Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Cross Caroline - Anielska Dusza

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :627.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Cross Caroline - Anielska Dusza.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse C
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 118 osób, 76 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 158 stron)

1 Caroline Cross Anielska dusza Tłumaczyła Alicja Dobrzańska

2 PROLOG Sąd Federalny Stanów Zjednoczonych Seattle, stan Waszyngton Wiosna – Obrona wzywa ostatniego świadka, panią Margaret McKennę, wdowę po Danielu McKennie. Cała sala na moment zamarła, po czym rozległ się szmer niedo- wierzania, przerywany gdzieniegdzie okrzykami zdziwienia. Obecni zaczęli snuć spekulacje, jak dalej potoczy się, trwający już piąty dzień, jeden z najbardziej kontrowersyjnych procesów o zabójstwo. Do tej pory wszystko wskazywało na winę oskar- żonego, lecz teraz, ku ogólnemu zaskoczeniu, jako świadek obrony miała zeznawać żona ofiary. Jedyną osobą na sali, która nawet nie drgnęła, był oskarżony, agent federalny Chase Rafferty. Zresztą przez cały proces sie- dział nieruchomo, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy i lekko znudzoną miną. Zachował niczym nie zmącony spokój nawet wtedy, gdy patrzył na ciemnowłosą kobietę, podchodzącą do miejsca dla świadków. Była niska i drobna, jeśli nie liczyć wydatnego brzucha, zdra- dzającego zaawansowaną ciążę. Szła prosto, poruszając się z niezwykłą godnością i dumą. Stanęła w miejscu dla świadków, uniosła rękę i złożyła przysięgę, że będzie mówiła prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Miała zaskakująco niski głos – przy- jemny, ale trochę nie pasujący do jej postury.

3 Zresztą to, czego Chase dowiedział się dzisiaj rano, też do niej nie pasowało. – Ona chce zeznawać jako nasz świadek – mówił Mikę Johnson, jego obrońca z urzędu, niebywale tym faktem podniecony. Chase wyczuwał, że Mikę jest dobrym adwokatem, ale dener- wował go jego naiwny idealizm oraz to, że jako jedyny zdawał się nie wiedzieć o tym, że sprawa jest właściwie z góry przesą- dzona. A, mówiąc ściślej, była taka do chwili, kiedy dzisiaj rano zatelefonowała do niego pani McKenna. Sytuacji Chase’a nie poprawiał fakt, że Daniel McKenna należał do jednej z najbar- dziej wpływowych miejscowych rodzin. Wprawdzie wieść gło- siła, że był poróżniony z krewnymi, co wyjaśniałoby fakt, że mieszkał w dość podłej okolicy, jednak po jego śmierci rodzina pałała żądzą odwetu. Krewni zmarłego wykorzystywali swoje wpływy, żeby jak najszybciej doprowadzić do procesu, który, oczywiście, miał zakończyć się wyrokiem skazującym. Chase niemal czuł za sobą ich oddech. Ścigali go jak wataha głodnych, żądnych krwi wilków. A oto teraz miała zeznawać wdowa po zastrzelonym przez niego mężczyźnie. Kobieta, która musi samotnie urodzić i wychowy- wać dziecko, ponieważ on źle ocenił sytuację. Na pewno go nienawidziła, a jednak postanowiła bronić zabójcę swego męża – w imię prawdy i sprawiedliwości. Chase ani przez moment w to nie uwierzył. Musi być w tym jakiś haczyk. W jego świecie obowiązywało przecież prawo, które brzmiało dopadnij wroga, zanim on dopadnie ciebie. Nie domyślał się, jaki cios chce zadać mu Margaret McKenna, jed- nak nie wątpił, że młoda wdowa tylko czeka, żeby zatopić w nim swe śnieżnobiałe ząbki. Siedział więc teraz pozornie znudzony i oczekiwał na ostatni gwóźdź do trumny, którą szykował dla niego prokurator. Na sali ucichł gwar i po chwili wszyscy w milczeniu czekali na

4 pierwsze słowa świadka. – Proszę podać swoje imię, nazwisko i wiek – rozległ się głos obrońcy Chase’a. Pani McKenna spojrzała na niego lekko zdziwiona. Nie było chyba w całym stanie osoby, która nie słyszałaby o tej sprawie. Jednak wahała się tylko przez moment. – Nazywam się Margaret Rosę McKenna i skończyłam dwa- dzieścia siedem lat. Dzisiaj – dodała niespodziewanie. Johnson miał taką minę, jakby chciał złożyć jej życzenia uro- dzinowe, ale w ostatniej chwili przypomniał sobie, gdzie się znajduje. – Rozumiem. A jaki jest pani zawód? – Od kilku miesięcy nie pracuję, a przedtem byłam zatrudniona w drogerii. – W jakim charakterze? – Sprzedawczyni. Chyba tak można to określić. Tyle że to nie był mój zawód... Po prostu przez jakiś czas tam pracowałam. – Dlaczego pani odeszła z pracy? – Mój lekarz uznał, że po... – głos załamał jej się lekko – po tym, co się stało, powinnam się oszczędzać. – Czy tylko dlatego pani zrezygnowała z pracy? – Nie... nie tylko. Po śmierci Daniela reporterzy nie dawali mi spokoju. Bez przerwy mnie nachodzili. I chociaż pan Meyers, właściciel, był dla mnie bardzo miły i powiedział, że mogę pra- cować, jak długo zechcę, widziałam, że to niekorzystnie odbija się na jego firmie, i sama zrezygnowałam. Wydawało mi się, że tak będzie... uczciwie. – Rozumiem. Dało się zauważyć, że opinię tę podzielają wszyscy obecni. Ze- wsząd słychać było szmer wyrażający sympatię i współczucie dla tej drobnej, bezbronnej kobiety, wystawionej na ataki sępów z prasy i telewizji. Prokurator już podnosił się z miejsca z żąda-

