Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Dailey Janet - Gwiaździste rancho

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :616.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Dailey Janet - Gwiaździste rancho.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse D
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 222 osób, 134 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 100 stron)

1 Janet Dailey GWIAŹDZISTE RANCZO

2 Rozdział 1 Jak to się mówi? Nieszczęścia chodzą parami? Stadami? Eben MacCallister właśnie próbował sobie to przypomnieć, kiedy jego bystre oczy dostrzegły jeepa nadjeżdżającego od strony sąsiedniego rancza, przekształconego w turystyczną atrakcję El Regale. Samochód był jeszcze daleko, a nad drogą wznosiły się tumany pyłu, Eben nie mógł więc rozpoznać kierowcy. Ale biorąc pod uwagę pecha, jaki go ostatnio prześladował, domyślił się, kto to jest. Zacisnął zęby, kiedy sobie przypomniał ten przeklęty list sprzed dziesięciu dni, który zagroził ruiną jego całemu światu. Przypomniał sobie wściekłość, jaka go ogarnęła, kiedy w końcu pojął znaczenie prawniczego bełkotu. Wściekłość i zimny, mdlący strach. Ściskając list w ręce, Eben zatrzasnął drzwi domu, który od trzech pokoleń był siedzibą MacCallisterów. Wskoczył do swojej starej furgonetki i wcisnął do oporu pedał gazu. Spod kół prysnął żwir. Kilka sekund później samochód wyjechał z rancza. Eben nie pamiętał niczego poza furią, która rosła w nim przez całą drogę do banku. Ale wszystko, co zaszło potem, odcisnęło się w jego pamięci, jak wypalone gorącym żelazem... Nie zwracając uwagi na zdumione spojrzenia, Eben przemierzył szybko hol banku, stukając głośno obcasami. Przy każdym kroku jego ostrogi pobrzękiwały metalicznie. Siedząca w informacji błękitnooka blondynka, świeżo po szkole średniej, błysnęła swoim najpiękniejszym uśmiechem. - Dzień dobry panu. Mogę w czymś... Minął ją, nawet nie zwalniając. Blondynka patrzyła za nim w osłupieniu. Sekretarka prezesa banku dostrzegła go już wcześniej przez oszkloną ścianę biura. Mildred Battles była wysoka i kolczasta, jak saguaro, słynna arizońska odmiana kaktusa. Wyrosła nagle tuż przed Ebenem, zagradzając mu drogę i spoglądając z dezaprobatą na jego zakurzone ubranie robocze i brzęczące ostrogi. Otworzyła usta, ale Eben ją ubiegł. - Nie mów mi, że Wildera nie ma w gabinecie, Mildred. Widziałem pod bankiem jego mercedesa. - Nie jesteś umówiony - odparła wyniośle. - Owszem, jestem. - Podniósł dłoń, w której ściskał list, wyminął ją i ruszył prosto do drzwi prywatnego gabinetu Billy’ego Joego Wildera. - Nie możesz się tak wdzierać! - Mildred, pospieszyła za nim, sapiąc z oburzenia. - Nie? To patrz! - Eben pchnął drzwi i wszedł do środka. Niemal całą drewnianą podłogę przestronnego gabinetu przykrywał gruby wielobarwny dywan tkany w tradycyjne wzory Indian Navaho, który natychmiast stłumił stukot obcasów Ebena. Przed lśniącym dębowym biurkiem stały wygodne skórzane fotele. Po drugiej stronie, rozparty na obitym zielonym zamszem krześle, siedział złotowłosy mężczyzna. Nogi trzymał na blacie biurka, do ucha przyciskał słuchawkę telefonu. Elegancki garnitur nie pasował do jego kowbojskich butów i błyszczącej krawatki z diamentami i szmaragdami, zamiast tradycyjnych turkusów w srebrze. Nie wydawał się ani trochę zdziwiony pojawieniem się Ebena, najwyżej odrobinę rozbawiony. - Muszę już kończyć, Fred - powiedział do telefonu. - Ktoś tu na mnie czeka i już się trochę niecierpliwi. - Uśmiechnął się do siebie w odpowiedzi na to, co usłyszał od rozmówcy, wskazał Ebenowi jeden z foteli. Eben jednak nie skorzystał z zaproszenia. Przy wzroście metr dziewięćdziesiąt wznosił się nad biurkiem jak wieża i nie spuszczał zimnych, niebieskich oczu z człowieka siedzącego naprzeciw niego. Nie zdjął kapelusza, nie zamierzał zawracać sobie głowy manierami. Tam, gdzie w grę wchodzi kontakt z groźnym drapieżnikiem, nie ma miejsca na uprzejmości. A zdaniem Ebena, Billy Joe Wilder był drapieżnikiem. Wiele lat temu rodzina Wilderów zgromadziła fortunę, kupując wielkie obszary ziemi w Arizonie. Teraz właścicielem majątku został Billy Joe, który postanowił pomnożyć dobra przez cztery. Miał zwyczaj żartować, że jego ulubioną grą zawsze był monopol. Bank natomiast należał do jego ukochanych - i potężnych - zabawek. - Mój samolot przyleci po ciebie dokładnie o ósmej. Nie zapomnij wziąć ze sobą planów, Fred - powiedział Billy Joe na pożegnanie i odłożył słuchawkę.

3 Zmierzył Ebena spojrzeniem swoich jasnych oczu. Na chwilę zatrzymał wzrok na liście w jego dłoni. - Widzę, że dostałeś już wypowiedzenie. - Nie możesz tego zrobić. - Gorycz i gniew sprawiały, że słowa z trudem przechodziły Ebenowi przez gardło. - Mam jeszcze całe pięć lat na spłatę pożyczki. Billy Joe Wilder założył ręce na piersi i uśmiechnął się przebiegle. - Chyba powinieneś jeszcze raz przeczytać umowę, którą podpisałeś. Po pięciu latach bank ma prawo zażądać zwrotu całej kwoty z dwumiesięcznym okresem wypowiedzenia. A to wypowiedzenie masz właśnie w ręce. - Możesz to zrobić tylko wtedy, gdybym nie wywiązywał się z płatności. A ja spłacałem wszystko w terminie, bez jednego dnia zwłoki. Mam dowody. Wilder uśmiechnął się szerzej. Zdjął nogi w kowbojskich butach z biurka i sięgnął po duży folder. - Jak już powiedziałem, powinieneś jeszcze raz przeczytać umowę, MacCallister. Zwłoka w płatnościach to jeden sposób, żeby zażądać spłaty pożyczki. Wypowiedzenie w terminie sześćdziesięciu dni to drugi sposób. - Wyjął dokument z foldera i pchnął go w stronę Ebena. - Strona trzecia, paragraf 5c. Starając się opanować przerażenie, Eben chwycił dokument. Otworzył go na trzeciej stronie i przeczytał odpowiedni paragraf. Przeczytał go raz jeszcze, czując na sobie przygniatający ciężar. - O ile pamiętam - ciągnął Wilder - radziłem ci, żebyś przed podpisaniem dał tę umowę prawnikowi, ale ty pożałowałeś pieniędzy. Eben cisnął papiery na biurko. - Myślisz, że w końcu udało ci się położyć łapę na moim ranczu, co? - wycedził przez zaciśnięte zęby. - To piękny kawał ziemi, MacCallister. Dzikiej, surowej. Pełno tam wspaniałych widoków i ślicznych zakątków. Wszystko to pozostanie twoją własnością, jeśli tylko zdołasz zwrócić nam ćwierć miliona dolarów z okładem w przeciągu sześćdziesięciu dni. A jeśli ci się to nie uda... - urwał dla zwiększenia efektu i wzruszył ramionami. - Bank nie będzie miał wyboru. Przejmie twoją ziemię, potem sprzeda. - Tobie, prawda? - powiedział oskarżycielsko Eben. Cały aż zesztywniał ze złości. Billy Joe zakołysał się w krześle. - Powiedziałem ci już wtedy, kiedy podpisywałeś umowę, a teraz powtórzę: hodowla to już przeszłość. Kraj wszedł w epokę usług. Musisz wychodzić naprzeciw potrzebom ludzi... - Tak jak ty, co? - przerwał mu Eben. - Zagarniając cudzą ziemię, żeby wybudować kolejne hotele, pola golfowe, centra handlowe, parkingi, korty tenisowe i baseny, no i oczywiście kasyno w pobliżu, na wypadek gdyby komuś jednak zostały jakieś pieniądze. Na myśl o tym, że taki los mógł spotkać Gwiaździste Ranczo, Ebena ogarnęła ślepa furia. To była ziemia jego rodziny od trzech pokoleń. Tam spędził ponad dwadzieścia lat życia, oszczędzając na wszystkim, harując od świtu do zmierzchu, a nawet dłużej. Tej ziemi poświęcił całe swoje życie, wszystko - po to tylko, żeby ją utrzymać. - Cóż, czy ci się to podoba, czy nie, teraz jest popyt na takie rzeczy. Hodowla nie przynosi już zysków. Szczerze mówiąc, nie sądzę, by ktoś udzielił pożyczki ranczerowi, który nie ma żadnych dodatkowych źródeł dochodu. Tak jak ty, MacCallister. Co oznacza, że jesteś bez szans na otrzymanie kredytu gdzie indziej. - Dlaczego? Dałeś już znać swoim kolesiom z innych banków, żeby nie udzielili mi pożyczki? - W pewnym sensie inteligentny z ciebie facet, MacCallister - powiedział Wilder, a Eben zauważył, że nie zaprzeczył jego słowom. - Myślisz, że już wygrałeś, ale ja mam ciągle jeszcze sześćdziesiąt dni na zebranie pieniędzy. I oświadczam ci, że je oddam. Co do centa. Wilder zaśmiał się z niedowierzaniem. - Jasne. A świnie mają skrzydła. Możesz sprzedać wszystkie swoje krowy i woły, i ciągle jeszcze dużo będzie ci brakowało. Eben w duchu przyznał mu rację. Ale na jego ranczo to nie bydło przedstawiało prawdziwą wartość, ale konie. Eben dość szybko się zorientował, że choć popyt na bydło maleje, dobre, ranczerskie konie

4 ciągle cieszą się dużym zainteresowaniem. Przez ostatnich dziesięć lat poświęcał każdą wolną chwilę i każdego zaoszczędzonego dolara na stworzenie stadniny. Kupował rasowe konie i stawiał zabudowania. Była to jedna z długoterminowych inwestycji, które dopiero po dłuższym czasie przynoszą zyski. Ale Eben w końcu dopiął swego. Konie były jego najmocniejszą kartą. Ale czy dość mocna,? Nie miał pewności. - Przekonamy się o tym za dwa miesiące, prawda? - odparł, odwrócił się na pięcie i ruszył do drzwi. - Byłbym zapomniał, MacCallister! - zawołał za nim Wilder. - Miłego Święta Dziękczynienia. Eben usłyszał w głosie Wildera sarkastyczną nutę. Zawsze tak było, pomyślał z goryczą. Kiedy tylko coś, na czym mu zależało, znajdowało się w jego zasięgu, komuś zawsze udawało się sprzątnąć mu to sprzed nosa. Ale nie tym razem. Tym razem nie może przegrać. Przez całą drogę na ranczo Eben liczył co sprzedać i za jaką cenę. Wziął pod uwagę najgorszy scenariusz. Nie było sposobu na redukcję wydatków; już i tak zostały obcięte do niezbędnego minimum. W końcu stało się jasne, że Eben ma jeszcze szansę - a raczej cień szansy. Niecały tydzień po otrzymaniu z banku hiobowej wieści spadł kolejny cios. Eben poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg, gdy odebrał telefon i usłyszał, że jego siostra zginęła w wypadku samochodowym. Zabronił sobie o tym rozmyślać. Pustynna poczta pantoflowa działała jednak bez zarzutu. Wiadomość o śmierci Carli rozniosła się natychmiast. Eben oderwał wzrok od biało-granatowego jeepa. Jeśli Maddie Williams przyszła wyrazić swoje współczucie, on zdecydowanie sobie tego nie życzył. W ogóle nie życzył sobie wizyt Maddie Williams. W górze nad jego głową grudniowe niebo lśniło jasnym, popołudniowym blaskiem, oświetlając upstrzony kaktusami pejzaż południowej Arizony. Było ciepło, tylko czasem rześki powiew wiatru przypominał o zimie. Takim dniem powinno się rozkoszować, wdychając świeże, czyste powietrze i podziwiając błękit bezchmurnego nieba. Ale Eben MacCallister nie miał na to czasu - ani na przyjmowanie gości. Ujeżdżał właśnie młodego ognistego ogiera, nad którym już długo pracował. Dziki dwulatek nie był zachwycony pobieranymi naukami - drażniła go ciężka opona, którą ciągnął za sobą na sznurze. Parskając, koń przystanął i spojrzał wrogo na oponę. Eben dał mu chwilę spokoju i znowu lekko ukłuł go ostrogami. Zdenerwowany koń szarpnął ostro. Opona podskoczyła gwałtownie do góry, płosząc konia. Usiłując za wszelką cenę utrzymać się na jego grzbiecie, Eben usłyszał jak jeep wjeżdża na podjazd. Ogier także wyłowił ten dźwięk i odwrócił głowę w stronę dobiegającego warkotu. Klnąc w duchu, Eben ze złością spojrzał na samochód, który właśnie zatrzymał się tuż przy padoku. Zacisnął zęby na widok Maddie Williams. Łagodne wieczorne słońce zalśniło w ciemnozłotych włosach kobiety. Na ułamek sekundy jego błękitne oczy spotkały się z jej - ciepłymi, brązowymi. Maddie zdecydowanie pchnęła furtkę, która otworzyła się z przeraźliwym metalicznym skrzypnięciem. I wtedy rozpętało się piekło. Koń rzucił się w panice w bok, sznur zaplątał mu się pod ogonem. Eben znalazł się pod płotem padoku, rozłożony na łopatki. Oszołomiony upadkiem, leżał mrugając i potrząsając głową. W końcu doszedł do siebie, spojrzał w górę i zobaczył Maddie - smukłą, elegancką i bardzo kobiecą. Uśmiechnęła się uroczo. Drobne zmarszczki wokół jej ciemnych oczu pogłębiły się na kształt drobnych wachlarzyków. - Po tylu latach w końcu mam cię u swoich stóp, MacCallister. - W jej głosie brzmiała nuta rozbawienia, ale oczy wyrażały inne nastroje. Eben odpowiedział gniewnym spojrzeniem. - Bardzo śmieszne, Maddie. Naprawdę bardzo śmieszne - mruknął rozzłoszczony. Podniósł się z trudem, nie zwracając uwagi na ból poobijanego, ponad czterdziestoletniego ciała. Odsunął się od ogrodzenia padoku. Szybko odnalazł swój kapelusz, który leżał kilka metrów

