Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 095 062
  • Obserwuję501
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań672 435

Cross Kady - Dziewczyna w mechanicznym kołnierzu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Cross Kady - Dziewczyna w mechanicznym kołnierzu.pdf

Beatrycze99 EBooki C
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 300 stron)

KADY CROSS DZIEWCZYNA W MECHANICZNYM KOŁNIERZU

Dla Kenzie Mae. Świat jest trochę jaśniejszy dzięki Tobie.

ROZDZIAŁ 1 Wysoko nad Oceanem Atlantyckim Lipiec 1897 Co robisz? Finley Jayne uśmiechnęła się w mroku. Silny wicher zawiewał jej włosy na twarz. Mogła przewidzieć, że Griffin będzie jej szukał. Trzymając się smukłego dziobu sterowca obiema rękami, spojrzała przez ramię i zobaczyła go stojącego na słabo oświetlonym pokładzie obserwacyjnym. - Przekonuję się, jak to jest latać - odpowiedziała. - Jesteś ponad trzy tysiące stóp nad ziemią. - Jego chropawy głos przebił się przez hałas silników sterowca. - Próba latania może okazać się śmiertelna. Finley zaśmiała się. W ten sposób ganił ją za zignorowanie znaków ostrzegających pasażerów przed wychodzeniem przez okna i za barierki ochronne. Griffin King był księciem Greythorne i czasem zdawał się nosić na ramionach ciężar całego świata. To, że martwił się o nią, było... słodkie. - Niedługo lądujemy! - zawołał, zmieniając taktykę. - Może wejdziesz, żeby sprawdzić, czy niczego nie zapomniałaś? - Jestem spakowana i gotowa - odpowiedziała. - Może ty tu wyjdziesz i zobaczysz, jak pięknie wygląda Nowy Jork nocą? Finley nie spodziewała się, że Griffin podejmie jej wyzwanie. Nie żeby był tchórzem - wręcz przeciwnie. Jednak będąc księciem i jedynakiem, postąpiłby nadzwyczaj nieodpowiedzialnie, ryzykując życie tylko po to, żeby pooglądać piękne widoki wyłącznie dlatego, że go o to poprosiła. Nie, Griffin nie mógł być tak nieroztropny. Ale Jack mógł... Finley odsunęła od siebie myśl o osławionym kryminaliście Jacku Dandym. Jack został w Londynie i było z

jej strony niesprawiedliwie porównywać Griffina do niego, kiedy tak naprawdę nikt nie dorównywał żadnemu z nich. Usłyszała za sobą kroki i w następnej chwili Griffin już siedział przy niej na wąskiej barierce. Pod nimi znajdowała się tylko figura dziobowa - wyrzeźbiona z drewna rosła blondynka o niepewnej cnocie - i tysiące mil nocy. - Co robisz? - zapytała Finley, a ton jej głosu był równie zaniepokojony jak głos Griffina przed chwilą, może tylko trochę bardziej spanikowany. Nie była aż tak krucha, ale Griffin owszem. - Nie powinieneś tu wychodzić. Nogą dotknął lekko łydki dziewczyny. Pod pasiastą pończochą pojawiła się gęsia skórka. - Wiem, ale słyszałem, że tylko tak można doświadczyć uczucia latania. - Griffin się uśmiechał, Finley to wiedziała nawet bez patrzenia na jego przystojną twarz. - Zachwycające, prawda? Spójrz, tam widać Statuę Wolności. Rzeczywiście, było to zachwycające, tak bardzo, że Finley nie mogła znaleźć słów, by to określić. Pod nimi roztaczał się kobierzec świateł. Jakby gwiazdy okryły ziemię. Niedaleko zaś stała największa kobieta, jaką Finley kiedykolwiek widziała. Światło trzymanej w uniesionej dłoni latarni padało na ukoronowaną głowę figury. Reflektory sterowca ukazały resztę jej postaci. - Poprosiłem pilota, by przeleciał obok niej, żebyśmy mogli się dobrze przyjrzeć - powiedział Griff. - Poprosiłeś czy kazałeś? - droczyła się z nim Finley. Był to prywatny sterowiec Griffina - „Helena", nazwany tak na cześć matki Griffa. Może ktoś inny pilotował, ale to on tu dowodził. Uśmiechnął się. - Poprosiłem. Jak ci się na razie podoba Ameryka? - Jest świetna - powiedziała to trochę bardziej wylewnie, niż zamierzała. Nigdy dotąd nie wyjeżdżała z Anglii - ani

nawet z Londynu - więc była to dla niej niezwykła przygoda. Pomijając fakt, że ledwo dwa tygodnie temu walczyła z szaleńcem i od tego zależały losy całego świata. Było to potworne, przerażające i wcale nie przypominało przygody, jakiej można by sobie życzyć. Ale to - szybowanie nad bezkresem Oceanu Atlantyckiego z nocnym wiatrem targającym włosy i Griffinem siedzącym tuż obok - było niesamowite. Finley czuła się mu bliska, tak bardzo, że aż ją to trochę przerażało. On był księciem, który potrafi burzyć budynki od środka dzięki kontroli sprawowanej nad Eterem. A ona nie wiedziała nawet, kim jest w środku. Między nimi nigdy nie mogło zaistnieć nic więcej niż przyjaźń, ale nie przeszkadzało jej to czasem trochę pomarzyć. Griffin sprawiał, że czuła się, jakby mogła zrobić wszystko, co sobie postanowi - jaka dziewczyna by się nie zadurzyła w nim choć trochę? - Chciałabyś się dowiedzieć, jak to jest naprawdę latać? - zapytał. Finley obróciła głowę. Ich punkt obserwacyjny był dość niebezpieczny. Jeden nieostrożny ruch i któreś z nich (a może obydwoje) może spaść i zginąć. Część niej przerażała sama myśl o tym, a drugą część ekscytowało ryzyko. Finley niedawno podjęła próby pogodzenia obu bardzo różnych połówek swojej osobowości, a z pomocą Griffina poczyniła ogromne postępy w tym kierunku. Ale teraz zmuszona była ustalić, jaką jest dziewczyną. Czy taką, która naprawdę chce się dowiedzieć, jak to jest latać? - Ja... - Ej! - zawołał za ich plecami czyjś głos. - Co tu wyrabiacie, do stu diabłów? Tam nie wolno wychodzić! - Przyłapani - powiedział Griffin z zauważalnym żalem. - Lepiej chodźmy, zanim Emily i Sam zaczną nas szukać.

