Rozdział 1
Moja praca polegała na zajmowaniu się ciałami. Żywymi, nie martwymi. Ciało leżące przede mną
twarzą do dołu w to upalne lipcowe popołudnie nie wyróżniało się niczym szczególnym. Dwunasty
pacjent dzisiaj, więc plecy okropnie mnie bolały i coraz trudniej przychodziło mi zachowanie
dobrego nastroju.
– Jak to wygląda? – zapytał mężczyzna, gdy wbijałam kciuki w jego napięte ciało wzdłuż
kręgosłupa.
– Całkiem nieźle – powiedziałam. – Udało mi się pozbyć zrostu wokół L4, tam, gdzie bolało
najbardziej. Kiedy pan wstanie, powinien pan odczuć ulgę.
Mężczyzna pracował w kamieniołomach. Tamtejsi robotnicy byli jednymi z najtrudniejszych
pacjentów. Rzadko się odzywali, w przeciwieństwie do większości klientów, więc mogłam przy nich
odpocząć chwilę od ciągłych pogawędek, ale fizycznie stanowili naprawdę ciężkie przypadki.
Mięśnie mieli zawsze napięte, a ich tkanki stawiały opór, wymagający nacisku wręcz całego ciała,
siły kierowanej w dół za pomocą obolałych kciuków.
Bo właśnie one stanowiły podstawowe narzędzie pracy, tak istotne w każdym aspekcie mojego
zajęcia. Pozwalały mi postawić diagnozę, wykryć i ocenić najdrobniejsze zmiany w strukturze
tkanek, ale też przynieść cierpiącemu ulgę.
Przez jakiś czas zastanawiałam się nawet, czy nie powinnam palców ubezpieczyć, tak jak Betty
Grable, która ubezpieczyła nogi, ale tego nie zrobiłam.
– Kiedy skończy pani z plecami – odezwał się pacjent, unosząc głowę – zerknie pani jeszcze na
moje ramię?
Uśmiechnął się przy tym nieśmiało, zupełnie jakby obawiał się, że sprawia mi kłopot.
– Oczywiście – odparłam, z trudem tłumiąc westchnienie.
W czasach, kiedy pracowałam jeszcze na własny rachunek, zawsze starałam się jak najlepiej dbać
o pacjentów, bo jeśli nie zdołałam im pomóc, nie dostawałam zapłaty. Dlatego właśnie uwijałam się
jak w ukropie, byle tylko przyjąć ich jak najwięcej.
Wszyscy walczymy o równowagę między życiem zawodowym a prywatnym. Bywało, że mogłam
się nią nawet cieszyć.
Ale już nie.
Kompletnie spłukana wylądowałam tutaj, w jednej z placówek, która należała do całej sieci
przychodni. Harowałam pięćdziesiąt godzin tygodniowo w dusznej klitce, pacjentów wciąż
przybywało, lecz pieniądze trafiały do kieszeni kogo innego.
Byłam zdana na łaskę menedżera o imieniu Wayne.
Facet miał może najlepsze intencje, ale czasem w swoim dążeniu do perfekcji zamieniał się
w despotę. Zdarzało się, że próbował nawet ze mną flirtować, choć muszę przyznać, że nigdy nie
posuwał się za daleko. Zapewne zorientował się, że nie jestem nim zainteresowana i propozycja
randki nie wchodzi w grę. Chyba zwyczajnie czuł się nieco samotny.
Robotnik z kamieniołomów usiadł na brzegu leżanki, a ja uklękłam za nim i kazałam wyciągnąć
bolące ramię w bok. Kiedy uniósł je prostopadle, z bólu aż wciągnął powietrze i mimowolnie
szarpnął ramieniem.
– Mięsień nadgrzebieniowy – wyjaśniłam.
– To źle?
– Może sprawiać problemy. Ale dzisiaj nie zdążę się tym zająć, nie mamy już czasu. Postaram się
jednak zmniejszyć trochę ból za pomocą akupunktury. – Manipulując igłą, mimowolnie
wsłuchiwałam się w głos Wayne’a, próbującego w recepcji przekonać jakąś pacjentkę, by umówiła
się na wizytę u któregoś z pozostałych fizjoterapeutów.
– To musi być Roz Toovey, nikt inny – upierała się namolna kobieta.
– Roz ma zajęte wszystkie terminy aż do połowy następnego tygodnia. Może jednak zdecyduje się
pani na Gary’ego Muira? – przekonywał Wayne. – Dzisiaj ma akurat wolny termin. Mógłby panią
przyjąć za dziesięć minut.
Żadnej odpowiedzi.
– Rozumiem, w takim razie może Magdalena? – zaproponował Wayne.
Tak to właśnie zawsze wyglądało. Najpierw Wayne próbował upchnąć ludzi u Gary’ego, który
moim zdaniem nie potrafił odróżnić własnego tyłka od łokcia i, o ile mi wiadomo, został przyjęty na
kurs specjalistyczny tylko dlatego, że wówczas w całym kraju brakowało fizjoterapeutów płci
męskiej. Przed ukończeniem kursu Gary był drugoligowym piłkarzem.
– Magdalena? – upewniła się pacjentka. – Ta Niemka?
– Austriaczka – sprostował Wayne.
– Ostatnim razem obchodziła się ze mną okropnie, nieumiejętnie. Czułam się tak, jakbym wpadła
pod autobus. Nie, tylko Roz.
– Ale jak już mówiłem – Wayne tracił cierpliwość – Roz nie ma wolnych terminów.
A tak przy okazji, Roz Toovey to ja.
– Nie może pan z nią porozmawiać? – Kobieta się nie poddawała. – Proszę jej powiedzieć, że
przyszła Sue Mitchinson, znowu bolą mnie plecy. Jako stałą klientkę na pewno gdzieś mnie wciśnie.
Naprawdę bardzo cierpię. Tylko Roz może…
– Chwileczkę – rzucił Wayne poirytowany.
Usłyszałam zbliżające się kroki, a potem trzy krótkie stuknięcia do drzwi.
– Roz, przyszła pani Sue Mitchinson, pyta, czy ją przyjmiesz.
– Przepraszam na chwileczkę. – Odeszłam od pacjenta i wyjrzałam na korytarz.
Sue natychmiast ruszyła w moją stronę i zanim zdążyłam się odezwać, zaczęła przekonywać:
– Roz, naprawdę nigdy bym cię o to nie prosiła, gdybym nie znalazła się w podbramkowej sytuacji,
chyba o tym wiesz, prawda? Więc może zgodzisz się mnie przyjąć? To potrwa dosłownie chwileczkę,
a ja będę ci dozgonnie wdzięczna.
Jak widać, byłam jedyną fizjoterapeutką w South Lakeland zdolną pomóc Sue, ale znałyśmy się
przecież nie od dziś.
Zresztą wielu moich dawnych pacjentów przeniosło się za mną tutaj. Kiedy pracowałam jeszcze na
swoim, dzięki nim zdobywałam kolejnych klientów, więc miałam dług wdzięczności.
Na początku zamieściłam malutkie ogłoszenie w lokalnej gazecie, ale gdy tylko udało mi się
uwolnić pierwszych pacjentów od czasem już chronicznego bólu (czego dotąd nie zdołali dokonać
miejscowi fizjoterapeuci), wieść rozeszła się lotem błyskawicy. Miałam wszystkie terminy zajęte na
kolejny miesiąc. Problem w tym, że moi pierwsi pacjenci, ci, którzy zarekomendowali mnie
kolejnym osobom, nagle nie mogli umówić się do mnie na wizytę. Dlatego właśnie często uciekali
się do taktyki „wiesz, że nigdy bym cię o to nie prosił, gdybym nie znalazł się w podbramkowej
sytuacji”.
– Sue, naprawdę nie mogę – powiedziałam twardo. – Muszę odebrać George’a ze świetlicy, a w tym
tygodniu spóźniłam się już dwa razy.
– A gdybym zadzwoniła do mojej mamy i poprosiła ją o odebranie George’a? – zaproponowała
bez namysłu.
Ani ja, ani George nigdy nie widzieliśmy jej matki na oczy.
– Mieszkamy teraz w Hawkshead – odparłam najtaktowniej, jak się tylko dało – więc to niemożliwe.
Sue, zmarszczywszy brwi, gorączkowo szukała w myślach innego rozwiązania, natomiast Wayne
obserwował tę sytuację z narastającą irytacją. Nie znosił, gdy pacjenci nalegali na wizytę u mnie i nie
chcieli nawet słyszeć o Garym czy innych fizjoterapeutach, bo to zaburzało mu cały grafik.
W rezultacie ja harowałam jak wół, podczas gdy Gary zbijał bąki w recepcji.
Zresztą większość czasu spędzał tam na pogawędkach z Wayne’em, dyskutując o Premier League
i zaletach adidasów Pumy. Przy czym obaj co drugie słowo powtarzali „obowiązkowo”.
– Potrzebuję góra pięć minut – oświadczyła Sue w akcie desperacji. – Albo nawet mniej.
– W porządku, pięć minut. – Poddałam się. – Ale musisz zaczekać. Mam jeszcze jednego pacjenta,
a już jestem spóźniona.
Ale Sue już nie słuchała. Czym prędzej ruszyła z powrotem do poczekalni, żeby któreś z nas
przypadkiem nie zmieniło zdania.
– Dzwoniłaś do tego gościa od ubezpieczeń? – zapytał Wayne.
– Co? A nie, przepraszam. Znowu zapomniałam.
Westchnął teatralnie, przewracając oczami, a potem przemówił tonem dorosłego, który łaja małe
dziecko:
– Załatw to, Roz. Wszyscy poza tobą dostali już ocenę – powiedział i zniżył głos: – Bez tego nie
masz ubezpieczenia. Klinika nie jest w pełni ubezpieczona, dopóki…
– Załatwię to, obiecuję. W pierwszej wolnej chwili. Słuchaj, Wayne. – Wyszłam na korytarz
i zamknęłam za sobą drzwi gabinetu, żeby pacjent nie mógł mnie słyszeć. – Pewnie nie ma szansy na
drobną zaliczkę, co? Po prostu krucho u mnie z forsą, nie wiem, czy dam radę jakoś przeżyć do
piątku.
Przechylił głowę i popatrzył na mnie z lekką przyganą.
– Przecież już ci tłumaczyłem – odparł łagodnie. – Nie możemy robić wyjątków, nawet dla ciebie.
Chciałbym ci jakoś pomóc, ale naprawdę mam związane ręce – dodał jeszcze na odchodne.
Wróciwszy do gabinetu, wciąż doskonale słyszałam dobiegający z recepcji głos Wayne’a;
tłumaczył Sue ostrym tonem, że za wizytę trzeba zapłacić z góry pełną kwotę, niezależnie od czasu
trwania zabiegu.
Często tak robił, kiedy nie udało mu się przeforsować swojego zdania w jakiejś kwestii, więc jego
zachowanie mnie nie zaskoczyło.
Kiedy zaczynałam własną praktykę wiele lat temu, bardzo bałam się porażki. Zwierzyłam się nawet
z tych obaw jednemu z moich pierwszych pacjentów, Keithowi Hollinghurstowi, a on powiedział mi
wtedy:
„Ci, którzy nie mają innego wyjścia, zwykle jakoś sobie radzą. Ci, którzy tylko bawią się w biznes,
ponoszą klęskę”.
Nadal zresztą pogardzał ludźmi, dla których prowadzenie firmy stanowi jedynie zabawę. Oni nie
rozumieją, co znaczy codzienna walka o przetrwanie.