5 dalej. Ogier parskał nerwowo. Wynajęty do pomocy Ramon Vargas trzymał zwierzę mocno za uzdę. Koń podrzucał głową, szarpiąc szczupłym ciałem Ramona. Eben zrobił krok w stronę kapelusza. Poczuł rozdzierający ból w prawym biodrze. Skrzywił się i kulejąc podszedł, żeby go podnieść. Schylając się, znowu wykrzywił twarz. - Pan w porządku, seńor Mac? - Wyraziste czarne oczy Ramona spojrzały na niego z troską. Eben tylko kiwnął głową i sięgnął po lejce. Nie zapytał, jak Meksykaninowi udało się tak szybko znaleźć na padoku i złapać konia - tak jak dziesięć lat wcześniej nie pytał o nic, kiedy Ramon przyszedł na ranczo w poszukiwaniu pracy. Po dziś dzień Eben nie wiedział, gdzie Ramon mieszka, ile ma lat, czy ma rodzinę - i zieloną kartę. Pojawił się w chwili, kiedy Eben po uszy tonął w długach i nie stać go było na płacenie obowiązujących stawek. Ramon zgodził się pracować za mniej. Znacznie mniej. Eben przyjął go bez wahania. Później zatrudnił jeszcze jego kuzyna, Luisa, na tych samych warunkach. Ramon podał mu lejce i odsunął się trochę. Ogier, ciągle zdenerwowany, rzucał się na boki, próbując uwolnić z uprzęży. Eben zaczął do niego przemawiać cichym, łagodnym głosem. - Już dobrze, dobrze, ty głuptasie - mruczał. - Lepiej się uspokój, bo dojdę do wniosku, że nie jesteś wart zachodu... A rzeźnik da mi za ciebie z osiemset dolców. - Eben powoli przyciągnął konia do siebie i położył dłoń na jego drżącej szyi. - Nie podoba ci się ten sznur pod zadem, co? Musisz się przyzwyczaić, bo kiedyś na jego końcu znajdzie się dorosła krowa, a nie tylko stara opona. Skupił się na koniu, całkowicie ignorując wysoką, smukłą blondynkę, która ciągle stała przy płocie. Dwadzieścia lat temu nie potrafiłby się tak zachować. Ale wtedy Maddie była jego ukochaną, dziewczyną, z którą chciał się ożenić. Teraz była bogatą wdową po Allanie Williamsie, a Eben miał więcej lat i rozumu. Nie czuł wzruszenia czy nostalgii i był z tego naprawdę dumny. Delikatnie głaskał konia. Czekał, aż ogier się uspokoi. Potem postanowił go znowu dosiąść. Szukając stopą strzemienia, spojrzał na Maddie. Zauważył lekkie rozbawienie na jej twarzy. Kiedyś patrzyła na niego z nieskrywanym zachwytem, a on chętnie się przed nią popisywał. Teraz samo wspomnienie tamtych chwil go zirytowało. Maddie przyglądała mu się, stojąc przy płocie. Eben zaczął trening od początku, by odzyskać zaufanie konia. Całkowicie skoncentrował się na zadaniu, ani razu nie spojrzał w stronę kobiety. Ignorował ją tak skutecznie, jakby zatrzasnął przed nią drzwi. Maddie patrzyła na niego chłodno. Eben MacCallister był wysoki i smukły. W jego twarzy rysowała się twardość górskich skał, których poszarpane krawędzie wznosiły się na horyzoncie. Oczy miał niebieskie i przenikliwe, włosy ciemne, gdzieniegdzie już przyprószone siwizną. Był człowiekiem pełnym sprzeczności - czasem niewiarygodnie twardym i nieustępliwym, czasem zdumiewająco czułym i troskliwym. Teraz zgrywał twardziela. Zachowywał się tak lodowato, jakby chciał zmusić kobietę do ucieczki. Gdyby kiedyś odrzucił ją w taki sposób, Maddie rzeczywiście uciekłaby z płaczem. Teraz tylko utwierdziła się w swoim uporze. Wiedziała jednak, że jej cierpliwość nie zostanie nagrodzona. Czuła, że mogłaby stać przy ogrodzeniu do końca świata, a on i tak nie oderwałby się od swojego zajęcia. Miała tylko jedno wyjście z sytuacji - zmusić Ebena, żeby zaczął jej szukać. Ruszyła w stronę domu. Dom, obłożony piaskową gliną z okolicznych terenów wtapiał się w pustynny krajobraz. Dach nad ciągnącym się wokół gankiem wspierały wąskie, zbielałe od słońca belki. Podchodząc do drzwi, Maddie zwolniła nieco kroku. Nagle opadły ją wspomnienia, z którymi nie umiała sobie radzić tak dobrze jak Eben. Zresztą nie miała zamiaru uciekać przed Ebenem - ani przed przeszłością. Ale przeszłość otoczyła ją ze wszystkich stron, kiedy przekroczyła próg domu, który kiedyś omal nie stał się jej domem. Eben pracował nad swoim ogierem jeszcze przez dziesięć minut. W końcu udało mu się zrobić rundę wokół padoku, holując oponę. Doszedł do wniosku, że na dziś to wystarczy. Zeskoczył z konia przy furcie i rzucił wodze Ramonowi. Odwrócił się przodem do płotu, przystanął i zdrętwiał. Maddie nie było.

6 - Ramon, gdzie jest pani Williams? - spytał. - La seńora, ona pójść do la casa. Eben spojrzał gniewnie na dom ocieniony od zachodu przez kępę drzew. Nie życzył sobie odwiedzin Maddie, tak samo jak nie chciał, by nawiedziła go zaraza. Przeskoczył przez ogrodzenie i ruszył w stronę drzwi. Szybko pokonał niewielki dystans. Przy każdym kroku pobrzękiwał ostro- gami. Drewniana podłoga ganku zadudniła głucho pod butami. Wszedł do wyłożonego terakotą przedsionka i przystanął, żeby rozejrzeć się po pokoju dziennym. Kremowe ściany, kominek wyłożony meksykańskimi kafelkami, belki stropowe. Z kuchni dobiegł go brzęk kostek lodu i szkła. Eben zaklął w duchu i wszedł do kuchni. Maddie stała przy kuchennym blacie i wyglądała jak wcielenie domowej elegancji. Miała na sobie zieloną bluzkę z grubego jedwabiu, beżowe lniane spodnie i złoty łańcuszek zamiast paska. Złote, sięgające ramion włosy swobodnie okalały jej twarz. Prostota i czysta doskonałość. - Widzę, że czujesz się jak u siebie w domu - zauważył oschle Eben. - Kiedyś to był mój dom. W pewnym sensie. Eben nie chciał, żeby mu o tym przypominano. - Co tu robisz, Maddie? - Zaschło mi w gardle. Wiedziałam, że prędzej osiwieję, niż się doczekam, aż zaproponujesz mi coś do picia. Więc sama przyrządziłam lemoniadę. - Wdzięcznym ruchem dłoni wskazała wyciśnięte połówki cytryn leżące na blacie. Maddie oczywiście postanowiła przypomnieć mu o czasach, kiedy czekała na niego z dzbankiem lemoniady pod koniec kolejnego dnia jego ciężkiej pracy. Jeszcze jedno wspólne wspomnienie, słodko-gorzkie, jak tysiące innych. Przygotowała lemoniadę z premedytacją. Chciała przywołać przeszłość. Pokazać, że pamięta, jaki był kiedyś jego ulubiony napój. - Wiesz, że nie o to mi chodzi. Czego chcesz? - Dawny Eben MacCallister uśmiechał się czasami - powiedziała Maddie, przyglądając mu się uważnie. - Nie mam czasu na słowne gierki - odparł niecierpliwie Eben. - Zachowaj je dla swoich gości ze Wschodu. - Jak zwykle interesuje cię tylko praca? - Maddie uniosła dłoń, żeby jej nie przerywał. - To było pytanie retoryczne, MacCallister. Znam odpowiedź. Upiła łyk lemoniady, podała mu drugą szklankę, a potem odeszła, zostawiając za sobą zapach drogich perfum, dziki i słodki jak woń rzadkiego pustynnego kwiatu. Przystanęła w przeciwległym rogu, koło telefonu. Oparła się biodrem o kuchenny blat. Eben poczuł, jak ogarnia go dawne pożądanie. Stłumił je natychmiast. - Przyjechałam tu w interesach, MacCallister. Ale pewnie już o tym wiesz. Chyba że nie odsłuchujesz wiadomości z automatycznej sekretarki. - Postukała długim, koralowym paznokciem w migające czerwone światełko. - Widzę, że ich nie kasujesz. Masz tu nagrania z dwóch dni. Chcesz posłuchać? Pięć ode mnie, dwa od jakiegoś prawnika z Tucson, jedno od kogoś, kto przedstawił się jako H.D. z Teksasu i dwa od Billy’ego Joego Wildera z banku. - Musiałaś węszyć, co? Nie mogłaś się powstrzymać? - Eben spojrzał na nią ostro. - Masz taką elegancką fryzurę, markowe ciuchy, drogie perfumy, ale nie zdążyłaś nabrać odpowiednich manier. Uśmiechnęła się tylko, słysząc tę obraźliwą uwagę. Pewnie nie zdawał sobie sprawy, że elegancki strój miał ją tylko chronić przed nim. - To dlatego, że nieodpowiednich manier uczyłam się od mistrza, czyli od ciebie. - Te pochlebstwa donikąd cię nie doprowadzą, Maddie - odparł krótko. - Nic dziwnego. Nigdy mnie nie doprowadziły - powiedziała. - Ale tak naprawdę wcale tu nie węszyłam. - Chciałam tylko sprawdzić, czy twoja automatyczna sekretarka działa. - Jasne - prychnął Eben i upił łyk zimnej jak lód lemoniady. Jego usta natychmiast wykrzywił grymas. Lemoniada była potwornie kwaśna. - Chryste Panie, nie dodałaś cukru? - Nie do twojej - odparła, uśmiechając się chytrze. W jej ciemnych oczach zamigotały iskierki rozbawienia. - Ale ciekawe, że sam to zauważyłeś. Sam jesteś taki skwaszony, jakby cię ochrzczono sokiem z cytryny. - To dziecinada, Maddie. Dorośnij wreszcie. - Eben podszedł do cukiernicy, wsypał trzy kopiaste łyżeczki cukru do swojej szklanki i zamieszał.

