1
Londyn 1813
Pokochała go od pierwszego wejrzenia...
Jane Wentworth zacisnęła leżące na kolanach dłonie
i serce jej podskoczyło, gdy majordomus zaanonsował lor
da Quentina Somerville'a, a ten wszedł do salonu. Ależ był
piękny tego ranka... Tak piękny, że zaparło jej dech.
Jego lordowska mość zawsze ubierał się nienagannie, ale
dziś stanowił uosobienie męskiej elegancji. Idealnie dopa
sowany ciemnobłękitny surdut o najmodniejszych, niezbyt
długich połach, kamizelka w kolorze żywej czerwieni i nie
skazitelnie biała, wykrochmalona koszula. Jane - zawsze
spragniona widoku tej imponującej postaci (zarówno w ca
łości, jak w najdrobniejszych szczegółach) - ukradkiem
zwróciła wzrok niżej, podziwiając krój nankinowych
spodni i lśniące wysokie buty, idealnie dopasowane do mu
skularnych łydek Quentina.
Doskonałość! Chodząca doskonałość! Podniosła oczy
nieco wyżej, podziwiając łańcuszek od zegarka, jego mi
sterny wzór i zdobiące go klejnoty, kiedy lord Quentin za
trzymał się przed niewielką kanapką, zwaną z francuska
tete-a-tete, na której siedziały we dwie: Jane i jej przyrod
nia siostra, Clarissa Edwardes.
- Dzień dobry, panno Edwardes, panno Wentworth -
powiedział półgłosem i skłonił się.
Jak zawsze się zdarzało w obecności jej olśniewającego
idola, rozmowna w gronie rodzinnym Jane straciła mowę
i mogła odpowiedzieć jedynie sztywnym skinieniem głowy.
7
Jej przyrodnia siostra nie miewała podobnych ataków
nieśmiałości.
- O, lord Quentin! Jak to miło z pańskiej strony, że zło
żył nam pan wizytę! - zawołała i obdarzyła go uśmiechem,
który podbił serca całej śmietanki towarzyskiej Londynu.
Gdyby Jane była w tej chwili zdolna do śmiechu, z pew
nością rozbawiłby ją tupet, z jakim Clarissa użyła znów
zaimka „nam". Choć kochana siostrzyczka przeczyłaby te
mu do upadłego, nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że
lord Quentin (podobnie jak dziewięciu innych znajdują
cych się w salonie dżentelmenów) przybył tu po to, by uj
rzeć Clarissę. Wyłącznie Clarissę!
Prześliczna, pełna życia przyrodnia siostra Jane, zwana
przez rodzinę i przyjaciół Rissą, była niewątpliwie królo
wą londyńskiego sezonu. Jeśli zaś chodzi o Jane... no cóż,
słyszała nieraz szepty w rodzaju „to jej ostatnia szansa" al
bo „beznadziejna stara panna". Nic dziwnego! To był jej
piąty sezon; podobnie jak podczas czterech poprzednich
nie zdobyła żadnego konkurenta.
Nie oznaczało to, że nie zainteresował się nią żaden
mężczyzna. Miała pokaźny posag, więc niejeden zadłużo
ny nicpoń przejawiał ochotę na zawarcie bliższej znajomo
ści. Jane była jednak zdania, że lepiej nie mieć żadnego mę
ża niż dorobić się takiego, którego nie mogłaby ani kochać,
ani szanować. Zniechęcała więc z punktu każdego z łow
ców posagowych. Poza tym nie zamierzała wyjść za niko
go prócz tego jednego jedynego... który właśnie spoglądał
z uwielbieniem na jej przyrodnią siostrę. Jakże często Jane
marzyła o tym, że kiedyś Quentin spojrzy tak i na nią!...
Och, dobrze wiedziała, że to marzenie ściętej głowy!
W ciągu pięciu łat, które spędzili w tym samym kręgu to
warzyskim, na rautach, wieczorach muzycznych i balach,
lord Quentin ani razu nie okazał Jane nawet cienia roman
tycznego zainteresowania. A jednak marzyła o nim nadal,
czepiała się złudnej nadziei, że pewnego dnia ukochany od
wzajemni jej uczucia. I choć wiedziała, że jest głupia, wma-
8
wiając sobie coś podobnego, nie mogła się powstrzymać.
Zresztą, cóż by to było za życie bez marzeń?
Obolała z gorzko-słodkiej tęsknoty Jane wciąż nie mo
gła oderwać oczu od swojego bóstwa. Gdy Quentin dołą
czył do roju wielbicieli Clarissy, Jane zdumiała się po raz
nie wiedzieć który, jak w porównaniu z jego męską urodą
bledli i nikli wszyscy inni panowie. O, tak: lord Quentin
Somerville był piękny. Bez wątpienia.
Podczas gdy Rissa olśniewała swych adoratorów dowci
pem, z którego słynęła w towarzystwie, Jane przesłoniła oczy
rzęsami, by nie dostrzeżono jej zainteresowania, i nadal wpa
trywała się z zachwytem w Quentina. Nie spoglądała nań po
to, by utrwalić sobie w pamięci jego postać czy twarz, gdyż
były już wyryte na zawsze w jej sercu. Patrzyła na Quenti
na po prostu dlatego, że nie była w stanie odwrócić wzroku.
Spędzała więc czas tak samo jak zawsze, gdy składał im
wizytę: najpierw przyglądała mu się uważnie, potem przy
pominała sobie, jak wyglądał w poprzednich sezonach,
a wreszcie zdumiewała się, że z roku na rok stawał się co
raz piękniejszy. W tym sezonie prezentował się szczegól
nie malowniczo (zdaniem Jane: niesłychanie romantycz
nie). Zwłaszcza te włosy!
Wśród złotej młodzieży ostatnim krzykiem mody było
pisywanie wierszy i upodobnianie się wyglądem do po
etów. Lord Quentin pozwolił więc rosnąć swoim włosom:
sięgały mu teraz do ramion. Jednak w odróżnieniu od in
nych dżentelmenów, którzy w podobnej fryzurze wyglą
dali po prostu niechlujnie, lord Quentin dorobił się wspa
niałej grzywy naturalnie wijących się włosów o barwie
ciemnego mahoniu. Gęste, lśniące kędziory okalały przy
stojną twarz i opadając na czoło podkreślały jego amety
stowe oczy. Efekt był piorunujący.
Jane podziwiała właśnie ten efekt, gdy Quentin roze
śmiał się z jakiegoś powiedzonka Rissy. Błysnęły mocne
białe zęby, na policzkach ukazały się szelmowskie dołki.
Jane poczuła dobrze jej znane trzepotanie w głębi brzucha.
9
Zaniepokojona swoją reakcją oderwała oczy od Quentina.
Przez sekundę szukała jakiegoś obiektu, na którym mogła
by się skoncentrować - z wyjątkiem pięknego lorda.
Wreszcie wbiła wzrok we własne ręce. Niewiele brakowa
ło, a jęknęłaby w głos.
Te okropne ręce! Zaciskały się nerwowo niczym u ja
kiejś uciśnionej heroiny z powieści pani Smith! Modląc się
w duszy, by nikt nie zauważył tych zdradzieckich obja
wów, Jane siłą rozwarła dłonie i zmusiła je do bezruchu.
Ledwie jako tako uporała się z rękoma, usłyszała własne
imię. Siostra o coś ją pytała.
Jane ogarniał lęk, gdy zmuszano ją do udziału w ogól
nej konwersacji. Była pewna, że nie zdoła wykrztusić ani
słowa albo - co gorsza - wyrwie się z jakąś głupią uwagą.
Bardzo niechętnie podniosła wzrok.
- Lord Quentin pyta, czy już się przygotowujemy do
balu maskowego u lady Kirkham, który odbędzie się
w przyszłym tygodniu - wyjaśniła Rissa, starając się uśmie
chem dodać siostrze odwagi. Dobrze wiedziała, co Jane
czuje do Quentina, i próbowała jej pomóc. Konwersując
z pięknym lordem zawsze wciągała siostrę do rozmowy.
Chociaż Jane doceniała dobre intencje Clarissy, podobne
sytuacje budziły w niej tylko lęk.
Nigdy w życiu nie powiedziałaby przyrodniej siostrze,
jakie wówczas znosi katusze. Rissa była dobrą, słodką dzie
wuszką i zmartwiłaby się okropnie, gdyby wiedziała, że
sprawia siostrze przykrość. Ponieważ Jane gorąco kochała
Clarissę, wolałaby umrzeć, niż ją zasmucić. Zmusiła się
więc do uśmiechu i wykrztusiła:
- Tak.
Nastąpiła pauza: goście czekali grzecznie, co powie da
lej. Kiedy Jane rozpaczliwie biła się z myślami, co by tu
jeszcze dodać, Rissa uścisnęła rękę siostry i pospieszyła jej
na ratunek.
- Jane wymyśliła niezwykle oryginalny kostium! Jaka
z niej zdolna dziewczyna: postanowiła przebrać się za... -
10
Clarissa urwała i roześmiała się. - Doprawdy, nie powin
nam tego zdradzać! Nie wolno! Przecież to maskarada: pa
nowie sami muszą odgadnąć, kto się ukrywa pod takim czy
innym przebraniem.
- Choćby pani skryła swą piękną twarzyczkę, panno
Edwardes, rozpoznam panią natychmiast, gdy tylko pani wej
dzie na salę! Pani przecież nie chodzi jak inni, tylko płynie
niczym anioł po niebiańskich obłokach - oznajmił z namasz
czeniem książę Goolding. Na nalanej twarzy księcia widnia
ło takie samo uniesienie, jakie pobrzmiewało w jego słowach.
- A ja poznałbym panią po głosie, słodkim jak rajskie
chóry - wtrącił wicehrabia Dutnall, nie dając się zakaso
wać przez rywala.
Wszyscy adoratorzy, jeden po drugim, składali na wy
rywki kwieciste hołdy, wielbiąc w Rissie wszystko: od
wdzięcznego nachylenia główki do umiejętnego manewro
wania wachlarzem. Wszyscy - z wyjątkiem lorda Quentina.
Jane zerknęła na niego ukradkiem. Siedział swobodnie
na krześle w stylu Sheratona*. Uniósł nieco brwi i skrzy
żował ręce na piersi. Wydawał się ogromnie ubawiony po
chlebstwami rywali. Po raz pierwszy Jane pozwoliła sobie
na uśmiech w jego obecności. Mimo upodobania do mod
nej poezji Quentin nie miał zwyczaju prawić mdłych, ba
nalnych komplementów. O, nie! Jeśli chciał wyrazić swój
zachwyt, czynił to w sposób bezpośredni i rycerski, ze
szczerością, w którą nikt nie. ośmieliłby się wątpić.
Tak przynajmniej twierdziły kobiety, które obdarzał
komplementami. A one z pewnością nie kłamały! Wyraża
ły się o Quentinie z takim zachwytem (zresztą nie tylko
one!), że gdyby urodził się jako pierworodny, nie zaś dru
gi syn markiza, wszystkie na wyścigi zarzucałyby na niego
*Thomas Sheraton to słynny angielski twórca mebli artystycz
nych, odznaczających się prostotą i wdziękiem, bardzo cenio
nych do dziś. Żył w latach 1751-1806 (przyp. tłum.).
11
sieci. A nawet teraz niejedna przyznawała, że z chęcią zre
zygnowałaby z innych, bogatszych i utytułowanych kon
kurentów dla samej przyjemności zostania żoną Quentina.
Jednakże - ku nieopisanej uldze Jane - czarujący lord jak
dotąd nie poprosił żadnej z nich o rękę.
Kiedy dobiegły końca improwizowane zawody poetyc
kie, które przyprawiły Rissę o śliczne rumieńce od nadmia
ru pochlebstw, lord Quentin zabrał wreszcie głos.
- Widzicie więc, piękne panie, że wszelkie próby ukry
cia tożsamości nie zdadzą się na nic. Możecie spokojnie wy
jawić swój sekret i oszczędzić nam, nieszczęsnym, udręki
domyślania się, w jakiej postaci zamierzacie nas oczarować.
Jane poczuła ogromną wdzięczność do Quentina za
użycie liczby mnogiej. Okazał się jak zawsze rycerski. Wie
działa doskonale, że żaden z obecnych w salonie dżentel
menów (zapewne włącznie z lordem Quentinem) nie jest
ani trochę ciekaw jej kostiumu. Była prawie pewna, że na
zajutrz po balu żaden z nich nie umiałby powiedzieć, czy
panna Wentworth w ogóle brała w nim udział.
Nie zależało jej zresztą wcale na tym, by ją ktokolwiek
dostrzegł... Z wyjątkiem lorda Quentina, rzecz jasna! Bar
dzo jej odpowiadała samotność, pozwalająca na obserwo
wanie otaczających ją ludzi. Przekonała się, że w ten spo
sób można ich poznać znacznie lepiej, niż wysłuchując ich
zwierzeń.
- No więc cóż, Jane? - spytała Rissa, przerywając roz
myślania siostry. - Co radzisz? Mamy im powiedzieć?
Choć Jane wolałaby utrzymać swoje przebranie w se
krecie (miała nadzieję, że wzbudzi zainteresowanie lorda
Quentina, który być może poprosi ją do tańca), skinęła gło
wą. Poznała po błyszczących oczach siostry, że Rissa aż się
pali do wyjawienia tajemnicy. Bez wątpienia chciała się
upewnić, że zostanie rozpoznana i nie zabraknie jej part
nerów do tańca... Zresztą Jane była przekonana, że Claris
sa nie ma się czego obawiać. Wielbiciele mówili prawdę:
nie byłaby w stanie ukryć swoich wdzięków.