„Dziewięć na dziesięć firm plajtuje”, zwykł powtarzać. „Dopilnuj, żeby twoja się wśród nich nie
znalazła”.
Keith Hollinghurst należał do starej gwardii. Prowadził skup złomu, zawsze miał w kieszeni plik
zwiniętych dwudziestek i nigdy nie wzdragał się przed powiedzeniem komuś prawdy prosto w oczy.
Nadal był moim pacjentem, a teraz, kiedy leżał przede mną twarzą do dołu, z owłosionymi plecami
całymi w igłach do akupunktury, cierpliwie słuchałam jego narzekań na niekompetencję rady okręgu
South Lakeland, pełnej najrozmaitszych formalistów, którym oczywiście musiał pokazać, gdzie ich
miejsce, i od czasu do czasu pomrukiwałam przy tym ze współczuciem albo wtrącałam jakieś pytanie
na dowód, że słucham uważnie. Wyjęłam igły wbite w jego ciało i kazałam mu zmienić pozycję,
żeby zająć się lędźwiową częścią kręgosłupa. Kiedy wykonał polecenie, poprawiłam mu poduszkę
pod głową. I wtedy zauważyłam dużą plamę zaschniętego moczu na jego slipach.
– Skoro już skończyłaś z moimi plecami, mam dla ciebie propozycję – zaczął, mrugając mocno
powiekami.
– Nie zamierzam patrzeć, jak się masturbujesz, Keith.
Co proponował mi już niejeden raz.
Nie odzywał się więcej, kiedy poleciłam mu oddychać miarowo, a potem uniosłam jego zgiętą
w kolanie nogę i docisnęłam do piersi, by uważnie nasłuchiwać charakterystycznego pstryknięcia.
Pacjenci błędnie zakładają, że to odgłos wydawany przez wpychany na swoje miejsce krążek
międzykręgowy, ale tak naprawdę jest to efekt rozchodzenia się powierzchni dwóch kości stawu
i uwolnienia w mazi stawowej banieczek gazu albo też, co znacznie częstsze, rozciągania
przykurczonych mięśni wokół stawu, jak było właśnie w tym przypadku.
Nigdy jednak nie prostuję tego, co mówią o dysku, bo zwyczajnie szkoda mi czasu.
Godzę się w milczeniu na powtarzane chyba przez wszystkich pacjentów osteopatów stwierdzenie,
że mają jedną nogę dłuższą od drugiej, na irytujące założenie, że niewidomi fizjoterapeuci czynią
cuda, mają uzdrawiającą moc, jak sam Jezus Chrystus, no i na fałszywe przekonanie większości
kobiet w średnim wieku, jakoby miały wyjątkowo wysoki próg bólu.
– Posłuchaj – odezwał się Keith – wiem, że krucho u ciebie z forsą, a przecież masz dzieciaka na
utrzymaniu. Możesz zarobić sześćdziesiąt funciaków żywej gotówki, jeśli się zgodzisz. Nie musisz
się nawet do mnie zbliżać. Uwinę się migiem.
– Koniec tematu, nie.
– A pamiętasz, co ci powiedziałem, kiedy zaczynałaś?
– Nie bardzo.
– Że trzeba się naprawdę przyłożyć, żeby przetrwać na rynku. Ci, którzy robią wyłącznie to, co
konieczne, przegrywają… Jeśli nie przykładają się ekstra, żeby klient był zadowolony.
– Moja firma już splajtowała, więc chyba za późno na takie rady.
– Jasne, ale, Roz, jeśli masz z powrotem stanąć na nogi, nie możesz się ograniczać do absolutnego
minimum. Ludzie oczekują więcej, w dzisiejszych czasach chyba nawet bardziej niż kiedyś. Zresztą
trudno się dziwić. Wszyscy gonią za pieniędzmi, pracy coraz mniej, a w ogóle…
Popatrzyłam na niego twardo.
– Keith, chyba nie zamierzasz mnie przekonywać do robienia takich rzeczy argumentami
o rosnącym poziomie bezrobocia?
Odwrócił wzrok i przygryzł dolną wargę.
– Osiemdziesiąt funtów – nie rezygnował. – Osiemdziesiąt, z ręki do ręki. Tu i teraz. Nie musisz
nawet udawać, że ci się podoba.
– Bo mi się nie podoba.
– Stówa.
– Nie ma mowy, Keith – powiedziałam stanowczo. – Wkładaj spodnie.
Rozdział 2
Prom z łoskotem odbił wreszcie od brzegu, a ja wysiadłam z auta.
Rozanieleni turyści oczywiście zawsze wyskakują z samochodów, ledwie bramki się zatrzasną,
i natychmiast zaczynają robić sobie zdjęcia na tle jeziora czy okazałych rezydencji na brzegu. Ja
traktowałam to piękno wokół mnie jako coś oczywistego, zupełnie jak każdy miejscowy. Nie
zwracałam już uwagi na usiane łupkiem wzgórza, prastare lasy, połyskującą taflę wody.
Kiedy trzeba się mierzyć z codziennymi problemami, dostojeństwo krajobrazu zwyczajnie przestaje
interesować.
Miejscowości Bowness i Hawkshead rozdziela największe jezioro w kraju: Windermere. Od ponad
pięciuset lat przez jego środek, stanowiący jednocześnie najszerszą część, kursuje prom. Podróż
lądem to dobre dwadzieścia pięć kilometrów w każdą stronę, co latem, kiedy ruch na drogach jest
największy, zajmuje ponad godzinę, więc przeprawa promowa to podstawa. Na początku korzystano
ze zwykłych łodzi wiosłowych, potem pojawiły się parowce. Teraz prom liniowy jest napędzany
silnikiem Diesla.
Gdybym dzisiaj miała lepszy dzień, pewnie uznałabym, że jestem prawdziwą szczęściarą.
Cieszyłabym się w duchu, że mogę dojeżdżać do pracy z Hawkshead. Zadowolona z życia,
szczęśliwa, że mieszkam w jednym z najpiękniejszych miejsc na ziemi. Tutaj większość ludzi na
emeryturze, po latach ciężkiej pracy, upatruje oazy odpoczynku.
Ale dzisiaj byłam zdenerwowana i niewyobrażalnie spóźniona.
Bajki o awarii świateł, tarasujących drogę traktorach z przyczepami pełnymi owiec czy
konieczności zmiany koła nie przejdą. Ale niezależnie od tego, jak bardzo mi się śpieszyło, prom nie
popłynie przecież szybciej.
Dwa tygodnie temu mój samochód stał tuż obok karetki wiozącej ofiarę wypadku, ale i wtedy nic
nie dało się zrobić. To był naprawdę niesamowity widok, ta nieruchoma karetka z migającymi
światłami na pokładzie promu niespiesznie przecinającego taflę jeziora. Ludzie wymieniali nerwowe
spojrzenia, zastanawiali się pewnie, kto znajduje się w środku, komu pomoc lekarska okazała się tak
nagle potrzebna. Nigdy się tego nie dowiedzieliśmy.
Nie zdążę do świetlicy na czas, więc George będzie się martwił, może nawet zacznie płakać. Miał
dziewięć lat i był naprawdę dzielnym, pogodnym chłopcem, ale od czasu mojego rozstania z jego
tatą bardzo się zmienił. Stopniowo tracił wrodzony optymizm i z każdym dniem coraz bardziej
przypominał humorzastego, powściągliwego nastolatka. Zupełnie jakby starał się przygotować na
wszystkie te przeszkody, które mogliśmy jeszcze napotkać na swojej drodze w tym niepewnym
świecie.
Wyjęłam komórkę i wcisnęłam ponowne wybieranie numeru.
Słońce wciąż niemiłosiernie prażyło.
W ciężkim powietrzu cuchnęło spalinami z silników promu i kilku ciągle pracujących aut.
Zanieczyszczenie tak absurdalne w zestawieniu z przejrzystymi wodami czystego jeziora. Oparłam
się o barierkę i przyciskając telefon do ucha, po raz kolejny słuchałam wiadomości nagranej na
automatycznej sekretarce w świetlicy.
A potem znowu zadzwoniłam do Dyllis, żeby przynajmniej spróbować zlokalizować mojego eks.
Wreszcie odebrała.
– Dyllis? Tu Roz.
– Kto?
– Roz. Gdzie jest Winston?
– Och, nie mam pojęcia, kochaniutka – odparła Dyllis niepewnie, zupełnie jakbym właśnie wyrwała
ją ze snu. Coraz częściej odnosiłam wrażenie, że traci kontakt z rzeczywistością. – Pewnie w pracy –
dodała. – Wezmę tylko kartkę, długopis i zaraz zapiszę wiadomość, bo nie dam rady…
– Dyllis – przerwałam jej bezceremonialnie – przecież Winston jest bezrobotny. Nie ma żadnej
pracy, nie pamiętasz? Dlatego nie przesyła mi ani grosza alimentów. Mam rozumieć, że właśnie
zaczął pracować?
– Och… nie – wyjąkała Dyllis – nic takiego nie powiedziałam. Skąd. Właściwie to nie bardzo
wiem, gdzie on się teraz podziewa. Może komuś pomaga, no wiesz, za darmo?
– Za darmo – powtórzyłam beznamiętnym tonem. – To do niego podobne. Posłuchaj, gdyby zjawił
się w ciągu najbliższych pięciu minut, możesz mu przekazać, żeby pojechał odebrać George’a? Ja nie
zdążę na czas.
– Ale przecież to nie nasza kolej, żeby go wziąć – zaprotestowała zdezorientowana Dyllis.
Słyszałam, jak pospiesznie przewraca kartki swojego terminarza.
– Rzeczywiście, to nie wasz weekend – przytaknęłam – ale jestem już strasznie spóźniona. Więc
byłabym wdzięczna, gdybyś odszukała Winstona i…
– Bilet, Roz – usłyszałam za plecami.
Przyciskając komórkę do ucha, odwróciłam się i wyciągnęłam banknot z portfela.
– Potrzebuję nowego bloczka, Terry – szepnęłam do wiekowego biletera. – Rano zużyłam ostatni.
Dokonaliśmy stosownej wymiany w milczeniu, bo Terry nigdy nie strzępił języka po próżnicy,
a potem wróciłam do przerwanej rozmowy z Dyllis. Nie miała prawa jazdy, więc nie mogłam prosić
jej o odebranie George’a. Mieszkała w Outgate, niewielkiej wiosce jakieś dwa i pół kilometra od
Hawkshead. Ale Winston Toovey, mój eks, który zapewne pracował na czarno, i to już od Bożego
Narodzenia, jeśli moje podejrzenia były słuszne, pewnie kręcił się gdzieś niedaleko domu
w towarzystwie kumpli, bo tak naprawdę odkąd wrócił do „mamusi” i zręcznie wymiksował się
z wszelkiej odpowiedzialności za syna, nic już nie musiał. Zwykle nie miał przy sobie komórki, więc
zero kontaktu.
Pożegnałam się z Dyllis uprzejmie, choć miałam wielką ochotę rzucić telefonem, nie po raz
pierwszy zresztą. Ale Dyllis tak na mnie działała. Zupełnie jakbym próbowała wyciągnąć informacje
od dziecka. Często coś się jej wymknęło, palnęła na temat Winstona coś, o czym ewidentnie nie
powinnam wiedzieć, a kiedy zaczynałam naciskać, milkła i wpatrywała się tylko w swoje stopy.