5 niem, by obrońca zaczął wreszcie pytać o szczegóły związane ze sprawą, ale widząc nastawienie publiczności, zrezygnował z tego zamiaru. Jest naprawdę dobra, pomyślał Chase cynicznie. Rewelacyjna. Jeśli tak dalej pójdzie, to sędziowie jeszcze gotowi machnąć ręką na przepisy i dosolić mu wyrok w podwójnym wymiarze. – Pani McKenna... – Obrońca mówił teraz głosem poważniej- szym, bardziej napiętym. Najwyraźniej zmierzał do celu swego przesłuchania. – Czy pamięta pani wieczór dziewiątego paź- dziernika? – Tak. – Dlaczego właśnie ten wieczór tak utkwił pani w pamięci? – Wtedy zginął mój mąż. Wśród zgromadzonych na sali ponownie rozległ się szmer współczucia. – Czy mogłaby nam pani o nim opowiedzieć? – Szykowaliśmy się do przeprowadzki – zaczęła cichym gło- sem. – Powodem takiej decyzji były problemy z naszym sąsia- dem, panem Pattersonem. – Jakiego rodzaju były to problemy? – Głośne przyjęcia, hałasy we dnie i w nocy, tłumy ludzi kręcą- ce się nieustannie pod naszymi drzwiami. Daniel pisał pracę doktorską, co wymagało ciszy i skupienia. Michael miał już trzy lata i hałas często nie pozwalał mu zasnąć. Zważywszy to wszystko oraz fakt, że byłam w ciąży, postanowiliśmy się prze- prowadzić. – Pan Patterson zajmował mieszkanie numer sześć? – Tak. – A państwo numer dziewięć? – Tak. – Czy pani wie o tym, że nakaz przeszukania mieszkania, jaki posiadał wówczas agent Rafferty, dotyczył numeru sześć?

6 – Tak. – Jak pani może wytłumaczyć fakt, że zamiast tego pojawił się w mieszkaniu państwa, a także to, iż inni członkowie grupy operacyjnej, którzy byli obecni na miejscu zdarzenia, twierdzili, że na drzwiach państwa mieszkania widniał numer sześć? – To całkiem prawdopodobne – odparła zapytana. – Dzieci są- siadów często odkręcały górną śrubkę, mocującą numer i wtedy dziewiątka przekręcała się do góry nogami, w rezultacie czego wyglądała jak szóstka. Potem miały uciechę, kiedy na przykład listonosz nie mógł znaleźć właściwych drzwi. – Rozumiem. Czy teraz mogłaby nam pani opowiedzieć, co państwo robili bezpośrednio przed strzelaniną, w której uczest- niczył oskarżony? – Ja byłam w sypialni, leżałam na łóżku i oglądałam telewizję. Synek był ze mną. Zjedliśmy już kolację, zdążyłam pozmywać i wykąpać Michaela, ale musiałam na chwilę się położyć. W tym okresie ciąży nie czułam się najlepiej. Często odczuwałam zmęczenie i zawroty głowy. – Gdzie był pani maż? – Zbierał rzeczy w pokoju Michaela. – Mogłaby pani to jakoś bliżej wyjaśnić? – Po południu u Michaela był kolega i po ich zabawie pokój wyglądał jak po przejściu huraganu. Daniel zaofiarował się, że posprząta zabawki. Nie chciał, żebym się przemęczała. – Co było później? – Ktoś zastukał do drzwi. Zawołałam do Daniela, że otworzę, ale widocznie zbyt raptownie wstałam, bo zakręciło mi się w głowie i chyba na chwilę straciłam przytomność. To nie mogło trwać długo, może piętnaście, dwadzieścia sekund, bo zdążyłam zaledwie wyjść z sypialni, kiedy drzwi otworzyły się z trza- skiem i w progu stanął mężczyzna z bronią w ręku. – Czy to był agent Rafferty? – wtrącił Johnson.

7 – Tak. – Czy można by opisać pani mieszkanie w ten sposób, że sy- pialnia była najdalej od drzwi wejściowych, zaś łazienka i pokój syna położone były naprzeciwko siebie, po obu stronach przed- pokoju? – Tak. – Wróćmy zatem do chwili, w której jest pani w przedpokoju, a naprzeciwko pani stoi agent Rafferty. Czy światło było zapalo- ne? Widziała go pani dostatecznie wyraźnie? – Tak. Za drzwiami, na korytarzu, paliło się światło i widziałam go bardzo wyraźnie. – Czy miejsce, w którym pani stała, też było dobrze oświetlone? – Nie. W przedpokoju było ciemno. Światło padało jedynie przez uchylone drzwi od sypialni. – Co nastąpiło później? – Ja... przestraszyłam się. Zaczęłam krzyczeć, a ten mężczy- zna... agent Rafferty... skierował rewolwer w moją stronę i po- lecił, żebym się nie ruszała. – Posłuchała go pani? – Tak. Byłam... śmiertelnie przerażona. – Jak dalej potoczyły się wypadki? – Daniel, słysząc krzyki, wyskoczył z pokoju Michaela. Zoba- czył mnie, a potem zaczął odwracać się w stronę pana Raffer- ty’ego. Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że agent powtórzy- ł, żeby się nie ruszać, ale Daniel... nie wiem... nie zrozumiał lub nie dosłyszał tych słów, a może nie był w stanie zatrzymać się w pół kroku. Wyglądało to tak, jakby zamierzał ruszyć w kierunku pana Rafferty’ego. – Co było dalej? – Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Daniel podniósł prawą rękę i wtedy padł strzał. Maż upadł, a właściwie osunął się na podłogę. Następną rzeczą, jaką pamiętam, to zapalone