12
- Wobec tego... - z łobuzerskim uśmiechem Rissa zerk
nęła z ukosa na swych adoratorów.
Wszyscy panowie, z wyjątkiem lorda Quentina, pochy
lili się ku niej, pragnąc poznać jej przebranie. Bez wątpie
nia zamierzali wykorzystać zdobytą wiedzę i zapisać się
w jej karneciku na jak najwięcej tańców, nim inni wielbi
ciele zdołają zidentyfikować Clarissę.
- Jak panowie wiedzą, ma to być „Wieczór na Olimpie" -
zaczęła Clarissa - a zatem...
- Diabelnie udany pomysł! - huknął lord Witley, zwany
przez swych kompanów „Matołkiem". Z wyrazu twarzy
pozostałych dżentelmenów łatwo się było domyślić, że
ostatnia odzywka jego lordowskiej mości utwierdziła ich
w przekonaniu, iż niepochlebne przezwisko pasuje jak ulał.
- Istotnie... i mam nadzieję, że bal będzie równie udany -
przytaknęła Rissa. - Słyszałam, że lady Kirkham kazała prze
istoczyć salę balową w olśniewającą grecką świątynię, otoczo
ną chmurami. Pan i pani domu będą obserwować pląsy, siedząc
w przebraniu Zeusa i Tetydy na na lśniących od klejnotów tro
nach. Tetyda, jak panowie zapewne pamiętają, była jedną z ne-
reid, boginek morskich, którą Zeus pokochał, lecz nie odważył
się poślubić, a to z powodu przepowiedni, że Tetyda urodzi sy
na, który przewyższy swego ojca. Lady Kirkham powiedziała,
że woli przebrać się za Tetydę niż za Herę, żonę Zeusa, bo uwa
ża historię Tetydy za niezmiernie romantyczną.
- Doprawdy? - mruknął ognistowłosy lord Henson, wy
mieniając niespokojne spojrzenie z otyłym, lecz ogromnie
majętnym lordem Beveridge.
Jane omal nie roześmiała się w głos. Co za szelma z tej
Rissy: tak dręczyć tych nieszczęśników! Spryciara wiedzia
ła doskonale, że siedzą jak na szpilkach, nie mogąc się do
czekać informacji na temat jej kostiumu. I drażni ich z pre
medytacją, zmieniając temat!
Jej przyrodnia siostra skinęła głową i paplała dalej:
- Ma też być wyrocznia w ogrodzie pod dębem; będą
z niego spadały złote gwiazdki z odpowiedzią na każde py-
13
tanie, jakie goście zadadzą. Te odpowiedzi będą bardzo za
gadkowe, więc ma je objaśniać lord Gramshaw, przebrany
za kapłana-wróżbitę.
- Ogromnie zajmujące. - To była uwaga wicehrabiego
Dutnalla.
Rissa znów skinęła główką.
- A najbardziej zajmujące jest to, że podobno jeść będzie
my wyłącznie potrawy, zasługujące na nazwę ambrozji... Zu
pełnie nie mogę sobie wyobrazić, co to będą za dania! - Za
milkła na chwilę, pogrążona w rozmyślaniach. - Hmmm...
O ile się nie mylę, jest taki deser z pomarańczy i kokosa,
który nazywają ambrozją. Może wobec tego wszystkie da
nia będą się składały z pomarańczy albo z kokosa, a może
z jednego i drugiego? Co pan o tym sądzi, lordzie Fitton?
Hrabia Fitton, pyszałkowaty i pompatyczny młodzian,
który nadrabiał bogactwem braki swej urody i charakteru,
napuszył się jak paw, że Clarissa zwróciła na niego uwagę.
- Sądzę, że pani domysł jest niezwykle inteligentny, nie
zrównana panno Edwardes.
Rissa wynagrodziła go czarującym uśmiechem i rzuciła
z ukosa porozumiewawcze spojrzenie siostrze.
- A co na to lord Quentin?
Zamiast wykazać przypochlebną skwapliwość jak pozo
stali wielbiciele, lord Quentin bez pośpiechu rozważał py
tanie. Minęło kilka sekund, podczas których Jane wstrzy
mywała dech, by nie uronić ani słowa z odpowiedzi. Potem
Quentin uśmiechnął się leniwie i odparł:
- Zgadzam się z lordem Fittonem, że pani hipoteza do
wodzi niezwykłej inteligencji. Ponieważ jednak kucharzo
wi Kirkhamów brakuje zarówno talentu, jak oryginalności,
przypuszczam, że zaserwuje nam to, co zwykle: wołowinę
w galarecie i marynatę z winogron.
Na samą myśl o tym korpulentny lord Beveridge gło
śno jęknął.
Rissa parsknęła śmiechem. Zawtórowali jej wszyscy pa
nowie z wyjątkiem Quentina, który się tylko uśmiechał. Kie-
14
dy przestała się śmiać, wielbiciele umilkli jak nożem uciął.
- Z pewnością ma pan rację, milordzie! - oświadczyła
i zamilkła. Skonsternowani adoratorzy wymieniali między
sobą bezradne spojrzenia.
Jane przygryzła wargę, żeby się nie roześmiać. Panowie
stawali się coraz bardziej niespokojni. Zapewne zastana
wiali się, czy Rissa ostatecznie wyjawi im swe przebranie,
i głowili się nad tym, jak ją zniechęcić do konwersacji na
wszelkie inne tematy. Jeśli te przypuszczenia były trafne,
powinny się niebawem posypać uwagi naprowadzające
rozmowę na pożądane tory.
Pierwszą tego rodzaju wypowiedzią popisał się pan
Cuddimore, wyróżniający się łysinką i ostrymi rysami.
- Z wyjątkiem menu bal zapowiada się bardzo atrakcyj
nie. Samo oglądanie kostiumów i domyślanie się, kto to ta
ki, powinno być ogromnie interesujące.
- Ogromnie - zgodziła się pogodnie Rissa.
Panowie znów wymienili spojrzenia i w końcu oczy
wszystkich skierowały się na lorda Hensona. Widząc, że
wszyscy na niego liczą, zdecydował się na wygłosić następ
ną znaczącą uwagę.
- Hmmm... Jeśli o mnie chodzi, jestem w prawdziwym
kłopocie. Nie mogę się zdecydować, czy pójdę na bal jako
Helios, bóg słońca, czy Hefajstos, ten od ognia. Co według
pań będzie bardziej odpowiednie?
- Hefajstos - odparła bez namysłu Jane i sama się zdzi
wiła. - Z tymi płomiennymi włosami będzie pan wspania
łym bogiem ognia!
Rissa przyjrzała mu się uważnie i skinęła potakująco
głową.
- Tak, chyba masz słuszność, Jane. - Kiwnęła główką jesz
cze raz, po czym przeniosła wzrok na dżentelmena siedzące
go po lewej ręce przyszłego Hefajstosa. - A pan, lordzie Be-
veridge? Za kogo się pan przebierze? - Już otwierał usta, by
jej odpowiedzieć, kiedy powstrzymała go gestem ręki. - Nie,
nie! Proszę pozwolić, że same odgadniemy. Zaczynaj, Jane!
15
Nie odrywając wzroku od siostry w obawie, że spojrzy
przypadkiem na lorda Quentina i straci mowę, Jane odpar
ła bez namysłu:
- Za króla Midasa.
- Na Jowisza! - wykrzyknął lord Beveridge, niebotycz
nie zdumiony. - Jak też pani odgadła?!
Zamiast wyjaśnić rozmówcy, że jego upodobanie do
złota nie da się ukryć, czego najlepszym dowodem były
dwa złote zegarki z takimiż dewizkami, złote guziki, laska
ze złotą gałką, trzy złote pierścienie i olbrzymia złota spin
ka do krawata, Jane odpowiedziała:
- Cóż... łut szczęścia, milordzie.
Reakcją na jej słowa był cichy śmiech, który natych
miast rozpoznała.
- Chyba więcej niż łut - wycedził lord Quentin. Pozna
ła z jego tonu, że doskonale wiedział, co kryje się za owym
„łutem szczęścia". - A ponieważ tak się pani dobrze wie
dzie w tej grze w zgadywanki, może odgadnie pani, w ja
ką postać postanowiłem się wcielić?
Na to wyzwanie Jane musiała - chcąc nie chcąc - rzu
cić okiem na Quentina. Mając nadzieję, że jej rozpalona
twarz nie jest czerwona jak burak, z lękiem popatrzyła na
rozmówcę. Odpowiedział na jej spojrzenie uśmiechem; na
jego policzkach pojawiły się dołki, które zawsze wywoły
wały w niej taką burzę uczuć.
Język odmówił jej posłuszeństwa. O Boże! Jak mogła
mu odpowiedzieć, kiedy tak się do niej uśmiechał?
- No i co, Jane? - spytała półgłosem Rissa, ściskając sio
strę za rękę. - Jak myślisz, za kogo się przebierze lord
Quentin? Może za Heraklesa, greckiego bohatera? Albo za
dzielnego Perseusza?
- Za Adonisa! - palnęła bez namysłu Jane. - Przecież to
wcielony Adonis! - W tej samej chwili, gdy wymknęło się
jej to miłosne wyznanie, zapragnęła paść trupem na miej
scu, zwłaszcza że wszyscy panowie zaczęli się śmiać.
Jednak Rissa zawsze potrafiła uporać się z niezręczną
16
sytuacją, więc ponownie pospieszyła siostrze na ratunek.
- Moim zdaniem to wyjątkowo trafny domysł, Jane!
Z tymi loczkami i dołeczkami lord Quentin do złudzenia
przypomina posąg Adonisa w ogrodzie lady Saxby.
Ku ogromnej uldze Jane lord Quentin przyjął to wyja
śnienie za dobrą monetę.
- Doprawdy? W takim razie wezmę pod uwagę pani su
gestię przy następnej okazji, gdy będę musiał przeobrazić
się w jakąś mitologiczną postać. - Skinął głową. - Ponie
waż jednak nie miałem pojęcia o tym podobieństwie, wy
brałem tym razem nie Adonisa, ale Morfeusza, boga sen
nych marzeń.
Jeszcze trafniejszy wybór! pomyślała Jane. Czyż nie kró
lował we wszystkich jej snach i marzeniach?
- A teraz, gdy znacie już panie mój sekret, czy pozwo
licie, bym odgadł wasze przebrania? - spytał gładko.
- Ależ oczywiście! Sama sprawiedliwość tego wymaga! -
odparła Rissa.
Wszyscy panowie spojrzeli na Quentina z wdzięczno
ścią, co nie uszło uwagi Jane.
- Głosuj na Afrodytę, Somerville - wtrącił swoje trzy gro
sze lord Witley. - Jeśli ktoś ma prawo przebrać się za bogi
nię miłości, to tylko nasza przecudowna panna Edwardes!
- Nie, nie! Powinna być Pandorą, pierwszą i najpiękniej
szą z kobiet! - zauważył lord Goolding tonem pełnym
uwielbienia.
- Eos - padło z ust pana Cuddimore'a. - Z tymi cudow
nymi złocistymi włosami o różanym połysku bogini po
rannej zorzy to jedyny logiczny wybór!
- A ja stawiam na niezrównaną Andromedę - zabrał głos
milczący dotąd lord Endicott.
- Helena Trojańska! - dorzucił wicehrabia Dutnall, a za
raz potem lord Henson i nieśmiały pan Betton oddali swe
głosy na Psyche, ukochaną Erosa, i dziewiczą Artemidę.
Lord Quentin do tej pory jedynie się przysłuchiwał, po
trząsając głową przy każdej sugestii.
17
- Nie, nie! - powiedział w końcu. - Panna Edwardes jest
stanowczo zbyt inteligentna, by wybrać coś tak oczywiste
go. Moim zdaniem będzie jedną z gracji, należących do or
szaku Afrodyty bogiń wdzięku.
Rissa roześmiała się.
- Nie odgadł pan, milordzie. Chociaż pański pomysł jest
nieco bliższy prawdy niż wszystkie inne. Przebiorę się za
jedną z muz. - Zerknęła na siostrę. - Powiedzieć im, którą?
- Chyba musisz - odparła Jane, ubawiona zażartą rywa
lizacją adoratorów Clarissy. - 1 tak w końcu wyciągną to
z ciebie.
- Oczywiście, że wyciągniemy! - potwierdził radośnie
lord Henson. - Nie damy pani chwilki spokoju, póki nie
zdradzi nam pani swej tajemnicy!
Rissa spoglądała po kolei na swych adoratorów; każdy
energicznym skinieniem głowy potwierdzał słowa Henso-
na. W końcu panna westchnęła i powiedziała:
- Poddaję się. Będę Uranią, muzą astronomii. - Kiedy
rozległo się zbiorowe westchnienie ulgi, Rissa dodała: -
A teraz musicie odgadnąć, za kogo przebierze się Jane!
Po tych słowach zapadło długie, ciężkie milczenie. Ża
den z panów nie przerwał niezręcznej ciszy najlżejszą su
gestią co do kostiumu Jane. Wreszcie wicehrabia Dutnall
zerknął na zegar stojący na kominku i wykrzyknął:
- Słowo daję! Nie myślałem, że już tak późno! Powinie
nem stawić się u mojej matki dziesięć minut temu!