Jeśli nie dawałam jednak za wygraną, podnosiła głowę i patrzyła na mnie z żałosną miną, jakby
czuła, że wpakowała się w naprawdę poważne kłopoty. Wręcz zdawała się mnie błagać spojrzeniem,
żebym nic nie mówiła Winstonowi.
Zawsze miałam wielką ochotę nią potrząsnąć. Wrzasnąć jej prosto w twarz: Jak mogłaś pozwolić,
żeby twój syn odszedł i tak po prostu zostawił mnie z horrendalnymi długami? Nigdy jednak tego nie
zrobiłam, ponieważ w głębi duszy zdawałam sobie sprawę, że moja roztrzepana, rozkojarzona
teściowa nie jest właściwie niczemu winna.
Kiedy dotarłam wreszcie do szkoły, była już osiemnasta dwadzieścia osiem.
Dwadzieścia osiem minut po czasie.
Pchnęłam drzwi wejściowe. W korytarzu powitały mnie tylko puste wieszaki na kurtki, z plączącym
się gdzieniegdzie zapomnianym workiem z kapciami.
Odetchnęłam głęboko, a potem zajrzałam do klasy. Zajęcia świetlicowe odbywały się w klasie
pierwszaków, więc zwykle kiedy czekałam na George’a zbierającego swoje rzeczy, z wielką
przyjemnością podziwiałam kreślone niewprawną ręką koślawe litery czy rysowane przez maluchy
podobizny rodziców, które niejednokrotnie okazywały się zaskakująco wierne – podkreślały te
cechy, które dorośli chętnie by pewnie ukryli, na przykład odstające uszy czy krzywe zęby.
Dzisiaj George siedział z wyciągniętymi przed siebie nogami na podłodze i grał na Nintendo.
Kiedy weszłam, nawet nie podniósł wzroku, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę z mojej
obecności. Machnął tylko głową, żeby odrzucić spadające mu na oczy włosy.
Iona, młoda świetliczanka, rzuciła mi od biurka blady uśmiech. Taki, który mówił jasno i wyraźnie,
że to już naprawdę ostatni raz.
Był piątek, świeciło słońce, a ona nie mogła się już doczekać, kiedy wystrojona w górę od bikini,
szorty i japonki wypije zimne piwo na rynku.
– Strasznie przepraszam – rzuciłam pospiesznie. – Bardzo, bardzo przepraszam. George, pozbieraj
swoje rzeczy, biegiem.
– Roz?
– Wiem, to naprawdę niedopuszczalne. Ile jestem winna dodatkowo?
– Dziesięć funtów. Musieliśmy zacząć naliczać kary po pięć funtów za każdy nadprogramowy
kwadrans, bo rodzice ciągle się spóźniali.
– Proszę wziąć dwadzieścia. – Wyjęłam ostatni banknot z portfela. – Wiem, że nie mogę tak
ciągle…
– Roz – przerwała mi – nie chodzi o pieniądze, tylko o mój czas. Siedzę tutaj od siódmej
trzydzieści, a przecież mam też swoje życie, prawda? – Nie podnosiła głosu. Jako profesjonalistka
nie zamierzała dawać upustu złości na oczach George’a. Ale właściwie to było nawet gorsze. Mówiła
tak, jakbym zawiodła samą siebie. I przede wszystkim mojego synka.
– Przepraszam – powiedziałam jeszcze raz. – To się więcej nie powtórzy, obiecuję.
– Chyba będziemy musieli zrezygnować ze współpracy, to zwyczajnie…
– Proszę – wtrąciłam czym prędzej. – Proszę tego nie robić. Bez świetlicy dla George’a sobie nie
poradzę.
– Doskonale ciebie rozumiem, Roz. Wiem, że jest ci ciężko. Ale spóźniasz się codziennie, a to
naprawdę nie fair. I wobec nas, i wobec… – Nie dokończyła, skinęła tylko ręką w stronę George’a,
a on pobiegł po leżące na parapecie pudełko śniadaniowe; udawał, że nie słucha. Skończyły mi się
herbatniki, więc rano zapakowałam mu jogurt z brzoskwiniami, ale teraz zaczynałam tego żałować.
W szkole obowiązywała zasada, że dzieci zabierają resztki lunchu do domu, bo dzięki temu rodzice
mogli kontrolować, czy pociechy na pewno wszystko zjadły. W tym kubeczku po jogurcie pewnie
zdążyły się już rozwinąć nowe formy życia.
Odwróciłam się w stronę Iony, która, jak widać, czekała na moją odpowiedź.
– Nie mam pojęcia, co robić – wyznałam, rozmyślając o tym, co mnie czeka w przyszłym tygodniu.
Iona nie próbowała mi podsunąć żadnego rozwiązania. Zresztą nic dziwnego, jej cierpliwość
wyczerpała się dobry miesiąc temu. Niejeden raz dawała mi drugą szansę.
Mogłabym poprosić moją siostrę, Petrę.
Nie. Dzisiaj przypadają przecież jej czterdzieste urodziny. Wieczorem wyprawia przyjęcie,
a w przyszłym tygodniu leci do Nowego Jorku. Rodzice mieszkają za daleko, a poza tym obiecałam
Petrze, że nie będę zrzucać na ich barki swoich problemów. W przeszłości bardzo ich zawiodłam,
więc nie umiałabym prosić o pomoc. W każdym razie jeszcze bardzo długo nie.
Na Winstona nie mogłam liczyć. Nieraz zapominał odebrać George’a ze szkoły, kiedy
zafascynowany jakąś wyjątkowo spektakularną burzą wyruszał za nią w pościg wzdłuż wybrzeża.
Iona odchrząknęła, nadal czekając na odpowiedź.
A potem wstała i aż się skrzywiła.
– Wszystko w porządku? – zaniepokoiłam się, widząc, jak przenosi ciężar ciała z jednej nogi na
drugą.
– Niezupełnie. – Westchnęła. Dwukrotnie. – Dobra, niech już będzie – powiedziała ze znużeniem. –
Dam ci jeszcze jedną szansę, Roz. – Zanim zdążyłam zapewnić, że to się już naprawdę więcej nie
powtórzy, podwinęła nogawkę spodni. – Masz może chwilkę, żeby zerknąć na moje kolano?
Rozdział 3
Z perspektywy czasu widzę wyraźnie, jak kolejne wydarzenia prowadziły do momentu, w którym
moje życie stanęło na głowie, ale tak naprawdę prawdziwym początkiem całej serii szalonych
zdarzeń była chyba kartka, przyklejona taśmą do moich drzwi wejściowych.
NIE WCHODŹCIE DO ŚRODKA
CZUJĘ GAZ
CAŁUJĘ CELIA
Karteczkę zostawiła moja sąsiadka. Celia mieszkała w miasteczku od pięciu lat, nie była stąd.
Pochodziła z okolic Liverpoolu, ale na pytanie o rodzinne miasto zawsze odpowiadała „Southport
w hrabstwie Lancashire” swoim najbardziej dystyngowanym głosem. Właśnie tak, Lancashire, nie
Merseyside. Najwyraźniej to ogromna różnica.
Kiedy się tu wprowadziłam, zdarzyło się nam parę razy posprzeczać – Celia nie omieszkała dać
ujścia swojemu oburzeniu, jeśli zostawiłam pojemnik na śmieci na końcu ścieżki dwa dni z rzędu, nie
rozsunęłam zasłon w salonie przed wyjściem do pracy albo, niech Bóg broni, rozwiesiłam pranie na
sznurze w dniu, kiedy odwiedzali ją znajomi z klubu książki. Straszna z niej snobka. Lubiła dawać
innym do zrozumienia, że jest odrobinę lepsza od reszty. Naprawdę zabawna cecha, za którą w końcu
ją pokochałam.
Mimo wszystko dosyć szybko doszłyśmy do porozumienia. Nie miałam czasu na dbanie o dom tak,
by wyglądał jak z obrazka, więc Celia, która śmiertelnie obawiała się spadku wartości domu, miała
klucz do mojego mieszkania. Powiedziałam jej wprost, że jeśli cokolwiek w otoczeniu domu działa
jej na nerwy, niech się tym zajmie osobiście. W rezultacie jej mąż wtaczał mój pojemnik na śmieci do
altanki, ledwie śmieciarka zdążyła odjechać, a ja zastawałam po powrocie równo przystrzyżony
trawnik albo ścieżkę upstrzoną różowymi plamami w miejscach, gdzie Celia potraktowała pędy
mniszka środkiem chwastobójczym. Ostatnio coraz częściej podejrzewałam, że miałaby ochotę
powiesić u mnie na ganku co najmniej dwa kosze z kwiatami, które idealnie pasowałyby do tych
czterech ozdabiających jej dom, ale na razie nic o tym nie mówiła.
Odczepiłam kartkę i rzuciłam do George’a:
– Może pójdziemy odwiedzić Celię?
Szczerze mówiąc, była to ostatnia rzecz, na jaką miałam ochotę. O wpół do ósmej musieliśmy
znowu wyjść, żeby zdążyć na przyjęcie urodzinowe Petry. George powinien przedtem coś zjeść, no
i oboje musieliśmy się jeszcze przebrać. Kiedy popatrzyłam na niego, ze zdumieniem zauważyłam
łysy placek we włosach nad jego prawym uchem. Nie miałam pojęcia, jakim cudem wcześniej to
przeoczyłam, bo przecież brakowało całkiem sporej kępki.
– A tu co się wydarzyło? – Ruchem ręki wskazałam łyse miejsce.
– Nie wiem.
– George.
– Nie pamiętam.
Krótka uwaga na temat kłamstw. Wszyscy wiedzą, że mali chłopcy uwielbiają mijać się z prawdą.
Nie należy mieć im tego za złe. Starają się nas nie denerwować.
– George, nie jestem na ciebie zła, po prostu chciałabym wiedzieć, dlaczego wyciąłeś sobie pęk
włosów.
– Potrzebowałem ich do zrobienia mojego stwora – wyjaśnił z ociąganiem.
– Całkiem rozsądny powód.
Wyszliśmy przez furtkę, od domu Celii dzielił nas tylko króciutki kawałek ulicy.
– Mamo, chce mi się pić. Bardzo, bardzo.
– Mnie też.
Upał był naprawdę nieznośny, parne powietrze zalegało ciężko na dnie utworzonej przez okoliczne
wzgórza niecki. Odkleiłam materiał kitla od brzucha, na próżno próbując trochę się ochłodzić. Skóra
swędziała mnie od potu.
Celia mieszkała w domu jednorodzinnym, my w połówce bliźniaka – druga połowa pełniła funkcję
letniego domku. Nigdy nie widziałam właścicieli. Zamiast tego przez mieszkanie po sąsiedzku
przewijały się dziesiątki identycznych ludzi – uśmiechniętych w dni słoneczne, a wyjątkowo
ponurych i milczących w deszczowe.