Finley zaczekała, aż on wejdzie na pokład, zanim sama przesunęła się powoli po lakierowanym drewnie. Griffin zaczekał na nią, żeby podać jej dłoń. Potem pomógł jej przejść przez okno, zanim sam się przez nie przecisnął. Na lśniącym parkiecie pokładu obserwacyjnego stał umundurowany mężczyzna z marsowym obliczem. Gniewnie spojrzał na dziewczynę, potem zwrócił uwagę na stojącego obok niej młodego mężczyznę - wysokiego i szczupłego, ubranego w ciemnoszary garnitur, z rudawobrązowymi włosami potarganymi przez wiatr. Jego usta wygięte były w krzywym uśmiechu, a błękitne spojrzenie skierował na oficera. Mężczyzna zbladł. - Wasza książęca mość - wychrypiał. Griffin uśmiechnął się szerzej. - Najmocniej przepraszamy, dobry człowieku. Miał pan rację, strofując nas. Nie będziemy już pana niepokoić. - Zwrócił się do Finley: - Chcesz obejrzeć lądowanie? Podał jej ramię, a ona przyjęła je, pozwalając mu zaprowadzić się przed duże okno, znajdujące się obok tego, przez które przed chwilą przeszli. Niesamowite, że to wszystko należało do Griffina. - Wiesz, gdybyś nie był księciem, a to byłby publiczny sterowiec, to mielibyśmy teraz nie lada kłopoty. Griff prychnął. - Gdybym nie był księciem, a to byłby publiczny sterowiec, to nie byłoby nas stać na przelot. Doprawdy, ceny, które nałożyli na podróże transatlantyckie, to istne zdzierstwo. - Więc uznałeś, że zakup własnego statku to oszczędność? Udało jej się zachować poważną minę, ale nie zdołała ukryć rozbawienia w głosie. Griffin wzruszył ramionami, ale Finley zauważyła uśmiech, który próbował ukryć.

- Podali korzystną cenę. Poza tym tylko tak mogłem nakłonić Sama do lotu. Prosi Emily, żeby przed każdą podróżą sprawdziła maszynerię. - Sam to dzieciuch - powiedziała Finley, uznając, że to bardzo trafne określenie. Nie miała zamiaru go tym obrażać - no, nie za bardzo. Sam był najlepszym przyjacielem Griffa - po części maszyna, humorzasty, i do tego najgorszy cham, jakiego znała. A jednak jakoś tak ostatecznie nie dało się go nie polubić. Nawet podobało jej się to, że bał się latać. Było go jeszcze trudniej zranić niż ją, a do tego lękał się naprawdę niewielu rzeczy. - O wilku mowa - wymamrotał Griffin, spoglądając nad jej głową. Finley odwróciła się i zobaczyła idących w ich stronę Sama i Emily. Oboje byli już przebrani do kolacji. Sam wyglądał, jakby czuł się niekomfortowo w czarno - białym stroju wieczorowym, choć prezentował się niczego sobie z długimi czarnymi włosami zaczesanymi do tyłu. Najwyraźniej nic już nie mogło zmienić jego wiecznie zachmurzonego wyrazu twarzy. Emily zaś wyglądała jak promyk słońca. Pukle miedzianych włosów ułożyła w luźny kok, a jej niebieskozielone oczy rozjaśniała rudobrunatna barwa sukni, którą miała na sobie. We czwórkę wyglądali raczej, jakby wybierali się na bal, a nie zmierzali do obcego kraju za człowiekiem oskarżonym o morderstwo. Tym człowiekiem był ich przyjaciel, Jasper Renn, pięć dni wcześniej zabrany z domu Griffa przez łowców nagród. Ruszyliby za nim natychmiast, gdyby mogli, ale mimo faktu, że Griffin posiadał własny sterowiec, jeden dzień zajęło im przygotowanie do podróży. - Znowu żułeś cytryny, Sam? - zapytała Finley, kiedy dołączyła do nich druga para.