- A ja mam przymiarkę u krawca - zawtórował mu lord
Fitton.
Jeden po drugim dżentelmeni znajdowali jakieś wykrę
ty, aż w końcu pozostali tylko pan Cuddimore i lord
Quentin. Obecność pierwszego z nich zdziwiła Jane, dru
giego - uradowała jej serce.
- No więc, panno Edwardes, o czym teraz porozmawia
my? Może o teatrze? Wiem, jak pani lubi dobre sztuki! -
odezwał się pan Cuddimore, gdy inni goście już się poże
gnali.
18
- Mieliście panowie odgadnąć przebranie panny Went
worth - przypomniała mu Rissa, uśmiechając się do przy
rodniej siostry.
Spojrzał na nią tak zbolałym wzrokiem, jakby usiadł na
szpilce.
- No... tak. Rzeczywiście.
- A więc, pańskim zdaniem, w jakim kostiumie wystą
pi Jane? - nie ustawała Rissa.
Wzruszył ramionami z absolutnym brakiem zaintereso
wania.
- Nie mam zielonego pojęcia.
- Doprawdy? - Zarówno ton głosu, jak spojrzenie Cla-
rissy przypominały odłamki lodu: były ostre i zimne. Ado
rator pojął natychmiast, że popełnił błąd, okazując lekce
ważenie przyrodniej siostrze swojej bogdanki. Zaczął się
usprawiedliwiać absolutnym brakiem wyobraźni. Ale Cla
rissa zwracała się już wyłącznie do lorda Quentina.
- A jakie jest pańskie zdanie, milordzie? - spytała sło
dziutko. - Mam nadzieję, że posiada pan więcej wyobraź
ni niż biedny, ograniczony pan Cuddimore.
Jane oczekiwała w napięciu odpowiedzi Quentina. Czy
okaże się tak samo rycerski jak zawsze i udzieli przemy
ślanej odpowiedzi? Czy też sprawi jej rozczarowanie, od
powiadając od niechcenia, na chybił-trafił?
Gdy tak trwała w oczekiwaniu, czarujące spojrzenie
Quentina przesuwało się po jej twarzy. Po dłuższym na
myśle, podczas którego Jane miała serce w gardle, piękny
lord odezwał się:
- Może i ona będzie jedną z muz? Powiedzmy... Euter
pe, patronką muzyki? O ile pamiętam, panna Wentworth
gra na fortepianie z prawdziwym talentem.
Jane zdobyła się na nieśmiały uśmiech. Oczywiście, jej
bóstwo i tym razem stanęło na wysokości zadania. Jakaż
była niemądra, obawiając się, że sprawi jej zawód! Co
prawda nigdy nie zwracał na nią szczególnej uwagi, ale za
wsze okazywał jej uprzejmość, czego nie mogłaby powie-
19
dzieć o większości złotych młodzieńców. Rycerskość Qu-
entina była jedną z zalet, które podbiły jej serce.
Zgodnie ze swym czarującym charakterem Quentin od
powiedział uśmiechem na uśmiech Jane.
- Czy udało mi się rozszyfrować zagadkę, panno Went
worth?
W jego uśmiechu było tyle łagodnej zachęty, że Jane
zdobyła się na odpowiedź:
- Obawiam się, że nie, milordzie. Ale dziękuję za kom
plement na temat mojej gry na fortepianie.
- Nie ma powodu do podziękowań. Powiedziałem tyl
ko prawdę. - Jane była pewna, że spełniwszy obowiązek
dżentelmena, lord Quentin skoncentruje się teraz wyłącz
nie na Rissie. On jednakże przechylił głowę na bok i zapy
tał: - No więc?
Całkiem zbita z tropu Jane zamrugała oczyma.
- Słucham?
Uśmiechnął się szeroko, a dołki objawiły się w całej swej
porażającej doskonałości.
- Zdradzi pani swoje przebranie, czy pozostawi nas
w dręczącej niepewności?
Jane tak się zdumiała, że omal nie zamarła z rozdziawio
ną buzią. Nie była nawet w stanie odczuwać radości z po
wodu zainteresowania, które jej okazywał, a co dopiero
odpowiedzieć!
Rissa raz jeszcze pospieszyła jej na ratunek.
- O, nie, Jane! Nie ma mowy! Nie pozwolę ci zachować
tajemnicy, kiedy skłoniłaś mnie do wyjawienia mego sekre
tu! - Uściskawszy serdecznie przyrodnią siostrę, oznajmi
ła uroczyście: - Moja najmilsza siostrzyczka wystąpi jako
Iris, bogini tęczy. A jaki ma kostium! Nigdy nie widziałam
równie pomysłowego!
- Jestem go ogromnie ciekaw - odparł lord Quentin
i - ku zachwytowi Jane - zdawał się mówić szczerze.
Czyżby wreszcie zwrócił na nią uwagę?
20
Quentin Somerville wszedł spiesznym krokiem do salo
nu swego kawalerskiego apartamentu; po prostu musiał się
czegoś napić! Niech diabli porwą niezliczonych adorato
rów panny Edwardes! Niech piekło pochłonie ich uporczy
we zaloty! A przede wszystkim niech szlag trafi wszystkie
ich tytuły i całą forsę! Jak, u czarta, młodszy syn z jednym
jedynym zrujnowanym mająteczkiem w Worcestershire
i dwunastoma tysiącami funtów rocznie może się mierzyć
z taką konkurencją?!
Z każdą sekundą humor Quentina stawał się coraz gor
szy. Lord podbiegł niemal do kredensu i pochwycił pierw
szą z brzegu karafkę. Nie zawracał sobie głowy sprawdza
niem jej zawartości, tylko nalał podwójną porcję i wychy
lił duszkiem.
- Aż tak źle? - rozległ się w pobliżu ironiczny głos.
Zaskoczony Quentin Zakrztusił się dżinem... a może to
była whisky? W gardle zapiekło, oczy zaczęły mu łzawić.
Odwrócił się raptownie i spojrzał złym wzrokiem na swe
go najlepszego przyjaciela, który czuł się jak u siebie w do
mu w jego kawalerskim apartamencie. Julian Palmer, wiceh
rabia Oxley, rozwalił się na podniszczonej karmazynowej
sofie i też coś popijał.
- Co ty tu robisz? Myślałem, że jesteś na służbie przy
pannie Talcott - warknął Quentin, niezbyt uradowany wi
dokiem przyjaciela.
Przeważnie Oxley był najlepszym z kompanów, uważał
jednak miłość za bajeczkę dla podlotków, wobec czego
w obecnej sytuacji zupełnie się nie nadawał na powiernika.
Oxley wydal przesadnie ciężkie westchnienie.
- Niestety, moje sprawy stoją fatalnie, a widzę, że i two
je nie lepiej. Panna Talcott wzgardziła mymi usługami: wy
chodzi za lorda Buchnera. - Westchnął powtórnie. - N o ,
cóż... Będę się musiał rozejrzeć za inną posażną dzierlatką.
Myślałem właśnie o pannie Wilkins, choć ma takie wiel
kie, odstające uszy. - Przerwał, opróżnił kieliszek i dodał:
- Chyba zdołam się przyzwyczaić do tych uszu za czter-
21
dzieści tysięcy, co? Opiekun pannicy wypłaci je dobro
czyńcy, który uwolni go od tego kłopotu!
- Romantyczny jak zawsze? - mruknął Quentin, przy
glądając się karafce, z której sobie przed chwilą nalał. Nic
dziwnego, że go tak piekło w gardle! Był to bardzo podły
dżin, przeznaczony dla najbardziej zalanych gości, niezdol
nych już do rozróżniania jakości trunku.
Oxley spojrzał na przyjaciela ze szczerym zdumieniem.
- A to co znowu? Taki rozpustnik jak ty sarka na brak
czułych sentymentów?! Tylko mi nie mów, że Amor cię
ustrzelił!
- Na to właśnie wygląda - przyznał niechętnie Quentin.
Zapadło długie milczenie. Oxley wpatrywał się w przy
jaciela takim wzrokiem, jakby mu nagle wyrosły rogi. Po
tem westchnął raz jeszcze i burknął:
- Tam do diabła! Ale masz pecha!
Quentin odsunął karafkę z tanim dżinem tak energicznie,
że zagrzechotał szklany korek. Sięgnął po najlepszą brandy.
- Tylko dlatego, że nigdy jej za mnie nie wydadzą.
Znów zapadło milczenie, po czym odezwał się Oxley:
- Aż tak ci na niej zależy? - Mówił wyjątkowo łagodnie,
bez cienia ironii.
- Jeszcze jak! - Quentin nalał brandy do kieliszka i bez
słowa uniósł karafkę w górę, proponując przyjacielowi, by
też z niej skorzystał.
Oxley skinieniem głowy wyraził zgodę.
- Muszę przyznać, żeś mnie całkiem zaskoczył.
Z kieliszkiem w jednej ręce a karafką w drugiej Quen
tin podszedł do sofy, na której Oxley się wylegiwał. Posta
wiwszy karafkę na zagraconym stoliku, odpowiedział
przyjacielowi:
- Sam jestem równie zaskoczony, możesz mi wierzyć!
Podobnie jak ty uważałem zawsze miłość za głupi wymysł
z tanich romansideł. Ale teraz... - Urwał i potrząsnął głową.
- Jesteś pewien, że to miłość, a nie zwykła chcica? Spo
tkałem wczoraj w parku twoją przyjaciółeczkę. Skarżyła
22
mi się, że ją ostatnio strasznie zaniedbujesz. Może byś tak
do niej zajrzał? Kto wie, czy godzinka w łóżku nie przy
wróci ci rozumu!
Quentin nie tyle usiadł, co klapnął bezwładnie na fotel
naprzeciw przyjaciela.
- Kłopot w tym, że nie mam najmniejszej ochoty kłaść
się do łóżka z kimkolwiek oprócz Clarissy. Prawdę mó
wiąc, wątpię, czy z inną w ogóle coś by z tego wyszło!
- Chyba żartujesz?! - Oxley był taki wstrząśnięty, jakby
przyjaciel przyznał się właśnie do popełnienia morderstwa.
W odpowiedzi Quentin opróżnił kieliszek jednym hau
stem.
Oxley potrząsnął głową z wyrazem najżywszego współ
czucia.
- Ach, ty biedaku! Masz naprawdę strasznego pecha!
- Nawet sobie nie wyobrażasz, jakiego! - mruknął
Quentin, napełniając znów kieliszek.
Oxley przez chwilę wpatrywał się w niego ponurym
wzrokiem, potem usiadł i też nalał sobie brandy. Kiedy
opadł znów na sofę z kieliszkiem w ręku, powiedział:
- Coś mi się zdaje, że nie ma innej rady: musisz się oże
nić z tą dzierlatką. Nic tak nie zaostrza apetytu na kochan
ki i inne wielkomiejskie uciechy jak święty stan małżeński!
Quentin prychnął pogardliwie.
- Gdybym sądził, że mam na to jakieś szanse, nie było
by o czym gadać!
- Skąd ta pewność, że panna Edwardes da ci kosza? Nie
raz widywałem, jak ona i ta jej siostra... jak jej tam? - Oxley
pstryknął raz i drugi palcami, a potem machnął ręką. -
Zresztą, wszystko jedno. No więc obie zerkały na ciebie
i coś tam sobie szeptały, ile razy byłeś w pobliżu. Jeśli to
nie jest oznaka zainteresowania, to wymyśl lepszą!
- Jane Wentworth. Jej przyrodnia siostra nazywa się
Jane Wentworth - podpowiedział zbolałym głosem Quen
tin. - A od zainteresowania do przyjęcia czyichś oświad
czyn daleka droga. Bywało już tak, psiakrew, że jakaś pan-
23
nica właziła mi prawie do łóżka, a potem pokazywała mi
drzwi, bo znalazła utytułowanego konkurenta. O rękę pan
ny Edwardes zaś ubiega się co najmniej tuzin utytułowa
nych dudków z dużym majątkiem!
Po raz kolejny Quentin przeklął zły los, który uczynił
go młodszym synem. Gdyby teraz był hrabią Lyndhurst,
spadkobiercą wielkiego markiza Beresforda, panna Claris
sa Edwardes z pewnością popędziłaby z nim do ołtarza!
Niestety, sprawy przedstawiały się całkiem inaczej. A po
nieważ hrabia i przyszły markiz, jego brat Nicholas, prze
klęty wzór wszelkich cnót, cieszył się jak najlepszym zdro
wiem, nic nie zapowiadało rychłej zmiany na lepsze.
- Jesteś pewien, że pannie Edwardes zależy na tytule?
- A której nie zależy? - odparł gorzko Quentin.
- O ile dobrze pamiętam, znalazło się przez te wszyst
kie lata sporo dzierlatek, które tak oczarowałeś, że gotowe
były zapomnieć o najwspanialszych tytułach.
- Jest o czym mówić! - prychnął z pogardą Quentin. - To
były albo skończone idiotki, albo biedulki, które mogły być
z powodzeniem wnuczkami swoich utytułowanych konku
rentów. Z Clarissą sprawy się mają całkiem inaczej. Zresztą
choćby nawet panna Edwardes wolała mnie od innych, wąt
pię, czy rodzice pozwoliliby jej popełnić takie głupstwo.