7 - Kiedyś, MacCallister, święcie wierzyłam, że to przeze mnie stałeś się taki zimny i cyniczny. Ale teraz myślę sobie, że ty nigdy nie miałeś poczucia humoru. Uśmiechałeś się tak rzadko. Randka oznaczała dla ciebie tylko konną przejażdżkę w świetle księżyca. Nie znosiłeś wydawać pieniędzy na nic, nawet na pierścionek zaręczynowy. Interesowała cię tylko praca. Praca, praca, praca. - A jaki miałem wybór? - powiedział wyzywająco. - To pieniądze zarobione ciężką pracą sprawiały, że na stole był chleb. Bo mój ojciec z całą pewnością go tam nie kładł. - Jasne, obwiniaj o wszystko swojego ojca - odpaliła Maddie, zirytowana jego słowami. - Ale on przynajmniej wiedział, jak cieszyć się życiem. - I tak był tym zajęty, że niemal stracił ranczo. - Czyż to nie byłoby okropne - mruknęła sarkastycznie Maddie. Eben zesztywniał. - Gwiaździste Ranczo należało do naszej rodziny przez sto dwanaście lat. Dla mnie to coś znaczy. - Z pewnością znaczyło to dla ciebie więcej niż ja. - Nie jestem pewny, czy kiedyś tak było - odparł z goryczą Eben. Maddie sceptycznie uniosła brwi. - Naprawdę? - mruknęła chłodno. - Jak długo byliśmy zaręczeni? Eben odwrócił wzrok. - Nie pamiętam. - A ja tak - powiedziała, czując w sercu stary ból. - Pięć lat, siedem miesięcy i dwadzieścia jeden dni. Byłam wtedy trochę tępa, dlatego tak dużo czasu zajęło mi zrozumienie, że w głębi serca nie chciałeś się ze mną ożenić. A nie miałam nawet pierścionka, który mogłabym ci rzucić w twarz. Eben zacisnął usta. - Nie mogliśmy się pobrać wcześniej, do cholery. Wtedy nawet nie wiedziałem, czy za miesiąc będę miał dach nad głową. - Nie zamierzałam wyjść za ciebie, żeby mieć dach, dom, czy ranczo. Chciałam tylko ciebie - wybuchnęła Maddie. - Chciałam ci pomagać, pracować razem z tobą. Pragnęłam, żebyśmy razem do czegoś doszli. Ale ty nie. Ty chciałeś, żebym siedziała cicho w kącie i czekała. Tkwiłabym tam do dziś, pokryta pleśnią i pajęczynami. Zraniony do żywego Eben stracił panowanie nad sobą. - Zamiast tego wolałaś dekorować dom jakiegoś starca. - Nie waż się powiedzieć jednego złego słowa o Allanie - odpaliła z oburzeniem Maddie. - Był dobrym człowiekiem i mężem, najlepszym przyjacielem, jakiego miałam w życiu. - Wycelowała palec w klatkę piersiową Ebena. - Gdybyś dorównywał mu choć w połowie, może warto byłoby na ciebie czekać. - A co ty możesz o tym wiedzieć? Nie zaczekałaś, żeby się przekonać. To ją zaskoczyło. Opanowała się i spojrzała na niego chłodno. - Oboje wiemy, że gdybym zaczekała, czekałabym po dziś dzień. - Naprawdę? - odparował. - Naprawdę. Lepiej posłuchaj wiadomości od Wildera. - Maddie wyminęła Ebena i usiadła na brzegu stołu. - Krążą plotki, że bank zażądał od ciebie natychmiastowej spłaty długu. A sądząc z wiadomości, które nagrał Wilder, to nie tylko czcze gadanie. Powinieneś uważniej przeczytać, umowę, zanim ją podpisałeś. - Prędzej piekło zamarznie, niż pozwolę Wilderowi położyć chciwe łapska na moim ranczu - warknął, ale w jego oczach pojawił się niepokój. Maddie natychmiast to zauważyła. - Co zrobisz, Eben? - zapytała miękko. - To moja sprawa. - Dopił lemoniadę jednym haustem. - Zdaje się, że ty też miałaś do mnie interes. No więc, czego chcesz? Rozdział 2 Maddie potrzebowała trochę czasu, żeby przestawić się na inny temat. - Chodzi o konie - zaczęła. - Przykro mi - przerwał jej Eben. - Nie mam żadnych półżywych koni, na których twoi goście

8 mogliby sobie pojeździć. - Jego słowa ociekały sarkazmem. - To dobrze, bo nie interesuje mnie zakup półżywych zwierząt. Szukam koni dla swoich kowbojów - odpaliła. - Może nie pamiętasz, ale w El Regalo ciągle hodujemy bydło - przypomniała mu uprzejmie. - Domyślam się, że tworzy to atmosferę, jakiej oczekują twoi nadziani goście - powiedział drwiąco Eben. Maddie zmrużyła oczy. Prowokował ją, dobrze o tym wiedziała. - Gdybym cię lepiej nie znała, mogłabym pomyśleć, że zazdrościsz mi pieniędzy, jakie na nich robię - odparowała. - Też coś - prychnął Eben. - Nie zależy mi na tych ludziach i ich rozwydrzonych dzieciakach. - Ile masz teraz krów w stadzie? - spytała wyzywająco Maddie. - Prawie sto. Hodowla nie przynosi dzisiaj dużych zysków - przyznał. - Masz szczęście, że z tym skończyłaś. Ale dobre, wytrenowane konie sprzedają się po wysokich cenach. - Zapłacę ci wysoką cenę, pod warunkiem, że istotnie masz wytrenowane konie - odparła sucho. - Tylko proszę, nie próbuj mi wcisnąć tego narowistego ogiera, którego dzisiaj widziałam. Nie urodziłam się wczoraj. - Rzeczywiście, masz na to za dużo zmarszczek. - Eben spojrzał na drobne bruzdki wokół jej oczu i ust. - To chyba znak, że stuknęła ci już czterdziestka, prawda? - Zawsze mówiłeś to, czego akurat nie należało powiedzieć - rzuciła przez zaciśnięte zęby Maddie. - Domyślam się, że twój mąż był dżentelmenem i nie zauważał takich rzeczy. - Mylisz się. Był dżentelmenem, więc nie pozwalał sobie na takie komentarze. Ale ty nigdy nie miałeś taktu, MacCallister. Zawsze byłeś szczery aż do bólu. - Urwała i przekrzywiła głowę, znowu zaskoczona sprzecznościami, jakie tkwiły w jego naturze. - Ilekroć widzę, jak pracujesz z młodym koniem, zawsze zdumiewa mnie, że potrafisz być tak cierpliwy i delikatny. Nigdy się nie wściekasz, kiedy koń zaczyna się płoszyć. Umiesz szybko odzyskać jego zaufanie. Jesteś stanowczy, ale spokojny i wyrozumiały. Dlaczego nie potrafisz tak samo postępować z ludźmi? - Dlatego, że nie są tego warci - odparł szybko, z typową dla siebie brutalną szczerością. - A za dobrego, wyszkolonego konia można dostać dużo pieniędzy. - Pieniądze. Czy ty o niczym innym nie myślisz? - Ciągle nie mogła w to uwierzyć. - Pieniądze to wszystko, czego potrzebuję. Wszystko, czego potrzebuje człowiek - oznajmił spokojnie Eben. - Jest w życiu wiele ważniejszych rzeczy, których nie można kupić. - Maddie dobrze wiedziała, że to prawda. - Na przykład jakich? - spytał wyzywająco. - Lojalność, uczucie, miłość. - No, nie wiem. Williams cię po prostu kupił. Maddie zacisnęła palce na szklance. Niewiele brakowało, a chlusnęłaby mu w twarz jej zawartością. Wzięła głęboki wdech, zacisnęła zęby, ostrożnie odstawiła szklankę i policzyła do dziesięciu. - Nie wiem, dlaczego kiedykolwiek ci współczułam, MacCallister - powiedziała. - Och, tak, miałeś ciężkie dzieciństwo. Matka zmarła, kiedy rodziła twoją siostrę, a ojciec szastał pieniędzmi i pogrążył ranczo w długach. Cała odpowiedzialność spoczywała na twoich barkach: ranczo, Carla, rachunki. Kiedyś myślałam, że to okropne. Nigdy nie miałeś szansy, żeby być naprawdę dzieckiem i marzyć jak dziecko, ale ty zawsze mówiłeś, że marzenia to bzdury. A co gorsza, wierzyłeś w to. Pewnie też dlatego byłeś taki wściekły, kiedy Carla uciekła, bo chciała spełnić swoje marzenie i zostać piosenkarką. Eben nie miał ochoty rozmawiać o swojej siostrze. Na samą myśl o Carli czuł dawny ból. - Nie, wkurzyłem się, bo zabrała wszystkie pieniądze, ponad trzysta dolarów, dzięki którym przetrwalibyśmy zimę. To był prezent na Boże Narodzenie od mojej kochanej siostrzyczki. - Carla miała zaledwie siedemnaście lat - przypomniała Maddie. - Była młoda. Popełniła błąd. Ale ty nie powinieneś z tego powodu wykreślać jej ze swojego życia. Eben spojrzał na nią zimno, wypił resztę lemoniady i wrzucił kostki lodu do zlewozmywaka. - Zresztą to już bez znaczenia. - A cóż to ma znowu znaczyć? - Maddie założyła ręce na piersi.

9 - To, że Carla nie żyje. - Nie zamierzał Maddie o tym mówić, w ogóle nie chciał rozmawiać o siostrze i dopuszczać do siebie tego, co w związku z tym czuł. - Co? - Maddie patrzyła na niego z otwartymi ustami, nie wierząc własnym uszom. Odwrócił się i zmierzył ją chłodnym spojrzeniem niebieskich oczu. - Zginęła wraz z mężem w wypadku samochodowym cztery dni temu. - Podał suche fakty, nie zdradzając, że na tym jego wiedza się kończy. - Z mężem? Carla wyszła za mąż? - Najwyraźniej. Maddie, zatopiona we wspomnieniach, nie dosłyszała cynicznej odpowiedzi. - Ciągle śpiewała - powiedziała w zamyśleniu. - Cokolwiek robiła: zmywała, sprzątała, doglądała cieląt, zawsze śpiewała... albo grała na taniej meksykańskiej gitarze. Ty ją dla niej kupiłeś, pamiętani. W Nogales, za stary zegarek z pękniętym szkiełkiem. - I poszedł na marne. Spojrzała na niego, dotknięta ironiczną nutą. - Dziwię się, że ktokolwiek zadał sobie trud, by cię poinformować o śmierci Carli. - Maddie odwróciła się, nagle zirytowana. - W jej dokumentach figurowałem jako najbliższy krewny. Pewnie pomyślała, że zapłacę za pogrzeb - powiedział szorstko Eben, starając się skryć ból, którego nie chciał wcale odczuwać. Ale w uszach ciągle rozbrzmiewał mu głos ze słuchawki telefonu. Mówił jakiś obcy człowiek. Najpierw upewnił się, że Eben jest bratem Carli, potem poinformował krótko, że Carla zginęła w wypadku. Dodał coś jeszcze, ale Eben przestał słuchać. Kiedy mężczyzna - najwyraźniej typ religijnego świra - wspomniał, że siostra pragnęła dla Ebena nadziei i radości, coś w nim pękło, uwalniając gniew. Odparł wtedy, że radość i nadzieja będą mu towarzyszyły tak długo, jak długo nie będzie musiał płacić za pogrzeb. Nawet teraz Eben nie pozwalał sobie na odczuwanie czegokolwiek poza gniewem. - Domyślam się więc, że nie pokryjesz kosztów pogrzebu - powiedziała chłodno Maddie. - Oczywiście, że nie. - Dezaprobata w jej głosie ani trochę go nie wzruszyła. - Mówiłaś, że chcesz kupić konie. Więc jeśli skończyłaś już swoją podróż w świat wspomnień, pokażę ci, co mam. - Nie, dziękuję. Zmieniłam zdanie. - Maddie wzięła ze stołu swoją szklankę i w nagłym porywie złości wylała jej zawartość do zlewozmywaka. - Przykro mi, ale...Odwróciła się do niego. - Nie, wcale nie jest ci przykro. Z żadnego powodu. I pomyśleć, że naprawdę ci współczułam, kiedy usłyszałam, co robi Billy Joe. Zdajesz sobie chyba sprawę, że już uruchomił swoje kontakty we wszystkich instytucjach finansowych w tym stanie i dał do zrozumienia, komu trzeba, że udzielenie ci pożyczki byłoby bardzo ryzykowne. A jeśli chcesz utrzymać ranczo, będziesz potrzebował bardzo dużo pieniędzy. - Dobrze o tym wiem. - Więc życzę ci dużo szczęścia, MacCallister. - Maddie odwróciła się na pięcie i wyszła z kuchni. - Sam zapracuję na swoje szczęście. Zawsze tak było i tak będzie. - Eben powoli poszedł za Maddie. - Nie masz wyjścia. Na pewno nikt nawet nie kiwnie palcem, żeby ci pomóc. - Zatrzymała się przy drzwiach i spojrzała na niego gniewnie. - Łącznie ze mną. Eben natychmiast uniósł się dumą. - Nie przypominam sobie, żebym prosił cię o pomoc. - Nie prosiłeś. Nigdy nie prosisz. Ale i tak chciałam ci ją zaoferować. - To dlatego była zła. Naprawdę przyjechała do niego, żeby mu pomóc. - Potrzebujemy teraz w El Regalo przynajmniej dwóch koni, ale prędzej mi kaktus wyrośnie na dłoni, niż kupię je od ciebie. Eben przypomniał sobie, jak bardzo potrzebuje gotówki i postanowił na chwilę zapomnieć o dumie. Nie stać go było na to, żeby zmarnować taką okazję. - Nigdzie nie znajdziesz lepszych koni. - Zaryzykuję. - Maddie pchnęła drzwi z taką siłą, że aż odbiły się od ściany. Eben zdążył je złapać, zanim uderzyły go w twarz. - Możesz sobie mówić, co chcesz o swoim ojcu, MacCallister, ale ludzie go kochali. A ty w całym hrabstwie nie masz ani jednego przyjaciela.