Pamiętacie Zieloną Dolinę, fikcyjne miasteczko z telewizyjnego serialu dla dzieci o listonoszu
Pacie? Co prawda Zielona Dolina jest wzorowana na Longsleddale, położonym na drugim brzegu
jeziora, jednak daje dość dobre wyobrażenie o tym, jak wygląda Hawkshead. W miasteczku mieszka
pięćset osób, jeśli nie liczyć turystów zjawiających się jedynie w porze urlopowej, więc nie ma
przesady w stwierdzeniu, że wszyscy się tutaj znają. Rozrzucone wśród łąk, przeznaczonych głównie
do wypasu owiec, pobielane domki otaczają wznoszone bez zaprawy kamienne mury. Ci szczęśliwcy,
którzy mieszkają w centrum miasteczka, korzystają z dobrodziejstw sieci gazowej i kanalizacji, na
przedmieściach jednak ludzie ogrzewają domy prądem lub, częściej, olejem opałowym, a zamiast
kanalizacji mają szambo. Dlatego właśnie w łazienkach domów, mniej więcej półtora kilometra od
centrum, można się natknąć na karteczkę z prośbą, by goście oszczędnie korzystali z wody i papieru
toaletowego. Ale jeśli człowiek zna te zasady od dzieciństwa, zwyczajnie zdążył się już do tego
przyzwyczaić, jak do pasteryzowanego mleka czy zamykanych wcześniej sklepów.
Celia musiała nas wyglądać, bo ledwie otworzyłam jej furtkę, a już stała w progu.
– Mój Boże, George! – wykrzyknęła. – Co się stało z twoimi włosami? – Rzeczywiście, można by
pomyśleć, że ktoś oskalpował go nad uchem. – Wygląda zupełnie jak ten biedaczek, Billy. No wiesz,
Roz, ten z Lotu nad kukułczym gniazdem – dodała, marszcząc brwi. – Nie wydaje ci się?
– Co to znaczy, mamo? – szepnął przejęty George.
– Nic takiego, chodzi o stary film. Billy to był prawdziwy twardziel – skłamałam.
– Widziałaś kartkę? – zapytała Celia, więc pokiwałam głową. – Wchodźcie, wchodźcie – zaprosiła
nas do środka.
George bez przypominania zdjął buty.
– Dzwoniłaś do gazowni? – chciałam się upewnić, ale Celia jakby podenerwowana nie
odpowiedziała.
Zamiast tego poleciła George’owi:
– Biegnij do ogródka. Dennis jak zwykle robi coś przy tych swoich pomidorach. Foxy też jest za
domem.
Chodziło o stareńką, złośliwą terierkę, która nie znosiła dzieci, ale jakimś cudem pozwalała
George’owi drapać się po brzuchu, jeśli tylko była w odpowiednim nastroju. Ostatnio w ogóle nie
dała się prowadzić na smyczy, chyba że wracała akurat do domu. Tak więc codziennie wczesnym
rankiem Dennis zawoził Celię i jej suczkę na drugi koniec miasteczka, po czym obie wracały do
domu pieszo. Celia bardzo cieszyła się z tego podstępu i ciągle powtarzała, że Foxy jest podczas tych
spacerów tak samo dziarska jak dawniej, nawet ciągnie na smyczy.
Dopiero kiedy George pobiegł do ogrodu, Celia przełknęła ślinę i wreszcie wydusiła:
– Jest pewien problem.
– Z instalacją gazową – podsunęłam.
– Niestety, nie. Napisałam tak, żebyście nie wchodzili do środka. Nie chciałam, żeby George to
zobaczył.
– Co?
– Przygotuj się na najgorsze, Roz. Był u was komornik.
– Co zabrali?
– Wszystko. No, może poza łóżkami, bo zapewne należą do właściciela domu, który zresztą kręcił
się tutaj jak jakiś złodziej i wypytywał, czy przypadkiem ciebie nie widziałam. Zdaje się, że zostawił
ci wezwanie do zapłaty.
– Zalegam z czynszem.
– Domyśliłam się. Tak czy inaczej zabrali ten trzyczęściowy komplet…
– Przecież go spłacam.
– Poza tym meble z jadalni, kuchenkę…
– Kuchenkę?
– Mówili, że to też na raty.
Opadłam ciężko na kanapę.
– To prawda. – Westchnęłam.
– Pewnie zabraliby ci też samochód, gdybyś akurat była w domu. Dobrze, że ich zauważyłam, bo
właśnie mieli wyważać frontowe drzwi. Powiedzieli, że to też poszłoby na twój rachunek. – Urwała
na moment, po czym rzuciła z przejęciem – „dranie”, zanim podjęła wątek: – Więc koniec końców
otworzyłam im swoim kluczem. Przepraszam, Roz, naprawdę mieli niezbędne dokumenty. Kazałam
Dennisowi wszystko dokładnie sprawdzić, ale powiedział, że nie masz żadnych szans na zaskarżenie
decyzji.
Dennis pracował kiedyś w kancelarii adwokackiej, chociaż nie mam pojęcia, w jakim charakterze.
Celia lubiła, oczywiście, dawać wszystkim do zrozumienia, że był adwokatem, jednak nie umknęło
mojej uwagi, że on zawsze starał się prostować, mówiąc, że „nie ma tak naprawdę odpowiednich
kwalifikacji, by udzielać porad prawnych”.
Ukryłam twarz w dłoniach, a potem zapewniłam Celię, że dobrze zrobiła, korzystając z klucza, bo
biedaczka z przestrachem czekała na moją reakcję.
– Pomyślałam, że najlepiej będzie przyczepić do drzwi kartkę, byś mogła odpowiednio
przygotować George’a. Dzieci nie powinny wracać do gołych ścian.
– Zabrali jego PlayStation?
Skinęła głową.
– Cholernie głupi prezent. Ale czego można się spodziewać po moim eks? Nie stać mnie na paliwo,
a ten idiota kupuje małemu taką zabawkę. Oczywiście, George go za to uwielbia. Uważa mnie za
prawdziwą Cruellę de Mon, bo nie stać mnie na kolejne gry do tego paskudztwa.
– Tacy właśnie są faceci. Zero rozumu.
– Chryste, Celio – jęknęłam, bo wreszcie dotarło do mnie, co się stało – co ja, do diabła, mam teraz
robić?
Zostawiłam George’a pod jej opieką i poszłam sprawdzić, jak to właściwie wygląda.
Mieszkanie przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy. Zabrali nawet rzeczy, o których istnieniu dopiero
sobie przypomniałam, kiedy ich zabrakło. Obrazki, te nieszczególnie przeze mnie lubiane; książki
kucharskie, których nigdy nie miałam czasu przeczytać, ale stanowiły pamiątkę z okresu, gdy przez
kilka króciutkich, cudownych miesięcy tuż po narodzinach George’a uwielbiałam się bawić
w prawdziwą kurę domową.
To było jak powrót do lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy ludziom brakowało
wszystkiego; kiedy normę stanowiły betonowe podłogi, a jako nocne szafki wykorzystywano
skrzynki po pomarańczach.
Po kuchence została paskudna wyrwa w robionych na wymiar kuchennych szafkach. To właśnie na
ten widok podjęłam decyzję, że zajmę się tym problemem jutro. George musiał coś zjeść, zanim
wybierzemy się na przyjęcie urodzinowe Petry. „Ubierz się elegancko! Suknia koktajlowa
obowiązkowa!”, dopisała moja siostra na zaproszeniu srebrnym długopisem. Ruszyłam więc
z powrotem do Celii, pospiesznie układając w myślach plan: wypiję duży kieliszek zimnego białego
Torres Vina Sol w pubie King’s Arms (niskie sufity, mosiężne ozdoby, zachęcający zapach piwa),
podczas gdy George będzie pałaszował kawałek kiełbasy Cumberland i frytki, a dopiero potem
zajmę się mieszkaniem i spróbuję wyjaśnić synkowi, jak przedstawia się nasza finansowa sytuacja.
Wiadomością od właściciela domu zajmę się później.
Rozdział 4
George z przypinanym krawatem pod szyją i mocno zmartwioną miną siedział na przednim
siedzeniu dżipa.
– Będę musiał przeprowadzić się do babci Dyllis? – zapytał, kiedy skończyłam mu tłumaczyć, co
się stało z meblami, i wyjaśniłam w krótkich słowach podstawową zasadę każdego rozsądnego
człowieka: nigdy nie wydawaj więcej, niż masz.
– Nie – zapewniłam z nadzieją, że nie wychwyci nutki niepewności w moim głosie.
Czekaliśmy akurat w kolejce do promu, którym mieliśmy się przeprawić do Windermere, gdzie
mieszkała Petra. Miejsce, gdzie rampa promu dotyka spadku nachylonego brzegu, to prawdziwe
wyzwanie dla każdego kierowcy. Przez brak ostrożności łatwo stracić całe podwozie. Z dżipem nie
ma takich problemów, ale w sportowym aucie z niskim zawieszeniem lepiej uważać.
Udało mi się zaparkować na pokładzie promu. Wyłączyłam silnik, a potem powiedziałam synkowi,
że możemy znowu rozmawiać, jeśli tylko ma ochotę.
– To przez tatę, prawda? – odezwał się wreszcie.
– Szczerze? – mruknęłam. – Tak. Ale nie ma sensu go obwiniać, bo to do niczego nie prowadzi.
Teraz czeka nas przyjęcie u cioci Petry. Będziemy się dobrze bawić, a o problemach pomyślimy
jutro. Mamy gdzie spać, mamy bieżącą wodę, no i siebie nawzajem. Poradzimy sobie.
Szczerze mówiąc, wcale nie byłam tego pewna.
Po odejściu Winstona nie dałam rady spłacać rat kredytów na dom i mój gabinet, więc bank zajął
i jedno, i drugie. Na dodatek Winston narobił długów na naszej wspólnej karcie kredytowej na
dwanaście tysięcy, więc teraz ledwie byłam w stanie wysupłać comiesięczną minimalną ratę. Chociaż
nie mogłam winić za to wszystko wyłącznie męża.
Pięć lat temu świetnie nam się powodziło. Dobrze zarabialiśmy, wydawaliśmy lekką ręką więcej,
niż zarabialiśmy, i chyba wierzyliśmy, że tak będzie już zawsze. Pewne zdarzenie miało wszystko
zmienić, tyle że my nie byliśmy gotowi na to, by zmienić nasz styl życia. W każdym razie nie dość
szybko. Firma budowlana, w której pracował Winston, straciła największy kontrakt, więc obcięli mu
godziny i stawkę. Koniec końców rozstaliśmy się. Winston odszedł, a ja zostałam sama z dzieckiem,
bez domu i pracy.
Pewnie właśnie wtedy powinnam ogłosić upadłość konsumencką, powstrzymała mnie jednak przed
tym mieszanina dumy i lęku, że w przyszłości już nigdy nie dostanę kredytu. Pożyczyłam pieniądze
na kaucję od siostry, wynajęłam dom i wyposażyłam go w kupione na raty sprzęty, a teraz, dzięki
Winstonowi i horrendalnie wysokiemu oprocentowaniu karty kredytowej, miałam do spłacenia
prawie osiemnaście tysięcy funtów.
Po opłaceniu z pensji czynszu, kosztów utrzymania auta, jedzenia, rachunków oraz rat zostawało mi
jakieś pięćdziesiąt funtów miesięcznie – jeśli nie wyskoczyło mi nic nieprzewidzianego. A zwykle
wyskakiwało.
Zerknęłam na George’a. Całkiem nieźle zniósł te wszystkie rewelacje. Siedział zamyślony, jakby
zaprzątały go już całkiem inne sprawy. Dzieci są jednak bardzo odporne.
– Foxy mnie ugryzła – powiedział wreszcie.
– Znowu? – zdziwiłam się, a kiedy pokiwał głową, dodałam: – Bardzo bolało?
– Nie.
– Pokaż.
Wyciągnął rączkę. Na jednym palcu widać było niewielką opuchliznę, ale skóra nie została nawet
przerwana.