Oxley sączył brandy i nie spuszczając oczu z przyjacie
la, rozważał jego słowa. Nagle wargi rozchyliły mu się
w chytrym uśmieszku.
- No cóż... W takim razie będziesz musiał ją skompro
mitować.
Quentin po raz drugi Zakrztusił się trunkiem. Sugestia
przyjaciela zaszokowała go. Cóż, nie był święty i zdarzyło
mu się od czasu do czasu postąpić nie fair... ale w stosun
ku do Clarissy?! To się po prostu nie mieściło w głowie!
- Jeśli sprawy wyglądają tak jak mówisz, to nie ma innej
rady - ciągnął dalej Oxley, nie zwracając uwagi na reakcję
swego towarzysza. - Zresztą, cóż w tym złego? Kochasz tę
dziewczynę i z pewnością postarasz się, żeby była szczęśliwa.
24
Pewnie, że postarałby się o to! A mając do dyspozycji swo
je dwanaście tysięcy rocznie i jej pokaźny posag, mógłby roz
pieszczać Clarissę tak, jak do tego przywykła. No i z pewno
ścią nie skazałby żony na wieczny pobyt w jakiejś zapadłej
dziurze, jak to z pewnością uczynią jego utytułowani rywa
le, gdy doczekają się syna i spadkobiercy... albo dwóch, na
wszelki wypadek. O nie, zrobiłby wszystko, żeby Clarissa ni
gdy nie pożałowała swego wyboru. Hmmm... Jeśli spojrzeć na
całą sprawę z tej strony, kompromitacja mogła okazać się dla
panny Edwardes prawdziwym błogosławieństwem!
Usprawiedliwiwszy w ten sposób swe podstępne działa
nia, Quentin stwierdził bez pośpiechu:
- To nie jest głupi pomysł!
- No pewnie! - odburknął Oxley. - Trzeba tylko usta
lić, jak i kiedy masz ją skompromitować.
- Im prędzej, tym lepiej. Słyszałem, jak Goolding zwie
rzał się Endicottowi, że oświadczy się pannie Edwardes na
stępnego dnia po maskaradzie u lady Kirkham. A jak
wiesz, Goolding ma tytuł książęcy.
- A poza tym to bogacz, straszny raptus i dobrze strze
la - dodał Oxley w zadumie. - No tak... Musisz koniecznie
załatwić sprawę, nim się oświadczy. Nie chcesz chyba, że
by cię wyzwał za umizgi do swojej narzeczonej! Wobec te
go... - Zaczął bębnić palcami w kieliszek i ze zmarszczo
nym czołem zatonął w rozważaniach.
Quentin również zaczął się zastanawiać. Po chwili strze
lił w palce: doznał olśnienia.
- Ależ oczywiście: podczas balu! Panna Edwardes po
wiedziała, że w ogrodzie ma być wyrocznia. Namówię Cla
rissę, żeby sobie powróżyła... no i zamiast do wyroczni za
prowadzę ją w jakiś ustronny kącik i wycałuję.
Oxley jeszcze przez chwilę bębnił w kieliszek, po czym
skinął głową.
- To się może udać... o ile ją rozpoznasz w przebraniu.
Chyba nie chcesz, żeby cię przyłapali na całowaniu innej
dziewczyny?
25
- Wiem, jak się przebierze - odparł Quentin z coraz więk
szą pewnością siebie. - Będzie Uranią, muzą astronomii.
- W takim razie trzeba się tylko upewnić, że was przy
łapią.
- No i musimy się pozbyć tej przyrodniej siostry - do
dał Quentin i skrzywił się. - Panna Edwardes wszędzie
ciągnie ze sobą tę biedulkę.
- Może czuje do ciebie miętę i boi się zostać z tobą sam
na sam, żeby nie zrobić jakiegoś głupstwa? - podsunął
przyjaciel.
Quentin zastanowił się nad tą sugestią. Czyżby Clarissa
właśnie dlatego czepiała się kurczowo panny Wentworth,
ilekroć się do niej zbliżył? Po upływie kilku chwil, podczas
których jego nadzieje rosły, westchnął i powiedział:
- Jeśli to prawda, z naszego planu nici: za nic nie wyj
dzie ze mną sama do ogrodu.
Oxley wydawał się zbity z tropu, ale szybko się otrzą
snął z przygnębienia.
- No to trzeba ją przekonać, że wcale nie będziecie sami.
- Jakim sposobem?
- Bardzo prostym! Namówimy kogoś z naszej paczki, ja
kiegoś dowcipnego, szykownego chłopaka jak Bancroft czy
Salvidge, żeby się zajął panną... jak jej tam? No wiesz, tą
przyrodnią siostrą! Wyjdziecie sobie w dwie pary do ogro
du i zgubicie się im w jakiejś ciemnej alejce. Jeśli ta sio
strzyczka będzie się dobrze bawić, to nawet nie zauważy, że
panna Edwardes się zawieruszyła. A twoja Clarissa będzie
spokojna, bo ją zapewnisz, że ta druga idzie zaraz za wami.
- Wyśmienicie! - wykrzyknął Quentin. Wszystko wyglą
dało na to, że się uda! - Trzeba tylko mieć pewność, że pan
na Edwardes zostanie skompromitowana.
Oxley roześmiał się szelmowsko.
- To już twoja sprawa, Somerville! Ale jeśli ci chodzi
o to, żeby was przyłapać na gorącym uczynku, to ustalimy
jakieś miejsce i pod byle pretekstem ściągnę tam całą śmie
tankę towarzyską. Voila! Nasza panna Edwardes zostanie
26
skompromitowana. Jako wzór dżentelmena oświadczysz
się jej natychmiast i zostaniesz przyjęty z wdzięcznością.
A co do jej rodziców...
- Puget - przerwał mu nagle Quentin. - Puget będzie
najlepszy!
Oxley spojrzał na niego jak na wariata.
- Nie pamiętasz, jak lord Kirkham przechwalał się
w klubie White'a nową rzeźbą ogrodową? Ma to być do
kładna kopia dzieła Pierre'a Pugeta „Perseusz uwalniający
Andromedę". Kirkham jest cholernie dumny z tego nabyt
ku i namawiał wszystkich, żeby sobie obejrzeli tę grupę
podczas balu.
- Na Jowisza! Masz rację, chłopie! - wykrzyknął Oxley,
bez trudu podążając za tokiem myśli przyjaciela. - Niech
ci będzie Puget. Kiedy wyjdziecie z sali, odczekam dziesięć
minut, a potem skrzyknę kilku najgorszych plotkarzy i na
mówię lorda Kirkhama, żeby nam pokazał to swoje cudo.
Dotrzemy na miejsce i przyłapiemy ciebie i pannę Edwar-
des w czułym objęciu. Nie zapomnij tylko w trakcie uwo
dzenia zdjąć dziewczynie maski, żeby nie było wątpliwo
ści, co to za jedna!
- Jesteś genialny! - wykrzyknął Quentin w porywie en-
tuzjazmu.
- I owszem - przytaknął Oxley, bardzo z siebie zado
wolony.
Quentin uniósł kieliszek.
- Zdrowie geniusza!
Przyjaciel ujął również kieliszek, ale potrząsnął głową.
- O, nie! Wypijemy za twoje rychłe małżeństwo. Oby
przywróciło ci rozum i wyleczyło z choroby umysłowej
zwanej miłością!
2
Był to idealny ranek na konną przejażdżkę. Koniec
kwietnia, lekki chłodny wietrzyk, prześwietlona słońcem
mgiełka unosząca się w powietrzu... Każda roślina, krzew
czy drzewo rosnące wzdłuż Rotten Row kipiały wprost ży
ciem; kwietne płatki, przybrane perełkami rosy, i połyskli
we listki wyglądały jak klejnoty wróżek, gdy prężyły się ku
wschodzącemu słońcu.
Tę właśnie porę dnia Jane najbardziej kochała: godzinę
świtu, kiedy jutrzenka budzi ziemię do życia, a rodzący się
dzień mami spełnieniem wszelkich obietnic. To była dla Ja
ne pora rozmyślań i marzeń, snucia planów i zastanowienia
nad sobą. Łaknęła wówczas samotności. A jeśli nie liczyć sta
jennego, który kłusował z tyłu, zachowując odpowiedni dy
stans, Jane była w tej chwili sama. I czuła się cudownie.
Odkąd sięgała pamięcią, przejażdżki o świcie stanowiły
nieodłączną cząstkę każdego jej dnia. Najpierw siedziała
okrakiem na tatusinym koniu, kiedy ojciec objeżdżał her
baciane pola w pobliżu ich domu w Indiach; potem prze
mierzała wiejskie drogi w hrabstwie Lincolnshire, gdzie
wraz ze starszym bratem Philipem zamieszkała u dziad
ków, kiedy mama zmarła na malarię.
Była wtedy siedmioletnim dzieckiem, a Philip trzynasto
latkiem. Mimo że minęło już piętnaście lat, wspomnienie tej
strasznej chwili nadal doprowadzało Jane do łez. Straciła
wówczas nie tylko pełną radości, piękną, ubóstwianą mat
kę, ale musiała rozstać się z ukochanym tatusiem i z krainą
swego dzieciństwa. Znalazła się w zimnym, obcym świecie,
wśród krewnych, których znała jedynie z listów i z opowie-
28
ści ojca. I choć z czasem Jane pokochała swoich dobrych
dziadków i urocze Oxcombe, w których dziadek był pro
boszczem, każdej zimy tęskniła za gorącym słońcem Indii,
za indyjskim ciepłym wiatrem niosącym korzenne wonie.
Ogarnięta nagłą nostalgią Jane skierowała siwą, jabłko-
witą klacz ku furtce i objechała Hyde Park, kierując się
przez Piccadilly ku miejskiej rezydencji swego ojca przy
Berkeley Square. Ileż to czasu minęło, odkąd opuściła In
die! Nie widziała ich od tak dawna, że czasami zastanawia
ła się, czy jej wspomnienia z krainy dzieciństwa były na
prawdę wspomnieniami, czy tylko dziecięcymi marzeniami
o jakimś baśniowym raju, które snuła, by odgrodzić się od
mrocznej tragedii, jaką tam przeżyła? Teraz, gdy ojciec po
wrócił do Anglii i osiadł w niej na stałe, wiodąc szczęśliwe
życie u boku swej drugiej żony, Elizabeth, Jane nie miała
już większych nadziei na to, że ujrzy znów Indie i skon
frontuje swe wspomnienia z rzeczywistością.
Nie żałowała ojcu, oczywiście, odnalezionego na nowo
szczęścia. Nie przeklinała również dnia, w którym maco
cha wkroczyła w jej życie. Bynajmniej! Co prawda
w pierwszej chwili czuła się przytłoczona i onieśmielona
pięknością i elegancją tej obcej kobiety, ale Elizabeth
wkrótce podbiła ją swoją serdecznością i dobrocią. Do
prawdy, trudno byłoby znaleźć wspanialszą macochę! Eli
zabeth nigdy nie próbowała zająć miejsca jej zmarłej mat
ki, ale wystąpiła w roli starszej przyjaciółki i mentorki
Jane. Dziewczynka mogła zawsze zwrócić się do niej
i otrzymywała mądrą radę. Macocha jednak szanowała in
dywidualność Jane, pozwalała jej podejmować samodziel
ne decyzje i uczyć się na własnych błędach. A Clarissa...
Jane popędziła klacz, skręcając w Berkeley Street.
Uśmiechała się na myśl o najmilszej Rissie. Okazała się
prawdziwym darem niebios! Choć Jane szczerze kocha
ła swego brata (Philip przebywał teraz w Indiach i za
rządzał przedsiębiorstwem ojca), zawsze pragnęła mieć
siostrę, której mogłaby się zwierzać ze swych dziewczę-
29
cych nadziei, marzeń i sekretów. Znalazła ją w Clarissie.
Młodsza od przyrodniej siostry o cztery lata, kipiąca ży
ciem Rissa była dojrzała nad wiek. W odróżnieniu od Jane,
którą uczyła najpierw matka, potem zaś dziadkowie, Cla
rissa uczęszczała do dwóch najsłynniejszych szkół żeńskich
w Anglii. Jej ojciec, sir Francis Edwardes, wielki właściciel
ziemski z tytułem baroneta, ubóstwiał swą młodszą córkę
i rozpieszczał ją tak, że każde dziecko o nieco słabszym cha
rakterze rozpuściłoby się jak dziadowski bicz. W wieku
dwunastu lat Rissa była więc dystyngowaną, pewną siebie
kobietką, podczas gdy szesnastoletnia Jane pozostawała na
dal niezgrabnym podlotkiem. Dzięki zachęcie ze strony
przyrodniej siostry i taktownym uwagom macochy nabra
ła wystarczająco dużo poloru, by wejść w wielki świat.
No właśnie: wielki świat! Na samo wspomnienie o nim
uśmiech Jane zgasł. Nie bardzo się orientowała, co ją czeka,
gdy Elizabeth oznajmiła jej, że musi wejść w ten zaczarowa
ny krąg. Prawdę mówiąc, znała imponujących mieszkańców
wielkiego świata jedynie z własnych przelotnych obserwacji.
