego konsekwencje katastrofalne dla rodziny. Patience pokręciła głową. - Szkoda, że pani nie miała powodzenia, panno Amy. Mo- głaby pani być już na swoim. Amy podważyła uparty kawałek wosku, który nie chciał się odkleić od blatu. - 1 tak prowadzę dom. chociaż nie jest mój, i muszę powie- 42 43

dzieć, że to całkiem spore wyzwanie przy wydatkach Richarda i oszczędności mamy... Drzwi się otworzyły i do pokoju weszła lady Bainbridge. Amy szybko zmiotła ze stołu wszystkie odłupane kawałki wo­ sku do fartucha, żeby matka nie zdążyła zauważyć, jakie mar­ notrawstwo miało tu miejsce. - Dzień dobry, mamo. Mam nadzieję, że gorące mleko po­ mogło ci wczoraj szybko zasnąć. Lady Bainbridge omiotła pokój podejrzliwym spojrzeniem i zauważyła ogarek pozostawiony przez Amy na gzymsie ko­ minka. Przez chwilę przyglądała się Patience, która z wielką de­ likatnością wcierała miksturę w blat stołu. - Dziękuję, kochanie, spałam całkiem dobrze. Zjadłam już małe śniadanie. Spodziewam się, że przed południem może nas odwiedzić pani Vestey. Wspominała coś o tym, kiedy ostatnio byłam w bibliotece. - Lady Bainbridge usiadła na krześle i ge­ stem zademonstrowała znużenie. - Patience, dopilnuj, żeby przy gościach podawano tylko herbatę i biszkopciki Większy poczęstunek byłby całkiem zbędny, a gdyby na nasze nieszcze- ście pani Vestey przyprowadziła przyjaciółkę, to proszę, uważaj, żeby był dokładnie jeden biszkopcik na osobę. Nie ciastko. Ciastka szkodzą na trawienie. - Dobrze, proszę pani. - Patience przyklękła i zaczęła czy­ ścić kominek, - Nie wyrzucaj tych węgielków! - powiedziała ostro Jady Bainbridge. wskazując resztki opału, widoczne w popiele. - Można ich jeszcze użyć! Amy, moja droga... - Zwróciła zma­ towiałe niebieskie oczy ku córce. - Dziś po południu powin­ nyśmy jeszcze raz usiąść nad rachunkami i pomyśleć, gdzie mo­ żemy coś uszczknąć. Na pewno jest mnóstwo możliwości. Amy westchnęła. Taka scena powtarzała się przynajmniej raz w miesiącu. 45 - Sądzę, mamo, że lepiej byłoby wpłynąć na Richarda, żeby dawał więcej na utrzymanie domu, niz starać się jeszcze bardziej zmniejszyć wydatki. Bądź. co bądź, ma z Nettlecombe te swoje trzy tysiące rocznie, chociaż to już ostatnia posiadłość, która mu została! - Niestety, trzy tysiące dla człowieka obracającego się w eleganckich kręgach nic nie znaczą - stwierdziła lady Bain­ bridge. - Biedny Richard. Jestem pewna, że nawet dwukrotnie większa suma ledwie starczyłaby na jego potrzeby. - Nam udaje się wyżyć za jedną czwartą tej kwoty - zwró­ ciła jej uwagę Amy. - Jesteśmy dwie, a mimo to nie narzekamy. - Zignorowała pogardliwe parsknięcie, które dobiegło je od strony kominka. - Tak, kochanie, ale my nie mamy takich potrzeb jak Ri- chard - łagodnie zaoponowała lady Bainbridge. - Musi mieć kolaskę i konie oraz pieniądze na to wszystko, co jest niezbędne dżentelmenowi. Wierz mi, że gdybyś zażądała od niego więcej pieniędzy, to byłoby tak, jakbyś zdzierała mu ubranie z grzbietu. Bądź co bądź, twój brat musi utrzymać odpowiednią pozycję w towarzystwie... - Ano tak. A jego siostra od prawie trzech lat nie ma nowej sukni - dobiegł je grobowy głos od strony kominka. Lady Bainbridge zmarszczyła czoło. - Dość tego, Patience! Po co Amy nowe stroje? Gdyby mia- ła pokazać się w towarzystwie, sprawa przedstawiałaby się zu­ pełnie inaczej, ale Amy nie ma takich ambicji, prawda, kocha­ nie? - Nie czekając na odpowiedź, mówiła dalej: - Nie, dopra­ wdy, Amy ma pełne szafy strojów, a jeśli czegoś akurat brakuje, to przecież zawsze można ozdobić coś starszego falbanką albo koronką. Rozległ się dzwonek przy drzwiach. Amy dyskretnie wyjrza­ ła przez okno. 44