8 światła i mieszkanie pełne ludzi, którzy mówią coś i krzyczą jeden przez drugiego, ja klęczę na podłodze obok Daniela i obejmuję go, a on drży... i mówi, że go boli. – A potem? – Potem... umarł. Wtedy rozpętało się istne szaleństwo. Ktoś zapytał mnie o nazwisko, więc odpowiedziałam. Ktoś inny za- wołał, że pomylono mieszkanie. Usłyszałam, jak pan Rafferty głośno przeklina. Utkwiło mi to w pamięci, ponieważ używał wielu słów, których przedtem nigdy w życiu nie słyszałam. Spojrzałam na swoje ręce i zobaczyłam, że są całe we krwi. Bluzkę też miałam poplamioną krwią i poczułam, że zaraz zwymiotuję. Zdaje się, że zaczęłam histeryzować. – Co było dalej? – Jacyś ludzie próbowali mnie uspokoić, a ja starałam się wy- tłumaczyć im, że muszę pójść do łazienki. W końcu ktoś za- prowadził mnie tam, chociaż właściwie byłam przy samych drzwiach. Weszłam tam i zaczęłam wymiotować. – A potem? – Potem, kiedy już... kiedy nie miałam... kiedy mój żołądek się uspokoił, poprosiłam, żeby zostawili mnie na chwilę samą Chciałam się przebrać, bo bluzka była cała zaplamiona i nie chciałam, żeby Michael to zobaczył. Przez cały czas płakałam, nie potrafiłam przestać i w końcu zostawili mnie samą Wtedy umyłam się i zmieniłam bluzkę. – Skąd pani wzięła czyste ubranie? Zapytana na chwilę zawahała się, ale po chwili odpowiedziała: – Wyjęłam pierwszą lepszą koszulę z kosza na brudną bieliznę. – Czy jeszcze coś pani zrobiła, kiedy była pani sama w łazien- ce? – Tak – odparła pani McKenna cicho. – Co takiego? – Ja... ja trochę posprzątałam.

9 – Czy może pani to dokładniej określić? – Zabrudziłam umywalkę i podłogę, więc umyłam je. Zapla- mione rzeczy, które miałam na sobie, wrzuciłam do kosza na brudy i pozbierałam zabawki Michaela. Jak już wspominałam, wykąpałam go po kolacji, ale nie zdążyłam posprzątać, bo źle się czułam. Chyba martwiłam się, że wszyscy pomyślą, że nie dbałam o dom... – mówiła dalej, a na policzki wystąpił jej ru- mieniec. – Ten bałagan w pokoju Michaela i w łazience, wszę- dzie pełno krwi... Potrafiłam myśleć tylko o jednym... że będą uważać mnie za bałaganiarę. Chyba byłam w szoku... – Nikt nie sprzeciwił się temu, co pani robiła? – Nikt nie zwracał na mnie uwagi – odparła z lekkim uśmie- chem. – Jak już mówiłam, w domu zapanował chaos, wszyscy mówili i krzyczeli równocześnie. – W takim razie co nastąpiło później? – Ktoś zastukał do łazienki. Otworzyłam drzwi i powiedziano mi, że Michael mnie potrzebuje. Stał w drzwiach sypialni i za- nosił się od płaczu. Oprzytomniałam na tyle, by sobie uświado- mić, że nie powinien oglądać swojego ojca w takim stanie, więc szybko zabrałam go z powrotem do pokoju. Stopniowo wszyst- ko się uspokoiło i po chwili ktoś zapytał mnie, kogo chciałabym zawiadomić o tym, co się stało. – Co pani odpowiedziała? – Poprosiłam, żeby zadzwonili do Martina, starszego brata Da- niela. Co prawda nie byliśmy w najlepszych stosunkach z ro- dziną męża – oni chyba nie pochwalali naszego małżeństwa, a raczej samego faktu, że Daniel ożenił się ze mną – ale uzna- łam, że powinnam ich o wszystkim zawiadomić. – Czy pan Martin McKenna się zjawił? – spytał Johnson, a ona kiwnęła głową. – Proszę odpowiedzieć głośno – pouczył ją obrońca. – Przepraszam – szepnęła. – Tak, brat męża przyjechał do na-

10 szego mieszkania – odparła głośniej. – Co zrobił pan McKenna? – Rozmawiał z policją. – A pani? Czy do tego momentu rozmawiała pani z kimkolwiek o tym, co się stało? – Nie. Dopiero wówczas, kiedy przyjechał Martin. Wtedy prze- słuchali mnie po raz pierwszy. – Czy policja pytała o broń? O to, czy pani albo maż posiadali- ście jakaś broń palną? – Tak. – I co pani odpowiedziała? – Prawdę. Że jesteśmy przeciwnikami posiadania broni. – Co pani odpowiedziała, kiedy agent Rafferty upierał się, że pani maż, wychodząc z pokoju, trzymał w ręce rewolwer? – Powiedziałam, że musiał się pomylić. Wydawało mi się wte- dy, że szuka jakiejś wymówki, żeby nie oskarżono go o zastrze- lenie nie uzbrojonego człowieka. Prokurator zerwał się z miejsca. – Wysoki Sądzie, czy musimy jeszcze raz tego wysłuchiwać? Pani McKenna powtarza zeznania, które złożyła na policji i podczas wstępnego przesłuchania przed ławą przysięgłych. Na- wiasem mówiąc, jej odpowiedzi popierają w całej rozciągłości tezę prokuratury. – Wysoki Sądzie, to bardzo ważne – pospieszył z odpowiedzią Johnson. – Chodzi o to, żeby sędziowie przysięgli usłyszeli, co pani McKenna ma do powiedzenia na temat wydarzeń tamtego wieczoru. Już wkrótce wykażę, dlaczego jest to tak istotne dla sprawy. – Zgoda, ale proszę tego nie przeciągać – odparł sędzia. – Tak, Wysoki Sądzie. Czy może pani stwierdzić – obrońca po- nownie zwrócił się pani McKenny – że podczas poprzednich przesłuchań powiedziała pani prawdę?