– Ona nie chciała – zapewnił George. – Czasami po prostu nie potrafi się powstrzymać. Chyba
nawet nie zauważyła, że to ja. Czy ona nie widzi? Celia tak mówi.
– Na to wygląda – odparłam. – Chociaż zdaniem Dennisa Foxy nie ma żadnych problemów
z wypatrzeniem kota sąsiadów.
Kiedyś też mieliśmy psa. Trzyletniego kudłatego mieszańca charta, którego George nazwał
Cesarem na cześć swojego idola, zaklinacza psów, Cesara Millana. Prosił o pieska na każde urodziny
i gwiazdkę, odkąd tylko nauczył się mówić. Kiedy miał sześć lat, ulegliśmy i na całym świecie nie
było szczęśliwszego chłopca niż mały George Toovey. Dwa lata później Winston się wyprowadził,
a zaraz potem okazało się, że psiak też nie może z nami zostać. Próbowaliśmy znaleźć jakieś
rozwiązanie, ale mało który właściciel mieszkania na wynajem zgadza się na zwierzaka, a poza tym
nie dało się pogodzić moich godzin pracy z opieką nad psem. Próbowałam uspokoić synka
kłamstwem, którym karmią dzieci wszyscy rodzice, kiedy odwożą domowego ulubieńca do
schroniska – że piesek na pewno zamieszka na wsi, gdzie będzie hasał szczęśliwy po łąkach i polach
– ale George nadal martwił się o Cesara. Musiałam zadzwonić do schroniska, a tam jakaś miła pani
powiedziała, że psiak został adoptowany przez chłopca – mniej więcej w wieku George’a, któremu
Cesar od razu przypadł do serca.
Synek nie przebolał jednak tej straty i wciąż odliczał dni do chwili, gdy przeprowadzimy się
wreszcie do domu, gdzie wolno trzymać zwierzęta. Powiedziałam mu, że pewnie nieprędko, ale i tak
niezrażony wytrwale ćwiczył swoje umiejętności odpowiedzialnego właściciela psa i oglądał
program Cesara Millana, gdy tylko nocował u matki Winstona, która (prawdziwa szczęściara) miała
Sky.
Z uśmiechem zmierzwiłam mu włosy nad łysym kawałkiem.
– Kocham cię – powiedziałam.
– Ja ciebie bardziej.
Szyby mieliśmy opuszczone, bo klimatyzacja nie działała. Wzdłuż drogi leżały kupki skoszonej
trawy, w powietrzu unosił się zapach rozgrzanego słońcem siana. Wszędzie było widać spacerujące
ramię w ramię pary. George próbował wystawić łokieć przez okno, naśladując dorosłych mężczyzn,
ale że miał jeszcze za krótkie ręce, opierał się niezgrabnie o drzwi.
Włosy omiatały mi twarz, pasma kleiły się do pomalowanych szminką ust, a czasem wplątywały też
w mikroskopijne zawiasy okularów przeciwsłonecznych.
W pobliżu domu Petry zerknęłam jeszcze do wstecznego lusterka, żeby sprawdzić makijaż. Nigdy
się mocno nie maluję. I nie jest to stwierdzenie, jakie pada często z ust infantylnej kobiety, która
mając wytapetowaną twarz, szczyci się „naturalną” urodą. Nie, ja po prostu czuję się jak idiotka,
kiedy jestem umalowana, więc robię to wyłącznie w stanie wyższej konieczności. Chociażby na takie
okazje jak dzisiaj.
Przed domem siostry przeczesałam jeszcze palcami włosy, poprawiłam ramiączka letniej sukienki
bez pleców, a potem szeptem poleciłam George’owi, że ma nie wspominać o tym, co się dzisiaj
wydarzyło. Spojrzał pytająco, więc wyjaśniłam, że to wieczór cioci Petry, nie powinniśmy jej
martwić naszymi problemami. Co w zasadzie było prawdą.
Drzwi otworzył nam jak zawsze energicznie Vince, mój szwagier, a potem rzucił okiem na moją
„zrobioną” twarz i zapytał z uśmiechem:
– A kogóż my tu mamy?
– Nie dzisiaj, Vince – mruknęłam, przepychając się obok niego. – Nie jestem w nastroju.
– Hej, George! – Vince przybił z nim piątkę. – Jak się miewa mój stary kumpel?
– Bardzo dobrze, dziękuję… wziąwszy pod uwagę okoliczności – odparł George niczym rasowy
dyplomata, na co Vince popatrzył na mnie z ciekawością.
– Bardzo się spóźniliśmy? – Próbowałam zmienić temat.
– Nie bardziej niż zwykle. – Wzruszył ramionami, a potem zajął się George’em. – Chodź, stary,
napchamy cię cukrem i całą toną rozmaitych dodatków E przed spotkaniem z hordą małych smoczyc
na górze.
Vince zawsze czuł się najlepiej w towarzystwie dzieci. Po paru piwach zjawiał się wśród gości,
miał umalowane tuszem rzęsy i halkę Petry na głowie w charakterze długich włosów księżniczki,
kiedy wreszcie udało mu się wyrwać z rąk córeczki i gromadki jej apodyktycznych koleżanek.
Świetnie dogadywał się z dziewczynkami, ale wszyscy wiedzieli, że tak naprawdę marzył o synu.
Petra zdołała jakoś wybić mu ten pomysł z głowy, mówiąc, że w jej przypadku kolejna ciąża to
pewna śmierć, ponieważ w ciąży z Clarą cierpiała na nadciśnienie i cukrzycę ciążową. W rezultacie
Vince’owi musiał wystarczyć George, co też nie było idealnym rozwiązaniem, bo mój syn nie
przepadał za piłką nożną, rugby czy wyścigami samochodowymi. Na szczęście ostatnio znaleźli
wspólny grunt, czyli grę w pokera. No i partyjkę cribbage od czasu do czasu.
W kuchni Vince wręczył mi kieliszek szampana z czymś kolorowym i słodkim jak ulepek na
wierzchu.
– Nie mogę dostać czystego szampana? – Zmarszczyłam nos.
– Wykluczone.
Moja siostra miewała ataki podobnej fantazji i starając się coś ulepszyć dodatkami, zwykle to psuła.
Vince przechylił głowę i zaczął naśladować żonę:
– „Nadine podała takie drinki na swoich pięćdziesiątych urodzinach i wszystkim bardzo
smakowało”.
– Och, no cóż, skoro Nadine je podała – mruknęłam, włączając się do gry.
Nadine i jej mąż Scott stanowili aktualny obiekt fascynacji mojej siostry. Petra miała zresztą
skłonność do popadania w tego rodzaju obsesje – teraz byli to Nadine oraz Scott Eliasowie, ale tak
samo mogło chodzić o nowy przepis na pieczeń wołową albo zabytkowe latarnie.
Petra zaprzyjaźniła się z Nadine, kiedy obie kibicowały mężom podczas charytatywnego meczu
w krykieta, a teraz wtrącała imię przyjaciółki lub jej męża w każdym zdaniu. Chociaż nie chwaliła się
przecież znajomością z nimi. Moim zdaniem robiła to mimowolnie. Zupełnie jak w tych pierwszych
cudownych chwilach trwania nowego związku, kiedy imię ukochanej osoby ciągle się człowiekowi
wymyka, choćby nawet próbował gryźć się w język.
Vince wyjął z lodówki puszkę fanty i podał ją George’owi, mówiąc:
– Trzymaj się tam na górze, stary.
George pobiegł na piętro, ale zdążył jeszcze powiedzieć Vince’owi, że wszystkie nasze meble
zniknęły.
– Co takiego? – Ten natychmiast odwrócił się w moją stronę, podczas gdy ja wpatrywałam się ze
złością w plecy synka.
Zbyłam szwagra machnięciem ręki, dodając, że to chwilowe problemy, a potem wyszłam do
ogrodu. W jednym ręku trzymałam pudełko z prezentem dla Petry (błyszczące kolczyki w kształcie
kół), w drugim butelkę szampana.
– A gdzie się podziewa nasza jubilatka? – zaanonsowałam swoje wejście sztucznie radosnym
tonem.
Zakup nieruchomości po tej stronie jeziora zawsze wiąże się z pójściem na kompromis, bo budowa
nowego domu na terenie parku narodowego jest niemożliwa – o ile człowiek nie posiada zbędnych
trzech milionów, żeby kupić sobie domek z lat pięćdziesiątych na brzegu jeziora, a następnie zrównać
go z ziemią i wystawić na tym miejscu wymarzoną rezydencję. Jeśli chodzi o zwykłych zjadaczy
chleba, kupujesz to, na co cię stać, a potem zaczyna się zabawa w szukanie kompromisów. Zwykle
dotyczą one wystroju wnętrza, ale też często chodzi o ogród.
W Windermere i Bowness właściwie nie ma trawników o regularnym kształcie – albo teren jest
zbyt stromo położony, albo odcięty pod dziwnym kątem przez strumyk, albo na działce stoi jeszcze
drugi, przeznaczony pod wynajem dom, wybudowany przez jej właścicieli dla dodatkowego zarobku,
zanim jeszcze urzędnicy z wydziału planowania przestrzennego stali się tacy nieprzejednani.
Petra i Vince byli jedynymi znanymi mi ludźmi, którzy mogli się pochwalić uroczym,
prostokątnym trawnikiem z cudownym widokiem na Langdale Pikes. Wspaniałe wzgórza,
przywodzące na myśl pasmo Sawtooth Range z Gór Skalistych w miniaturze, mają o poranku
różowawe zabarwienie, a o zachodzie słońca stoją skąpane w cudownym pomarańczowym blasku,
więc przyjęcia u Petry i Vince’a zawsze mają naprawdę wspaniałą oprawę.
W ogrodzie roiło się od piknikowych stołów, wiklinowych foteli i pedantycznie utrzymanych rabat
kwiatowych, a chociaż Vince podchodził na luzie do większości spraw, to o trawnik dbał z wielką
starannością. Przycinał nawet niesforne źdźbła trawy kuchennymi nożyczkami niczym jakiś szalony
ogrodnik.
Zeszłam z tarasu i ruszyłam w stronę Petry, która właśnie podawała rodzicom to co zwykle –
bezalkoholowy lager dla ojca, sok żurawinowy dla mamy (najlepsze lekarstwo na zapalenie pęcherza
moczowego). Kiedy już przywitałam się ze wszystkimi i przeprosiłam za spóźnienie, ojciec
poinformował mnie, że oboje z mamą nie zostaną długo:
– Wiesz, że lubimy wracać do domu jeszcze przed zmrokiem, a czeka nas przecież taka daleka
droga i w ogóle.
Na co ja odparłam:
– Jasne, oczywiście – przy czym oboje twardo unikaliśmy kontaktu wzrokowego.
I on, i mama sprawiali wrażenie takich kruchych. Stopniowo tracili typową dla nich werwę.
Zwłaszcza mama poruszała się ostatnio bardzo ostrożnie, zupełnie jakby nie doszła jeszcze do siebie
po poważnym upadku. Przyszło mi nawet do głowy, iż rzeczywiście mogła się przewrócić, tylko
zataiła to przed nami.
Powiedziałam, że za chwileczkę pójdę po George’a, który bardzo chciał się zobaczyć z kuzynką, co
nie do końca było prawdą. Szczerze mówiąc, nie przyprowadziłam tu synka od razu, bo bałam się, że
natychmiast zacznie opowiadać dziadkom, jak to obcy ludzie zabrali nam wszystkie meble. A oni i tak
martwili się moimi finansami.