10 - Nie potrzebuję przyjaciół. - Eben wyszedł za Maddie przed dom. - A ludzie kochali mojego ojca tylko dlatego, że szastał pieniędzmi na prawo i lewo. - Czego o tobie nie można powiedzieć, prawda? - odparła drwiąco. - Każdego centa ściskasz tak długo, aż puści krew. - Nie ma w tym chyba nic złego. - Ale nie ma też nic dobrego. - Nagle cała dyskusja wydała jej się bez sensu. Był tak zatwardziały w swoich przekonaniach, że trzeba by chyba dynamitu albo łaski boskiej, żeby go wzruszyć. - Czyżby? Więc skoro nie jest to ani złe, ani dobre, to jakie jest? - spytał wyzywająco. - Puste. - Spojrzała na niego ze smutkiem. - I taki właśnie sam jesteś. Pusty. Ciułasz, ciułasz, ciułasz i co z tego masz? Nie. Nawet jeśli cudem zdołasz zachować ranczo, w końcu zauważysz, że został ci tylko pusty dom, garść piachu i kilka kolczastych kaktusów. W twoim życiu nie ma żony, dzieci, śmiechu ani miłości. Poświęciłeś to wszystko dla tego. - Szerokim gestem wskazała rozciągającą się przed nimi pustynię i ostre wierzchołki gór na horyzoncie. - Zrobiłeś kiepski interes, MacCallister. Nie rozumiesz? Eben szybkim spojrzeniem ogarnął surową ziemię, zdradziecką i piękną zarazem, potem znowu odwrócił się do Maddie. - To ty ode mnie odeszłaś. - Nie odeszłam; uciekłam. - Odwróciła wzrok i zacisnęła usta z goryczą. - Nie czułeś do mnie nic poza pożądaniem. - A co czuł do ciebie Williams? - O to chodzi. - Spojrzała gniewnie. - W końcu udało ci się mnie od siebie odepchnąć, tak jak wszystkich innych. - Mam się czuć źle z tego powodu? - Przerabialiśmy to już, MacCallister. Ty nie czujesz nic poza zimnem i gorącem. - I chyba mi z tym dobrze. - Uśmiechnął się lekko, chcąc ją rozzłościć. - Możesz sądzić, że jesteś szczęśliwy, ale się mylisz. I nawet o tym nie wiesz. Dlatego to takie smutne. Żal mi cię, MacCallister. - Nie potrzebuję współczucia. - Tak ci się wydaje - odpaliła Maddie. - Ale jeśli jest na świecie sprawiedliwość, dostaniesz to, na co zasługujesz. - Czyli... - Nie dokończył, bo właśnie zauważył ciemny samochód na drodze do rancza. - Kto to może być, do diabła? - Mam nadzieję, że Billy Joe - prychnęła Maddie. - Chętnie popatrzę, jak wbija ci nóż w plecy. - Zawsze wiedziałem, że jesteś żądną krwi wiedźmą - rzucił Eben, schodząc z ganku. Z tylnego okna granatowego lincolna wyglądała dziecięca buzia z szeroko otwartymi oczami. Eben dostrzegł jeszcze dwie małe główki dzieci siedzących na tylnym siedzeniu. Jakby nie miał już dość kłopotów, jacyś turyści zgubili drogę do któregoś z ośrodków wypoczynkowych, w które zmieniono okoliczne rancza. Zdarzało się to już wcześniej. Samochód zatrzymał się. Z wnętrza dobiegł płacz niemowlęcia i chór dziecięcych głosów. - To tutaj? - Jesteśmy na miejscu? Z auta wysiadł wysoki, ciemnowłosy mężczyzna, typ dobrze sytuowanego mieszczucha, z charakterystycznym uśmiechem karierowicza na twarzy. Eben nie znosił takich facetów. - Dzień dobry, nazywam się... Eben nie pozwolił mu dokończyć. - To nie jest ośrodek agroturystyczny. - W tej samej chwili z samochodu wyskoczyła mała jasnowłosa dziewczynka w różowej sukience, a za nią druga, wyglądająca jak jej lustrzane odbicie. - Patrz! Koniki, tak jak mama mówiła! - Wyraźnie podekscytowana pierwsza z dziewczynek wskazała pulchnym paluszkiem w stronę koni na padoku. - Proszę zabrać dzieci z powrotem do samochodu - powiedział cierpko Eben. - Nie przyjmujemy tu gości. To prawdziwe ranczo. - Zaszło chyba jakieś nieporozumienie... - zaczął znowu mężczyzna. - Jeśli tak, to nie moja wina - uciął Eben. Chciał jak najszybciej pozbyć się intruzów. - Jestem Spencer Davenport z kancelarii prawniczej Hughes, Hughes i Davenport. - Uśmiech

11 na twarzy mężczyzny przygasł, kiedy Eben nie zareagował na jego słowa. - Nie otrzymał pan mojej wiadomości? Pan Eben MacCallister, prawda? - Owszem, to ja. - Eben zmarszczył brwi, zaskoczony, że mężczyzna zna jego nazwisko. - O jakiej wiadomości pan mówi? Maddie podeszła do nich powoli. - Zapewne o tej na twojej automatycznej sekretarce - wyjaśniła i uśmiechnęła się do Spencera Davenporta. - Była trochę niewyraźnie nagrana. - Tego się obawiałem. Dzwoniłem z lotniska. Z samochodu wyszedł mały, mniej więcej siedmioletni chłopiec i stanął obok dziewczynek. Za jego plecami rozległ się gniewny płacz niemowlęcia. - Tad jest zły - powiedziała dziewczynka stojąca po prawej stronie. - Bardzo zły - dodała ta po lewej. Chłopiec milczał, patrząc na Ebena nieufnie i podejrzliwie. Eben, ze zdenerwowania napięty jak struna, spojrzał twardo na prawnika. - Co dokładnie zawierała pańska wiadomość? - Informację, że odebrałem dzieci pańskiej siostry i przywożę je do pana - odparł rzeczowo mężczyzna. - Co takiego?! - wykrzyknął Eben ze złością, wytrącony z równowagi. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że Carla mogłaby mieć dzieci. - Chodzi o dzieci pańskiej siostry. - Spencer Davenport wyjął z samochodu grubą szarą kopertę. - Tu są wszystkie dokumenty, potwierdzające, że zgodnie z życzeniem pańskiej zmarłej siostry zostaje pan ich prawnym opiekunem. Są tu też ich akty urodzenia i wszelkie inne papiery, jakich może pan potrzebować. - To jakaś pomyłka. Na pewno. - Eben chwycił kopertę. - Mam nadzieję, że nie. - Ciemne oczy Maddie błyszczały rozbawieniem. - Pani MacCallister? - zapytał prawnik, podczas gdy Eben niecierpliwie rozdzierał kopertę. - Nie, dzięki Bogu. Jestem tylko sąsiadką. - Maddie, uśmiechając się szeroko, odwróciła się do dzieci i pochyliła lekko. - Jak się nazywacie? Chłopiec tylko patrzył na nią w milczeniu, marszcząc jasne brwi. - Dillon jest najstarszy. Ma siedem lat. - Prawnik podszedł do maluchów. - Bliźniaczki mają po cztery lata. Jedna to... ale może same się przedstawicie tej miłej pani, dziewczynki? - Ja jestem Joy - oznajmiła szybko dziewczynka po prawej, bez cienia nieśmiałości. - A ja Hope - powiedziała jej siostra. - Mamusia tak nas nazwała... - ...bo urodziłyśmy się w Wigilię... - ...tak jak Jezus. - Joy uśmiechnęła się z dumą. - Mamusia mówiła, że Boże Narodzenie to właśnie... - Hope i Joy . - I to właśnie my. Hope i Joy. Pod Ebenem ugięły się nogi, kiedy przypomniał sobie rozmowę przez telefon. Mężczyzna powiedział, że Carla chciała, by nadzieja i radość zawsze towarzyszyły bratu. Nie była to metafora. Chodziło o imiona. - Wyglądamy tak samo - dodała Hope. - Ale tak naprawdę, to nie - dodała Joy, zanim Maddie zdążyła przytaknąć. - Joy ma piegi na nosie. - Hope wskazała nos siostry. - A Hope nie. - Druga dziewczynka potrząsnęła głową. Długie loki zatańczyły nad ramionkami. - Ale ja mam za to znamię na nodze. Chcesz zobaczyć? - Hope podciągnęła wymiętą sukienkę i zaprezentowała Maddie ciemny znak na prawym udzie. Maddie obejrzała znamię, kątem oka spoglądając na Ebena, który przeglądał papiery i zerkał na prawnika wyciągającego z bagażnika walizki i pudła. W tle ciągle rozlegał się wściekły wrzask niemowlęcia. Scena przypominała Sąd Ostateczny. Maddie nie znała jednak nikogo, kto bardziej niż Eben zasługiwałby na zesłanie do piekieł.  Hope and joy (ang.) - nadzieja i radość.

12 - Czy to wasz mały braciszek tam płacze? - spytała dzieci. Piegowata Joy kiwnęła głową. - Ma na imię Tad. - Lecieliśmy samolotem - dodała Hope. - Tad tego nie lubi - wyjaśniła Joy. Jej jasne loki podskakiwały, kiedy kręciła głową. Hope westchnęła, robiąc przy tym dorosłą minę. - Tad niczego nie lubi. - Mamusia mówiła, że Tad to skaranie boskie. W błękitnych oczach Hope natychmiast pojawił się smutek. - Nasza mamusia i tatuś nie żyją. Joy kiwnęła głową. - Są teraz w niebie. - Są aniołami - dodała szybko Hope. - Mamusia śpiewa. - Tatuś nie umie śpiewać - powiedziała wyraźnie zatroskana Hope. - Ale umie grać na skrzypcach - przypomniała jej siostra. - I na gitarze, i na banjo - poweselała Hope. - Na pewno szybko nauczyłby się grać na harfie - oznajmiła Joy z przekonaniem. - Na pewno tak - zgodziła się Maddie, wzruszona prostą dziecięcą wiarą. Joy spojrzała ciekawie na Ebena i przyłożyła zwiniętą dłoń do ust. - To jest wujek Ben? - wyszeptała głośno. Dillon szturchnął ją w ramię. - Jak to, nie wiesz? On ma na imię Eben. Głupia gęś. Joy odwróciła się do niego, wojowniczo opierając ręce na biodrach. - Nie jestem gęsią. - Ja też nie. - Hope natychmiast przybrała tę samą pozę. - I nie wolno ci nas przezywać. - Joy pokazała mu język i znowu spojrzała na Maddie. - To nasz wujek, prawda? - Oczywiście. - Maddie uśmiechnęła się od ucha do ucha. Dillon popatrzył na niego nieufnie. - On nas nie chce - powiedział. - Od razu widać. Eben spojrzał na bratanka ostro. Nie chciał poddać się współczuciu dla tych osieroconych maluchów. Przy wszystkich swoich problemach i długu, który musiał szybko spłacić, nie miał ani czasu, ani pieniędzy, by zajmować się czwórką dzieciaków. I nie zamierzał udawać, że jest inaczej. Chłopak najwyraźniej to wyczuł. - Bystry chłopak - mruknął tylko pod nosem. Bliźniaczki były jednak innego zdania niż brat. - Wujek Eben na pewno nas chce - zaprzeczyła Joy. - To nasz wujek. - Słowa siostry od razu trafiły Hope do przekonania. Prawnik wyjął z bagażnika lincolna składany wózek spacerowy. Oparł go o stos walizek i sięgnął do wnętrza samochodu. Wrzaski niemowlęcia natychmiast umilkły i zapanowała upragniona, błogosławiona cisza. - Tad nie lubi być sam - wyjaśniła Joy, kiedy prawnik wyciągnął z tylnego siedzenia czerwonego ze złości dzieciaka, trzymając go możliwie jak najdalej od siebie. Tad był krzepkim, mniej więcej półrocznym chłopcem. Miał miękkie jasnobrązowe włoski i buzię jak bobas z reklamy odżywek Gerbera. Teraz gaworzył już, uszczęśliwiony, wymachując pulchnymi rączkami i nóżkami. - Zaraz się złości - dodała Hope. - Tad to skaranie boskie - oznajmiły bliźniaczki chórem. Ciągle trzymając dziecko daleko od siebie, prawnik podszedł prosto do Maddie, która już wyciągała do malucha ręce, kiedy nagle doleciał ją zapach brudnej pieluchy. Szybko wskazała Ebena, dając Davenportowi do zrozumienia, że to jemu powinien dać chłopca. Eben ledwo zdążył przełożyć dokumenty z jednej ręki do drugiej, kiedy prawnik wepchnął mu niemowlę w ramiona. Odruchowo objął Tada i przycisnął go do piersi. Przez chwilę obaj patrzyli na siebie ze zdumieniem. Zaraz potem Eben poczuł zapaszek