11 – Tak. W każdym razie to, co mi się wówczas wydawało praw- dą. Aż do wczoraj. – Cóż takiego wydarzyło się wczoraj? – Ja... do wczoraj nie byłam w naszym mieszkaniu. Najpierw opieczętowała je policja, a potem Martin zaangażował kogoś, kto spakował wszystkie nasze rzeczy. Przywieziono nam ubra- nia, a cała reszta stała w pudłach. Dlatego właśnie wcześniej tego nie znalazłam. – Czego, proszę pani? – Rewolweru. Przez salę przebiegł szmer. Wszystkie oczy zwróciły się w stro- nę Chase’a. Wszyscy na sali byli pewni, iż wreszcie ujrzą jakąś reakcję, że takie oświadczenie go poruszy. Niestety, spotkało ich rozczarowanie. Chase nadal siedział nieruchomo jak posag, wpatrzony uważnie w zeznającą kobietę. Sędzia uderzył młotkiem w stół i na sali zapadła cisza. Adwokat podszedł do stołu, gdzie leżały dowody rzeczowe, i uniósł w górę przezroczystą, foliową torebkę z ciemnoszarym rewolwe- rem. – Czy to ten rewolwer, który pani znalazła w swoim mieszka- niu? – Tak. – Wnoszę o zapisanie do protokołu, że świadek zidentyfikował dowód rzeczowy numer dwadzieścia trzy, plastykową zabawkę firmy Playco. Proszę powiedzieć sądowi, gdzie pani to znalazła. – On leżał razem z zabawkami, których Michael używał przy kąpieli. Ale to nie jest jego zabawka ani też nie było jej w ła- zience, kiedy kąpałam syna. Musiał ją zastawić Nicky, ten chło- piec, który był u nas po południu. – Dlaczego pani uznała to za takie ważne? – Dlatego, że to się zgadza z tym, co mówił pan Rafferty. On powiedział, że mój maż wyszedł z pokoju z rewolwerem w ręce.

12 To musiał być właśnie ten rewolwer. Widocznie Daniel znalazł go, kiedy sprzątał zabawki i... – Sprzeciw! – zawołał prokurator, wstając z miejsca. – To tylko niczym nie poparte przypuszczenia świadka. – Podtrzymuję – powiedział sędzia. – Niech pani stara się mó- wić tylko o tym, co pani widziała, a nie, co pani myśli na ten temat – dodał spokojnym głosem, zwracając się do pani Mc- Kenny, a ona w milczeniu skinęła głową. – Zeznała pani, że w przedpokoju było ciemno – zaczął znów Johnson. – Tak. – I że pani maż, wychodząc z pokoju dziecka, uniósł w górę prawą rękę. – Tak. – Zaś tej zabawki... do złudzenia przypominającej prawdziwą broń... nie było w łazience bezpośrednio przed strzelaniną? – Tak. – Ale w jakiś sposób tam się znalazła? – Tak. – Jak pani może to wytłumaczyć? – Sądzę, że kiedy Daniel upadł, zabawka wpadła do łazienki i leżała razem z innymi, a ja to wszystko potem posprzątałam. Nastąpiła krótka przerwa, podczas której wszyscy w napięciu powstrzymywali oddech. – Czy pani kochała swojego męża? – spytał Johnson, przerywa- jąc ciszę. – Tak – odparła zapytana, bezwiednie kładąc dłoń na brzuchu. – Był mi najbliższą osobą na świecie. – Czy wcześniej, przed tamtym dniem, kiedykolwiek zetknęła się pani z agentem Raffertym? – Nie. – A czy od tamtego czasu miała pani z nim jakikolwiek kontakt?

13 – Nie. – Czy może pani w takim razie wyjaśnić mnie i Wysokiemu Sądowi, dlaczego pani to robi? Czemu pani skontaktowała się ze mną, by z własnej woli złożyć zeznanie, które może uwolnić od kary zabójcę pani męża? – Ponieważ uważam, że najważniejsza jest prawda – odparła pani McKenna, unosząc dumnie głowę. – I chociaż chciałabym winić pana Rafferty’ego za śmierć Daniela, nie mogę z czystym sumieniem tego uczynić – mówiła głosem czystym i dźwięcz- nym jak kościelne dzwony. – Pamiętam dokładnie, że Daniel uniósł rękę. Było dosyć ciemno i pan Rafferty mógł to odczytać jako zagrożenie i zadziałać w samoobronie. Uważam, że nie powinien ponosić kary, ponieważ nie było w tym jego winy. Każdy na jego miejscu zrobiłby to samo. – Rozumiem – powiedział Johnson. – Dziękuję pani. Obrona nie ma już żadnych pytań do świadka, Wysoki Sądzie. Potem wszystko potoczyło się niemal błyskawicznie – pytania oskarżyciela, kilka razy przerywane sporami z obrońcą, zwięzłe mowy końcowe, pouczenie przysięgłych przez sędziego. Sędziowie przysięgli szybko powrócili na salę z uniewinniają- cym wyrokiem. Sędzia zamknął posiedzenie, dziennikarze roz- pierzchli się, aby wysłać swoje materiały, a widzowie wrócili do domów. W sali zostało tylko parę osób, a między nimi Chase, wciąż siedzący bez ruchu na swoim miejscu. Mikę Johnson zbierał zasłużone gratulacje od kolegów i znajo- mych. Potem podszedł do stolika, zgarnął notatki, zamknął teczkę i dopiero wtedy zobaczył, że jego klient wciąż siedzi nieruchomo, ze spuszczoną głową. – Chase? Agent Rafferty spojrzał na niego. Johnson przestał się uśmie- chać, widząc jego pusty wzrok. – Już po wszystkim. Możesz przestać o tym myśleć. Wygrali-