– Roz, Roz, chodź, przedstawię ci Scotta i Nadine. – Petra pociągnęła mnie za łokieć. – Naprawdę
musisz ich poznać. Cudowni ludzie. Nie mogę uwierzyć, że w ogóle przyszli. Poczekaj, aż zobaczysz,
co Scott przyniósł. Widzisz tamto wino? – Skinęła ręką w stronę przykrytych białymi obrusami
stołów na tarasie. – Przywiózł trzy skrzynki!
– Dobre to wino? – zapytałam, bo nie bardzo wiedziałam, co właściwie powinnam powiedzieć.
– Co? – Petra zmarszczyła brwi. – Oczywiście, że dobre. Scott nie pije byle czego. Ma dostawcę,
który wybiera dla niego tylko najlepsze gatunki. Ale nie wspominaj o tym przy nim, żeby nie
wprawiać go w zakłopotanie. Nie lubi przechwalać się pieniędzmi.
– Nie mam najmniejszego zamiaru.
– Scott, Nadine – powiedziała tymczasem Petra – to moja siostra, Roz Toovey. Mówiłam wam,
pracuje jako fizjoterapeutka. Jest naprawdę świetna. Pomoże każdemu. Nawet ludziom, którzy od lat
nie radzą sobie z bólem.
Odkaszlnęłam, a potem wyciągnęłam rękę:
– Obawiam się, że Petra przesadza. Miło cię poznać, Nadine. Masz naprawdę przepiękne włosy.
– Nadine jeździ robić pasemka aż do Manchesteru, prawda? – wtrąciła Petra.
Tymczasem Nadine wstała i uścisnąwszy mi dłoń, powiedziała, że bardzo się cieszy, mogąc mnie
wreszcie poznać. Potem ucałowała mnie jeszcze w oba policzki, więc przytrafił się nam też ten
niezręczny moment, kiedy jedna z witających się osób (w tym przypadku ja) cofa się po pierwszym
całusie, ponieważ nie spodziewała się kolejnego. Tak łatwo urazić kogoś z Północy.
– Tyle o tobie słyszeliśmy – dodała ze szczerym uśmiechem.
– I wzajemnie – odparłam, a potem szepnęłam jej do ucha: – Mam wrażenie, że Petra zwyczajnie się
w was zakochała.
Nadine okazała się na tyle dobrze wychowana, że przyjęła ten komplement jedynie lekkim
uniesieniem brwi, kierując mnie w stronę swojego męża.
– Scott Elias – przywitał się ze mną, po czym czekały mnie oczywiście dwa całusy.
Scott okazał się pewnym siebie mężczyzną około metra osiemdziesięciu wzrostu i mógł budzić
onieśmielenie, gdyby nie jego uśmiech. Uśmiechał się tak, jakby naprawdę cieszył się ze spotkania
i nie mógł się już doczekać, by usłyszeć, co mam do powiedzenia.
– Może zerkniesz na mój łokieć w wolnej chwili? – zaczął, na co Nadine natychmiast go
szturchnęła.
– Mąż tylko żartuje – rzuciła. – Prawda, kochanie?
– Oczywiście. Jak najbardziej – przytaknął Scott, uchylając się lekko, zupełnie jakby spodziewał
się, że trzepnie go w ucho. – Nie śmiałbym prosić o coś takiego przy pierwszym spotkaniu.
Tyle że wielu ludzi tak właśnie robi.
Nie wiedzieć czemu wydaje się im, że jestem ciągle w pracy. Nie miałam pojęcia, jak Scott dorobił
się majątku ani czym właściwie się zajmuje, ale przyjmijmy na moment, że architekturą krajobrazu.
Prośba o zerknięcie na jego łokieć równałaby się poproszeniu go, by wpadł do mnie i przekopał
spłachetek ziemi za domem. Albo zażądaniu od szefa kuchni, żeby upiekł dla nas parę bułeczek, bo
wszyscy nagle jakoś zgłodnieliśmy.
Tak czy inaczej nie miałam mu tego za złe, bo jak większość ludzi rzucił tę uwagę bez
zastanowienia. Zresztą wiele osób pyta o swoje dolegliwości, ponieważ to świetny punkt zaczepienia,
by zacząć ze mną rozmowę.
Trochę to przypomina wymierzenie ciosu właścicielowi czarnego pasa w karate ze słowami: „No
i co ty na to?”.
Rozmawialiśmy o błahostkach – cudownej pogodzie, która zdaniem Scotta, jak zresztą wielu moich
rozmówców ostatnio, była przyjemniejsza niż na południu, gdzie sporo ostatnio padało. Potem
zapytałam Nadine o dzieci, a ona odparła z dumą, że ich najmłodsza pociecha wyjechała właśnie na
lato do Tuluzy, a we wrześniu zaczyna studia w Warwick, natomiast starsza studiuje w londyńskiej
filmówce. Przy tej ostatniej wzmiance Nadine skrzywiła się lekko, zupełnie jakby nie bardzo
wiedziała, co właściwie z tego wyniknie. Oboje ze Scottem nie mieli żadnych ciągot artystycznych,
więc taki wybór studiów ich zaskoczył.
No cóż, to rzeczywiście niespodzianka, pomyślałam.
Scott i Nadine byli bardzo sympatyczni.
Wcześniej podejrzewałam, że nie przypadną mi do gustu, ale czego się można było spodziewać po
tej ciągłej paplaninie Petry o Eliasach. Scott ma osobistego kierowcę, który „należy do rodziny”.
Nadine codziennie ozdabia wszystkie pokoje w domu świeżymi kwiatami, które florystka dostarcza
specjalnie dla nich, bla, bla, bla.
A tymczasem oboje okazali się całkiem normalni.
Nadine była wytworniejsza niż większość znanych mi kobiet. Dopracowana w najdrobniejszych
szczegółach tak, by uwydatnić atuty swojej urody. Zupełnie jak zwyczajna piosenka, podrasowana
przez takiego Giorgio Morodera. Podobnie jak mąż była tuż po pięćdziesiątce. Zgrabna, zadbana
kobieta o szczupłych nadgarstkach i kostkach, ubrana w białe spodnie z szerokimi nogawkami
i bluzeczkę z dekoltem w łódkę. Całą jej biżuterię stanowił wisiorek z diamentem.
– Przyszłaś sama? – Nadine rozejrzała się wokół, jakby już szukała pasującego do mnie
towarzysza.
– Owszem.
Przez pewien czas po rozstaniu z Winstonem na tak postawione pytanie natychmiast zaczynałam się
tłumaczyć, rzucałam jakieś lekceważące uwagi o byciu singielką, na tyle jednak żartobliwe, by nie
wprawić rozmówcy w zakłopotanie.
Teraz nie zamierzałam się już wygłupiać.
– Żadnego mężczyzny w twoim życiu? – zainteresował się Scott.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, wtrąciła się Petra.
– Roz potrzeba porządnego, solidnego faceta. Nie masz przypadkiem fajnych samotnych kolegów?
Scott udał, że robi w myślach przegląd znajomych, marszcząc przy tym brwi, zupełnie jakby
starannie rozważał każdą kandydaturę. A potem popatrzył mi prosto w oczy i przytrzymał mój wzrok
o kilka sekund za długo, żeby przypadkiem nie umknęło to mojej uwagi. Żebym na pewno
dostrzegła, że wzbudziłam w nim zainteresowanie.
– Obawiam się, że nie. – Pokręcił głową. – Wszyscy zajęci.
– Nic dziwnego – rzuciłam czym prędzej, zażenowana. – Dzięki za dobre chęci, ale Petra wie, że na
razie faceci mi nie w głowie.
– Nie wszyscy są tacy jak Winston – powiedziała zbyt ostro Petra. – Nie wszyscy zachowaliby się
tak jak on.
Zmierzyłam ją wzrokiem, bo to nie był najlepszy moment na takie dyskusje, i postanowiłam uciąć
temat.
– Jasne, ale i tak nie zamierzam ryzykować. – Roześmiałam się, teatralnie przewracając oczami.
Chociaż ta wymiana zdań mogła się wydawać zupełnie niewinna, ton Petry sugerował jednak coś
poważniejszego. W powietrzu unosiło się napięcie.
Scott jakby coś wyczuł, zerwał się na równe nogi i zaproponował:
– Przyniosę ci drinka, Roz. Usiądź, proszę…
– Nie, dziękuję. Wypiłam już mój przydział na dzisiaj. Niestety, prowadzę.
– Naprawdę szkoda. – Znowu rzucił mi to znaczące spojrzenie.
Petra aż sapnęła.
– Och, na miłość boską, Roz, napij się. Zanocujecie u nas.
– Nie, naprawdę…
Ale Scott ruszył już po obiecanego drinka. Chwilę później zjawił się z solidną porcją czerwonego
wina.
Zakołysałam zawartością kieliszka, zafascynowana oleistym bursztynowym śladem pozostawianym
przez alkohol na ściankach naczynia.
Nie zapytałam o gatunek wina. Nie chciałam wyjść na idiotkę. Wypiłam je jednym haustem,
oznajmiłam Scottowi, że trunek jest naprawdę wyjątkowy, a potem skusiłam się na następny kieliszek.
Dwie godziny później byłam już nieźle wstawiona. Petra zamieniła się w prawdziwą duszę
towarzystwa. Po alkoholu język całkiem się jej rozwiązał, opowiadała albo ploteczki z pracy (była
sekretarką w szkole), albo jak zawsze informowała każdego, kto tylko zechciał słuchać, w jakie
tarapaty się wpakowałam:
– Kiedy rano Roz wstała, okazało się, że nie ma po nim śladu! Narobił długów i zwiał z powrotem
do mamusi. Teraz też nie płaci złamanego grosza. A Roz ma takie straszne kłopoty finansowe,
prawda, Roz?
– To by się zgadzało – mruknęłam sennie.
W ogrodzie została nas już tylko garstka, Vince właśnie zabrał się do uruchamiania gazowego
kominka. Wieczór był ciepły, od wody ciągnęło jednak chłodem. Na ramionach miałam gęsią
skórkę, więc Scott zaproponował mi swój sweter, ale podziękowałam, dodając, że skoczę do domu
i przyniosę koce dla wszystkich.
– Nie przeszkadza ci to? – zapytał szeptem, nachylając się w moją stronę, i wskazał Petrę, która
właśnie tłumaczyła Nadine, jak to faceci migają się od płacenia alimentów. Nadine słuchała
z zatroskaną miną historii o tatusiach uczniów ze szkoły Petry, którzy po porzuceniu rodziny nie
pracowali, byle tylko nie pomagać finansowo byłej żonie.
– Niespecjalnie – odparłam. – Przecież to żadna tajemnica. Po prostu nie sądzę, żeby ktoś miał
ochotę słuchać takich rzeczy na imprezie. Dlatego zwykle staram się ucinać w zarodku te jej
moralizatorskie zapędy. Chociaż, jak sam widzisz, kiepsko mi to wychodzi.
Znowu wpatrywał się we mnie, a ja poczułam drgnięcie gdzieś w środku.
Odwróciłam wzrok i wstałam.
W głowie dźwięczał mi już dzwonek alarmowy. Żonaci faceci są poza zasięgiem, koniec tematu.