Rosły chłopak uniósł jedną ciemną brew, ale nic nie powiedział. Odkąd uratowała mu życie - po tym, jak on próbował ją zabić - był dla niej prawie miły, przez co tym większą miała ochotę go drażnić. - Przyszliśmy obejrzeć lądowanie - powiedziała Emily z irlandzkim akcentem. - Słyszeliśmy, że na dziobie siedzi jakaś para idiotów. Widzieliście ich? - Jej usta powoli wygięły się w uśmiechu. Finley i Griff zaśmiali się razem, przez co Sam jeszcze bardziej zmarkotniał. - Rzeczywiście, idioci - powiedział oschle. Emily zaczęła już przewracać oczami, ale nagle obróciła się w stronę okna. - O! To Statua Wolności! Czy nie jest wspaniała? Jej podekscytowanie udzieliło się innym i cała czwórka podeszła do szyby, by obserwować Statuę, obok której przelatywała „Helena". Była taka wielka. Taka piękna. Mieli wylądować na wyspie Manhattan, na lądowisku w Central Parku, a stamtąd ruszyć do hotelu. Jutro zaczną szukać Jaspera. Chyba nie będzie go trudno znaleźć, biorąc pod uwagę, że został tu sprowadzony, by stanąć przed sądem, oskarżony o morderstwo. Finley nie wierzyła, że Jasper mógł kogokolwiek zabić - nie z zimną krwią. Musiała nastąpić jakaś pomyłka. Griffin był przekonany, że zdoła to sprostować, ale to nie Anglia, a na Amerykanach jego tytuł i majątek mogły nie robić aż takiego wrażenia. Przy tym, choć każde z nich posiadało niezwykłe zdolności - „ewolucje", jak zaczęła nazywać je Emily - nie stali ponad prawem. Co się stanie, jeśli nie zdołają uratować Jaspera? Co się tyczyło więzień, to nie było aż takie złe. Jasper widział już zdecydowanie gorsze. W oknach tkwiły kraty, ale z tego, co zdążył zrozumieć, to raczej miały nie pozwolić nikomu wejść z zewnątrz, niż

przeszkodzić w wyjściu. Przy tym łóżko było duże i wygodne - stara potworność z baldachimem - a pokój na tyle przestronny, że mógł po nim spacerować i trochę poćwiczyć. Dalton - facet, u którego właśnie „gościł" - był starym „przyjacielem". Jasper zadał się z jego gangiem prawie dwa lata temu, kiedy był za młody i zbyt głupi, żeby wiedzieć, czym to grozi. Dalton był o kilka lat starszy od niego i głosił typowe romantyczne bzdury o byciu poza prawem, co wydało się bardzo atrakcyjne chłopcu bez grosza przy duszy. Widać, że Daltonowi nieźle się powodziło, sądząc po tym domu. Był bardzo ładny - dużo ładniejszy od tego, jaki Jasper miał okazję zobaczyć, kiedy przedtem pracował dla gangu. Czy Dalton uważał się teraz za jakiegoś dżentelmena? Czy kolegował się teraz z ludźmi, których wcześniej okradał? Okolica Bowery była dość blisko Five Points, żeby nie stracił kontaktu ze światem przestępczym, ale dość daleko, żeby mógł uchodzić za porządnego obywatela. Dalton jednak nie był ani trochę porządny. I oczywiście dawny szef nie wybaczył Jasperowi ucieczki. Dowodziły tego bolesne sińce pokrywające go od twarzy do bioder. Na lewym boku miał wyraźny odcisk czyjejś podeszwy. Pewnie Małego Hanka - tylko ten zbir z gangu Daltona miał tak duże stopy. Gdyby Jasper miał trochę tej maści panny Emily, zaraz byłby cały i zdrowy, ale nie miał, więc musiał sobie poradzić sam, bez pomocnych „stworzonek". Często myślał o swoich nowych przyjaciołach, odkąd został siłą zabrany z rezydencji Griffina przez ludzi, którzy twierdzili, że odwiozą go do Ameryki, gdzie jest poszukiwany za morderstwo. Poszedł z nimi bez oporu, niemal chętny stawić czoła przeszłości, myśląc, że może uda mu się przy okazji oczyścić swoje imię. Dopiero na sterowcu, kiedy nie miał dokąd uciec, zorientował się, że ci ludzie pracują dla Daltona.

Kiedy wylądowali, usiłował zbiec. Było to głupie, ale musiał spróbować. Złapali go, spętali jak wieprzka i przywieźli tutaj, gdzie go więzili już ponad dobę. W końcu usłyszał zgrzyt klucza przekręcanego w zamku. Jasper podszedł do komody, solidnego mebla, za którym mógłby się schować, gdyby ktoś zaczął strzelać. Drzwi wypełniła ogromna postać Małego Hanka. Wysoki na ponad sześć i pół stopy, masywny jak byk, Mały Hank był głównym osiłkiem Daltona - silnym i zaskakująco szybkim. Jasper miał tę przewagę, że był od olbrzyma jeszcze szybszy, ale nie chciał, żeby Dalton dowiedział się o tym zbyt wcześnie. Mały Hank schylił się i zajrzał do pokoju. - Szef chce cię widzieć. - Teraz nie bardzo mi pasuje - odpowiedział Jasper, cedząc słowa przez obolałe szczęki. - Wróć później. Behemot zawahał się, najwyraźniej niepewny, co ma zrobić. Jasper uśmiechnąłby się, gdyby nie był pewien, że go to zaboli. Mięsista twarz Hanka wykrzywiła się, kiedy spojrzał gniewnie na Jaspera. - Ciągle jest z ciebie taki sam jełop. Jasper wzruszył ramionami. - Czasem trzeba spełniać oczekiwania innych. Podszedł sztywnym krokiem do drzwi. Strach wykręcał mu kiszki, ale nie miał zamiaru dać tego po sobie poznać. Mały Hank chwycił go za kark i niemal wywlekł z pokoju, wzdłuż korytarza i w dół odrapanych schodów. Stamtąd wystarczyło skręcić w prawo i już byli w salonie, gdzie w końcu Jasper został wypuszczony. Może niezbyt lubił przyjaciela Griffa, Sama Morgana, ale bardzo by chciał, żeby ten chłopak był tu w tej chwili. Nauczyłby Małego Hanka manier.