14 śmy, a wszystko dzięki pani McKennie. To znaczy, że jesteś wolnym człowiekiem i możesz iść tam, dokąd ci się żywnie po- doba. Chase bez słowa patrzył na mówiącego, jakby treść jego wypo- wiedzi w ogóle do niego nie docierała. Wolny? Co to znaczy? Czy istnieje jeszcze wolność w tym dziwnym świecie, w którym ludzie zachowują się tak niezrozu- miale, w tak niewytłumaczalny sposób jak pani McKenna? Miał ochotę krzyknąć na nią potrząsnąć tą kobietą. Dlaczego to zrobiła? Jaki miała w tym cel? Jak mogła pozwolić, żeby nie skazali go za krzywdę, którą jej wyrządził? Czuł się tak przytłoczony ciężarem winy, że wydawało mu się to nie do zniesienia. I nagle zaczaj się śmiać. Bo może okazać się, że wolność będzie dla niego najcięższą karą.

16 Rozdział 1 Wschodni Oregon Lato Dwa i pół roku później Zacisnęła mocno zęby, kiedy jej zdezelowana półciężarówka wjechała na drogę łączącą farmę z szosą. Zastanawiała się, co jest gorsze dziury w nawierzchni, większe i liczniejsze niż w szwajcarskim serze, czy też nieznośny skwar, który tak bardzo dawał się we znaki, mimo że była dopiero dziewiąta rano. Chociaż, szczerze mówiąc, przyzwyczaiła się do letnich upałów w tym rejonie i nie żałowała już tak bardzo, że kupiła samochód z zepsutą klimatyzacją. Ubrana w lekkie dżinsy, króciutką blu- zeczkę bez rękawów i adidasy, czuła się znakomicie. Może dlatego, że dzień był taki piękny. Niebo koloru farbki do bielizny, słońce ozłacające nie kończące się łany lucerny sięga- jące daleko za horyzont. Mojej lucerny, pomyślała z dum ą I, jak zawsze w takiej chwili, westchnęła do Boga, żeby otaczał nie- ustającą opieką jej rodzinę i całe gospodarstwo. Dzieci były, oczywiście, na pierwszym miejscu. Przez całą wiosnę na przemian chorowały, od szkarlatyny po grypę, ale w końcu wykaraskały się z wszystkich dolegliwości i teraz czuły się świetnie. Młodsza, Emilka, rozwijała się prawidłowo, zaś pięcioletni Michael wreszcie zaczął wyraźnie przybierać na wa- dze. Raty kredytu pod zastaw hipoteki wpłaciła z trzymiesięcznym wyprzedzeniem, w ogrodzie warzywnym zapowiadał się wyjąt- kowy urodzaj i – co najbardziej ją ucieszyło – Jack Marshall zadzwonił wczoraj z ofertą, iż kupi od niej dwa kolejne pokosy siana. Tak, życie jest piękne, pomyślała Maggie, nucąc pod no- sem stary przebój Bee Geesów.

17 Wreszcie dojechała do szosy, skręciła w lewo i przyspieszyła do zawrotnej szybkości sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Teraz jechało się bez porównania lepiej i mogła się odprężyć oraz zwolnić uścisk dłoni na kierownicy. Cel jej podróży, małe miasteczko Mission w stanie Oregon, li- czyło zaledwie około pięciuset mieszkańców. Założone pod koniec dziewiętnastego wieku, zamieszkane głównie przez far- merów, miało dwie krzyżujące się ulice, na których ulokował się cały miejscowy przemysł i handel, czyli sklep spożywczy, apteka, oddział banku, sklep z artykułami przemysłowymi, ga- binet lekarski i warsztat samochodowy. A także biblioteka, ko- ściół, dwie restauracje i siedziba gminy. Miała wiele rzeczy do załatwienia. Najpierw wstąpiła do apteki po witaminy dla Emilki i swój ulubiony szampon truskawkowy, o którym zapomniała podczas ostatniego wyjazdu do Pendleton, gdzie co jakiś czas robiła „duże” zakupy. Kupiła dwie butle specjalnego mydła w płynie do robienia ba- niek mydlanych, ciesząc się, że sprawi niespodziankę Micha- elowi. Potem wstąpiła do kościoła, żeby zostawić uszyte przez siebie stroje dla chórzystów, i zajrzała na chwilę do biblioteki w poszukiwaniu nowości co zawsze sprawiało jej niewysłowioną przyjemność i jednocześnie wywoływało poczucie winy. Kupiła jeszcze środek do odrobaczania kotów oraz żółty materiał do pokrycia starego bujanego fotela. Wreszcie zaparkowała samochód obok budynku gminy, przy samych drzwiach miejskiego aresztu. – Eli? Jesteś tam? – zawołała. Wyjęła z samochodu torebkę oraz dwa bochenki własnoręcznie upieczonego chleba i ruszyła ku drzwiom. – A niby gdzie mam być? Eli Forster, sześćdziesięcioletni, potężnie zbudowany szef miej- scowej policji, wstał od biurka, żeby jej pomóc. Przytrzymał