Zapytałam, czy ktoś ma ochotę na coś do jedzenia, bo właśnie idę do domu, a potem dodałam
jeszcze, że zajrzę do dzieci, ale Petra nawet tego nie usłyszała, zaaferowana tłumaczeniem Nadine, że
system jest skierowany przeciwko kobietom: „Nie mogą przecież tak po prostu pójść w ślady
mężczyzn i zostawić dzieci, prawda? Biologia im na to nie pozwala”.
Weszłam na górę i skorzystałam z toalety, a potem chwilę nasłuchiwałam pod drzwiami pokoju
Clary. Vince ułożył już dzieciaki do łóżek, opowiadając im na dobranoc historie o duchach (jego
specjalność), szczególnie upodobał sobie tę o Białej Damie i Jeźdźcu bez Głowy, stare klasyki,
którymi pewnie straszył małe dziewczynki już wtedy, gdy sam był dzieckiem.
Uchyliłam drzwi. Dzieciaki jeszcze nie spały – Clara, George i dwie dziewczynki z sąsiedztwa.
Jedna z nich, wpatrzona w Clarę jak w obrazek, miała wiecznie senną minę i wilgotną dolną wargę.
Cała czwórka siedziała w kręgu z latarką pod prześcieradłem.
Pchnęłam drzwi mocniej.
– Pora spać, dzieciaki – powiedziałam cicho. Chwila zamieszania i wszystkie grzecznie
powskakiwały do łóżek. – Dobranoc – dodałam szeptem.
Potem zeszłam na dół, chwyciłam koce oraz dużą paczkę chipsów i wróciłam na swoje miejsce
przy gazowym kominku. Petra zaśmiewała się właśnie z czegoś i na próżno próbowała wstać.
Pokonana opadła z powrotem na krzesełko.
– Wszystko w porządku, Roz? – zapytał Scott.
Tytuł oryginału THE MISTAKE I MADE Copyright © Paula Daly 2015 First published in Great Britain in 2015 by Bantam Press an imprint of Transworld Publishers All rights reserved Projekt okładki Richard Ogle/TW Zdjęcie na okładce © Irene Lamprakou/Arcangel Opracowanie graficzne okładki Ewa Wócik Zdjęcie na okładce © Irene Lamprakou/Arcangel Redaktor prowadzący Monika Kalinowska Redakcja Lucyna Łuczyńska Korekta Mariola Będkowska Grażyna Nawrocka ISBN 978-83-8097-668-9 Warszawa 2016 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa www.proszynski.pl
Grace
LIPIEC
Rozdział 1 Moja praca polegała na zajmowaniu się ciałami. Żywymi, nie martwymi. Ciało leżące przede mną twarzą do dołu w to upalne lipcowe popołudnie nie wyróżniało się niczym szczególnym. Dwunasty pacjent dzisiaj, więc plecy okropnie mnie bolały i coraz trudniej przychodziło mi zachowanie dobrego nastroju. – Jak to wygląda? – zapytał mężczyzna, gdy wbijałam kciuki w jego napięte ciało wzdłuż kręgosłupa. – Całkiem nieźle – powiedziałam. – Udało mi się pozbyć zrostu wokół L4, tam, gdzie bolało najbardziej. Kiedy pan wstanie, powinien pan odczuć ulgę. Mężczyzna pracował w kamieniołomach. Tamtejsi robotnicy byli jednymi z najtrudniejszych pacjentów. Rzadko się odzywali, w przeciwieństwie do większości klientów, więc mogłam przy nich odpocząć chwilę od ciągłych pogawędek, ale fizycznie stanowili naprawdę ciężkie przypadki. Mięśnie mieli zawsze napięte, a ich tkanki stawiały opór, wymagający nacisku wręcz całego ciała, siły kierowanej w dół za pomocą obolałych kciuków. Bo właśnie one stanowiły podstawowe narzędzie pracy, tak istotne w każdym aspekcie mojego zajęcia. Pozwalały mi postawić diagnozę, wykryć i ocenić najdrobniejsze zmiany w strukturze tkanek, ale też przynieść cierpiącemu ulgę. Przez jakiś czas zastanawiałam się nawet, czy nie powinnam palców ubezpieczyć, tak jak Betty Grable, która ubezpieczyła nogi, ale tego nie zrobiłam. – Kiedy skończy pani z plecami – odezwał się pacjent, unosząc głowę – zerknie pani jeszcze na moje ramię? Uśmiechnął się przy tym nieśmiało, zupełnie jakby obawiał się, że sprawia mi kłopot. – Oczywiście – odparłam, z trudem tłumiąc westchnienie. W czasach, kiedy pracowałam jeszcze na własny rachunek, zawsze starałam się jak najlepiej dbać o pacjentów, bo jeśli nie zdołałam im pomóc, nie dostawałam zapłaty. Dlatego właśnie uwijałam się jak w ukropie, byle tylko przyjąć ich jak najwięcej. Wszyscy walczymy o równowagę między życiem zawodowym a prywatnym. Bywało, że mogłam się nią nawet cieszyć. Ale już nie. Kompletnie spłukana wylądowałam tutaj, w jednej z placówek, która należała do całej sieci przychodni. Harowałam pięćdziesiąt godzin tygodniowo w dusznej klitce, pacjentów wciąż przybywało, lecz pieniądze trafiały do kieszeni kogo innego. Byłam zdana na łaskę menedżera o imieniu Wayne. Facet miał może najlepsze intencje, ale czasem w swoim dążeniu do perfekcji zamieniał się w despotę. Zdarzało się, że próbował nawet ze mną flirtować, choć muszę przyznać, że nigdy nie posuwał się za daleko. Zapewne zorientował się, że nie jestem nim zainteresowana i propozycja randki nie wchodzi w grę. Chyba zwyczajnie czuł się nieco samotny. Robotnik z kamieniołomów usiadł na brzegu leżanki, a ja uklękłam za nim i kazałam wyciągnąć
bolące ramię w bok. Kiedy uniósł je prostopadle, z bólu aż wciągnął powietrze i mimowolnie szarpnął ramieniem. – Mięsień nadgrzebieniowy – wyjaśniłam. – To źle? – Może sprawiać problemy. Ale dzisiaj nie zdążę się tym zająć, nie mamy już czasu. Postaram się jednak zmniejszyć trochę ból za pomocą akupunktury. – Manipulując igłą, mimowolnie wsłuchiwałam się w głos Wayne’a, próbującego w recepcji przekonać jakąś pacjentkę, by umówiła się na wizytę u któregoś z pozostałych fizjoterapeutów. – To musi być Roz Toovey, nikt inny – upierała się namolna kobieta. – Roz ma zajęte wszystkie terminy aż do połowy następnego tygodnia. Może jednak zdecyduje się pani na Gary’ego Muira? – przekonywał Wayne. – Dzisiaj ma akurat wolny termin. Mógłby panią przyjąć za dziesięć minut. Żadnej odpowiedzi. – Rozumiem, w takim razie może Magdalena? – zaproponował Wayne. Tak to właśnie zawsze wyglądało. Najpierw Wayne próbował upchnąć ludzi u Gary’ego, który moim zdaniem nie potrafił odróżnić własnego tyłka od łokcia i, o ile mi wiadomo, został przyjęty na kurs specjalistyczny tylko dlatego, że wówczas w całym kraju brakowało fizjoterapeutów płci męskiej. Przed ukończeniem kursu Gary był drugoligowym piłkarzem. – Magdalena? – upewniła się pacjentka. – Ta Niemka? – Austriaczka – sprostował Wayne. – Ostatnim razem obchodziła się ze mną okropnie, nieumiejętnie. Czułam się tak, jakbym wpadła pod autobus. Nie, tylko Roz. – Ale jak już mówiłem – Wayne tracił cierpliwość – Roz nie ma wolnych terminów. A tak przy okazji, Roz Toovey to ja. – Nie może pan z nią porozmawiać? – Kobieta się nie poddawała. – Proszę jej powiedzieć, że przyszła Sue Mitchinson, znowu bolą mnie plecy. Jako stałą klientkę na pewno gdzieś mnie wciśnie. Naprawdę bardzo cierpię. Tylko Roz może… – Chwileczkę – rzucił Wayne poirytowany. Usłyszałam zbliżające się kroki, a potem trzy krótkie stuknięcia do drzwi. – Roz, przyszła pani Sue Mitchinson, pyta, czy ją przyjmiesz. – Przepraszam na chwileczkę. – Odeszłam od pacjenta i wyjrzałam na korytarz. Sue natychmiast ruszyła w moją stronę i zanim zdążyłam się odezwać, zaczęła przekonywać: – Roz, naprawdę nigdy bym cię o to nie prosiła, gdybym nie znalazła się w podbramkowej sytuacji, chyba o tym wiesz, prawda? Więc może zgodzisz się mnie przyjąć? To potrwa dosłownie chwileczkę, a ja będę ci dozgonnie wdzięczna. Jak widać, byłam jedyną fizjoterapeutką w South Lakeland zdolną pomóc Sue, ale znałyśmy się przecież nie od dziś. Zresztą wielu moich dawnych pacjentów przeniosło się za mną tutaj. Kiedy pracowałam jeszcze na swoim, dzięki nim zdobywałam kolejnych klientów, więc miałam dług wdzięczności. Na początku zamieściłam malutkie ogłoszenie w lokalnej gazecie, ale gdy tylko udało mi się uwolnić pierwszych pacjentów od czasem już chronicznego bólu (czego dotąd nie zdołali dokonać miejscowi fizjoterapeuci), wieść rozeszła się lotem błyskawicy. Miałam wszystkie terminy zajęte na kolejny miesiąc. Problem w tym, że moi pierwsi pacjenci, ci, którzy zarekomendowali mnie kolejnym osobom, nagle nie mogli umówić się do mnie na wizytę. Dlatego właśnie często uciekali się do taktyki „wiesz, że nigdy bym cię o to nie prosił, gdybym nie znalazł się w podbramkowej