Z drugiej strony, całkiem możliwe, że Morgan usiadłby sobie z boku i uśmiechał się, podczas gdy Jaspera biliby w tym czasie do nieprzytomności. To może lepiej panna Finley? Przewaliłaby Hanka na ten jego ogromny zadek. Jasper nie miałby najmniejszego problemu z tym, by uratowała go dziewczyna, ale Finley została w Londynie. Wszyscy myśleli, że upomniało się o niego prawo, i nie mieli pojęcia, że było wręcz przeciwnie. Przy oknie stał Reno Dalton, zaciągając się cygaretką. Był trochę niższy od mierzącego sześć stóp Jaspera. Jak również szczuplejszy. Obdarzony półdługimi ciemnobrązowymi włosami i niebieskimi jak lód oczami, miał specyficzny wygląd. Kobietę o takiej urodzie nazwano by śliczną. Miał na sobie doskonale skrojony szary garnitur, w którym wyglądał jak dżentelmen. Mówiąc szczerze, bardzo przypominał śpiącego grzechotnika. Było równie prawdopodobne, że Dalton zostawi cię w spokoju, jak i to, że cię zabije - i to bez zastanowienia. - Ach, Jasper. - Usta Daltona wygięły się w chłodnym uśmiechu. Miał około dwudziestu lat, ale jego oczy otaczała siateczka drobnych zmarszczek - znak tego, ile czasu spędzał na dworze. - Nawet nie najgorzej wyglądasz. Gdyby Jasper miał kapelusz, toby go uchylił. - Do twarzy mi w czerni i fiolecie. Dalton machnął ręką lekceważąco. - Za kilka dni wszystkie damy znowu będą mdleć na twój widok. Usiądź. - Dziękuję, postoję. Uśmiech zniknął. W końcu pokazała się grzechotka. - Siadaj! Zanim Jasper zdążył odpowiedzieć, Mały Hank pchnął go na stojące obok krzesło, które sprawiało wrażenie, jakby miało się rozlecieć przy pierwszym kichnięciu. Jasper wyrwał się

spod ręki Hanka, krzywiąc się z bólu, i wbił wzrok w stojącego przed nim mężczyznę. - No dobra, siedzę. Dalton na powrót wyglądał przyjaźnie. - Dobrze. - Miał nieznaczny południowy akcent. Lata spędzone w San Francisco niemal zatarły wszelki ślad po biednym dzieciaku z okolic Virginii. - Mamy pewne sprawy do omówienia, ty i ja. Chłód - ciężki i groźny - zagościł w żołądku Jaspera. Zignorował go. - Obawiam się, że nie wiem, o czym mówisz. Dalton znów się uśmiechnął - tym razem bez najmniejszego śladu przyjaznego usposobienia. Powoli podszedł do dużego biurka i usiadł za nim. Ze stojącej na blacie miski wziął śliwkę. - Nie grajmy w tę grę, Jasper. Wiesz, gdzie znajduje się urządzenie. Ukradłeś mi je i chcę je odzyskać. Jasper ziewnął. Bolało jak jasna cholera, ale przynajmniej wyglądał na znudzonego. - Ukradłem je, kiedy nie dotrzymałeś umowy i próbowałeś mnie zabić, zamiast mi za nie zapłacić. - Zapłaciłem ci połowę. Z mojego punktu widzenia zwiałeś z moimi pieniędzmi i maszyną. - Nikt ci nie broni mieć taki punkt widzenia. Ale nie mam twojej forsy ani maszyny. - Nie było sensu kłamać czy kłócić się, że wziął pieniądze, które należały mu się za wykonaną robotę. Dalton zmrużył oczy. - Kto ją ma? Jasper zmusił się do uśmiechu. - Nikt jej nie ma. Ale wiem, gdzie jest. Jako że tylko przez tę maszynę jeszcze mnie nie zabiłeś, to chyba zachowam tę wiedzę dla siebie.

Ku jego zdziwieniu w oczach Daltona pojawił się błysk zadowolenia. - Rozczarowałeś mnie, Jas. Wiesz przecież, że nigdy bym cię nie zabił. - Kiedy Jasper uniósł brew, Dalton ciągnął dalej: - Zabiję kogoś, na kim ci zależy. - Po tym pstryknął włącznikiem znajdującym się z boku biurka. Na lewo od Jaspera otworzyły się drzwi. Serce mu na chwilę zamarło, kiedy zobaczył, kto stoi po drugiej stronie. Była drobna i blada, z prostymi czarnymi włosami, które sięgały jej prawie do pasa. Ubrana w długą turkusową sukienkę z jedwabiu z wyszytymi chińskimi smokami, wyglądała jeszcze piękniej, niż kiedy widział ją ostatnio - kiedy pocałował ją na pożegnanie. Szyję dziewczyny otaczał dziwny naszyjnik - przylegająca do ciała obręcz, która zdawała się być zrobiona z części mechanicznych. Dziewczyna wyglądała na równie zdumioną jego widokiem. Otworzyła szeroko swe migdałowe oczy. - Jasper...? - Mei - szepnął. Zakręciło mu się w głowie. Zaczął się podnosić z krzesła, ale Mały Hank pchnął go na nie z powrotem, kładąc mu mięsistą dłoń na ramieniu. Na ustach Daltona ponownie zagościł uśmiech. - Jak więc widzisz, Jasper, masz coś, czego ja chcę, a ja mam coś, czego ty chcesz. - Wstał i podszedł do Mei, pilnowanej przez kolejnego goryla. Wierzchem palca przejechał po jej policzku, aż drgnęła. Jasper próbował oswobodzić się z uchwytu Małego Hanka, ale było to całkowicie bezowocne, jakby przykleili go do krzesła. - Jeśli coś jej zrobisz... Dalton obrócił się gwałtownie, jak atakujący grzechotnik.