Owe niebiańskie istoty zatrzymywały się niekiedy na krótki
postój w przydrożnej gospodzie w Oxcombe, by odpocząć
przed dalszą podróżą do swych wiejskich rezydencji. I choć
wnuczka proboszcza przyglądała się ciekawie eleganckim
powozom i wytwornym londyńskim toaletom podróżnych,
wcale nie pragnęła upodobnić się do nich.
Dzisiaj też jej na tym nie zależało. Prawdę mówiąc, Jane
znosiła udręki londyńskich sezonów tylko dlatego, że jej
ojcu tak zależało na tym, by w nich uczestniczyła.
Zbiwszy ogromną fortunę na uprawie herbaty i handlu
tym towarem, ojciec Jane przez ostatnich sześć lat usiło
wał wynagrodzić córce ponure (jego zdaniem) dzieciństwo
na prowincji. Dosłownie nieba by jej przychylił. Do
wszystkich dóbr doczesnych i zaszczytów, którymi ją ob
sypywał, należały takie wątpliwe przyjemności, jak prezen
tacja na królewskim dworze (dzięki protekcji siostry Eli
zabeth, Mary, której udało się wyjść za księcia), prawo
30
Heather Cullman Uroczy hulaka
1 Londyn 1813 Pokochała go od pierwszego wejrzenia... Jane Wentworth zacisnęła leżące na kolanach dłonie i serce jej podskoczyło, gdy majordomus zaanonsował lor da Quentina Somerville'a, a ten wszedł do salonu. Ależ był piękny tego ranka... Tak piękny, że zaparło jej dech. Jego lordowska mość zawsze ubierał się nienagannie, ale dziś stanowił uosobienie męskiej elegancji. Idealnie dopa sowany ciemnobłękitny surdut o najmodniejszych, niezbyt długich połach, kamizelka w kolorze żywej czerwieni i nie skazitelnie biała, wykrochmalona koszula. Jane - zawsze spragniona widoku tej imponującej postaci (zarówno w ca łości, jak w najdrobniejszych szczegółach) - ukradkiem zwróciła wzrok niżej, podziwiając krój nankinowych spodni i lśniące wysokie buty, idealnie dopasowane do mu skularnych łydek Quentina. Doskonałość! Chodząca doskonałość! Podniosła oczy nieco wyżej, podziwiając łańcuszek od zegarka, jego mi sterny wzór i zdobiące go klejnoty, kiedy lord Quentin za trzymał się przed niewielką kanapką, zwaną z francuska tete-a-tete, na której siedziały we dwie: Jane i jej przyrod nia siostra, Clarissa Edwardes. - Dzień dobry, panno Edwardes, panno Wentworth - powiedział półgłosem i skłonił się. Jak zawsze się zdarzało w obecności jej olśniewającego idola, rozmowna w gronie rodzinnym Jane straciła mowę i mogła odpowiedzieć jedynie sztywnym skinieniem głowy. 7
Jej przyrodnia siostra nie miewała podobnych ataków nieśmiałości. - O, lord Quentin! Jak to miło z pańskiej strony, że zło żył nam pan wizytę! - zawołała i obdarzyła go uśmiechem, który podbił serca całej śmietanki towarzyskiej Londynu. Gdyby Jane była w tej chwili zdolna do śmiechu, z pew nością rozbawiłby ją tupet, z jakim Clarissa użyła znów zaimka „nam". Choć kochana siostrzyczka przeczyłaby te mu do upadłego, nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że lord Quentin (podobnie jak dziewięciu innych znajdują cych się w salonie dżentelmenów) przybył tu po to, by uj rzeć Clarissę. Wyłącznie Clarissę! Prześliczna, pełna życia przyrodnia siostra Jane, zwana przez rodzinę i przyjaciół Rissą, była niewątpliwie królo wą londyńskiego sezonu. Jeśli zaś chodzi o Jane... no cóż, słyszała nieraz szepty w rodzaju „to jej ostatnia szansa" al bo „beznadziejna stara panna". Nic dziwnego! To był jej piąty sezon; podobnie jak podczas czterech poprzednich nie zdobyła żadnego konkurenta. Nie oznaczało to, że nie zainteresował się nią żaden mężczyzna. Miała pokaźny posag, więc niejeden zadłużo ny nicpoń przejawiał ochotę na zawarcie bliższej znajomo ści. Jane była jednak zdania, że lepiej nie mieć żadnego mę ża niż dorobić się takiego, którego nie mogłaby ani kochać, ani szanować. Zniechęcała więc z punktu każdego z łow ców posagowych. Poza tym nie zamierzała wyjść za niko go prócz tego jednego jedynego... który właśnie spoglądał z uwielbieniem na jej przyrodnią siostrę. Jakże często Jane marzyła o tym, że kiedyś Quentin spojrzy tak i na nią!... Och, dobrze wiedziała, że to marzenie ściętej głowy! W ciągu pięciu łat, które spędzili w tym samym kręgu to warzyskim, na rautach, wieczorach muzycznych i balach, lord Quentin ani razu nie okazał Jane nawet cienia roman tycznego zainteresowania. A jednak marzyła o nim nadal, czepiała się złudnej nadziei, że pewnego dnia ukochany od wzajemni jej uczucia. I choć wiedziała, że jest głupia, wma- 8
wiając sobie coś podobnego, nie mogła się powstrzymać. Zresztą, cóż by to było za życie bez marzeń? Obolała z gorzko-słodkiej tęsknoty Jane wciąż nie mo gła oderwać oczu od swojego bóstwa. Gdy Quentin dołą czył do roju wielbicieli Clarissy, Jane zdumiała się po raz nie wiedzieć który, jak w porównaniu z jego męską urodą bledli i nikli wszyscy inni panowie. O, tak: lord Quentin Somerville był piękny. Bez wątpienia. Podczas gdy Rissa olśniewała swych adoratorów dowci pem, z którego słynęła w towarzystwie, Jane przesłoniła oczy rzęsami, by nie dostrzeżono jej zainteresowania, i nadal wpa trywała się z zachwytem w Quentina. Nie spoglądała nań po to, by utrwalić sobie w pamięci jego postać czy twarz, gdyż były już wyryte na zawsze w jej sercu. Patrzyła na Quenti na po prostu dlatego, że nie była w stanie odwrócić wzroku. Spędzała więc czas tak samo jak zawsze, gdy składał im wizytę: najpierw przyglądała mu się uważnie, potem przy pominała sobie, jak wyglądał w poprzednich sezonach, a wreszcie zdumiewała się, że z roku na rok stawał się co raz piękniejszy. W tym sezonie prezentował się szczegól nie malowniczo (zdaniem Jane: niesłychanie romantycz nie). Zwłaszcza te włosy! Wśród złotej młodzieży ostatnim krzykiem mody było pisywanie wierszy i upodobnianie się wyglądem do po etów. Lord Quentin pozwolił więc rosnąć swoim włosom: sięgały mu teraz do ramion. Jednak w odróżnieniu od in nych dżentelmenów, którzy w podobnej fryzurze wyglą dali po prostu niechlujnie, lord Quentin dorobił się wspa niałej grzywy naturalnie wijących się włosów o barwie ciemnego mahoniu. Gęste, lśniące kędziory okalały przy stojną twarz i opadając na czoło podkreślały jego amety stowe oczy. Efekt był piorunujący. Jane podziwiała właśnie ten efekt, gdy Quentin roze śmiał się z jakiegoś powiedzonka Rissy. Błysnęły mocne białe zęby, na policzkach ukazały się szelmowskie dołki. Jane poczuła dobrze jej znane trzepotanie w głębi brzucha. 9
Zaniepokojona swoją reakcją oderwała oczy od Quentina. Przez sekundę szukała jakiegoś obiektu, na którym mogła by się skoncentrować - z wyjątkiem pięknego lorda. Wreszcie wbiła wzrok we własne ręce. Niewiele brakowa ło, a jęknęłaby w głos. Te okropne ręce! Zaciskały się nerwowo niczym u ja kiejś uciśnionej heroiny z powieści pani Smith! Modląc się w duszy, by nikt nie zauważył tych zdradzieckich obja wów, Jane siłą rozwarła dłonie i zmusiła je do bezruchu. Ledwie jako tako uporała się z rękoma, usłyszała własne imię. Siostra o coś ją pytała. Jane ogarniał lęk, gdy zmuszano ją do udziału w ogól nej konwersacji. Była pewna, że nie zdoła wykrztusić ani słowa albo - co gorsza - wyrwie się z jakąś głupią uwagą. Bardzo niechętnie podniosła wzrok. - Lord Quentin pyta, czy już się przygotowujemy do balu maskowego u lady Kirkham, który odbędzie się w przyszłym tygodniu - wyjaśniła Rissa, starając się uśmie chem dodać siostrze odwagi. Dobrze wiedziała, co Jane czuje do Quentina, i próbowała jej pomóc. Konwersując z pięknym lordem zawsze wciągała siostrę do rozmowy. Chociaż Jane doceniała dobre intencje Clarissy, podobne sytuacje budziły w niej tylko lęk. Nigdy w życiu nie powiedziałaby przyrodniej siostrze, jakie wówczas znosi katusze. Rissa była dobrą, słodką dzie wuszką i zmartwiłaby się okropnie, gdyby wiedziała, że sprawia siostrze przykrość. Ponieważ Jane gorąco kochała Clarissę, wolałaby umrzeć, niż ją zasmucić. Zmusiła się więc do uśmiechu i wykrztusiła: - Tak. Nastąpiła pauza: goście czekali grzecznie, co powie da lej. Kiedy Jane rozpaczliwie biła się z myślami, co by tu jeszcze dodać, Rissa uścisnęła rękę siostry i pospieszyła jej na ratunek. - Jane wymyśliła niezwykle oryginalny kostium! Jaka z niej zdolna dziewczyna: postanowiła przebrać się za... - 10
Clarissa urwała i roześmiała się. - Doprawdy, nie powin nam tego zdradzać! Nie wolno! Przecież to maskarada: pa nowie sami muszą odgadnąć, kto się ukrywa pod takim czy innym przebraniem. - Choćby pani skryła swą piękną twarzyczkę, panno Edwardes, rozpoznam panią natychmiast, gdy tylko pani wej dzie na salę! Pani przecież nie chodzi jak inni, tylko płynie niczym anioł po niebiańskich obłokach - oznajmił z namasz czeniem książę Goolding. Na nalanej twarzy księcia widnia ło takie samo uniesienie, jakie pobrzmiewało w jego słowach. - A ja poznałbym panią po głosie, słodkim jak rajskie chóry - wtrącił wicehrabia Dutnall, nie dając się zakaso wać przez rywala. Wszyscy adoratorzy, jeden po drugim, składali na wy rywki kwieciste hołdy, wielbiąc w Rissie wszystko: od wdzięcznego nachylenia główki do umiejętnego manewro wania wachlarzem. Wszyscy - z wyjątkiem lorda Quentina. Jane zerknęła na niego ukradkiem. Siedział swobodnie na krześle w stylu Sheratona*. Uniósł nieco brwi i skrzy żował ręce na piersi. Wydawał się ogromnie ubawiony po chlebstwami rywali. Po raz pierwszy Jane pozwoliła sobie na uśmiech w jego obecności. Mimo upodobania do mod nej poezji Quentin nie miał zwyczaju prawić mdłych, ba nalnych komplementów. O, nie! Jeśli chciał wyrazić swój zachwyt, czynił to w sposób bezpośredni i rycerski, ze szczerością, w którą nikt nie. ośmieliłby się wątpić. Tak przynajmniej twierdziły kobiety, które obdarzał komplementami. A one z pewnością nie kłamały! Wyraża ły się o Quentinie z takim zachwytem (zresztą nie tylko one!), że gdyby urodził się jako pierworodny, nie zaś dru gi syn markiza, wszystkie na wyścigi zarzucałyby na niego *Thomas Sheraton to słynny angielski twórca mebli artystycz nych, odznaczających się prostotą i wdziękiem, bardzo cenio nych do dziś. Żył w latach 1751-1806 (przyp. tłum.). 11
sieci. A nawet teraz niejedna przyznawała, że z chęcią zre zygnowałaby z innych, bogatszych i utytułowanych kon kurentów dla samej przyjemności zostania żoną Quentina. Jednakże - ku nieopisanej uldze Jane - czarujący lord jak dotąd nie poprosił żadnej z nich o rękę. Kiedy dobiegły końca improwizowane zawody poetyc kie, które przyprawiły Rissę o śliczne rumieńce od nadmia ru pochlebstw, lord Quentin zabrał wreszcie głos. - Widzicie więc, piękne panie, że wszelkie próby ukry cia tożsamości nie zdadzą się na nic. Możecie spokojnie wy jawić swój sekret i oszczędzić nam, nieszczęsnym, udręki domyślania się, w jakiej postaci zamierzacie nas oczarować. Jane poczuła ogromną wdzięczność do Quentina za użycie liczby mnogiej. Okazał się jak zawsze rycerski. Wie działa doskonale, że żaden z obecnych w salonie dżentel menów (zapewne włącznie z lordem Quentinem) nie jest ani trochę ciekaw jej kostiumu. Była prawie pewna, że na zajutrz po balu żaden z nich nie umiałby powiedzieć, czy panna Wentworth w ogóle brała w nim udział. Nie zależało jej zresztą wcale na tym, by ją ktokolwiek dostrzegł... Z wyjątkiem lorda Quentina, rzecz jasna! Bar dzo jej odpowiadała samotność, pozwalająca na obserwo wanie otaczających ją ludzi. Przekonała się, że w ten spo sób można ich poznać znacznie lepiej, niż wysłuchując ich zwierzeń. - No więc cóż, Jane? - spytała Rissa, przerywając roz myślania siostry. - Co radzisz? Mamy im powiedzieć? Choć Jane wolałaby utrzymać swoje przebranie w se krecie (miała nadzieję, że wzbudzi zainteresowanie lorda Quentina, który być może poprosi ją do tańca), skinęła gło wą. Poznała po błyszczących oczach siostry, że Rissa aż się pali do wyjawienia tajemnicy. Bez wątpienia chciała się upewnić, że zostanie rozpoznana i nie zabraknie jej part nerów do tańca... Zresztą Jane była przekonana, że Claris sa nie ma się czego obawiać. Wielbiciele mówili prawdę: nie byłaby w stanie ukryć swoich wdzięków. 12