13 dolatujący z pieluchy i skrzywił się, na co Tad w przeraźliwym wrzasku zaprezentował świeżo wyrżnięty przedni ząb. Widok Ebena z Tadem w objęciach utwierdził bliźniaczki w przekonaniu, że miały rację. Podeszły do nich natychmiast. Tylko Dillon się nie poruszył. Nadal obserwował wszystko nieufnie. - Tad narobił w pieluchę - wyjaśniła Joy, choć nie było to konieczne. - Nie przestanie ryczeć... - powiedziała ostrzegawczo Hope. - Aż ktoś mu ją zmieni - dokończyła Joy. Maddie spojrzała na osłupiałą twarz Ebena i wybuchnęła niepohamowanym śmiechem. Odrzuciła głowę w tył, a jej śmiech odbił się echem od dalekich gór. - Szkoda, że nie mam aparatu fotograficznego, bo chętnie zrobiłabym ci zdjęcie. Masz taką pocieszną minę - powiedziała głosem ciągle łamiącym się od śmiechu. Eben spojrzał na nią ze złością, szukając w myślach ciętej riposty. Ale w tej samej chwili dziecko wyprężyło się niebezpiecznie do tyłu, próbując się od niego odsunąć. Eben szybko podłożył mu drugą rękę pod plecy, mnąc przy tym kopertę i wyjęte z niej dokumenty. - Lepiej go teraz za bardzo nie przytulać - ostrzegła Joy z miną kogoś, kto wie, co mówi. - Bo inaczej kupa wyleci bokami - wyjaśniła Hope. - ...i wszystko zabrudzi - dodała Joy, krzywiąc się na samą myśl. - Tad to prawdziwe... - zaczęły razem. - Skaranie boskie, wiem - dokończył zirytowany Eben. - Już to słyszałem. Maddie znów wybuchnęła śmiechem i odwróciła się do młodego prawnika, który z trudem ukrywał rozbawienie. - Otto Grimes z Branson zajmuje się nieruchomościami, które należały do pańskiej siostry i jej męża - powiedział do Ebena, starając się zachować powagę. - Gdyby miał pan jakieś pytania, proszę się z nim skontaktować. Adres i telefon znajdzie pan w tych papierach. Życzę powodzenia - dodał i ruszył w stronę samochodu. - Zaraz, zaraz! - wrzasnął Eben, usiłując przekrzyczeć ryk niemowlęcia. - Nie może pan tak po prostu sobie odjechać i zostawić mnie z całym tym towarzystwem. - Przykro mi. - Prawnik wzruszył ramionami, również podnosząc trochę głos. - Jak już powiedziałem, jeśli ma pan pytania, proszę się skontaktować z Otto Grimesem. Nasza firma jest tylko miejscowym oddziałem - rzucił na zakończenie, wsiadł do samochodu i zatrzasnął za sobą drzwiczki. Joy zadarła głowę do góry i pociągnęła Ebena za spodnie. - Wujku, muszę na nocnik - powiedziała, przestępując z nogi na nogę i patrząc na niego błagalnie. - Na litość boską, nie - jęknął Eben i spojrzał na Maddie. - Mogłabyś... Maddie podniosła ręce, nie pozwalając mu skończyć. - O nie, mowy nie ma. Znikam, MacCallister. Jesteś sam. Odeszła, zostawiając go z rozłoszczonym, płaczącym niemowlęciem, małą dziewczynką, przeskakującą niecierpliwie z nogi na nogę, drugą dziewczynką, która wyglądała tak, jakby zaraz miała zacząć robić to samo co pierwsza, podejrzliwym siedmiolatkiem i dziesiątkami walizek na podjeździe. Maddie była pewna, że Eben sobie poradzi. Żałowała jednak, och, jak bardzo żałowała, że nie może zostać, żeby na to popatrzeć. Na samą myśl o tym znowu ogarnęła ją wesołość. Rozdział 3 Wrzask dziecka szybko zagłuszył śmiech Maddie. Eben zazgrzytał zębami. Przez chwilę miał ochotę pójść za nią i zacisnąć palce na jej łabędziej szyi. Zanim jednak zdążył to zrobić, mała rączka znowu pociągnęła go za nogawkę dżinsów. - Wujku, ja już naprawdę muszę - powiedziała poważnie jedna z bliźniaczek. - Ja też - zawtórowała jej druga. Eben spojrzał w dół, ale wtedy zbliżył niebezpiecznie nos do zapaskudzonej pieluchy. Co gorsza poczuł nagle dziwnie lepką wilgoć na rękawie koszuli. Nie miał żadnych wątpliwości - pielucha zaczęła właśnie przeciekać. - W domu jest łazienka. - Wskazał głową frontowe drzwi. Dziewczynki zniknęły w ułamku sekundy. Ich nieobecność natychmiast wywołała nową falę

14 krzyków niemowlęcia. Eben spojrzał na niego gniewnie. - Przestań natychmiast ryczeć, bo popękają mi bębenki - powiedział stanowczo. Jego mocny, donośny głos zaskoczył Tada. Niemowlak umilkł na chwilę, popatrzył na Ebena ze złością i uderzył w jeszcze głośniejszy płacz. - One mają rację. Tad nie przestanie krzyczeć, dopóki ktoś nie zmieni mu pieluchy - oświadczył Dillon ze złośliwym uśmieszkiem. Eben czuł, że to prawda, choć nie chciał się do tego przyznać. - Gdzieś w waszych bagażach muszą być pieluchy - powiedział tylko. - Znajdź je i przynieś jedną do domu. Chłopiec nawet nie drgnął. - Trzeba jeszcze powiedzieć „proszę” - rzucił mimochodem. Dziecko ciągle darło się wniebogłosy. Eben całkiem stracił cierpliwość. - Poszukaj pieluchy, dziecko. - Nie nazywam się dziecko, tylko Dillon - odpalił chłopiec, ale obrócił się na pięcie i poszedł do bagaży. Zadowolony, że jego rozkaz został wysłuchany, Eben ruszył do domu. W tej samej chwili zauważył Ramona, który stał pod stajnią. - Chodź tu z Luisem i wnieście te walizy do domu! - krzyknął. - Wujku! Nie możemy znaleźć łazienki! - rozległ się rozpaczliwy głos w korytarzu. Eben odwrócił się powoli, wściekły na Maddie, która zostawiła go samego w tym chaosie. Wszedł do domu i zaprowadził bliźniaczki do jedynej łazienki, cały czas czując dolatujący z pieluchy odór i nieprzyjemną wilgoć na ramieniu. Kiedy wrócił do salonu zobaczył Dillona. Chłopiec wlókł za sobą wielką torbę, wypchaną pieluchami. - Zanieś to do kuchni - rzucił przez ramię Eben. W kuchni cisnął wygniecioną kopertę z dokumentami na blat, wyciągnął kilka czystych ściereczek z szuflady, wrzucił je do zlewu i odkręcił kurek, żeby je zmoczyć. W głębi domu rozległ się szum spuszczanej wody. Silny strumień z kuchennego kranu natychmiast zmienił się w ciurkający strumyczek. Niemowlę darło się przeraźliwie, zesztywniałe z wściekłości. Dillon wszedł do kuchni. Za nim kroczyła jedna z bliźniaczek. Eben spojrzał na chłopca w przelocie i podszedł do długiego kuchennego stołu, który pozostał z czasów, gdy ranczo przeżywało okres świetności. Wymięty i postrzępiony na brzegach obrus z ceraty, niemal tak stary jak sam stół, przykrywał porysowany blat. - Daj mi czystą pieluchę - zwrócił się do chłopca. Już miał zamiar położyć niemowlę na stole, kiedy dziewczynka spojrzała na niego przerażona. - Ale nie będziemy mu zmieniać pieluchy na stole, prawda? - O, fuj. - Dillon skrzywił się z obrzydzeniem. - Nikt już chyba nie chciałby tu potem jeść. Eben niechętnie przyznał im rację. Schylił się, żeby położyć dziecko na podłodze, co wywołało nową falę protestów. - Chyba nie będziemy mu zmieniać pieluchy na podłodze?! - wykrzyknęła druga z dziewczynek, która właśnie wpadła do kuchni. - Podłoga jest brudna - poparła ją pierwsza. Eben wyciągnął z kosza ręcznik, rzucił go na podłogę, potem położył na nim dziecko. Obie dziewczynki z uznaniem pokiwały głowami. Tad, ciągle wrzeszcząc, zaczął machać rączkami i nóżkami. Koszmarny smród uderzył Ebenowi prosto w nos. Pozostała trójka dzieci zebrała się wokół, patrząc jak wujek rozwiązuje sztruksowe spodenki niemowlęcia, całe w brązowych plamach - takich samych, jak na rękawie koszuli Ebena. Zapach pieluchy obudził w nim wspomnienia z czasów, kiedy musiał przebierać siostrę. - Tad wszystko zafajdał - zauważyła jedna z dziewczynek. - Patrzcie tylko. - Trzeba mu zmienić całe ubranie - powiedziała druga. - Widzę - mruknął Eben. Ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzył w tej chwili, była publiczność. Złapał wierzgające, mokre nóżki i zaczął szukać agrafek przytrzymujących pieluchę. - Nie ruszaj się przez chwilę, to zaraz rozepnę agrafki - mruczał pod nosem.

15 Stojący za jego plecami Dillon prychnął z pogardą. - Nie ma tam żadnych agrafek. Nigdy nie zmieniałeś nikomu pieluchy? Dopiero teraz Eben się zorientował, że była to jednorazowa pielucha zapinana na przylepce. Spojrzał na Dillona. - Zmieniałem pieluchy twojej matce, kiedy miałem siedem lat. Znam się na tym. Wyraźnie jednak wyszedłem z wprawy, pomyślał, ale nie powiedział tego głośno. Kiedy w końcu rozpiął przylepce, niemowlę zabulgotało z radością. Cisza, która potem nastąpiła, była prawdziwym błogosławieństwem. Nie trwała jednak długo. Jedna z dziewczynek zaraz przykucnęła przy Ebenie. - Mówiłyśmy, że Tad nie przestanie płakać... - ...aż ktoś go nie przebierze - dokończyła druga. Nie zwracając uwagi na ich szczebiotanie, Eben podniósł pieluchę za czyste końce. Cała podłoga była zachlapana. - To gorsze niż cielak z biegunką - mruczał do siebie. - Co to jest biegunka? - zapytała jedna z bliźniaczek. - To, co właśnie widzisz - odparł cierpko. Chwycił dziecko za nóżki, uniósł je trochę, wyciągnął pieluchę, pobieżnie wytarł zabrudzoną pupę, zwinął pieluchę i wręczył ją starszemu chłopcu. - Wyrzuć to. - Wskazał głową wysoki plastykowy kosz na śmieci przy końcu kuchennego blatu. Dillon zmarszczył brwi. - Trzeba powiedzieć „proszę”. Eben, zirytowany, spojrzał na niego z ukosa. - To ja uczyłem twoją matkę dobrych manier, więc przestań mnie pouczać, dziecko. - Mam na imię Dillon, więc przestań mnie nazywać dziecko - odparł chłopiec, patrząc na wuja ze złością spod zmarszczonych brwi. - I nie martw się, ja też wcale nie chcę tu zostać. - Bez słowa chwycił brudną pieluchę i podszedł do kosza. Eben spojrzał na dzieciaka, zdumiony złością w jego głosie. Ale chłopak dobrze go wyczuł, Eben nie chciał ich wszystkich tutaj. Współczuł im z powodu śmierci rodziców, nie życzył tego żadnemu dziecku. Ale czy były to dzieci Carli, czy kogoś innego, dla niego pozostawały obce. Po tym, jak potraktowała go siostra, wydawało mu się nie w porządku, że zwaliła mu je na głowę. Eben przebrał niemowlaka i postanowił, że musi jak najszybciej pozbyć się dzieciaków. - Dillon wcale tak nie myśli, wujku. - Mała rączka poklepała go pocieszająco. - A właśnie, że tak! - Dillon cisnął pieluchę do kosza na śmieci. Druga z bliźniaczek zaraz poparła pierwszą. - On tylko jest zły, bo... - ...chce do mamy i taty. - Bardzo za nimi tęskni. - I my też. Eben miał wrażenie, że znalazł się między dwoma głośnikami stereofonicznego nadajnika, naprzemiennie bombardującymi jego uszy. Chcąc się od tego uwolnić, zwrócił się do dziewczynek: - Niech no jedna z was przyniesie mi czystą pieluchę. - Proszę - dodał sarkastycznie Dillon. Eben rzucił mu ostre spojrzenie. Na szczęście żadna z bliźniaczek nie zwróciła uwagi na brata, a jedna z nich natychmiast pobiegła do torby. Eben zaczął ostrożnie wycierać niemowlaka wilgotną ściereczką. W salonie rozległy się ciężkie kroki - to Ramon i Luis wnosili bagaże do domu. - Trzeba użyć tych chusteczek, wujku - poinstruowała go jedna z bliźniaczek, wyjmując z torby plastykowy pojemnik. - Są już namydlone - dodała druga i wyciągnęła wilgotną papierową chusteczkę, której zapach stanowił przyjemną odmianę po smrodzie brudnej pieluchy. Eben przyjął chusteczkę z wdzięcznością i dokończył toaletę Tada. Pierwsza z bliźniaczek cały czas grzebała w torbie z pielu- chami. - Proszę. - Wyjęła z niej w końcu zieloną ceratkę i podała ją Ebenowi. - Lepiej przykryj tym Tada. - Tak - zgodziła się druga. - Bo inaczej jeszcze na ciebie nasiusia - dodała, robiąc dorosłą