- Coś jej zrobię? Chyba mnie nie rozumiesz, synu. Jesteś mi coś winien. Jeśli nie zrobisz tego, co ci każę, to ją po prostu zabiję.

ROZDZIAŁ 2 Połączone hotele Waldorf i Astoria na Piątej Alei stanowiły szczyt przepychu i elegancji. Wysoka na szesnaście pięter budowla z czerwonej cegły została dopiero niedawno ukończona przez Johna Jacoba Astora Czwartego. Kiedy wysiedli z wynajętego powozu, zamarli z podziwu. Na Griffinie gmach zrobił najmniejsze wrażenie, choć nawet on uważał, że jest niezwykły. Przytrzymał na głowie kapelusz z bobrzej skórki, żeby spojrzeć do góry. - Okazały, prawda? Co o nim myślisz, Finley? - zapytał. - Jest po prostu wspaniały - odpowiedziała, nie odrywając wzroku od budynku. Uśmiechnął się, widząc jej nieskrywany podziw. Zdecydował się wynająć pokoje w tym właśnie hotelu, ponieważ miał nadzieję, że spodoba się jego przyjaciołom. Że spodoba się Finley. Spróbuj to przebić, Dandy - pomyślał Griffin. Wiedział, że niemądrze jest uważać tego kryminalistę za konkurenta do względów Finley, ale Dandy podobał się jej mrocznej stronie. Nieważne, że dwie połówki jej osobowości już się połączyły - i tak walczyły ze sobą o dominację, a jakaś część dziewczyny wciąż uważała, że Dandy jest niezwykle fascynujący. Griffin nigdy nie był zwolennikiem przemocy, lecz uczucia, jakimi Finley darzyła starszego chłopaka, sprawiały, że miał ochotę walnąć kogoś - Dandy'ego! - w nos. Grupka boyów hotelowych i młodych chłopców, chcących trochę zarobić, podeszła, żeby zabrać bagaże nowych gości. Griffin z uśmiechem zauważył, że żaden z nich nie chciał się zająć kotem Emily - naturalnej wielkości mechaniczną panterą. Wszyscy westchnęli, kiedy ożyła, przeciągając się jak prawdziwe zwierzę i zagłębiając ostre jak sztylety pazury w chodniku. Miała dobrze naoliwione stawy i poruszała się bezgłośnie.

- Nie martwcie się, panowie - zaświergotała Emily melodyjnym irlandzkim akcentem. - Nie jest niebezpieczna. Chyba że któryś z nich spróbowałby skrzywdzić jej właścicielkę. Oczywiście Emily miała też do ochrony Sama. Griffin wolałby się zmierzyć z mechanicznym kotem niż ze swoim najlepszym przyjacielem. Weszli do holu hotelowego, równie imponującego jak budynek z zewnątrz. Griffin porozmawiał z recepcjonistą, na którym najwyraźniej zrobiło wrażenie to, że gości u nich książę. Może i Ameryka oddzieliła się od Anglii ponad sto lat temu, ale tytuł szlachecki i fortuna wciąż miały tutaj znaczenie. Mężczyzna dał im klucze do czterech pokoi. Zapewne oszczędniej byłoby wziąć podwójne, ale w Londynie wszyscy mieli własne sypialnie i wydawało się stosowne, żeby nic nie zmieniać w tej kwestii - zwłaszcza że był to jedyny sposób, w jaki mogli od siebie odpocząć w razie potrzeby. Musieli skorzystać z dwóch wind - w jednej stłoczyli się windziarz, ich czworo i kocica Emily, a bagaże pojechały drugą. Przebywanie w ciasnej kabinie sprawiało, że Griffin czuł się, jakby ktoś mu usiadł na piersi. Zacisnął dłonie, odchylił głowę do tyłu i zamknął oczy, starając zmusić się do zachowania spokoju. Zaraz będą na swoim piętrze. Wokół jego pięści owinęła się delikatna dłoń, rozsuwając jego palce, by mogli je spleść. Opuścił głowę i spojrzał w parę oczu koloru miodu, obramowanych gęstymi, ciemnymi rzęsami. Finley. Nagle zaparło mu dech w piersi z zupełnie innego powodu. Finley uśmiechała się, ale nic nie mówiła. Stała tylko obok niego i trzymała go za rękę, gdy powoli zbliżali się do celu. Griffin chciał sięgnąć i dotknąć czarnych pasm w jej płowych włosach. Chciał ją objąć, przyciągnąć do siebie, opuścić głowę i...