- Wobec tego... - z łobuzerskim uśmiechem Rissa zerk nęła z ukosa na swych adoratorów. Wszyscy panowie, z wyjątkiem lorda Quentina, pochy lili się ku niej, pragnąc poznać jej przebranie. Bez wątpie nia zamierzali wykorzystać zdobytą wiedzę i zapisać się w jej karneciku na jak najwięcej tańców, nim inni wielbi ciele zdołają zidentyfikować Clarissę. - Jak panowie wiedzą, ma to być „Wieczór na Olimpie" - zaczęła Clarissa - a zatem... - Diabelnie udany pomysł! - huknął lord Witley, zwany przez swych kompanów „Matołkiem". Z wyrazu twarzy pozostałych dżentelmenów łatwo się było domyślić, że ostatnia odzywka jego lordowskiej mości utwierdziła ich w przekonaniu, iż niepochlebne przezwisko pasuje jak ulał. - Istotnie... i mam nadzieję, że bal będzie równie udany - przytaknęła Rissa. - Słyszałam, że lady Kirkham kazała prze istoczyć salę balową w olśniewającą grecką świątynię, otoczo ną chmurami. Pan i pani domu będą obserwować pląsy, siedząc w przebraniu Zeusa i Tetydy na na lśniących od klejnotów tro nach. Tetyda, jak panowie zapewne pamiętają, była jedną z ne- reid, boginek morskich, którą Zeus pokochał, lecz nie odważył się poślubić, a to z powodu przepowiedni, że Tetyda urodzi sy na, który przewyższy swego ojca. Lady Kirkham powiedziała, że woli przebrać się za Tetydę niż za Herę, żonę Zeusa, bo uwa ża historię Tetydy za niezmiernie romantyczną. - Doprawdy? - mruknął ognistowłosy lord Henson, wy mieniając niespokojne spojrzenie z otyłym, lecz ogromnie majętnym lordem Beveridge. Jane omal nie roześmiała się w głos. Co za szelma z tej Rissy: tak dręczyć tych nieszczęśników! Spryciara wiedzia ła doskonale, że siedzą jak na szpilkach, nie mogąc się do czekać informacji na temat jej kostiumu. I drażni ich z pre medytacją, zmieniając temat! Jej przyrodnia siostra skinęła głową i paplała dalej: - Ma też być wyrocznia w ogrodzie pod dębem; będą z niego spadały złote gwiazdki z odpowiedzią na każde py- 13
tanie, jakie goście zadadzą. Te odpowiedzi będą bardzo za gadkowe, więc ma je objaśniać lord Gramshaw, przebrany za kapłana-wróżbitę. - Ogromnie zajmujące. - To była uwaga wicehrabiego Dutnalla. Rissa znów skinęła główką. - A najbardziej zajmujące jest to, że podobno jeść będzie my wyłącznie potrawy, zasługujące na nazwę ambrozji... Zu pełnie nie mogę sobie wyobrazić, co to będą za dania! - Za milkła na chwilę, pogrążona w rozmyślaniach. - Hmmm... O ile się nie mylę, jest taki deser z pomarańczy i kokosa, który nazywają ambrozją. Może wobec tego wszystkie da nia będą się składały z pomarańczy albo z kokosa, a może z jednego i drugiego? Co pan o tym sądzi, lordzie Fitton? Hrabia Fitton, pyszałkowaty i pompatyczny młodzian, który nadrabiał bogactwem braki swej urody i charakteru, napuszył się jak paw, że Clarissa zwróciła na niego uwagę. - Sądzę, że pani domysł jest niezwykle inteligentny, nie zrównana panno Edwardes. Rissa wynagrodziła go czarującym uśmiechem i rzuciła z ukosa porozumiewawcze spojrzenie siostrze. - A co na to lord Quentin? Zamiast wykazać przypochlebną skwapliwość jak pozo stali wielbiciele, lord Quentin bez pośpiechu rozważał py tanie. Minęło kilka sekund, podczas których Jane wstrzy mywała dech, by nie uronić ani słowa z odpowiedzi. Potem Quentin uśmiechnął się leniwie i odparł: - Zgadzam się z lordem Fittonem, że pani hipoteza do wodzi niezwykłej inteligencji. Ponieważ jednak kucharzo wi Kirkhamów brakuje zarówno talentu, jak oryginalności, przypuszczam, że zaserwuje nam to, co zwykle: wołowinę w galarecie i marynatę z winogron. Na samą myśl o tym korpulentny lord Beveridge gło śno jęknął. Rissa parsknęła śmiechem. Zawtórowali jej wszyscy pa nowie z wyjątkiem Quentina, który się tylko uśmiechał. Kie- 14
dy przestała się śmiać, wielbiciele umilkli jak nożem uciął. - Z pewnością ma pan rację, milordzie! - oświadczyła i zamilkła. Skonsternowani adoratorzy wymieniali między sobą bezradne spojrzenia. Jane przygryzła wargę, żeby się nie roześmiać. Panowie stawali się coraz bardziej niespokojni. Zapewne zastana wiali się, czy Rissa ostatecznie wyjawi im swe przebranie, i głowili się nad tym, jak ją zniechęcić do konwersacji na wszelkie inne tematy. Jeśli te przypuszczenia były trafne, powinny się niebawem posypać uwagi naprowadzające rozmowę na pożądane tory. Pierwszą tego rodzaju wypowiedzią popisał się pan Cuddimore, wyróżniający się łysinką i ostrymi rysami. - Z wyjątkiem menu bal zapowiada się bardzo atrakcyj nie. Samo oglądanie kostiumów i domyślanie się, kto to ta ki, powinno być ogromnie interesujące. - Ogromnie - zgodziła się pogodnie Rissa. Panowie znów wymienili spojrzenia i w końcu oczy wszystkich skierowały się na lorda Hensona. Widząc, że wszyscy na niego liczą, zdecydował się na wygłosić następ ną znaczącą uwagę. - Hmmm... Jeśli o mnie chodzi, jestem w prawdziwym kłopocie. Nie mogę się zdecydować, czy pójdę na bal jako Helios, bóg słońca, czy Hefajstos, ten od ognia. Co według pań będzie bardziej odpowiednie? - Hefajstos - odparła bez namysłu Jane i sama się zdzi wiła. - Z tymi płomiennymi włosami będzie pan wspania łym bogiem ognia! Rissa przyjrzała mu się uważnie i skinęła potakująco głową. - Tak, chyba masz słuszność, Jane. - Kiwnęła główką jesz cze raz, po czym przeniosła wzrok na dżentelmena siedzące go po lewej ręce przyszłego Hefajstosa. - A pan, lordzie Be- veridge? Za kogo się pan przebierze? - Już otwierał usta, by jej odpowiedzieć, kiedy powstrzymała go gestem ręki. - Nie, nie! Proszę pozwolić, że same odgadniemy. Zaczynaj, Jane! 15
Nie odrywając wzroku od siostry w obawie, że spojrzy przypadkiem na lorda Quentina i straci mowę, Jane odpar ła bez namysłu: - Za króla Midasa. - Na Jowisza! - wykrzyknął lord Beveridge, niebotycz nie zdumiony. - Jak też pani odgadła?! Zamiast wyjaśnić rozmówcy, że jego upodobanie do złota nie da się ukryć, czego najlepszym dowodem były dwa złote zegarki z takimiż dewizkami, złote guziki, laska ze złotą gałką, trzy złote pierścienie i olbrzymia złota spin ka do krawata, Jane odpowiedziała: - Cóż... łut szczęścia, milordzie. Reakcją na jej słowa był cichy śmiech, który natych miast rozpoznała. - Chyba więcej niż łut - wycedził lord Quentin. Pozna ła z jego tonu, że doskonale wiedział, co kryje się za owym „łutem szczęścia". - A ponieważ tak się pani dobrze wie dzie w tej grze w zgadywanki, może odgadnie pani, w ja ką postać postanowiłem się wcielić? Na to wyzwanie Jane musiała - chcąc nie chcąc - rzu cić okiem na Quentina. Mając nadzieję, że jej rozpalona twarz nie jest czerwona jak burak, z lękiem popatrzyła na rozmówcę. Odpowiedział na jej spojrzenie uśmiechem; na jego policzkach pojawiły się dołki, które zawsze wywoły wały w niej taką burzę uczuć. Język odmówił jej posłuszeństwa. O Boże! Jak mogła mu odpowiedzieć, kiedy tak się do niej uśmiechał? - No i co, Jane? - spytała półgłosem Rissa, ściskając sio strę za rękę. - Jak myślisz, za kogo się przebierze lord Quentin? Może za Heraklesa, greckiego bohatera? Albo za dzielnego Perseusza? - Za Adonisa! - palnęła bez namysłu Jane. - Przecież to wcielony Adonis! - W tej samej chwili, gdy wymknęło się jej to miłosne wyznanie, zapragnęła paść trupem na miej scu, zwłaszcza że wszyscy panowie zaczęli się śmiać. Jednak Rissa zawsze potrafiła uporać się z niezręczną 16
sytuacją, więc ponownie pospieszyła siostrze na ratunek. - Moim zdaniem to wyjątkowo trafny domysł, Jane! Z tymi loczkami i dołeczkami lord Quentin do złudzenia przypomina posąg Adonisa w ogrodzie lady Saxby. Ku ogromnej uldze Jane lord Quentin przyjął to wyja śnienie za dobrą monetę. - Doprawdy? W takim razie wezmę pod uwagę pani su gestię przy następnej okazji, gdy będę musiał przeobrazić się w jakąś mitologiczną postać. - Skinął głową. - Ponie waż jednak nie miałem pojęcia o tym podobieństwie, wy brałem tym razem nie Adonisa, ale Morfeusza, boga sen nych marzeń. Jeszcze trafniejszy wybór! pomyślała Jane. Czyż nie kró lował we wszystkich jej snach i marzeniach? - A teraz, gdy znacie już panie mój sekret, czy pozwo licie, bym odgadł wasze przebrania? - spytał gładko. - Ależ oczywiście! Sama sprawiedliwość tego wymaga! - odparła Rissa. Wszyscy panowie spojrzeli na Quentina z wdzięczno ścią, co nie uszło uwagi Jane. - Głosuj na Afrodytę, Somerville - wtrącił swoje trzy gro sze lord Witley. - Jeśli ktoś ma prawo przebrać się za bogi nię miłości, to tylko nasza przecudowna panna Edwardes! - Nie, nie! Powinna być Pandorą, pierwszą i najpiękniej szą z kobiet! - zauważył lord Goolding tonem pełnym uwielbienia. - Eos - padło z ust pana Cuddimore'a. - Z tymi cudow nymi złocistymi włosami o różanym połysku bogini po rannej zorzy to jedyny logiczny wybór! - A ja stawiam na niezrównaną Andromedę - zabrał głos milczący dotąd lord Endicott. - Helena Trojańska! - dorzucił wicehrabia Dutnall, a za raz potem lord Henson i nieśmiały pan Betton oddali swe głosy na Psyche, ukochaną Erosa, i dziewiczą Artemidę. Lord Quentin do tej pory jedynie się przysłuchiwał, po trząsając głową przy każdej sugestii. 17
- Nie, nie! - powiedział w końcu. - Panna Edwardes jest stanowczo zbyt inteligentna, by wybrać coś tak oczywiste go. Moim zdaniem będzie jedną z gracji, należących do or szaku Afrodyty bogiń wdzięku. Rissa roześmiała się. - Nie odgadł pan, milordzie. Chociaż pański pomysł jest nieco bliższy prawdy niż wszystkie inne. Przebiorę się za jedną z muz. - Zerknęła na siostrę. - Powiedzieć im, którą? - Chyba musisz - odparła Jane, ubawiona zażartą rywa lizacją adoratorów Clarissy. - 1 tak w końcu wyciągną to z ciebie. - Oczywiście, że wyciągniemy! - potwierdził radośnie lord Henson. - Nie damy pani chwilki spokoju, póki nie zdradzi nam pani swej tajemnicy! Rissa spoglądała po kolei na swych adoratorów; każdy energicznym skinieniem głowy potwierdzał słowa Henso- na. W końcu panna westchnęła i powiedziała: - Poddaję się. Będę Uranią, muzą astronomii. - Kiedy rozległo się zbiorowe westchnienie ulgi, Rissa dodała: - A teraz musicie odgadnąć, za kogo przebierze się Jane! Po tych słowach zapadło długie, ciężkie milczenie. Ża den z panów nie przerwał niezręcznej ciszy najlżejszą su gestią co do kostiumu Jane. Wreszcie wicehrabia Dutnall zerknął na zegar stojący na kominku i wykrzyknął: - Słowo daję! Nie myślałem, że już tak późno! Powinie nem stawić się u mojej matki dziesięć minut temu! - A ja mam przymiarkę u krawca - zawtórował mu lord Fitton. Jeden po drugim dżentelmeni znajdowali jakieś wykrę ty, aż w końcu pozostali tylko pan Cuddimore i lord Quentin. Obecność pierwszego z nich zdziwiła Jane, dru giego - uradowała jej serce. - No więc, panno Edwardes, o czym teraz porozmawia my? Może o teatrze? Wiem, jak pani lubi dobre sztuki! - odezwał się pan Cuddimore, gdy inni goście już się poże gnali. 18