18 biodrem wahadłowe drzwi i wziął od niej chleb, z lubością wdychając jego zapach. – Psujesz mnie, Maggie. Jak Martha o tym się dowie, to oboje będziemy mieć kłopoty. – Nigdy nie zdołam ci się odwdzięczyć za pomoc. Maggie spę- dziła całe dzieciństwo w Mission, gdzie jej ojciec aż do emery- tury był nauczycielem w szkole średniej. Teraz rodzice mieszkali na Florydzie, a ona wróciła tutaj po śmierci Daniela. Eli, przyjaciel rodziny, wziął ją pod swoje skrzydła. – Może powiesz mi, co się takiego wydarzyło, że przywiozłaś mi aż dwa bochenki? – spytał Eli, kładąc chleb na biurku. – Wczoraj zatelefonował do mnie Jack Marshall. Był tak zado- wolony z jakości siana, które mu sprzedałam, że chce kupić ode mnie całą resztę. – To rzeczywiście dobra nowina – odparł Forster, sięgając po nóż. – Ale czy zdajesz sobie sprawę, że jest to kolejny argument za tym, żebyś wzięła sobie kogoś do pomocy? – dodał, krojąc chleb. Maggie wyjęła z torby pojemnik z masłem, także domowej ro- boty, i postawiła go przed Forsterem. – Eli, nie zaczynaj znowu. – Mówię poważnie. Wiem, że nie chcesz niepotrzebnie wyda- wać pieniędzy i uparłaś się, że wynajmiesz tylko kogoś na parę dni podczas sianokosów, ale nie podoba mi się, że na co dzień jesteś zupełnie sama. Tym bardziej że do tej pory mogłem od czasu do czasu wpaść i sprawdzić, co u ciebie słychać, ale kiedy wyjedziemy, będziesz zdana tylko na siebie. A przecież zdarza- ją, się różne wypadki... Eli z Marthą mieli pięcioro dzieci – wszystkie już dorosłe. Naj- młodsza córka mieszkała na Alasce i rodzice chcieli odwiedzić ją podczas wakacji, a także zobaczyć nowo narodzonego wnuka. Wyjeżdżali jutro na całe dwa miesiące.

19 – Nie martw się – odparła Maggie, biorąc od niego kromkę po- smarowaną masłem. – Coś wymyślę. Wiesz, że potrafię trosz- czyć się o siebie. A teraz ci opowiem, jak wyglądała rozmowa z panem Marshallem. Przez kolejne pół godziny omawiali ofertę zakupu, cenę, na jaką Maggie powinna się zgodzić, i różne inne rzeczy, a Forster w tym czasie rozprawił się z niemal całym bochenkiem. – Muszę już iść – powiedziała w końcu Maggie. – A co u was? Jesteście już spakowani? – Niby tak, ale boję się, że będziemy musieli zmienić plany i przesunąć wyjazd o dzień czy dwa. – Co się stało? – spytała, zdziwiona. – Coś wam wypadło? – On nam wypadł – odparł Forster ponuro, wskazując poło – żoną w kącie pomieszczenia celę. Maggie spojrzała w tamtym kierunku. Od kiedy pamiętała, cela ta zawsze była pusta. Dzisiaj natomiast było inaczej. Nieprzyjemnie zaskoczona faktem, że nie byli sami podczas tej rozmowy, popatrzyła na nieruchomą postać, leżącą na wąskim łóżku w odległości zaledwie kilku metrów. Mężczyzna, ubrany w wyblakłe i znoszone dżinsy i podobną koszulę, był odwróco- ny do niej plecami, mogła jedynie zauważyć, że jest raczej wy- soki i dobrze zbudowany. No i jego włosy! Nigdy jeszcze nie widziała u mężczyzny tak pięknych włosów. Były dość długie, bo sięgały mu do karku, gęste i lśniące. Trudno byłoby określić ich kolor, gdyż ciem- niejsze przy skórze, później nabierały przeróżnych odcieni od starego złota do prawie białej pszenicy. Wiele kobiet wydawało fortunę, żeby osiągnąć taki efekt, ale najczęściej z miernym skutkiem. Poczuła wstyd, że tak się przygląda więźniowi, i odwróciła wzrok. – Naprawdę muszę już iść – wyjaśniła, sięgając po torebkę. Zo-

20 baczyła, że Eli patrzy na nią jakoś dziwnie, ale nie zapytała, o co mu chodzi. – Jeszcze nie spotkałem takiej kobiety – powiedział, potrząsając głową. – Nie jesteś ciekawa, za co on tu siedzi? – Wiem, jak szybko rozchodzą się tu plotki – odparła Maggie. – Gdyby zdarzyło się coś naprawdę ważnego, już bym o tym wiedziała. – Wczoraj rozwalił restaurację Morgana. – Sam? – Jasne, że nie – parsknął Eli. – Pomogło mu paru tutejszych chłoptasiów. – W takim razie dlaczego tylko on siedzi? – Bo resztę towarzystwa wypuściłem. Bob Morgan zgodził się nie wnosić oskarżenia, o ile winowajcy zapłacą za szkody. Tamci pokryli koszty, gdy tylko wytrzeźwieli, ale on jest chyba zupełnie spłukany. Mówi, że kiedyś miał stałą pracę, ale wy- gląda mi na to, że teraz cały dobytek ma na grzbiecie i w tym plecaku. – Eli wskazał na worek, oparty o ścianę tuż przy drzwiach. – Twarda z niego sztuka. Przez cały czas, od kiedy tu jest, powiedział nie więcej niż pięć zdań. Chciałem wezwać le- karza, żeby go zbadał, ale odmówił, chociaż żebra muszą go cholernie boleć. Pozwoliłem mu zatelefonować, ale powiedział, że nie ma nikogo, do kogo chciałby zadzwonić, ani też nikt nie spodziewa się od niego żadnych wieści. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że wywołał tą całą burdę dlatego, że jakiś pijak za bardzo przystawiał się do Amber Lee. Mimo woli Maggie uniosła brwi w zdumieniu. Amber Lee wy- glądała na pięćdziesięciolatkę, jeżeli miała dobry dzień. Była zbudowana jak opancerzony samochód i nie było chyba na świecie kobiety, która lepiej potrafiłaby się obronić przed za- czepkami. – Coś takiego!