16 minę. Argument trafił Ebenowi do przekonania. Nakrył ceratką dziecko, które natychmiast chwyciło jeden róg i wepchnęło go sobie do buzi. - A tu masz krem. - Dziewczynka podała plastykową butelkę. - Trzeba posmarować mu pupę - uzupełniła druga. - Bo inaczej będzie go piekło. - A jak go piecze, to krzyczy. - A tego na pewno nie chcemy - powiedział Eben z przekonaniem, zwłaszcza że mały w końcu przestał się drzeć. Wziął butelkę i zaczął smarować gołą pupę. - Daj mu jeszcze to. - Dziewczynka podała siostrze gryzaczek. - Lubi to gryźć. - Druga bliźniaczka sprawnie wyciągnęła braciszkowi z buzi koniec ceraty i włożyła na jego miejsce gryzak. - Rośnie mu nowy ząb - wyjaśniła. - Pielucha - ponaglił ją Eben, zamykając butelkę z balsamem. Zamiast tego dziewczynka wyjęła malutką koszulkę. - Trzeba go ubrać. - Znów sięgnęła do torby i wyciągnęła jeszcze brązowe śpioszki z misiem na przedzie. - Jest tam jakaś pielucha, czy nie? - spytał z rozpaczą Eben, przysiadając na piętach. Natychmiast nadział się na swoje ostrogi, zawył i podskoczył. - Auuu! Cholera! Dillon zaśmiał się drwiąco. - Widziałyście? Usiadł na ostrogach. Wbiły mu się prosto w tyłek! Obie dziewczynki natychmiast ruszyły w stronę Ebena z wyrazem matczynej troski na twarzach. - Boli cię, wujku? - Zobaczę, co ci się stało. - Jedna z nich podeszła bliżej, żeby zbadać ewentualne rany. - Dajcie mi spokój, dobrze? - ofuknął je Eben. - Nic mi nie jest. Odpiął ostrogi i cisnął je na podłogę. - Naprawdę są takie ostre? - Joy podniosła ostrogę i krzyknęła ze zdumienia. - Hope, zobacz! - zawołała do siostry podekscytowana. - To gwiazdy! Jak na Boże Narodzenie! - Aha. - Hope z zachwytem dotknęła metalowej gwiazdy. - Odłóżcie je - rozkazał ostro Eben. - Nie są do zabawy. I nie mają nic wspólnego z Bożym Narodzeniem. - Nieprawda. Zobacz. - Pierwsza z bliźniaczek podbiegła do niego z ostrogą w rączce. - Tu jest gwiazdka... - ...taka sama jak ta, która świeciła nad Betlejem... - ...kiedy urodził się Jezus. Eben odebrał dziewczynce ostrogę i rzucił ją z powrotem na podłogę. - Ostrogi są w kształcie gwiazd, bo to jest Gwiaździste Ranczo. Boże Narodzenie nie ma tu nic do rzeczy. - Ale mogłoby mieć... - Ale nie ma. A teraz daj mi w końcu pieluchę, Hope, Joy, czy jak tam się nazywasz? - Joy. - Dziewczynka zbliżyła swój nos do jego twarzy. - Widzisz piegi? - A ja jestem Hope - powiedziała druga. - Świetnie. - Eben dał za wygraną. - Teraz przysuń torbę. Sam znajdę tę cholerną pieluchę. - Znowu powiedziałeś brzydkie słowo - poinformowała Joy, patrząc na wujka z dezaprobatą. - Mama mówi, że tak nie wolno - skarciła go Hope. - Właśnie - przyłączył się Dillon, ciągle rozbawiony. - Ktoś, kto powiedział brzydkie słowo, musi umyć sobie buzię mydłem. - Wszyscy usłyszycie jeszcze wiele brzydkich słów, jeśli się zaraz nie odsuniecie i nie zrobicie tu trochę miejsca. - Eben spojrzał na dzieci ostrzegawczo. - Ojej - mruknął Dillon z udawanym przestrachem. - Zdaje się, że wujo się rozzłościł. - Nie chciałyśmy cię rozgniewać, wujku. - Joy natychmiast okazała skruchę. - Chciałyśmy tylko pomóc - wyjaśniła Hope, a jej usta wygięły się w podkówkę. - Naprawdę. - Dziękuję, ale nie wytrzymam już więcej pomocy z waszej strony - wycedził Eben,

17 przerzucając zawartość torby, pełnej zabawek, ubranek i dziecięcych kosmetyków. Ciągle nie mógł znaleźć pieluchy. - Seńor Mac? - Ramon przeszkodził mu w dalszych poszukiwaniach. - Co?! - ryknął zniecierpliwiony Eben. Ramon szybko zdjął kowbojski kapelusz z głowy. Za Ramonem krył się Luis, z przerażoną i zdumioną miną. - My przynieść już bagaże - wyjaśnił pospiesznie Ramon. - Co teraz robić? - Nic. Wracajcie do pracy. - Eben machnął ręką. Zaczynał się obawiać, że już nigdy nie uda mu się założyć małemu pieluchy. - My zrobić już wszystko. Teraz pójść do domu - powiedział Ramon. Świetnie. Eben nie zauważył, że mały przekręcił się na brzuszek i próbował unieść się niezdarnie na czworaki. Nagle zobaczył przed sobą podrygującą gołą pupę. - A ty dokąd? Wracaj tu zaraz. - Złapał dziecko, zanim zdążyło odpełznąć dalej, i położył je z powrotem na ręczniku. Tad wydał radosny bulgot, zachwycony nową zabawą, i natychmiast spróbował znowu przekręcić się na brzuch. - O, nie! - Eben znowu go złapał. Tym razem położył mu dłoń na brzuchu, by zapobiec kolejnym wycieczkom. Tad, zanosząc się gulgoczącym śmiechem, wierzgał i wymachiwał rączkami. - Uspokoisz się, czy nie? - warknął Eben. - Tad myśli, że to zabawa - wyjaśniła Joy. - On ma łaskotki - dodała z uśmiechem Hope. - To już jego problem, nie mój. - Przytrzymując dziecko jedną ręką, drugą zaczął znowu grzebać w torbie. - Popilnować Tada? - zaproponowały chórem siostry. - Nie ma takiej potrzeby - odparł Eben. - Zostawcie nas lepiej w spokoju. - W końcu udało mu się znaleźć pieluchę. Była na samym dnie. - Możemy pooglądać kreskówki? - Róbcie, co chcecie. - Żeby rozwinąć pieluchę, Eben musiał puścić malucha, który natychmiast z tego skorzystał i znowu próbował uciec. - Gdzie jest telewizor? - Nie mam telewizora. - Eben złapał radośnie gaworzącego Tada za nogę i wciągnął go z powrotem na ręcznik. - Nie masz telewizora?! - wykrzyknęły bliźniaczki, zdumione i zgorszone. Dillon opadł na krzesło z wyrazem goryczy na twarzy. - Wiedziałem, że nie powinniśmy tu przyjeżdżać. - Ale... przecież wszyscy mają telewizory - wyjąkała Joy. - To dlaczego ty nie masz? - dopytywała Hope. - Bo to strata pieniędzy - odparł rzeczowo Eben. - Telewizory wcale nie są drogie - prychnął Dillon. - Są bardzo drogie, bo trzeba jeszcze zapłacić za talerz do odbioru telewizji satelitarnej, instalację i inne takie rzeczy, nie mówiąc już o abonamencie - wyliczył Eben, usiłując założyć pieluchę Tadowi, który wiercił się na wszystkie strony. - Kiedy się wszystko doda, okazuje się, że to bardzo kosztowna impreza. - Jeśli nie możemy oglądać telewizji, to co mamy robić? - spytała ponuro Joy. - To, co ja robiłem jako dziecko: wyjść na dwór i bawić się na powietrzu. - Eben znowu zaczynał tracić cierpliwość. - Nic z tego - powiedziała Joy. - Mamy na sobie nasze najlepsze sukienki - wyjaśniła Hope. - Nie możemy ich pobrudzić. Eben był przekonany, że rozwiązanie tego problemu nie powinno nastręczać trudności. - Więc idźcie się przebrać. - A gdzie są nasze ubrania? - zapytała bezradnie Joy. - W walizkach - odparł oschle Eben. - Stoją w salonie. - W których walizkach mamy szukać? - Och, na litość boską - mruknął Eben i kiwnął na Dillona. - Zabierz siostry do pokoju i pomóż

18 im znaleźć coś do ubrania. - Czemu ja? - spytał tonem pretensji Dillon. - Bo tak każę. - Eben nie był w nastroju do dyskusji. - Zmiatajcie. No już. Mamrocząc coś gniewnie pod nosem, Dillon zwlókł się z krzesła i ruszył do salonu. Bliźniaczki pobiegły za nim w podskokach. - Dillon, znajdź mi moje fioletowe spodnie - poprosiła Joy. - A ja chcę koszulkę z Małą Syrenką - wołała Hope. - Nie - zaprotestowała siostra. - Włóżmy koszulki z Pocahontas. Hope potrząsnęła głową. - One nie pasują do fioletowych spodni. - A właśnie, że pasują. - Nie pasują. Dillon, powiedz jej! Głosy ucichły, kiedy dzieci weszły do pokoju. Eben skupił się teraz na zakładaniu pieluchy. Zapiął ją, zdjął z Tada brudną koszulkę i zaczął szukać czystych ubranek. W końcu nie bez trudu udało mu się ubrać dzieciaka. Położył go z powrotem na ręczniku i wetknął mu gryzak do rączki. - Zostań tu - rozkazał i wstał. Tad gaworzył, zadowolony, wymachując gumowym kółkiem. Eben podszedł do kuchennego blatu, wziął wymięte dokumenty, przejrzał je i w końcu znalazł numer telefonu prawnika z Branson. Wystukał numer. Czekał ze słuchawką przy uchu, kiedy nagle usłyszał brzęk metalu dobiegający z kuchni. To Tad. Zdążył już zejść z ręcznika, chwycił skórzany pasek jednej z ostróg i próbował ją do siebie przyciągnąć. - O, nie, nie, nie. - Eben zerwał się w stronę dziecka, ale zapomniał, że sznur telefonu nie jest dość długi. Szybko rzucił słuchawkę, złapał dziecko i wrócił do telefonu w chwili, gdy w słuchawce rozległ się kobiecy głos. - ...kancelaria Grimes, Norris i Brown. Biura czynne od ósmej trzydzieści do siedemnastej. Przerwa od dwunastej do trzynastej. Po sygnale proszę podać nazwisko i numer telefonu oraz nagrać wiadomość. Oddzwonimy jak najszybciej - powiedział przeciągle automat, po czym rozległ się długi sygnał. Eben rzucił okiem na zegarek. W myślach szybko obliczył różnicę czasu. A więc biuro nie będzie już dzisiaj otwarte. - Świetnie. Po prostu doskonale - mruknął i cisnął słuchawkę na widełki. Do kuchni wbiegły bliźniaczki. Jedna miała na sobie jaskrawozieloną bluzeczkę i fioletowe spodnie, druga szorty w odcieniu zjadliwego różu i beżowy podkoszulek z indiańską księżniczką. Najwyraźniej w końcu postanowiły ubrać się inaczej. - Wujku, jesteśmy głodne - powiedziała dziewczynka w fioletowych spodniach. - Masz jakieś ciastka? - spytała ta w różowych. - Najbardziej smakują nam oreos. - Ja lubię ten krem ze środka. - A ja, jak się je wsadzi do mleka. - Dziewczynka w fioletowych spodniach miała piegi na nosie. Więc była to zapewne Joy. - A to pech - odparł Eben. - Nie mam ciastek. Ani oreos ani żadnych innych. - Ale my jesteśmy głodne. - W samolocie dostaliśmy tylko kanapki. - Musimy coś zjeść - upierała się Joy. - Bo inaczej umrzemy. - Hope dramatycznym gestem wyrzuciła obie ręce w powietrze. - Naprawdę? Tak czy inaczej musicie zaczekać do kolacji - powiedział twardo Eben. - A kiedy to będzie? - A co będzie na kolację? - Hope od razu przeszła do rzeczy. - Może pizza? - zasugerowała z nadzieją piegowata Joy. Buzie im się nie zamykały. Nie było od nich ucieczki. Słuchając bliźniaczek, Eben nabrał przekonania, że nie przestają mówić nawet wtedy, kiedy mają usta pełne jedzenia. Nie mógł się już doczekać chwili, kiedy całe to towarzystwo zabierze się z rancza. - Na kolację będzie chilli. W lodówce stała pełna miska tej potrawy.

19 Hope skrzywiła się z odrazą. Różowe szorty odsłaniały znamię na jej udzie. - Nie lubię chilli - oznajmiła. - Ja też nie - dodała Joy, potrząsając głową. Eben już miał powiedzieć, że zjedzą chilli, czy im się to podoba, czy nie, ale ugryzł się w język. Przy jego zezowatym szczęściu małe pewnie zaraz by się pochorowały i jeszcze zapaskudziły cały dom. Westchnął ciężko. Czuł, że został pokonany. - A co lubicie? - Mnóstwo rzeczy - pocieszyła go Joy. - Nieprawda - odezwał się Dillon, który właśnie stanął w drzwiach. - Lubią tylko pizzę, hot- dogi i hamburgery albo jeszcze makaron z serem. - W takim razie będą hamburgery - oznajmił Eben. Rozdział 4 Maddie spoważniała, dojeżdżając do eleganckiej bramy El Regalo. Miała dość czasu, by zastanowić się nad swoim spotkaniem z Ebenem i rozmowie, jakąż nim odbyła, zanim pojawiły się dzieci. Eben zareagował dokładnie tak, jak się spodziewała. W końcu od początku wiedziała, że nie ucieszy się na jej widok. Sądziła jednak, że kiedy pozna cel wizyty, okaże choć cień wdzięczności. Myliła się. Co właściwie chciała uzyskać, jadąc do niego? Zadawała sobie to pytanie co najmniej dziesięć razy. Niestety, im dłużej analizowała swoje motywy, tym bardziej wszystko wydawało jej się pogmatwane. Wiedziała, że bank, to znaczy Billy Joe Wilder, zażądał spłaty pożyczki, i domyślała się, że w związku z tym Eben będzie potrzebował dużej gotówki, by utrzymać ranczo. Zamierzała kupić kilka koni do El Regalo. Gdyby kupiła je od Ebena, zrealizowałaby swój zamiar, a jednocześnie pomogłaby mu zebrać pieniądze. Zwykła sąsiedzka pomoc; w końcu wszystko inne należy już do przeszłości. Żaden złych argumentów nie wyjaśniał jednak, dlaczego postanowiła udać się do Ebena osobiście. Kupowaniem koni zajmował się Sam Adams, szef kowbojów, jej zadanie polegało tylko na zaakceptowaniu ilości i ceny, nie na wyborze zwierząt. Mogła polecić Adamsowi, żeby kupił konie od Ebena. Ale to jej nie wystarczało. Uparła się, żeby do niego pojechać. Dlaczego? Powód był boleśnie jasny - chciała widzieć jego minę, kiedy mu to zaproponuje. Chciała widzieć, jak bardzo on potrzebuje jej gotówki - a więc pośrednio jej samej. Miała to być słodka zemsta za wydarzenia z przeszłości. Czy jej się to podobało, czy nie, stare rany ciągle się jątrzyły. Nadal czuła ból odrzucenia. Czas nie przyniósł aż takiej ulgi, jakiej się spodziewała. Przypomniała sobie, jak młody ogier poniósł i Eben wylądował na ziemi. Powiedziała: „W końcu mam cię u swoich stóp, MacCallister”. Wtedy wydawało jej się, że to tylko dowcipny komentarz. Nie od razu dostrzegła prawdę ukrytą w tych słowach. Nie od razu zdała sobie sprawę, że w głębi duszy chciała, by Eben leżał u jej stóp i błagał - ale o co? O litość? Pomoc? Przebaczenie? A gdyby istotnie błagał - odczułaby zadowolenie? A może byłaby to tylko ulotna satysfakcja. Maddie poczuła się trochę zawstydzona, zwłaszcza że przypomniała sobie czwórkę pozostawionych u Ebena dzieci. Kiedy odjeżdżała, niemowlak darł się wniebogłosy, jedna z bliźniaczek ciągnęła Ebena za spodnie, a starszy chłopiec patrzył na niego nieufnie i ze wzgardą. Tarapaty, w jakich nagle znalazł się Eben, tak ją rozbawiły, że nie pomyślała o dzieciach. Najpierw straciły rodziców, potem zostały zabrane daleko od domu i zostawione na łasce obcego człowieka - wszystko zaledwie w ciągu kilku dni. To z pewnością było dla nich traumatyczne przeżycie. A ona po prostu odjechała. Jak mogła to zrobić? Półtorej godziny później Eben na czworakach ścierał pod stołem rozlane mleko i zbierał okruchy szkła z rozbitej szklanki. Tad siedział na kolanach Dillona, piszcząc głośno i waląc łyżką w blat.