- Mieliście panowie odgadnąć przebranie panny Went worth - przypomniała mu Rissa, uśmiechając się do przy rodniej siostry. Spojrzał na nią tak zbolałym wzrokiem, jakby usiadł na szpilce. - No... tak. Rzeczywiście. - A więc, pańskim zdaniem, w jakim kostiumie wystą pi Jane? - nie ustawała Rissa. Wzruszył ramionami z absolutnym brakiem zaintereso wania. - Nie mam zielonego pojęcia. - Doprawdy? - Zarówno ton głosu, jak spojrzenie Cla- rissy przypominały odłamki lodu: były ostre i zimne. Ado rator pojął natychmiast, że popełnił błąd, okazując lekce ważenie przyrodniej siostrze swojej bogdanki. Zaczął się usprawiedliwiać absolutnym brakiem wyobraźni. Ale Cla rissa zwracała się już wyłącznie do lorda Quentina. - A jakie jest pańskie zdanie, milordzie? - spytała sło dziutko. - Mam nadzieję, że posiada pan więcej wyobraź ni niż biedny, ograniczony pan Cuddimore. Jane oczekiwała w napięciu odpowiedzi Quentina. Czy okaże się tak samo rycerski jak zawsze i udzieli przemy ślanej odpowiedzi? Czy też sprawi jej rozczarowanie, od powiadając od niechcenia, na chybił-trafił? Gdy tak trwała w oczekiwaniu, czarujące spojrzenie Quentina przesuwało się po jej twarzy. Po dłuższym na myśle, podczas którego Jane miała serce w gardle, piękny lord odezwał się: - Może i ona będzie jedną z muz? Powiedzmy... Euter pe, patronką muzyki? O ile pamiętam, panna Wentworth gra na fortepianie z prawdziwym talentem. Jane zdobyła się na nieśmiały uśmiech. Oczywiście, jej bóstwo i tym razem stanęło na wysokości zadania. Jakaż była niemądra, obawiając się, że sprawi jej zawód! Co prawda nigdy nie zwracał na nią szczególnej uwagi, ale za wsze okazywał jej uprzejmość, czego nie mogłaby powie- 19
dzieć o większości złotych młodzieńców. Rycerskość Qu- entina była jedną z zalet, które podbiły jej serce. Zgodnie ze swym czarującym charakterem Quentin od powiedział uśmiechem na uśmiech Jane. - Czy udało mi się rozszyfrować zagadkę, panno Went worth? W jego uśmiechu było tyle łagodnej zachęty, że Jane zdobyła się na odpowiedź: - Obawiam się, że nie, milordzie. Ale dziękuję za kom plement na temat mojej gry na fortepianie. - Nie ma powodu do podziękowań. Powiedziałem tyl ko prawdę. - Jane była pewna, że spełniwszy obowiązek dżentelmena, lord Quentin skoncentruje się teraz wyłącz nie na Rissie. On jednakże przechylił głowę na bok i zapy tał: - No więc? Całkiem zbita z tropu Jane zamrugała oczyma. - Słucham? Uśmiechnął się szeroko, a dołki objawiły się w całej swej porażającej doskonałości. - Zdradzi pani swoje przebranie, czy pozostawi nas w dręczącej niepewności? Jane tak się zdumiała, że omal nie zamarła z rozdziawio ną buzią. Nie była nawet w stanie odczuwać radości z po wodu zainteresowania, które jej okazywał, a co dopiero odpowiedzieć! Rissa raz jeszcze pospieszyła jej na ratunek. - O, nie, Jane! Nie ma mowy! Nie pozwolę ci zachować tajemnicy, kiedy skłoniłaś mnie do wyjawienia mego sekre tu! - Uściskawszy serdecznie przyrodnią siostrę, oznajmi ła uroczyście: - Moja najmilsza siostrzyczka wystąpi jako Iris, bogini tęczy. A jaki ma kostium! Nigdy nie widziałam równie pomysłowego! - Jestem go ogromnie ciekaw - odparł lord Quentin i - ku zachwytowi Jane - zdawał się mówić szczerze. Czyżby wreszcie zwrócił na nią uwagę? 20
Quentin Somerville wszedł spiesznym krokiem do salo nu swego kawalerskiego apartamentu; po prostu musiał się czegoś napić! Niech diabli porwą niezliczonych adorato rów panny Edwardes! Niech piekło pochłonie ich uporczy we zaloty! A przede wszystkim niech szlag trafi wszystkie ich tytuły i całą forsę! Jak, u czarta, młodszy syn z jednym jedynym zrujnowanym mająteczkiem w Worcestershire i dwunastoma tysiącami funtów rocznie może się mierzyć z taką konkurencją?! Z każdą sekundą humor Quentina stawał się coraz gor szy. Lord podbiegł niemal do kredensu i pochwycił pierw szą z brzegu karafkę. Nie zawracał sobie głowy sprawdza niem jej zawartości, tylko nalał podwójną porcję i wychy lił duszkiem. - Aż tak źle? - rozległ się w pobliżu ironiczny głos. Zaskoczony Quentin Zakrztusił się dżinem... a może to była whisky? W gardle zapiekło, oczy zaczęły mu łzawić. Odwrócił się raptownie i spojrzał złym wzrokiem na swe go najlepszego przyjaciela, który czuł się jak u siebie w do mu w jego kawalerskim apartamencie. Julian Palmer, wiceh rabia Oxley, rozwalił się na podniszczonej karmazynowej sofie i też coś popijał. - Co ty tu robisz? Myślałem, że jesteś na służbie przy pannie Talcott - warknął Quentin, niezbyt uradowany wi dokiem przyjaciela. Przeważnie Oxley był najlepszym z kompanów, uważał jednak miłość za bajeczkę dla podlotków, wobec czego w obecnej sytuacji zupełnie się nie nadawał na powiernika. Oxley wydal przesadnie ciężkie westchnienie. - Niestety, moje sprawy stoją fatalnie, a widzę, że i two je nie lepiej. Panna Talcott wzgardziła mymi usługami: wy chodzi za lorda Buchnera. - Westchnął powtórnie. - N o , cóż... Będę się musiał rozejrzeć za inną posażną dzierlatką. Myślałem właśnie o pannie Wilkins, choć ma takie wiel kie, odstające uszy. - Przerwał, opróżnił kieliszek i dodał: - Chyba zdołam się przyzwyczaić do tych uszu za czter- 21
dzieści tysięcy, co? Opiekun pannicy wypłaci je dobro czyńcy, który uwolni go od tego kłopotu! - Romantyczny jak zawsze? - mruknął Quentin, przy glądając się karafce, z której sobie przed chwilą nalał. Nic dziwnego, że go tak piekło w gardle! Był to bardzo podły dżin, przeznaczony dla najbardziej zalanych gości, niezdol nych już do rozróżniania jakości trunku. Oxley spojrzał na przyjaciela ze szczerym zdumieniem. - A to co znowu? Taki rozpustnik jak ty sarka na brak czułych sentymentów?! Tylko mi nie mów, że Amor cię ustrzelił! - Na to właśnie wygląda - przyznał niechętnie Quentin. Zapadło długie milczenie. Oxley wpatrywał się w przy jaciela takim wzrokiem, jakby mu nagle wyrosły rogi. Po tem westchnął raz jeszcze i burknął: - Tam do diabła! Ale masz pecha! Quentin odsunął karafkę z tanim dżinem tak energicznie, że zagrzechotał szklany korek. Sięgnął po najlepszą brandy. - Tylko dlatego, że nigdy jej za mnie nie wydadzą. Znów zapadło milczenie, po czym odezwał się Oxley: - Aż tak ci na niej zależy? - Mówił wyjątkowo łagodnie, bez cienia ironii. - Jeszcze jak! - Quentin nalał brandy do kieliszka i bez słowa uniósł karafkę w górę, proponując przyjacielowi, by też z niej skorzystał. Oxley skinieniem głowy wyraził zgodę. - Muszę przyznać, żeś mnie całkiem zaskoczył. Z kieliszkiem w jednej ręce a karafką w drugiej Quen tin podszedł do sofy, na której Oxley się wylegiwał. Posta wiwszy karafkę na zagraconym stoliku, odpowiedział przyjacielowi: - Sam jestem równie zaskoczony, możesz mi wierzyć! Podobnie jak ty uważałem zawsze miłość za głupi wymysł z tanich romansideł. Ale teraz... - Urwał i potrząsnął głową. - Jesteś pewien, że to miłość, a nie zwykła chcica? Spo tkałem wczoraj w parku twoją przyjaciółeczkę. Skarżyła 22
mi się, że ją ostatnio strasznie zaniedbujesz. Może byś tak do niej zajrzał? Kto wie, czy godzinka w łóżku nie przy wróci ci rozumu! Quentin nie tyle usiadł, co klapnął bezwładnie na fotel naprzeciw przyjaciela. - Kłopot w tym, że nie mam najmniejszej ochoty kłaść się do łóżka z kimkolwiek oprócz Clarissy. Prawdę mó wiąc, wątpię, czy z inną w ogóle coś by z tego wyszło! - Chyba żartujesz?! - Oxley był taki wstrząśnięty, jakby przyjaciel przyznał się właśnie do popełnienia morderstwa. W odpowiedzi Quentin opróżnił kieliszek jednym hau stem. Oxley potrząsnął głową z wyrazem najżywszego współ czucia. - Ach, ty biedaku! Masz naprawdę strasznego pecha! - Nawet sobie nie wyobrażasz, jakiego! - mruknął Quentin, napełniając znów kieliszek. Oxley przez chwilę wpatrywał się w niego ponurym wzrokiem, potem usiadł i też nalał sobie brandy. Kiedy opadł znów na sofę z kieliszkiem w ręku, powiedział: - Coś mi się zdaje, że nie ma innej rady: musisz się oże nić z tą dzierlatką. Nic tak nie zaostrza apetytu na kochan ki i inne wielkomiejskie uciechy jak święty stan małżeński! Quentin prychnął pogardliwie. - Gdybym sądził, że mam na to jakieś szanse, nie było by o czym gadać! - Skąd ta pewność, że panna Edwardes da ci kosza? Nie raz widywałem, jak ona i ta jej siostra... jak jej tam? - Oxley pstryknął raz i drugi palcami, a potem machnął ręką. - Zresztą, wszystko jedno. No więc obie zerkały na ciebie i coś tam sobie szeptały, ile razy byłeś w pobliżu. Jeśli to nie jest oznaka zainteresowania, to wymyśl lepszą! - Jane Wentworth. Jej przyrodnia siostra nazywa się Jane Wentworth - podpowiedział zbolałym głosem Quen tin. - A od zainteresowania do przyjęcia czyichś oświad czyn daleka droga. Bywało już tak, psiakrew, że jakaś pan- 23
nica właziła mi prawie do łóżka, a potem pokazywała mi drzwi, bo znalazła utytułowanego konkurenta. O rękę pan ny Edwardes zaś ubiega się co najmniej tuzin utytułowa nych dudków z dużym majątkiem! Po raz kolejny Quentin przeklął zły los, który uczynił go młodszym synem. Gdyby teraz był hrabią Lyndhurst, spadkobiercą wielkiego markiza Beresforda, panna Claris sa Edwardes z pewnością popędziłaby z nim do ołtarza! Niestety, sprawy przedstawiały się całkiem inaczej. A po nieważ hrabia i przyszły markiz, jego brat Nicholas, prze klęty wzór wszelkich cnót, cieszył się jak najlepszym zdro wiem, nic nie zapowiadało rychłej zmiany na lepsze. - Jesteś pewien, że pannie Edwardes zależy na tytule? - A której nie zależy? - odparł gorzko Quentin. - O ile dobrze pamiętam, znalazło się przez te wszyst kie lata sporo dzierlatek, które tak oczarowałeś, że gotowe były zapomnieć o najwspanialszych tytułach. - Jest o czym mówić! - prychnął z pogardą Quentin. - To były albo skończone idiotki, albo biedulki, które mogły być z powodzeniem wnuczkami swoich utytułowanych konku rentów. Z Clarissą sprawy się mają całkiem inaczej. Zresztą choćby nawet panna Edwardes wolała mnie od innych, wąt pię, czy rodzice pozwoliliby jej popełnić takie głupstwo. Oxley sączył brandy i nie spuszczając oczu z przyjacie la, rozważał jego słowa. Nagle wargi rozchyliły mu się w chytrym uśmieszku. - No cóż... W takim razie będziesz musiał ją skompro mitować. Quentin po raz drugi Zakrztusił się trunkiem. Sugestia przyjaciela zaszokowała go. Cóż, nie był święty i zdarzyło mu się od czasu do czasu postąpić nie fair... ale w stosun ku do Clarissy?! To się po prostu nie mieściło w głowie! - Jeśli sprawy wyglądają tak jak mówisz, to nie ma innej rady - ciągnął dalej Oxley, nie zwracając uwagi na reakcję swego towarzysza. - Zresztą, cóż w tym złego? Kochasz tę dziewczynę i z pewnością postarasz się, żeby była szczęśliwa. 24