- To pni Vestey, mamo. O ile dobrze widzę, przyprowadzi­ ła z sobą lady Amherst i panią Ponting. - Trzy osoby! To doprawdy irytujące. Patience. przyjmę je w salonie. Pamiętaj, żeby podać tylko trzy biszkopciki... dla mnie nie trzeba. Gdy w jadalni zapanował względny spokój, Amy poustawia­ ła dookoła stołu solidne palisandrowe krzesła, przesunęła fotel matki, by zakryć nim łysinę na dywanie, i poprawiła zasłony. Pokój nie sprawiał już wrażenia salonu gry. Teraz wyglądał na pokój zbiedniałych szlachetnie urodzonych ludzi. I ona też była zbiedniała szlachetnie urodzoną panną. Jeszcze raz zerknęła w lustro. Po co Richardowi udawać w towarzystwie majętnego dżentelmena, skoro wszyscy wiedzą, ze to wierutne kłamstwo Kiedyś Bainbridge'owie mieli zasłużone miejsce w towarzy­ stwie i cieszyli się należnym szacunkiem, teraz jednak Richard żył znacznie ponad stan i stopniowo trwonił przy zielonym sto­ liku resztki rodowej spuścizny, A sam wygląd nie wystarcza, by znaleźć majętną kandydatkę na żonę. Amy cicho zamknęła za sobą drzwi jadalni i poszła po na­ rzutkę i czepek. Nie chciała towarzyszyć lady Bainbridge w po­ dejmowaniu znajomych dam herbatą z wyliczonymi biszkopci- kami. Miała dużo spraw do załatwienia w mieście. Musiała wy­ słać paczkę z lekami pani Benfleet, która kiedyś była jej pia­ stunką, a obecnie mieszkała w Windsorze i chorowała. Amy chętnie by ją odwiedziła, ale koszt leków był taki, że wykluczał myśli o podróży. Trzeba też było iść na targ, lady Bainbridge nie dowierzała bowiem nikomu oprócz Amy, gdy w grę wcho­ dził zakup świeżej żywności w tak drogim mieście jak Londyn. Amy toczyła z matką niezliczone dyskusje na ten temat, uwa­ żała bowiem, że mogłyby mieszkać na wsi i pozwalać sobie na znacznie więcej. Lady Bainbridge upierała się jednak, że muszą siedzieć w Londynie, by opiekować się Richardem. Był to pre­ tekst. Amy wiedziała, że matka obawia się całkowitej ruiny, gdyby hazard Richarda do końca wymknął się spod kontroli, na razie bowiem obecność rodziny trzymała go w ryzach. Po wyjeździe byłyby skazane na bezterminowy pobyt na wsi, za­ pomnienie. .. i głód. Tylko ich ciągła obecność na Curzon Street przypominała Richardowi o obowiązkach wobec bliskich. Dwie godziny później Amy zdołała odsunąć widmo głodu o następne parę dni, poczyniła bowiem rozważne zakupy, wy­ bierając starannie spośród najtańszych na targu owoców i wa­ rzyw. Lady Bainbridge wspominała wprawdzie, że mogłyby się obejść bez owoców, Amy jednak sprzeciwiła się. argumentując, że nie chce dostać szkorbutu jak co bardziej pechowi marynarze. Znalazła wiec na targu różne okazje: kalafiory z popsutymi liść­ mi, lecz całkiem dobrym kwiatem, ziemniaki, z których tylko kilka miało skazy, nieznacznie nadpsute jabłka. Gdy wracała przez Covent Garden, dostrzegła znajomą po­ stać opuszczającą pobliski dom. Schodząc po schodkach, earl Tallant poprawiał mankiety i ułożenie surduta. Bujne, cie- mnokasztanowe włosy lśniły w słońcu. Amy zmartwiała. Po at­ letycznie zbudowanym, chodzącym sprężystym krokiem mężczyźnie nie sposób było poznać, że pierwszą część ostatniej nocy spędził przy zielonym stoliku, a drugą... Amy się zarumie­ niła. Dobrze wiedziała, co kryło się za eleganckimi frontami do­ mów, w których chemie bywali Richard i jego kompani. Szybko lię odwróciła, bo za nic nie chciała pochwycić spojrzenia earla. Myśl o spotkaniu z nim po tym jak zadowolony opuścił dom rozpusty, była dla niej niemal paraliżująca. Zrobiła szybki krok naprzód i koszykiem zawadziła o pobli­ ski wózek. Koszyk wypadł jej z ręki, a jego zawartość rozsypała się na bruku. Jabłka potoczyły się do rynsztoka. Amy wydała okrzyk i przykucnąwszy, zaczęła zbierać zakupy. Nie było jej 46 47