20 Joy wsadziła głowę pod stół. - Hope nie chciała zbić szklanki. Naprawdę - powiedziała po raz dziesiąty. - Ona sama wysunęła mi się z ręki - dodała ze łzami w oczach Hope. - Bo masz za małe ręce, żeby utrzymać zwykłą szklankę - powiedział Dillon z mądrą miną. - Mówiłem mu, żeby wam dał mniejsze szklanki, bo te zaraz potłuczecie. I co? - Nie mam mniejszych szklanek - wycedził przez zaciśnięte zęby Eben. - To lepiej kup. Inaczej wszystkie ci wytłuką - poradził mu rzeczowo Dillon. Eben wrzucił duży kawałek szkła do kosza na śmieci. - Lepiej, żebym się was stąd jak najszybciej pozbył - mruknął do siebie. - Chcesz jeszcze kawałek papierowego ręcznika, wujku? - Joy zsunęła się z krzesła i postawiła jedną stopę na podłodze. - Zaraz ci przyniosę. - Wracaj na krzesło! - Eben poderwał się i walnął głową w stół. Jęknął z bólu, a przed oczami zaświeciły mu gwiazdy. - Auuu! Cholera! - Dobrze się czujesz, wujku? - Joy znowu wsadziła głowę pod stół, bardzo zaniepokojona. - Tak. Nie. Dzięki tobie. - Skrzywił się i zaczął rozcierać sobie głowę. - Chociaż raz zrób, co mówię, i zostań na krześle. Ile razy mam powtarzać, że tu jest pełno szkła? Pokaleczysz się i zabrudzisz wszystko krwią. - Nie... - Ona ma buty - przypomniała Hope. - Nieważne - warknął Eben. - Siadajcie i kończcie hamburgery. Nastąpiła chwila ciszy, przerywanej tylko brzękiem talerzy i krzykami Tada, który najwyraźniej badał możliwości swojego gardła. Po szaleństwie ostatnich dwóch godzin cisza wydała się Ebenowi najpiękniejszym zjawiskiem na świecie. Niemal już zapomniał, jak może być wspaniała. Niestety, nie trwała długo, bo nad jego bolącą głową zaraz wybuchła kłótnia. - Daj mi ten ketchup, Dillon! - zażądała Hope. - Ani mi się śni - przekomarzał się z nią brat. Joy znowu zajrzała pod stół. - Wujku, Dillon nie chce nam dać ketchupu! - Nie będę jadła bez ketchupu - oznajmiła Hope. - Dillon, daj siostrze ketchup. - Eben wrzucił do kubła papierowy ręcznik nasiąknięty mlekiem. - A jak mam to zrobić? Tad siedzi mi na kolanach? - odparł niewinnie Dillon. - No to ja go wezmę - powiedziała z urazą Joy. Eben wyszedł spod stołu akurat w chwili, gdy Joy stanęła na krześle i zacisnęła paluszki na butli z ketchupem. Ich oczy spotkały się na moment. - Usiądź, zanim coś stłuczesz - rozkazał. - Ja niczego nie tłukę. Jestem Joy. - Siadaj natychmiast! - huknął Eben, doprowadzony do ostateczności. Dziewczynka, wystraszona, chciała jak najszybciej spełnić rozkaz i puściła butlę, która zachwiała się, przewróciła i wpadła do talerza Ebena. Mielona wieprzowina z fasolką rozbryznęła się po całym stole. Ketchup chlusnął z butli prosto w twarz Tada, a hamburger Ebena wyleciał z talerza. Eben próbował złapać go w powietrzu. Niestety, posmarowany musztardą kotlet wypadł z bułki i potoczył się po podłodze, a kawałki cebuli i marynowanych warzyw prysnęły na wszystkie strony. Tad zapiszczał z uciechy i zaczął klaskać w umazane ketchupem rączki. Dillon wybuchnął śmiechem. Hope też zachichotała. Rozzłoszczona Joy przyklękła na krześle i ujęła się pod boki. - To twoja wina! - powiedziała do Ebena, przekrzykując śmiech rodzeństwa. - Krzyczałeś na mnie! - Jasne! - odwrzasnął Eben. - Ale to mój hamburger wylądował na podłodze! - Możesz zjeść mojego - zaproponowała rozbawiona Hope. Eben rzucił okiem na obgryzioną dookoła bułkę na talerzu dziewczynki. - A kto miałby ochotę na coś takiego?! - ryknął. - Rodzinna idylla - powiedziała Maddie, stając w drzwiach kuchni. Nie kryła rozbawienia. Eben, zaskoczony, odwrócił się gwałtownie, trącił szufelkę i wysypał kawałki szkła na swoje

21 krzesło. Zaklął szpetnie. Maddie cmoknęła z udawaną dezaprobatą. - No, no, takie wyrażenia przy dzieciach. Wstydź się, MacCallister. Spokojnie podeszła do zlewozmywaka i wykręciła mokrą ściereczkę do naczyń. - Co tu robisz? - Eben spojrzał na nią ze złością. Maddie zatrzymała się w pół kroku i uniosła brew. - Chcesz, żebym poszła? Bo jeśli tak... - zawiesiła głos. Eben ogarnął wzrokiem brudną podłogę, zapaskudzony ketchupem stół i śmieci na krześle. Jego gniew minął nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. - Dobry Boże, nie - powiedział z przekonaniem. - Biedny Eben. - Tym razem w jej głosie, poza rozbawieniem, brzmiała nuta autentycznego współczucia. - Uważaj - ostrzegł ją, kiedy go mijała. - Nie nadepnij na hamburgera. Maddie podniosła kotlecik. - Czyje to było? - Moje - odparł Eben, a na widok drwiącej miny Maddie oskarżycielsko wskazał palcem Joy. - Ja tego nie zrobiłem. To ona wrzuciła mi butlę z ketchupem do talerza. - Bo on na mnie krzyczał - broniła się Joy. - To Dillon zaczął. - Hope spojrzała ze złością na brata. - Nie chciał dać Hope ketchupu - poparła ją Joy. - Akurat. To ty pierwsza upuściłaś szklankę z mlekiem - przypomniał Dillon. - Bo była dla mnie za duża. - Właśnie. - Joy szybko zgodziła się z siostrą. - Wujek miał nam dać mniejsze szklanki. - Nie mam mniejszych - powtórzył z rozpaczą Eben. - Ile razy mam to powtarzać? Maddie uniosła ręce, prosząc o ciszę. - Dzieci, dzieci - zwróciła się do wszystkich, nie wyłączając Ebena. - Takie rzeczy się zdarzają. Nieważne, kto zawinił. Tak czy inaczej, trzeba posprzątać. Życie toczy się dalej. - Przy tych bachorach takie rzeczy wywołują reakcje łańcuchowe - mruknął Eben, zbierając z podłogi kawałki pikli. - Większość reakcji łańcuchowych zachodzi za pomocą katalizatora - przypomniała mu Maddie, patrząc na niego wymownie. Joy natychmiast zainteresowała się nieznanym słowem. - Co to jest kalizator? - spytała, marszcząc brwi. - Powiedzmy: prowokator - wyjaśniła szybko Maddie. - A co to jest prokator? - drążyła dalej bliźniaczka. - Prowokator - poprawiła ją Maddie. - To ktoś, kto wywołuje kłopoty. - To nie ja - oznajmiła stanowczo Hope, kręcąc głową. - Nie powiedziałam, że to ty - zapewniła dziewczynkę Maddie. - Może przyniesiesz z łazienki mokry ręcznik? Powycieram Tada. - Siedź na swoim miejscu i nigdzie się nie ruszaj - wtrącił ostro Eben, zanim Hope zdążyła zrobić ruch. - Na podłodze ciągle może być szkło. Maddie uśmiechnęła się, widząc jego przesadną ostrożność. - Eben, przecież ona ma na nogach buty. - Hope mówiła mu to samo - powiedziała szybko Joy. Maddie pogroziła jej palcem. - Żadnego skarżenia. - Joy jest skarżypytą, Joy jest skarżypytą - zaczął natychmiast podśpiewywać Dillon. - Nie jestem! - Joy znowu oparła ręce na biodrach. - A właśnie, że jesteś! - zawołał Dillon i pokazał siostrze język. Joy spojrzała na Ebena. - Wujku, powiedz mu, żeby przestał! - Dobry Boże. - Eben wzniósł oczy do nieba. - A Dillon to prokator, prawda, wujku? - spytała Hope, zadowolona, że udało jej się zapamiętać nowe słowo. - No dobrze, dość już tego. - Eben kątem oka dostrzegł uśmiech czający się w kącikach ust

22 Maddie, co jeszcze bardziej go zirytowało. - Hope, idź po ręcznik - rozkazał. - Słyszałaś, co powiedziała Maddie. Tylko uważaj i nie przewróć się. - Nie biegaj! - upomniała ją Maddie. Za późno. Hope zsunęła się z krzesła, bardzo powoli zrobiła kilka kroków, a potem rzuciła się pędem do drzwi. Maddie wyjęła butlę z ketchupem z talerza Ebena. Otarła ją z fasolki i sosu. Cerata na stole też była bardzo zabrudzona. - Joy, podaj mi papierowe ręczniki - poprosiła, wskazując na rolkę, która stała na blacie roboczym. - Dobrze! - Joy, zawsze chętna do pomocy, zeskoczyła z krzesła i pobiegła po ręcznik. W ciągu kilku minut sytuacja była opanowana i w kuchni znowu zapanował porządek. - Widzicie, jakie to łatwe, kiedy wszyscy pomagają? - powiedziała Maddie, patrząc kpiąco na Ebena. - Jeśli wszystko jest takie proste, panno Pollyanno, to może przygotujesz coś do jedzenia. - Eben opadł ciężko na krzesło. - Chciałem zauważyć, że to ja cały dzień harowałem, ale to oni ciągle mają pełne talerze. Moja porcja wylądowała w śmieciach. - Dogadajmy się, MacCallister. - Zawsze, kiedy ją zdenerwował, zwracała się do niego po nazwisku. - Co proponujesz? - spojrzał na nią podejrzliwie. Maddie odebrała niemowlę Dillonowi i posadziła je na kolanach Ebena. - Jeśli nakarmisz Tada, ja przygotuję ci coś do jedzenia. Zgoda? - Nie ma więcej rozmrożonych hamburgerów. - Eben posłusznie wsadził łyżkę w słoiczek z przecierem. - W takim razie będziesz musiał się zadowolić jajkami na bekonie - odparła Maggie, otwierając lodówkę. Zanim Tad skończył jeść, Maddie postawiła przed Ebenem talerz z trzema sadzonymi jajkami na grubych plastrach smażonego bekonu i z posmarowanym masłem tostem. Nigdy żaden posiłek nie wydał mu się tak apetyczny. Już miał o tym powiedzieć, kiedy dostrzegł na jej twarzy uśmieszek, który mówił: „Chyba nie sądziłeś, że zapomniałam, jak przyrządzić dla ciebie jajka na bekonie?” Ugryzł się w język. - Nareszcie - mruknął tylko i podał jej dziecko. - Co za wdzięczność, MacCallister. Następnym razem wyleję ci na jedzenie sos tabasco. - Maddie zwilżoną ściereczką otarła buzię i rączki Tada, umazane przecierem z kurczaka i gruszką. - Oboje wiemy, że nie będzie następnego razu, Maddie. - Eben wbił widelec w żółtko jajka. Maddie zesztywniała, ale opanowała się szybko. - Święta prawda - mruknęła chłodno. - Ja już skończyłam, wujku. - Joy odsunęła od siebie talerz. - Ja też. - Hope, jak zwykle, nie pozostała w tyle za siostrą. - Po co mi to mówicie? - Eben zmarszczył brwi. - Bo chcemy już sobie iść - wyjaśniła Joy. - To idźcie - odparł i machnął ręką, w której trzymał widelec. Obie dziewczynki nie ruszyły się z miejsca. - Co mamy teraz robić? - spytała Joy. Eben popatrzył na nią pustym wzrokiem. - Iść sobie. A co innego? Hope spojrzała na Maddie. - Wujek Eben nie ma telewizora. - I nie możemy bawić się na dworze... - ...bo jest ciemno. - Jeśli nie możemy oglądać telewizji... - ...to, co mamy robić? - No i jest problem - powiedziała poważnie Maddie. Joy westchnęła przeciągle. - Wielki problem. - Masz jakiś pomysł? - Hope popatrzyła na Maddie z nadzieją. - Pomóżcie mi sprzątać naczynia? - zaproponowała Maddie.