Pewnie, że postarałby się o to! A mając do dyspozycji swo je dwanaście tysięcy rocznie i jej pokaźny posag, mógłby roz pieszczać Clarissę tak, jak do tego przywykła. No i z pewno ścią nie skazałby żony na wieczny pobyt w jakiejś zapadłej dziurze, jak to z pewnością uczynią jego utytułowani rywa le, gdy doczekają się syna i spadkobiercy... albo dwóch, na wszelki wypadek. O nie, zrobiłby wszystko, żeby Clarissa ni gdy nie pożałowała swego wyboru. Hmmm... Jeśli spojrzeć na całą sprawę z tej strony, kompromitacja mogła okazać się dla panny Edwardes prawdziwym błogosławieństwem! Usprawiedliwiwszy w ten sposób swe podstępne działa nia, Quentin stwierdził bez pośpiechu: - To nie jest głupi pomysł! - No pewnie! - odburknął Oxley. - Trzeba tylko usta lić, jak i kiedy masz ją skompromitować. - Im prędzej, tym lepiej. Słyszałem, jak Goolding zwie rzał się Endicottowi, że oświadczy się pannie Edwardes na stępnego dnia po maskaradzie u lady Kirkham. A jak wiesz, Goolding ma tytuł książęcy. - A poza tym to bogacz, straszny raptus i dobrze strze la - dodał Oxley w zadumie. - No tak... Musisz koniecznie załatwić sprawę, nim się oświadczy. Nie chcesz chyba, że by cię wyzwał za umizgi do swojej narzeczonej! Wobec te go... - Zaczął bębnić palcami w kieliszek i ze zmarszczo nym czołem zatonął w rozważaniach. Quentin również zaczął się zastanawiać. Po chwili strze lił w palce: doznał olśnienia. - Ależ oczywiście: podczas balu! Panna Edwardes po wiedziała, że w ogrodzie ma być wyrocznia. Namówię Cla rissę, żeby sobie powróżyła... no i zamiast do wyroczni za prowadzę ją w jakiś ustronny kącik i wycałuję. Oxley jeszcze przez chwilę bębnił w kieliszek, po czym skinął głową. - To się może udać... o ile ją rozpoznasz w przebraniu. Chyba nie chcesz, żeby cię przyłapali na całowaniu innej dziewczyny? 25
- Wiem, jak się przebierze - odparł Quentin z coraz więk szą pewnością siebie. - Będzie Uranią, muzą astronomii. - W takim razie trzeba się tylko upewnić, że was przy łapią. - No i musimy się pozbyć tej przyrodniej siostry - do dał Quentin i skrzywił się. - Panna Edwardes wszędzie ciągnie ze sobą tę biedulkę. - Może czuje do ciebie miętę i boi się zostać z tobą sam na sam, żeby nie zrobić jakiegoś głupstwa? - podsunął przyjaciel. Quentin zastanowił się nad tą sugestią. Czyżby Clarissa właśnie dlatego czepiała się kurczowo panny Wentworth, ilekroć się do niej zbliżył? Po upływie kilku chwil, podczas których jego nadzieje rosły, westchnął i powiedział: - Jeśli to prawda, z naszego planu nici: za nic nie wyj dzie ze mną sama do ogrodu. Oxley wydawał się zbity z tropu, ale szybko się otrzą snął z przygnębienia. - No to trzeba ją przekonać, że wcale nie będziecie sami. - Jakim sposobem? - Bardzo prostym! Namówimy kogoś z naszej paczki, ja kiegoś dowcipnego, szykownego chłopaka jak Bancroft czy Salvidge, żeby się zajął panną... jak jej tam? No wiesz, tą przyrodnią siostrą! Wyjdziecie sobie w dwie pary do ogro du i zgubicie się im w jakiejś ciemnej alejce. Jeśli ta sio strzyczka będzie się dobrze bawić, to nawet nie zauważy, że panna Edwardes się zawieruszyła. A twoja Clarissa będzie spokojna, bo ją zapewnisz, że ta druga idzie zaraz za wami. - Wyśmienicie! - wykrzyknął Quentin. Wszystko wyglą dało na to, że się uda! - Trzeba tylko mieć pewność, że pan na Edwardes zostanie skompromitowana. Oxley roześmiał się szelmowsko. - To już twoja sprawa, Somerville! Ale jeśli ci chodzi o to, żeby was przyłapać na gorącym uczynku, to ustalimy jakieś miejsce i pod byle pretekstem ściągnę tam całą śmie tankę towarzyską. Voila! Nasza panna Edwardes zostanie 26
skompromitowana. Jako wzór dżentelmena oświadczysz się jej natychmiast i zostaniesz przyjęty z wdzięcznością. A co do jej rodziców... - Puget - przerwał mu nagle Quentin. - Puget będzie najlepszy! Oxley spojrzał na niego jak na wariata. - Nie pamiętasz, jak lord Kirkham przechwalał się w klubie White'a nową rzeźbą ogrodową? Ma to być do kładna kopia dzieła Pierre'a Pugeta „Perseusz uwalniający Andromedę". Kirkham jest cholernie dumny z tego nabyt ku i namawiał wszystkich, żeby sobie obejrzeli tę grupę podczas balu. - Na Jowisza! Masz rację, chłopie! - wykrzyknął Oxley, bez trudu podążając za tokiem myśli przyjaciela. - Niech ci będzie Puget. Kiedy wyjdziecie z sali, odczekam dziesięć minut, a potem skrzyknę kilku najgorszych plotkarzy i na mówię lorda Kirkhama, żeby nam pokazał to swoje cudo. Dotrzemy na miejsce i przyłapiemy ciebie i pannę Edwar- des w czułym objęciu. Nie zapomnij tylko w trakcie uwo dzenia zdjąć dziewczynie maski, żeby nie było wątpliwo ści, co to za jedna! - Jesteś genialny! - wykrzyknął Quentin w porywie en- tuzjazmu. - I owszem - przytaknął Oxley, bardzo z siebie zado wolony. Quentin uniósł kieliszek. - Zdrowie geniusza! Przyjaciel ujął również kieliszek, ale potrząsnął głową. - O, nie! Wypijemy za twoje rychłe małżeństwo. Oby przywróciło ci rozum i wyleczyło z choroby umysłowej zwanej miłością!
2 Był to idealny ranek na konną przejażdżkę. Koniec kwietnia, lekki chłodny wietrzyk, prześwietlona słońcem mgiełka unosząca się w powietrzu... Każda roślina, krzew czy drzewo rosnące wzdłuż Rotten Row kipiały wprost ży ciem; kwietne płatki, przybrane perełkami rosy, i połyskli we listki wyglądały jak klejnoty wróżek, gdy prężyły się ku wschodzącemu słońcu. Tę właśnie porę dnia Jane najbardziej kochała: godzinę świtu, kiedy jutrzenka budzi ziemię do życia, a rodzący się dzień mami spełnieniem wszelkich obietnic. To była dla Ja ne pora rozmyślań i marzeń, snucia planów i zastanowienia nad sobą. Łaknęła wówczas samotności. A jeśli nie liczyć sta jennego, który kłusował z tyłu, zachowując odpowiedni dy stans, Jane była w tej chwili sama. I czuła się cudownie. Odkąd sięgała pamięcią, przejażdżki o świcie stanowiły nieodłączną cząstkę każdego jej dnia. Najpierw siedziała okrakiem na tatusinym koniu, kiedy ojciec objeżdżał her baciane pola w pobliżu ich domu w Indiach; potem prze mierzała wiejskie drogi w hrabstwie Lincolnshire, gdzie wraz ze starszym bratem Philipem zamieszkała u dziad ków, kiedy mama zmarła na malarię. Była wtedy siedmioletnim dzieckiem, a Philip trzynasto latkiem. Mimo że minęło już piętnaście lat, wspomnienie tej strasznej chwili nadal doprowadzało Jane do łez. Straciła wówczas nie tylko pełną radości, piękną, ubóstwianą mat kę, ale musiała rozstać się z ukochanym tatusiem i z krainą swego dzieciństwa. Znalazła się w zimnym, obcym świecie, wśród krewnych, których znała jedynie z listów i z opowie- 28
ści ojca. I choć z czasem Jane pokochała swoich dobrych dziadków i urocze Oxcombe, w których dziadek był pro boszczem, każdej zimy tęskniła za gorącym słońcem Indii, za indyjskim ciepłym wiatrem niosącym korzenne wonie. Ogarnięta nagłą nostalgią Jane skierowała siwą, jabłko- witą klacz ku furtce i objechała Hyde Park, kierując się przez Piccadilly ku miejskiej rezydencji swego ojca przy Berkeley Square. Ileż to czasu minęło, odkąd opuściła In die! Nie widziała ich od tak dawna, że czasami zastanawia ła się, czy jej wspomnienia z krainy dzieciństwa były na prawdę wspomnieniami, czy tylko dziecięcymi marzeniami o jakimś baśniowym raju, które snuła, by odgrodzić się od mrocznej tragedii, jaką tam przeżyła? Teraz, gdy ojciec po wrócił do Anglii i osiadł w niej na stałe, wiodąc szczęśliwe życie u boku swej drugiej żony, Elizabeth, Jane nie miała już większych nadziei na to, że ujrzy znów Indie i skon frontuje swe wspomnienia z rzeczywistością. Nie żałowała ojcu, oczywiście, odnalezionego na nowo szczęścia. Nie przeklinała również dnia, w którym maco cha wkroczyła w jej życie. Bynajmniej! Co prawda w pierwszej chwili czuła się przytłoczona i onieśmielona pięknością i elegancją tej obcej kobiety, ale Elizabeth wkrótce podbiła ją swoją serdecznością i dobrocią. Do prawdy, trudno byłoby znaleźć wspanialszą macochę! Eli zabeth nigdy nie próbowała zająć miejsca jej zmarłej mat ki, ale wystąpiła w roli starszej przyjaciółki i mentorki Jane. Dziewczynka mogła zawsze zwrócić się do niej i otrzymywała mądrą radę. Macocha jednak szanowała in dywidualność Jane, pozwalała jej podejmować samodziel ne decyzje i uczyć się na własnych błędach. A Clarissa... Jane popędziła klacz, skręcając w Berkeley Street. Uśmiechała się na myśl o najmilszej Rissie. Okazała się prawdziwym darem niebios! Choć Jane szczerze kocha ła swego brata (Philip przebywał teraz w Indiach i za rządzał przedsiębiorstwem ojca), zawsze pragnęła mieć siostrę, której mogłaby się zwierzać ze swych dziewczę- 29
cych nadziei, marzeń i sekretów. Znalazła ją w Clarissie. Młodsza od przyrodniej siostry o cztery lata, kipiąca ży ciem Rissa była dojrzała nad wiek. W odróżnieniu od Jane, którą uczyła najpierw matka, potem zaś dziadkowie, Cla rissa uczęszczała do dwóch najsłynniejszych szkół żeńskich w Anglii. Jej ojciec, sir Francis Edwardes, wielki właściciel ziemski z tytułem baroneta, ubóstwiał swą młodszą córkę i rozpieszczał ją tak, że każde dziecko o nieco słabszym cha rakterze rozpuściłoby się jak dziadowski bicz. W wieku dwunastu lat Rissa była więc dystyngowaną, pewną siebie kobietką, podczas gdy szesnastoletnia Jane pozostawała na dal niezgrabnym podlotkiem. Dzięki zachęcie ze strony przyrodniej siostry i taktownym uwagom macochy nabra ła wystarczająco dużo poloru, by wejść w wielki świat. No właśnie: wielki świat! Na samo wspomnienie o nim uśmiech Jane zgasł. Nie bardzo się orientowała, co ją czeka, gdy Elizabeth oznajmiła jej, że musi wejść w ten zaczarowa ny krąg. Prawdę mówiąc, znała imponujących mieszkańców wielkiego świata jedynie z własnych przelotnych obserwacji. Owe niebiańskie istoty zatrzymywały się niekiedy na krótki postój w przydrożnej gospodzie w Oxcombe, by odpocząć przed dalszą podróżą do swych wiejskich rezydencji. I choć wnuczka proboszcza przyglądała się ciekawie eleganckim powozom i wytwornym londyńskim toaletom podróżnych, wcale nie pragnęła upodobnić się do nich. Dzisiaj też jej na tym nie zależało. Prawdę mówiąc, Jane znosiła udręki londyńskich sezonów tylko dlatego, że jej ojcu tak zależało na tym, by w nich uczestniczyła. Zbiwszy ogromną fortunę na uprawie herbaty i handlu tym towarem, ojciec Jane przez ostatnich sześć lat usiło wał wynagrodzić córce ponure (jego zdaniem) dzieciństwo na prowincji. Dosłownie nieba by jej przychylił. Do wszystkich dóbr doczesnych i zaszczytów, którymi ją ob sypywał, należały takie wątpliwe przyjemności, jak prezen tacja na królewskim dworze (dzięki protekcji siostry Eli zabeth, Mary, której udało się wyjść za księcia), prawo 30