21 – Wiesz, żałuję, że tego nie widziałem – powiedział Eli z roz- marzeniem. – Podobno on zadawał ciosy karate jak na jakimś filmie. Powalił ośmiu facetów, aż wreszcie Amber uznała, że dosyć tego, i połamała na nim krzesło. Tak, ciekawy jestem tyl- ko, co powie Martha, kiedy dowie się, że musimy przełożyć wyjazd o dwa dni, bo mogę wysłać aresztowanego do sędziego dopiero w poniedziałek. Przecież nie jest w stanie zapłacić Morganowi. Od pewnego momentu Maggie nie słuchała, co mówił Forster. Kątem oka zauważyła, że mężczyzna w celi poruszył się, więc spojrzała na niego i zobaczyła, że on wpatruje się w nią, jakby zobaczył ducha. Po chwili, kiedy otrząsnęła się z pierwszego szoku, pomyślała, że sama też musi mieć na twarzy wyraz niebotycznego zdumie- nia. Gdyby nawet nie rozpoznała jego rysów co byłoby zrozumiałe ze względu na to, że miał podbite oko, spuchniętą wargę oraz był dużo szczuplejszy i miał dłuższe włosy niż wtedy, kiedy go ostatni raz widziała wszędzie i zawsze poznałaby te oczy zielone jak szmaragdy. Rafferty! W celi był Chase Rafferty. Nie mogła się poruszyć ani powiedzieć choćby słowa. W mgnieniu oka ożyły bolesne wspomnienia. Ale chociaż w jej oczach pojawił się smutek, był on niczym w porównaniu z czarną rozpaczą, jaka malowała się we wzroku Chase’a. Było w tym coś tragicznego, głębokiego i bezdennego. To sprawiło, że zapomniała o swoim bólu i poczuła litość dla tego mężczyzny. Rafferty zamrugał powiekami i to wszystko, co widziała jeszcze przed chwilą w jego wzroku, znikło. Potem obrócił się na drugi bok, zamknął oczy i zapadł w sen. – Maggie... dobrze się czujesz? – zapytał Eli, wyraźnie zanie- pokojony. – Jesteś blada jak ściana.

22 Popatrzyła na Eliego nieprzytomnie, próbując jakoś zebrać my- śli. Nie była pewna, co wywarło na niej większe wrażenie – wi- dok Chase’a Rafferty’ego czy jej reakcja na beznadziejną roz- pacz w jego wzroku. Czuła się tak, jakby któreś z jej dzieci cier- piało, więc ona powinna wziąć je w objęcia i przytulić. Co za absurd! Kompletny absurd. Chase Rafferty był najbardziej opanowanym człowiekiem, ja- kiego w życiu widziała. Podczas procesu wykazywał całkowity brak zainteresowania jego przebiegiem i swoją przyszłością. Jedyny moment, w którym puściły mu nerwy, nastąpił wcze- śniej, kiedy zginął Daniel. Rafferty klął wtedy nieprzerwanie przez dobrych kilka minut. Poza tym – nic! Podczas jej zeznań wyglądał na znudzonego, jakby cała sprawa w ogóle go nie dotyczyła. Tylko wpatrywał się w nią tymi szmaragdowozielonymi oczami. – Maggie? – powtórzył Eli. Nagle miała wrażenie, jakby w pomieszczeniu zrobiło się za ciasno i zbyt duszno. – Przykro mi, że musicie przesunąć wyjazd – powiedziała po- spiesznie. – Mam nadzieję, że mimo wszystko podróż się uda. Teraz już naprawdę muszę iść – dodała, wstając. – Wiesz prze- cież, jak bardzo Michael się denerwuje, kiedy długo mnie nie ma. Oczywiście, jest z nim teraz Carson. Uważam, że twój wnuk jest wspaniały. Tak świetnie sobie radzi z dziećmi. Nie wiem, co bym bez niego zrobiła. Widziała, że Forster przygląda jej się badawczo, ale nie przesta- ła trajkotać jak nakręcona, przez cały czas przesuwając się w stronę drzwi. Gdy sięgała do klamki, zawadziła nogą o rzemyk od plecaka Rafferty’ego i szarpnęła go, wysypując część zawar- tości na podłogę. Bez zastanowienia przykucnęła i zaczęła zbie- rać rozrzucone rzeczy i z powrotem upychać je w plecaku. Maszynka do golenia. Flanelowa czerwona koszula. Składany