23 - Możemy powkładać je do zmywarki - zaoferowała z zapałem Joy. - Tak, wiemy, jak to się robi - dodała Hope. - Świetnie. Niestety tak się składa, że wasz wujek nie ma zmywarki - odparła Maddie. - Chryste - mruknął z niesmakiem Dillon. - Gdzie my jesteśmy? Ani telewizora, ani mikrofalówki, a teraz okazuje się jeszcze, że zmywarki też tu nie ma. - Tak, ale jest prawdziwy kominek - przypomniała mu Joy. - Z dużym kominem - dodała pospiesznie Hope. - W Boże Narodzenie... - ...możemy tam powiesić nasze skarpety... - ...a Święty Mikołaj włoży do nich mnóstwo prezentów - dokończyła radośnie Joy. - Nie licz na to - powiedział Eben. - Święty Mikołaj na pewno się tu nie pojawi. - Dlaczego? - Joy była naprawdę przerażona. - Będziemy grzeczne - obiecała Hope, poważnie kiwając głową. - Święty Mikołaj, Święty Mikołaj - przedrzeźniał siostry Dillon. - Mówiłem wam, nie ma żadnego Świętego Mikołaja - ciągnął, nagle rozzłoszczony. - To mama i tata kładli prezenty pod choinką. A teraz nie żyją, więc nie dostaniecie już żadnych prezentów. Rozdział 5 Po pełnym goryczy wybuchu Dillona w kuchni nagle zapadła cisza. Maddie spojrzała z ukosa na Ebena. Patrzył na chłopca z aprobatą. Zirytowana odwróciła się do bliźniaczek, chcąc przywrócić im wiarę w Świętego Mikołaja. Ale obie dziewczynki pozostały zupełnie niewzruszone słowami starszego brata. Joy popatrzyła tylko na niego i westchnęła, rozdrażniona. - Myślisz, że wszystko wiesz, Dillon. - Ale nie wiesz - dodała Hope. - Mama nam to wytłumaczyła - ciągnęła Joy. - Czasem mamusie i tatusiowie muszą mu pomagać... - ...kiedy ma dużo roboty. - Dawniej wszystko robił sam... - ...ale teraz na świecie jest za dużo dzieci. - To ta poplacja - dokończyła Hope. - Mama tak powiedziała, żebyście dłużej wierzyły w Świętego Mikołaja - prychnął pogardliwie Dillon. - Ale to nieprawda. - Prawda! - zaprzeczyła Joy. - Nieprawda! - Prawda! Maddie postanowiła interweniować. - No, koniec tego. Żadnych kłótni. - Ale on nie ma racji - zaprotestowała Joy. - W takim razie na pewno się o tym przekona. Dillon jednak postanowił mieć ostatnie słowo. - To wy się przekonacie, że nie macie racji. - Dość, Dillon. - Maddie położyła mu dłoń na ramieniu. Ale Eben wziął stronę chłopca. - Daj mu mówić. - Nie wtrącaj się, MacCallister - rzuciła ostrzegawczo Maddie i spojrzała na niego ostro. - Niby dlaczego? - Eben wyzywająco zadarł głowę. - Nie sądzisz chyba, że wyświadczasz dzieciom przysługę, umacniając ich wiarę w mity? Joy zmarszczyła brwi. - Co to są mity? - Czy nie masz żadnych względów dla ich... - zaczęła Maddie. - Mit to taka historia wymyślona przez ludzi - wyjaśnił uprzejmie Eben. - Boże Narodzenie i Święty Mikołaj to tylko chwyt reklamowy. Joy popatrzyła na niego przerażona. - Nie wierzysz w Boże Narodzenie? - Musisz w to wierzyć, wujku - nalegała Hope.

24 Eben otworzył usta, ale Maddie była szybsza. - Jeszcze jedno słowo, MacCallister, i już mnie tu nie ma. Wracam do siebie i zabieram z powrotem łóżeczko. - Jakie łóżeczko? - Eben spojrzał na nią chmurnie. - To, które przywiozłam dla Tada. A może nie zastanawiałeś się jeszcze, gdzie go dzisiaj położysz? - spytała wyzywająco. Tad akurat ziewnął i potarł buzię rączkami. Eben puścił pytanie mimo uszu. Nie chciał przyznać, że nie wybiegał myślami tak daleko w przyszłość. - Po co ci na ranczo dziecięce łóżeczko? - Mamy kilka na wypadek, gdyby było potrzebne któremuś z naszych gości. Nie zachęcamy rodzin z małymi dziećmi, żeby do nas przyjeżdżały, ale to się czasem zdarza. - Niemowlę przylgnęło do Maddie całym ciałkiem, wywołując w niej falę ciepłych, macierzyńskich uczuć, które zawsze tłumiła. Przytuliła je do siebie i zakołysała się lekko. - Jak skończysz jeść, wypakuj łóżeczko i wstaw do swojego pokoju... - Do mojego pokoju? A niby czemu ma spać u mnie? - spytał Eben, marszcząc brwi. - Żebyś usłyszał, jak się obudzi w nocy. To chyba jasne. Eben spuścił głowę i wymruczał coś pod nosem. Ani trochę się nie zmienił, pomyślała Maddie. A jednak zmienił się bardzo. Wiedziała, że to paradoks, ale czuła, że tak właśnie jest. Przez wiele lat wyprowadzenie rancza na prostą było największym pragnieniem Ebena. Każdy sądził, że nigdy mu się to nie uda, łącznie z Maddie. A jednak zdołał je uchronić przed bankructwem. Pracował ciężko i oszczędzał na wszystkim. Odmawiał sobie rzeczy, które inni uważają za niezbędne. Jeszcze teraz duma nie pozwalała mu przyznać, że i on ich potrzebuje. Na tym polegał problem. Od zbyt dawna Eben udawał, że jest twardy, zimny, że na nikim mu nie zależy. W końcu sam w to uwierzył. Maddie zastanawiała się, czy Eben pamięta, jak opowiadał jej o czasach, kiedy Carla była mała i często płakała po nocach, a on wyjmował ją z kołyski i brał do swojego łóżka. To on odprowadził Carlę do szkoły, kiedy szła tam po raz pierwszy. To on pomagał siostrze w odrabianiu prac domowych, zabierał na zakupy do tanich sklepów, kupował ubrania, opatrywał jej chłopaków. Carla zawsze przyznawała, że nikt inny, tylko brat ją wychował. Z tego, co zarówno Carla, jak i Eben opowiadali o swoim ojcu, Maddie odniosła wrażenie, że Johnny MacCallister - Johnny Mac dla przyjaciół - byłby świetnym wujaszkiem. Zawsze uśmiechnięty, często żartował i przekomarzał się z dziećmi, obsypując je prezentami. Ale jako rodzic zupełnie sobie nie radził z codziennymi obowiązkami. To samo dotyczyło rancza - cieszył się, że jest jego własnością, ale nie potrafił nim zarządzać. Tak więc to Eben musiał się tym zająć. Najpierw wziął na siebie odpowiedzialność za siostrę, potem za ranczo. Maddie nie była zaskoczona, że Carla wyznaczyła na opiekuna swoich dzieci właśnie Ebena. - Gdzie będziemy dzisiaj spać, wujku? - spytała Joy. - Gdzie będziemy spać? - powtórzyła jak echo Hope, ale zaraz dodała własne pytanie: - Z tobą, tak jak Tad? Eben omal nie udławił się kawałkiem bekonu. - Mowy nie ma! - No to gdzie? - Joy, wyraźnie zatroskana, zmarszczyła czoło. Maddie wyczuła, że niekończący się ciąg pytań mocno już nadwerężył cierpliwość Ebena, więc się nad nim ulitowała. - Zastanowimy się nad tym trochę później. Teraz posprzątajmy ze stołu i weźmy się do zmywania. Niech wujek spokojnie skończy kolację. Dillon, ty możesz zmywać. Joy będzie płukać, a Hope wycierać. - Ja nie będę pomagać - zaprotestował natychmiast Dillon. - Mężczyźni nie zmywają naczyń - oznajmił stanowczo. - Tutaj mężczyźni robią wszystko - poinformował go Eben. - Gotują, sprzątają, zmywają naczynia i ścielą łóżka. - Założę się, że ty tego wszystkiego nie robisz. To tylko takie gadanie - przekomarzał się Dillon.

25 - Przegrałbyś zakład. - Akurat - mruknął z niedowierzaniem Dillon. - Widziałeś tu gdzieś gospodynię? - spytał Eben. - No nie, ale... - Nie widziałeś, bo jej nie mam. A co więcej, wcale nie jest potrzebna. Maddie uważała, że to dość dyskusyjna kwestia. Jej zdaniem dom prosił się o gruntowne porządki. Owszem, podłogi były zamiecione, meble odkurzone, ale zasłony pilnie wymagały prania, przydałoby się też wyczyścić stolarkę, a na półkach położyć świeży papier. Doszła jednak do wniosku, że lepiej nie wspominać o tym Ebenowi w tej chwili. - Może nie pamiętasz, ale to ja przygotowałem ci hamburgera - ciągnął Eben, żeby przekonać Dillona. - Więc oczywiście powinieneś pomóc przy sprzątaniu. Bierz się do zmywania. - Wskazał widelcem zlewozmywak. - I zabierz od razu swoje sztućce i talerz. Dillon spojrzał na niego wrogo, niechętnie pozbierał swoje naczynia i zaniósł je do zlewu. Dziewczynki już tam były, pełne zapału do pracy. Okazało się jednak, że jest pewien problem. - Nie dosięgniemy do zlewu - stwierdziła ze smutkiem Joy. - Jesteśmy za małe - poskarżyła się Hope. - Co mamy zrobić, panno Maddie? - zapytała Joy. - Może staniecie na krzesłach? I proszę, nazywajcie mnie po prostu Maddie. Nie musicie dodawać „panno”. Czuję się wtedy staro. - Ale mama mówiła, że tak trzeba. - Joy energicznie potrząsnęła głową. Jasne loki zatańczyły wesoło. - Mówiła, że należy okazywać sza...cunek - dodała Hope. - Mama miała absolutną rację - zapewniła Maddie. - Ale jeśli sama pozwalam wam mówić do siebie po imieniu, nie będzie to przecież brak szacunku, prawda? - Prawda - przyznały bliźniaczki chórem i pobiegły po krzesła. Dillon ku swemu zaskoczeniu odkrył, że i on jest za niski. Cała trójka przyciągnęła krzesła do zlewu, by wziąć się do pracy. Maddie, z sennym niemowlęciem w ramionach, podeszła zobaczyć, co robią. Wkrótce do zmniejszającej się powoli sterty brudnych naczyń Eben dodał także swój talerz. - Nie rozumiem, czemu nie zjedliśmy z papierowych tacek - mruknął Dillon. - Moglibyśmy je po prostu wyrzucić, zamiast babrać się z tymi głupimi talerzami. - Bo papierowe tacki kosztują - odparł Eben i odwrócił się do Maddie. - Twój jeep jest otwarty? Kiwnęła głową i spojrzała czule na niemowlę, któremu już zamykały się oczy. - Tad jest bardzo zmęczony. Pójdzie spać, jak tylko przyniesiesz łóżeczko. - Mam nadzieję, że wszyscy pójdą spać - mruknął sucho Eben, spoglądając w stronę pozostałej trójki dzieci. Na gadatliwych bliźniaczkach zatrzymał wzrok trochę dłużej. - Tad musi dostać butelkę przed zaśnięciem - powiedziała szybko Joy. - Bo inaczej będzie płakał - dodała Hope. - Świetnie - mruknął Eben i wyszedł z kuchni. Nagle zatrzymał się w salonie. Na chwilę odjęło mu mowę. - Co się tu stało?! - ryknął, kiedy odzyskał głos. - Tornado przeszło? - Patrzył na wybebeszone walizy i rozwleczone po podłodze ubrania. W posprzątanym uprzednio pokoju panował chaos. Maddie szybko podeszła do drzwi. Trójka dzieci deptała jej po piętach. Z mokrych rąk Dillona i Joy na podłogę ściekała woda. - Zastanawiałam się, czy już to widziałeś - mruknęła Maddie, powstrzymując uśmiech. - Czy co widział? - Joy niewinnie rozejrzała się po pokoju. - Ten... - Eben szukał właściwego słowa. - Ten bałagan! Wasze ciuchy są wszędzie! - Miałyśmy się przebrać - zaczęła beztrosko Joy. - Ale nie wiedziałyśmy, gdzie są nasze rzeczy - dokończyła Hope. - Kazałeś nam ich poszukać. - Nie pamiętasz, wujku? - Owszem, pamiętam - burknął Eben. - Ale czy musiałyście rozkopać wszystkie walizki? Joy wzruszyła ramionami. - Hope nie mogła znaleźć swoich różowych spodenek. - Oczywiście nie przyszło jej do głowy, żeby włożyć coś innego - warknął Eben i ze