Zabrzęczał dzwonek. Dotarli na swoje piętro. I w samą porę, bo już się ku niej pochylał. Windziarz rozsunął drzwi i życzył im dobrej nocy. Griffin dał mu napiwek i w zamian został obdarzony szerokim uśmiechem i uchyleniem czapki. Po rozdzieleniu kluczy każde z nich poszło do swojego pokoju, żeby można było wnieść do środka ich bagaże. Griff wyciągnął więcej banknotów z portfela i włożył je w oczekujące dłonie chłopców, którzy przynieśli ich walizki. Jego pokój był duży i luksusowy, jak się zresztą spodziewał, z pluszowym dywanem, dużym, wyglądającym na wygodne łóżkiem i obramowanymi ciężkimi kotarami oknami, za którymi roztaczał się piękny widok na Piątą Aleję. Podszedł do jednego z okien i wyjrzał na zewnątrz. Nowy Jork wyglądał tak, jakby ktoś złapał wszystkie gwiazdy i ściągnął je na ziemię. Było późno, a Griffin chciał jutro wcześnie wstać, żeby mogli odwiedzić areszt i porozmawiać z Jasperem - albo porozmawiać z kimś o Jasperze. Zrobi, co będzie w stanie, żeby pomóc przyjacielowi, nawet kupi jego wolność, jeśli taka będzie potrzeba. Griffin nie pozwoli powiesić go za zbrodnię, co do której był pewien, że Jasper jej nie popełnił. To właśnie myśl o szubienicy kazała mu stać u okna, zamiast przygotować się do snu. Poddał się uczuciu niepokoju i obrócił na pięcie. Rozpakowywanie walizek mogło poczekać. Griffin zamknął za sobą drzwi i szybko przeszedł przez korytarz, żeby zapukać do przeciwległych. Przeczesał dłonią włosy, kiedy czekał, po czym usłyszał głośne szczęknięcie zasuwki i ciężkie drewniane drzwi uchyliły się. - Powinnaś była zapytać, kto to - przestrzegł Finley. - Mogłem być kimkolwiek.

Finley uśmiechnęła się, otwierając szerzej drzwi. Wyglądała na równie zmęczoną, jak on. Mimo to wciąż była najpiękniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek widział. - Wiedziałam, że to ty. Słyszałam, jak wychodziłeś ze swojego pokoju. Oczywiście: miała niezwykle ostry słuch. Była też w stanie sama się obronić. Po prostu martwił się o nią. Bywała czasami zbyt lekkomyślna i pewna siebie. Gdyby coś jej się stało, to by go chyba zabiło. Odepchnął tę myśl, kiedy Finley cofnęła się, żeby mógł wejść do środka. Jej pokój był urządzony podobnie, z tą różnicą, że okna wychodziły na Trzydziestą Czwartą Ulicę. - Pomyślałem, że może chciałabyś pójść na spacer - powiedział, rozglądając się po pokoju. Już otworzyła walizki i zaczęła się rozpakowywać. Czuł się trochę nieswojo, widząc jej bieliznę, nawet jeśli była poukładana w otwartej szufladzie. Odwrócił wzrok. - Jakie piękne kwiaty. Finley spojrzała na bukiet kremowych róż herbacianych stojący na komodzie. - Stały tam, kiedy weszłam. Założyłam, że to część wystroju. - W moim pokoju nie ma róż. - Przyjrzał się im bliżej. - Jest bilecik. - Zdjął zgiętą karteczkę z bukietu i podał jej. Marszcząc brwi, Finley wzięła bilecik. - Może dowiemy się, kto je przysłał. - Kiedy tylko spojrzała na karteczkę, Griffin domyślił się odpowiedzi. Wyglądała na jednocześnie zaskoczoną, zadowoloną i zmieszaną. - Są od Dandy'ego, prawda? - Nie musiał nawet usłyszeć potwierdzenia. Kto inny wysłałby jej kwiaty? Przecież nie on. Skinęła, najwyraźniej oszołomiona.

- Skąd on w ogóle wiedział, gdzie mnie znaleźć? Griffin wzruszył ramionami i starał się wyglądać, jakby go to nie obchodziło. - Łatwo było ustalić, że wyjechaliśmy i dokąd. Potem musiałby tylko skontaktować się z hotelami. - Ale i tak nie rozumiem, po co tak marnował czas. - Naprawdę? - Griff uważnie obserwował jej twarz. - Przecież zdajesz sobie sprawę, że darzy cię uczuciem. Finley zarumieniła się. - Jesteśmy przyjaciółmi. Griffin uśmiechnął się gorzko, przesuwając palcem po krawędzi płatka róży. - Być może powinnaś oświecić w tej kwestii pana Dandy'ego. - Uważasz, że go zwodziłam? Zdławił krótki wybuch śmiechu. - Spędziłaś noc w jego domu. Nie możesz go winić za to, że coś w związku z tym założył. Opierając pięści na biodrach, Finley spojrzała na niego gniewnie. - A z tobą mieszkam. Co ty założyłeś, wasza wysokość i łaskawość? Powinien był zostać w swoim pokoju. - Nic. Jestem na tyle mądry, żeby niczego nie zakładać w twoim przypadku. Zamiast się uspokoić, tylko bardziej się przez to zaperzyła. - Co to ma niby znaczyć? Griffin wzruszył ramionami. Nie mógł wygrać tego starcia. - Nic, Finley. To nic nie znaczy. Przepraszam, że zawracałem ci głowę. Dobranoc. Podszedł do wyjścia i już trzymał mosiężną gałkę, kiedy Finley uderzyła dłonią o drzwi. Obrócił gałkę i pociągnął, ale drzwi nawet nie drgnęły - była aż tak silna.