48 stać na pogodzenie się z taką stratą. Posunęła się nawet do tego. że wpełzła kawałek pod wózek, chcąc wyciągnąć dwa ziemnia- ki, które znikły za kołem, a przy okazji boleśnie uderzyła się w kolano. Gdy poczerwieniała z wysiłku, a do tego brudna wy­ łoniła się z powrotem, zobaczyła nad sobą pochylonego earla Tallant, który wyciągał do niej pomocne ramię. - Panna Bainbridge? Zdaje się. ze znalazła się pani w kło­ pocie. Proszę pozwolić, że pomogę. Zanim Amy zdążyła zaprotestować, ujął ją pod łokieć i po­ mógł wstać. Zawstydzona raptownie odsunęła się, wygładziła suknię i stwierdziła, że spódnice ma pobrudzone ziemią. Gdy spostrzegła, jak Joss Tallant mierzy ją wzrokiem, jej rumieniec stał się intensywniejszy. - Dziękuję, milordzie. - Czy wszystko w porządku, panno Bainbridge? Zauważy­ łem, ze skrzywiła się pani, wstając. Amy zrobiła ostrożny krok, uważając, by nie skrzywić się ponownie. - Dziękuję za troskę, ałe wszystko jest w porządku. - Schy­ liła się po koszyk i dyskretnie dorzuciła do niego ziemniaki z nadzieją, że Tallant tego nie zauważy. - Czy mogę panią odprowadzić? - spytał. - Zapewne wracu pani na Curzon Street. - Stał oparty o bok wózka i wcale nie sprawiał wrażenia kogoś, kto ma zamiar się oddalić. - Och, nie. Dziękuję, ale nie. - Czy ten człowiek nie może po prostu iść swoją drogą? Po co popisuje się przed nią galan- terią? - Lubię chodzić, a pan ma z pewnością inne sprawy do załatwienia. Mimo woli zatrzymała wzrok na drzwiach domu, z którego przed chwilą wyszedł earl. Wolała nie zastanawiać się nad tym. co tam robił, ałe jakoś nie mogła skierować myśli w inną stronę. Perfidna wyobraźnia podsuwała jej najrozmaitsze obrazy.. Wydawało jej się, że nie może już bardziej się zaczerwienić. Pa­ liło ją już właściwie całe ciało. Pochyliła głowę i skupiła wzrok na jabłku, które leżało jeszcze na bruku, przy krawężniku. - Zapewniam, panno Bainbridge, że następne zobowiązania dzisiaj mam dopiero o znacznie późniejszej porze. Jeśli jednak nie chce pani przyjąć mojej propozycji, to może po prostu spro­ wadzę dla pani dorożkę? - Nie, dziękuję - odpowiedziała bardzo szybko Amy. Nie było jej stać na dorożkę, a nie dopuściłaby to tego, żeby Tallant za nią zapłacił. Mocniej zacisnęła dłoń na rączce koszyka. - Pójdę piechotą. Życzę panu miłego dnia. - Skoro tak. to musi pani jednak zgodzić się na moje towa- rzystwo, bo moja pomoc może jeszcze okazać się potrzebna - stwierdził Joss. - Proszę pozwolić mi ponieść ten koszyk- Jest pełen jabłek i ziemniaków. Mam nadzieję, że nie ucierpiały w rym wypadku. - Naprawdę nie ma potrzeby, żeby pan mi towarzyszył - po­ wiedziała stanowczo Amy. Nie puściła koszyka, mimo że Joss chwycił za rączkę. - Dziękuję za uprzejmość - dodała niezrę- cznie, obawiając się, że odmówiła zbyt obcesowo - ale napra- wdę nie potrzebuję pomocy. Spróbowała wyjąć mu koszyk z ręki, lecz Joss na to nie po­ zwolił. - Czy mamy się bawić w przeciąganie liny na ulicy, panno Bainbridge? - To śmieszne! - Amy puściła niechętnie rączkę koszyka i przesłała Jossowi mordercze spojrzenie. - Nie może pan, mi- lordzie. chodzić po Londynie z koszykiem wypełnionym targo- wymi zakupami. - Zapewniam panią, że moja reputacja ucierpiałaby bar- dziej, gdybym pozwolił damie nieść zakupy. To byłoby z mojej strony wyjątkowo nieuprzejme. 49