23 nóż. Latarka. Książka. Bezwiednie spojrzała na tytuł i na chwilę zamarła. Były to „Wędrówki Childe Harolda” lorda Byrona, jej ulubionego poety romantycznego. Tomik nosił ślady częstego używania. Całkiem już zbita z tropu, odłożyła książkę na miejsce i zawiązała ple- cak. Potem wstała, pomachała Forsterowi i wyszła na ulicę. Wsiadła do samochodu, włożyła kluczyk do stacyjki i przekrę- ciła go, ale nie włączyła biegu i nie ruszyła z miejsca. Nie mo- gła. Siedziała, patrząc nic nie widzącym wzrokiem przez zaku- rzoną szybę, nie zwracając uwagi na oślepiające słońce, a w głowie tłukła jej się tylko jedna myśl. Dlaczego, na Boga, Chase Rafferty wystąpił w obronie Amber Lee? Przecież to do niego w ogóle niepodobne. Zawsze opano- wany, zimny... oddalony od wszystkiego, samotny. Próbowała wmówić sobie, że to nie ma żadnego znaczenia, że każdy od czasu do czasu zachowuje się nietypowo. W końcu niezbyt do- brze go znała. A może był po prostu pijany? Eli wspominał coś o tym. Mężczyźni w takim stanie często szukają zaczepki. Ale jeden na ośmiu? Nawet jeśli uważał się za kogoś w rodzaju supermena, nie było to najmądrzejsze posunięcie. A z tego, co wiedziała o Raffertym, na pewno nie był on głupi. Chociaż przecież Eli powiedział, że wygrywał... Czyta Byrona! To było najbardziej niezrozumiałe. Wprost trud- no uwierzyć, że on obcuje z takimi książkami i obciąża nimi swój plecak. Dlaczego to wszystko tak bardzo ją gnębi? W ogóle nie powinna się tym przejmować. Na pewno jego obecność tutaj m a logicz- ne wytłumaczenie. Pewnie miał jakieś zadanie do wykonania. Może to tajna misja... Aha, tajna misja! Z latarką i tomikiem Byrona w plecaku. O mało się głośno nie roześmiała. Siedziała za kierownicą, myśląc o tym, że nic na to nie poradzi, ale nie potrafi tak po prostu od-

24 jechać i zostawić go samego. Nie wiedziała, dlaczego tak się dzieje. Powtarzała sobie, że zachowuje się głupio i że powinna włączyć tylny bieg i odjechać stąd jak najprędzej. Westchnęła, wyłączyła silnik, wysiadła z samochodu i powoli ruszyła w stronę więzienia. Pchnęła drzwi i powtórnie znalazła się w środku. – Maggie? Coś się stało? – Eli Forster spojrzał na nią ze zdzi- wieniem. – Ten twój grat znowu odmówił posłuszeństwa? – Nie, wszystko w porządku. Możemy chwilę porozmawiać na zewnątrz? Może postradała zmysły, ale nie do końca. Nie mogła rozma- wiać z Elim tutaj, nawet jeśli Rafferty spał. Nie było gwarancji, że nie obudzi się i nie usłyszy ich rozmowy. Na pewno miałby pretensje, że wtyka nos w jego sprawy. Eli posłusznie wstał i wyszedł za Maggie, jeszcze bardziej zdziwiony i zaintrygowany. Na dworze panował upał nie do wytrzymania, ale Maggie przeszedł dreszcz. – Przemyślałam to, co mi powiedziałeś – zaczęła, z namysłem dobierając słowa. – Doszłam do wniosku, że jednak masz rację. Potrzebuję kogoś do pomocy. – Jasne, że tak – odparł Eli, wyraźnie rozpromieniony. – Jak to dobrze, że w końcu to zrozumiałaś. Słyszałem, że szwagier Murraya szuka pracy... – Nie – zaprotestowała energicznie. – Chcę zatrudnić tego czło- wieka – oświadczyła, wskazując palcem w stronę celi. Forster stał przez chwilę z otwartymi ustami. – Nie ma mowy – powiedział wreszcie. – Mam nadzieję, że żartujesz. Maggie położyła mu dłoń na ramieniu. – Eli, ja go znam, jeszcze z Seattle. Możesz sprawdzić, nazywa się Chase Rafferty. – Rzeczywiście, takie podał mi nazwisko. Ale...

25 – On pracował w FBI. – No tak... Mimo wszystko nie wydaje mi się... – Słuchaj, to naprawdę idealne rozwiązanie – tłumaczyła, usiłu- jąc za wszelką cenę przekonać Eliego. – Wszyscy będą zado- woleni. Pan Morgan dostanie swoje pieniądze, ty i Martha bę- dziecie mogli wyjechać, pan Rafferty opuści więzienie, a ja będę miała pomocnika. – Maggie, to nie jest takie proste. A co zrobisz, kiedy on po pro- stu zwieje? – Nie – odparła stanowczo, sama zdziwiona swoją pewnością. – To nie jest człowiek tego rodzaju. – A możesz sobie pozwolić, żeby zapłacić Morganowi osiem stów? Wzdrygnęła się, kiedy usłyszała, o jaką sumę chodzi. Całe jej oszczędności były niewiele większe, ale pomyślała, że przecież niedługo dostanie pieniądze za siano i o ile nie zdarzy się jakaś katastrofa, powinna sobie poradzić. A zresztą, jakie było inne wyjście? Odwrócić się na pięcie i odejść? Właśnie tak powinnaś zrobić, podpowiedział jej głos rozsądku. – Oczywiście, że mogę – odparła z pełnym przekonaniem w głosie. Eli Forster zastanawiał się przez chwilę. – Gdybym cię nie znał i nie wiedział, że jesteś rozsądną kobietą, nigdy bym się na to nie zgodził. Maggie poczuła, że wygrała. Wciąż jednak zachowywała po- wagę, żeby Eli nie zobaczył, jaką jej to sprawiło radość i ulgę. – Możesz wypisać czek, a ja powiem temu śpiącemu królewi- czowi, co go spotkało. Mając nadzieję, że Rafferty również wykaże się zdrowym roz- sądkiem, Maggie weszła za Forsterem do aresztu.