Powoli Griffin obrócił ku niej głowę, a jego gniew i moc rosły. Runy wytatuowane na karku i ramionach, które miały pomóc mu skupić umiejętności, stały się cieplejsze i zaczęły mrowić. Tylko Finley potrafiła mu tak zaleźć za skórę. Przez nią myślał i zachowywał się jak idiota. - Nie zmuszaj mnie do wysadzenia tych drzwi z zawiasów - powiedział groźnie. W jej oczach zalśniło niedowierzanie - drażniła go. - Nie odważyłbyś się. - Właśnie, że tak. W końcu stać mnie na kupienie nowych. - A gdzie niby miałabym do tego czasu spać? - Coś bym wymyślił. - Tak, zdecydowanie. Gdy tylko to powiedział, chciał cofnąć te słowa. Poczuł ciepło rozlewające mu się po policzkach. Finley rozchyliła usta w cichym westchnieniu, a on z pewną satysfakcją zauważył, że jej policzki też się zaróżowiły. Zauważył też, że nie od razu cofnęła rękę od drzwi. Jednak drugą podniosła, żeby dotknąć jego twarzy. Poczuł jej chłodne palce na policzku. Wymagało to całej jego woli, ale wziął jej dłoń w swoją i odsunął. - Zależy mi na tobie, Fin. Bardziej, niż powinienem przyznawać. Ale nie mam zamiaru się tobą dzielić czy walczyć o twoje uczucie. - Następnie, bo nie mógł się opanować, pocałował jej palce. - Dobranoc, Finley. Otworzył drzwi i wyszedł na korytarz. Kiedy drzwi zamknęły się za nim, Griffin starał się zdławić rozczarowanie, że Finley nie próbowała go zatrzymać. Dobrze, że ludzie Daltona zabrali mu broń, bo inaczej Jasper bez zastanowienia strzeliłby temu szczurowi między oczy - tak był wściekły. Wściekły i bezsilny. Wciąż był zły kilka godzin później, kiedy stał sam przy jednym z okien w

swojej „celi". Minęła już północ, ale gdyby poszedł do łóżka, tylko leżałby, wpatrując się w sufit. Ze wszystkiego, co mógł przeciw niemu wykorzystać dawny przyjaciel, czemu musiał wybrać akurat Mei? To proste - ponieważ Dalton wiedział, że Mei była najskuteczniejszą bronią przeciw Jasperowi, gwarancją, że ten nie spróbuje uciec. Przycisnął czoło do chłodnej szyby i zrobił głęboki wdech nosem. Jednak jego złość ani trochę nie ustępowała. Nie widział Mei, odkąd opuścił rok temu San Francisco. Odszedł, żeby ją chronić. I ukrył to cholerne kradzione ustrojstwo Daltona nie tylko po to, żeby zapewnić przeżycie sobie, ale też aby nie dopuścić, by Dalton stał się jeszcze przebieglejszym draniem. Nie powinien był zostawiać Mei samej. Gdyby tylko umył ręce od całej sytuacji, dał Daltonowi to urządzenie przed wyjazdem do Anglii, to teraz nie znajdowałby się w pułapce, a Mei byłaby bezpieczna. Powinien ją zabrać ze sobą. Ale ona nie chciała wyjechać. Kiedy myślał o wszystkim, co mogło ją spotkać ze strony Daltona... Odgłos klucza wkładanego do zamka sprawił, że Jasper podniósł głowę. Powoli się obrócił, kiedy drzwi otwarły się z cichutkim skrzypieniem. Spodziewał się zobaczyć za nimi Małego Hanka z kłykciami owiniętymi do spuszczenia mu kolejnego manta, ale osoba, która weszła, była o ponad stopę niższa od osiłka. - Mei! Jak... Co tu robisz? Przyłożyła palec do ust, dając mu znak, by był cicho, kiedy zamknęła drzwi. Ubrana była tak samo, jak wcześniej tego wieczora, a suknia w zachodnim stylu wyglądała na niej dziwnie, mimo że tkanina pochodziła z Chin. Był przyzwyczajony do oglądania jej w bardziej tradycyjnych

strojach. Zamknęła drzwi na klucz od środka. Z gracją podeszła do niego, a jej włosy lśniły w świetle lamp. - Musiałam cię zobaczyć - wyjaśniła. - Jak uciekłaś ze swojego pokoju i skąd wzięłaś klucz? - Klucz wisi na haczyku przy drzwiach. - Podniosła delikatne dłonie do mechanicznego kołnierza na szyi, ale go nie dotknęła. - To jest moje więzienie. Mogę swobodnie poruszać się po domu, ale jeśli spróbuję wyjść, zaciśnie się. Jasper sięgnął, by dotknąć urządzenia. - Nie możesz tego po prostu zdjąć? Odsunęła się, unikając jego ręki. - Nie dotykaj. Jeśli dotknie go ktoś inny, uruchomi się mechanizm zacieśniający. Zacznie mnie dusić i będziesz musiał zawołać Daltona. Nie chcę, żeby wiedział, że tu przyszłam. Cholerny Dalton. Jasper zacisnął zęby. - Od kiedy cię więzi? - Tylko kilka miesięcy. Znalazł mnie w Chinatown. "Wróciłam do tamtego domu. Mówiąc „tamten dom", miała na myśli schronisko panny Cameron. Donaldina Cameron od ponad dwudziestu lat pomagała dziewczętom i kobietom przyjeżdżającym z Chin. Wiele z nich było sprzedawanych jako niewolnice i zmuszanych do prostytucji, kiedy przybywały do miasta, gdyż przebywały w Stanach nielegalnie. Jasper pracował dla panny Cameron jako ratownik i czasami jako ochroniarz. Tam właśnie po raz pierwszy spotkał Mei - kiedy uratował ją przed sprzedaniem pewnemu kupcowi. Temu samemu, za którego zabójstwo był poszukiwany. Daltonowi nie podobało się, że Jasper pomagał w schronisku. Uważał, że Jasper powinien nakłonić Mei do przekonania części dziewczyn, żeby pracowały dla niego. Nazywał to „poszerzeniem zakresu działalności". Jasper nigdy