- Mówi pan od rzeczy! - Amy wściekle zerkała na niego z ukosa. - Wcale nie musi pan sobie robić tyle kłopotu, W grun­ cie rzeczy wolałabym nawet, żeby pan tego nie robił, Joss tylko wzruszył ramionami, wziął koszyk, podał Amy ra- mię, co zresztą zostało ostentacyjnie zignorowane. W ten spo- sób ruszyli razem po Shaftesbury Avenue. Przez większość cza- su milczeli, Amy bowiem nie odzywała się z własnej inicjatywy, a na uwagi Jossa odpowiadała jedynie półsłówkami. Po kilku minutach tej dość niezręcznej sytuacji zerknęła na swego towa­ rzysza. Przyglądał jej się z uwagą, nie wiadomo czym rozba- wiony. Natychmiast odwróciła głowę. Kipiała ze złości. Natręctwo tego mężczyzny wobec jej wi­ docznej niechęci irytowało ją w najwyższym stopniu. Niemo­ żliwe przecież, by nie rozumiał, że powinien odejść. A on tym czasem, niosąc jej koszyk niby lokaj, wystawił ją na pośmiewi- sko. Widziała, że przechodnie gapią się na nich i pokazują ich palcami. Pożałowała, że w odpowiednim czasie nie zgodziła się na dorożkę. - Ma pani taką minę, jakby chciała mnie wysłać do diabła, panno Bainbridge. Słowa Jossa wyrwały ją z zamyślenia. - Po prostu nie rozumiem, czemu uparł się pan odprawa dzić mnie do domu. - Amy starała się zachować mimo wszystko uprzejmie. - To bardzo eleganckie oczywiście, ale całkiem zbędne... - I niedocenione! - Nie mogę doceniać narzuconego siłą towarzystwa - od parła Amy chłodno. - Rozumiem. - Joss nadal wydawał się rozbawiony. - Czy miała pani na myśli moje towarzystwo, panno Bainbridge? Amy z trudem opanowała rozdrażnienie. - Pochlebia mi pańska uwaga, milordzie... - Wątpię. Żywi pani do mnie niechęć, czyż nie, panno Bain- bridge? Amy popatrzyła na niego zaskoczona. Miał rację, nie zda­ wała sobie jednak sprawy, że jest to aż tak widoczne. Zawsty­ dziła się. Naturalnie nie obchodziło jej to, że Tallant mógł się poczuć urażony, bo taki zatwardziały rozpustnik z pewnością nie miał żadnych uczuć. Krępowało ją jednak, że okazała nie- właściwe maniery. - Ja... - Pochwyciła jego ironiczne spojrzenie i nieświado- mie wysunęła podbródek. - Tak, naturalnie, że żywię niechęć. - Rzekłbym, że dla młodych dam jest to obowiązkowe. Z ja- kich powodów, panno Bainbridge? - Skoro pan pyta, milordzie... - Amy głęboko odetchnęła. - Nie popieram hazardu i potępiam tych, którzy ściągają na złą drogę młodych wrażliwych ludzi. Joss parsknął śmiechem. - Wielki Boże, chyba nie uważa pani swojego brata za mło- dego wrażliwego człowieka? Od niego mogliby się niejednego nauczyć bardzo znani gracze. - Pańskie zachowanie tylko potwierdza moją opinię, milor­ dzie Takim dżentelmenom jak panu albo księciu Fleet nic a nic to nie szkodzi. Macie środki na zaspokojenie swojej obsesji i możecie do woli uszczuplać majątki. Gorzej, jeśli zachęcacie do hazardu tych, którzy nie mają na to środków. - Nikt nie zmusza pani brata do hazardu - stwierdził uprzej­ mie Joss. - Jeśli Richard nie ma odpowiednich środków, to nie powinien grać o wysokie stawki. - Powinnam była wiedzieć, że pan tego nie zrozumie! Albo że celowo będzie pan udawał mało rozgarniętego... - Moja droga panno Bainbridge... - wycedził Joss. - Rozu­ miem wszystko doskonale. A prawda jest taka, że gdybyśmy z Fleetem nie odbierali pani bratu pieniędzy, oddawałby je ko- 50 51