nie miał nic przeciwko pozbawieniu kilku bogaczy drobnych - w końcu musiał jakoś żyć - ale nie zgadzał się czerpać zysków z cierpienia innych. - Poszedł do panny Donaldiny? To było śmiałe, nawet jak na Daltona. Mei pokręciła głową, a włosy omiotły jej ramiona. - Próbowałam pomóc innej dziewczynie. Znalazł mnie. Jasper tak mocno zacisnął szczęki, że aż go zabolało. - Skrzywdził cię? - Zabiłby Daltona gołymi rękami, gdyby mógł. Mei spojrzała na niego szeroko otwartymi ciemnymi oczami. - Nie. Nie chciał mnie... do tego. Zabrał mnie tylko dlatego, że wiedział, że w ten sposób będzie mógł cię kontrolować. I miał rację. - Założył ci tę obrożę, żeby kontrolować nas oboje. Skinęła głową. - Tak. - Po czym dodała: - Dobrze cię znów zobaczyć, Jasper. Pomimo frustracji i gniewu Jasper uśmiechnął się. - Ciebie też jest dobrze zobaczyć. Odwróciła się, ale przedtem posłała mu spojrzenie, które było równie zalotne, co nieśmiałe. Stanęła przy komodzie i dotknęła jego starego, podniszczonego kapelusza. Brytyjczycy nazywali go „kowbojskim" kapeluszem, ale Jasper ani dnia nie przepracował z bydłem, choć raz spał w przewożącym je wagonie. Krowy były jak ogromne psy, tylko gorzej śmierdziały. - Tęskniłeś za mną choć trochę? - zapytała. - Oczywiście - odpowiedział Jasper poważnie. Nie było to pytanie, na które większość chłopaków lubiła odpowiadać. - A ty tęskniłaś?

Mei rzuciła mu zadowolony uśmiech przez ramię, zanim podeszła do łóżka i oparła się o jedną z wysokich kolumienek. - Wiedziałam, że o to zapytasz. - Spytałaś pierwsza - przypomniał, wzruszając ramionami. - Pomyślałem, że skoro ja byłem szczery, to może ty też będziesz. - Ciągle tak samo drażliwy w sprawie uczuć. Tak, tęskniłam. Bardzo za tobą tęskniłam, Jasperze Rennie. Zostawiłeś mnie całkiem samą. W jej słowach krył się lekki wyrzut, przez co Jasper zaraz trochę się zjeżył. - Wyjechałem, żeby myśleli, że jestem winny. Żeby cię chronić. - A wylądowaliśmy tu. - Wskazała na mechaniczny kołnierz. - Może byłabym bezpieczniejsza, gdybyś został. Jej wschodni akcent stał się wyraźniejszy, jak zawsze, kiedy się denerwowała. Kiedyś bywało tak, że nie rozumiał połowy tego, co mówiła, tak fatalny stawał się jej angielski. - Mei, oboje wiemy, że gdybym został, zawisłbym za morderstwo. Tego chciałaś? - Jasne, że nie! - Spojrzała na niego gniewnie. - Jak mogłeś mi zadać takie pytanie? - Bo się na mnie wściekasz za to, że cię chroniłem. - Nie krzyczał, nie miał zamiaru krzyczeć, choćby nie wiadomo jak bardzo chciał. - I na co to wszystko?! - Rozłożyła ramiona. - Zobacz, gdzie jesteśmy! Jasper odetchnął głęboko. Nie był zły na Mei, tylko na Daltona - i na siebie. - Wyciągnę nas z tego. Obiecuję. Wyglądała na szczerze zdziwioną. - Nas? - Spojrzała na niego, podchodząc z powrotem do komody. - Dasz Daltonowi to jego urządzenie?

Jasper zobaczył się w lustrze. Jego jasnobrązowe włosy sterczały na wszystkie strony. Przeczesał ten bałagan dłonią, ale tylko pogorszył sprawę. - Tak, znajdę mu je. Mam inny wybór? Znów skupiła uwagę na kapeluszu. - Mógłbyś spróbować uciec. Odejść. - I zostawić cię z nim? - prychnął kpiąco. - Kwiatuszku, przecież mnie znasz. Dawna pieszczotliwa nazwa sprawiła, że się zarumieniła. - Niczego mi nie jesteś winien, Jasper. Nie chcę być odpowiedzialna za twoje życie. - To kiepsko, bo ja jestem za twoje. Zacisnęła pełne wargi, chwyciła z komody kubek do golenia i cisnęła nim w Jaspera. Nagle wszystko wokół niego zwolniło, kiedy sięgnął ręką i złapał kubek w powietrzu. Jej marsowe oblicze zastąpił szok. - Jesteś szybszy. - A ty bardziej szalona - odpowiedział z uśmiechem. - Chodź tu. Odstawił kubek, kiedy podeszła do niego. Kiedy rozłożył ramiona, przytuliła się, obejmując go tak silnie, jakby była ludzką wersją swojego kołnierza. - Możemy tak? - szepnął. - Obroża... Mei pokręciła głową. - Dopóki jej nie dotkniesz, będzie dobrze. Mnie możesz dotykać. Jasper przytulił ją mocno i oparł się policzkiem o jej głowę. - Nie mogę pozwolić, żebyś się dla mnie narażał - szepnęła mu w ramię. - Mogę ci pomóc uciec, jeszcze tej nocy. Pokręcił głową, mocniej ją obejmując. Dawne uczucia wróciły tak szybko i z taką siłą, że zaczął się chwiać na