sytuacji”. – Sue, naprawdę nie mogę – powiedziałam twardo. – Muszę odebrać George’a ze świetlicy, a w tym tygodniu spóźniłam się już dwa razy. – A gdybym zadzwoniła do mojej mamy i poprosiła ją o odebranie George’a? – zaproponowała bez namysłu. Ani ja, ani George nigdy nie widzieliśmy jej matki na oczy. – Mieszkamy teraz w Hawkshead – odparłam najtaktowniej, jak się tylko dało – więc to niemożliwe. Sue, zmarszczywszy brwi, gorączkowo szukała w myślach innego rozwiązania, natomiast Wayne obserwował tę sytuację z narastającą irytacją. Nie znosił, gdy pacjenci nalegali na wizytę u mnie i nie chcieli nawet słyszeć o Garym czy innych fizjoterapeutach, bo to zaburzało mu cały grafik. W rezultacie ja harowałam jak wół, podczas gdy Gary zbijał bąki w recepcji. Zresztą większość czasu spędzał tam na pogawędkach z Wayne’em, dyskutując o Premier League i zaletach adidasów Pumy. Przy czym obaj co drugie słowo powtarzali „obowiązkowo”. – Potrzebuję góra pięć minut – oświadczyła Sue w akcie desperacji. – Albo nawet mniej. – W porządku, pięć minut. – Poddałam się. – Ale musisz zaczekać. Mam jeszcze jednego pacjenta, a już jestem spóźniona. Ale Sue już nie słuchała. Czym prędzej ruszyła z powrotem do poczekalni, żeby któreś z nas przypadkiem nie zmieniło zdania. – Dzwoniłaś do tego gościa od ubezpieczeń? – zapytał Wayne. – Co? A nie, przepraszam. Znowu zapomniałam. Westchnął teatralnie, przewracając oczami, a potem przemówił tonem dorosłego, który łaja małe dziecko: – Załatw to, Roz. Wszyscy poza tobą dostali już ocenę – powiedział i zniżył głos: – Bez tego nie masz ubezpieczenia. Klinika nie jest w pełni ubezpieczona, dopóki… – Załatwię to, obiecuję. W pierwszej wolnej chwili. Słuchaj, Wayne. – Wyszłam na korytarz i zamknęłam za sobą drzwi gabinetu, żeby pacjent nie mógł mnie słyszeć. – Pewnie nie ma szansy na drobną zaliczkę, co? Po prostu krucho u mnie z forsą, nie wiem, czy dam radę jakoś przeżyć do piątku. Przechylił głowę i popatrzył na mnie z lekką przyganą. – Przecież już ci tłumaczyłem – odparł łagodnie. – Nie możemy robić wyjątków, nawet dla ciebie. Chciałbym ci jakoś pomóc, ale naprawdę mam związane ręce – dodał jeszcze na odchodne. Wróciwszy do gabinetu, wciąż doskonale słyszałam dobiegający z recepcji głos Wayne’a; tłumaczył Sue ostrym tonem, że za wizytę trzeba zapłacić z góry pełną kwotę, niezależnie od czasu trwania zabiegu. Często tak robił, kiedy nie udało mu się przeforsować swojego zdania w jakiejś kwestii, więc jego zachowanie mnie nie zaskoczyło. Kiedy zaczynałam własną praktykę wiele lat temu, bardzo bałam się porażki. Zwierzyłam się nawet z tych obaw jednemu z moich pierwszych pacjentów, Keithowi Hollinghurstowi, a on powiedział mi wtedy: „Ci, którzy nie mają innego wyjścia, zwykle jakoś sobie radzą. Ci, którzy tylko bawią się w biznes, ponoszą klęskę”. Nadal zresztą pogardzał ludźmi, dla których prowadzenie firmy stanowi jedynie zabawę. Oni nie rozumieją, co znaczy codzienna walka o przetrwanie. „Dziewięć na dziesięć firm plajtuje”, zwykł powtarzać. „Dopilnuj, żeby twoja się wśród nich nie
znalazła”. Keith Hollinghurst należał do starej gwardii. Prowadził skup złomu, zawsze miał w kieszeni plik zwiniętych dwudziestek i nigdy nie wzdragał się przed powiedzeniem komuś prawdy prosto w oczy. Nadal był moim pacjentem, a teraz, kiedy leżał przede mną twarzą do dołu, z owłosionymi plecami całymi w igłach do akupunktury, cierpliwie słuchałam jego narzekań na niekompetencję rady okręgu South Lakeland, pełnej najrozmaitszych formalistów, którym oczywiście musiał pokazać, gdzie ich miejsce, i od czasu do czasu pomrukiwałam przy tym ze współczuciem albo wtrącałam jakieś pytanie na dowód, że słucham uważnie. Wyjęłam igły wbite w jego ciało i kazałam mu zmienić pozycję, żeby zająć się lędźwiową częścią kręgosłupa. Kiedy wykonał polecenie, poprawiłam mu poduszkę pod głową. I wtedy zauważyłam dużą plamę zaschniętego moczu na jego slipach. – Skoro już skończyłaś z moimi plecami, mam dla ciebie propozycję – zaczął, mrugając mocno powiekami. – Nie zamierzam patrzeć, jak się masturbujesz, Keith. Co proponował mi już niejeden raz. Nie odzywał się więcej, kiedy poleciłam mu oddychać miarowo, a potem uniosłam jego zgiętą w kolanie nogę i docisnęłam do piersi, by uważnie nasłuchiwać charakterystycznego pstryknięcia. Pacjenci błędnie zakładają, że to odgłos wydawany przez wpychany na swoje miejsce krążek międzykręgowy, ale tak naprawdę jest to efekt rozchodzenia się powierzchni dwóch kości stawu i uwolnienia w mazi stawowej banieczek gazu albo też, co znacznie częstsze, rozciągania przykurczonych mięśni wokół stawu, jak było właśnie w tym przypadku. Nigdy jednak nie prostuję tego, co mówią o dysku, bo zwyczajnie szkoda mi czasu. Godzę się w milczeniu na powtarzane chyba przez wszystkich pacjentów osteopatów stwierdzenie, że mają jedną nogę dłuższą od drugiej, na irytujące założenie, że niewidomi fizjoterapeuci czynią cuda, mają uzdrawiającą moc, jak sam Jezus Chrystus, no i na fałszywe przekonanie większości kobiet w średnim wieku, jakoby miały wyjątkowo wysoki próg bólu. – Posłuchaj – odezwał się Keith – wiem, że krucho u ciebie z forsą, a przecież masz dzieciaka na utrzymaniu. Możesz zarobić sześćdziesiąt funciaków żywej gotówki, jeśli się zgodzisz. Nie musisz się nawet do mnie zbliżać. Uwinę się migiem. – Koniec tematu, nie. – A pamiętasz, co ci powiedziałem, kiedy zaczynałaś? – Nie bardzo. – Że trzeba się naprawdę przyłożyć, żeby przetrwać na rynku. Ci, którzy robią wyłącznie to, co konieczne, przegrywają… Jeśli nie przykładają się ekstra, żeby klient był zadowolony. – Moja firma już splajtowała, więc chyba za późno na takie rady. – Jasne, ale, Roz, jeśli masz z powrotem stanąć na nogi, nie możesz się ograniczać do absolutnego minimum. Ludzie oczekują więcej, w dzisiejszych czasach chyba nawet bardziej niż kiedyś. Zresztą trudno się dziwić. Wszyscy gonią za pieniędzmi, pracy coraz mniej, a w ogóle… Popatrzyłam na niego twardo. – Keith, chyba nie zamierzasz mnie przekonywać do robienia takich rzeczy argumentami o rosnącym poziomie bezrobocia? Odwrócił wzrok i przygryzł dolną wargę. – Osiemdziesiąt funtów – nie rezygnował. – Osiemdziesiąt, z ręki do ręki. Tu i teraz. Nie musisz nawet udawać, że ci się podoba. – Bo mi się nie podoba. – Stówa.
– Nie ma mowy, Keith – powiedziałam stanowczo. – Wkładaj spodnie.
Rozdział 2 Prom z łoskotem odbił wreszcie od brzegu, a ja wysiadłam z auta. Rozanieleni turyści oczywiście zawsze wyskakują z samochodów, ledwie bramki się zatrzasną, i natychmiast zaczynają robić sobie zdjęcia na tle jeziora czy okazałych rezydencji na brzegu. Ja traktowałam to piękno wokół mnie jako coś oczywistego, zupełnie jak każdy miejscowy. Nie zwracałam już uwagi na usiane łupkiem wzgórza, prastare lasy, połyskującą taflę wody. Kiedy trzeba się mierzyć z codziennymi problemami, dostojeństwo krajobrazu zwyczajnie przestaje interesować. Miejscowości Bowness i Hawkshead rozdziela największe jezioro w kraju: Windermere. Od ponad pięciuset lat przez jego środek, stanowiący jednocześnie najszerszą część, kursuje prom. Podróż lądem to dobre dwadzieścia pięć kilometrów w każdą stronę, co latem, kiedy ruch na drogach jest największy, zajmuje ponad godzinę, więc przeprawa promowa to podstawa. Na początku korzystano ze zwykłych łodzi wiosłowych, potem pojawiły się parowce. Teraz prom liniowy jest napędzany silnikiem Diesla. Gdybym dzisiaj miała lepszy dzień, pewnie uznałabym, że jestem prawdziwą szczęściarą. Cieszyłabym się w duchu, że mogę dojeżdżać do pracy z Hawkshead. Zadowolona z życia, szczęśliwa, że mieszkam w jednym z najpiękniejszych miejsc na ziemi. Tutaj większość ludzi na emeryturze, po latach ciężkiej pracy, upatruje oazy odpoczynku. Ale dzisiaj byłam zdenerwowana i niewyobrażalnie spóźniona. Bajki o awarii świateł, tarasujących drogę traktorach z przyczepami pełnymi owiec czy konieczności zmiany koła nie przejdą. Ale niezależnie od tego, jak bardzo mi się śpieszyło, prom nie popłynie przecież szybciej. Dwa tygodnie temu mój samochód stał tuż obok karetki wiozącej ofiarę wypadku, ale i wtedy nic nie dało się zrobić. To był naprawdę niesamowity widok, ta nieruchoma karetka z migającymi światłami na pokładzie promu niespiesznie przecinającego taflę jeziora. Ludzie wymieniali nerwowe spojrzenia, zastanawiali się pewnie, kto znajduje się w środku, komu pomoc lekarska okazała się tak nagle potrzebna. Nigdy się tego nie dowiedzieliśmy. Nie zdążę do świetlicy na czas, więc George będzie się martwił, może nawet zacznie płakać. Miał dziewięć lat i był naprawdę dzielnym, pogodnym chłopcem, ale od czasu mojego rozstania z jego tatą bardzo się zmienił. Stopniowo tracił wrodzony optymizm i z każdym dniem coraz bardziej przypominał humorzastego, powściągliwego nastolatka. Zupełnie jakby starał się przygotować na wszystkie te przeszkody, które mogliśmy jeszcze napotkać na swojej drodze w tym niepewnym świecie. Wyjęłam komórkę i wcisnęłam ponowne wybieranie numeru. Słońce wciąż niemiłosiernie prażyło. W ciężkim powietrzu cuchnęło spalinami z silników promu i kilku ciągle pracujących aut. Zanieczyszczenie tak absurdalne w zestawieniu z przejrzystymi wodami czystego jeziora. Oparłam się o barierkę i przyciskając telefon do ucha, po raz kolejny słuchałam wiadomości nagranej na
automatycznej sekretarce w świetlicy. A potem znowu zadzwoniłam do Dyllis, żeby przynajmniej spróbować zlokalizować mojego eks. Wreszcie odebrała. – Dyllis? Tu Roz. – Kto? – Roz. Gdzie jest Winston? – Och, nie mam pojęcia, kochaniutka – odparła Dyllis niepewnie, zupełnie jakbym właśnie wyrwała ją ze snu. Coraz częściej odnosiłam wrażenie, że traci kontakt z rzeczywistością. – Pewnie w pracy – dodała. – Wezmę tylko kartkę, długopis i zaraz zapiszę wiadomość, bo nie dam rady… – Dyllis – przerwałam jej bezceremonialnie – przecież Winston jest bezrobotny. Nie ma żadnej pracy, nie pamiętasz? Dlatego nie przesyła mi ani grosza alimentów. Mam rozumieć, że właśnie zaczął pracować? – Och… nie – wyjąkała Dyllis – nic takiego nie powiedziałam. Skąd. Właściwie to nie bardzo wiem, gdzie on się teraz podziewa. Może komuś pomaga, no wiesz, za darmo? – Za darmo – powtórzyłam beznamiętnym tonem. – To do niego podobne. Posłuchaj, gdyby zjawił się w ciągu najbliższych pięciu minut, możesz mu przekazać, żeby pojechał odebrać George’a? Ja nie zdążę na czas. – Ale przecież to nie nasza kolej, żeby go wziąć – zaprotestowała zdezorientowana Dyllis. Słyszałam, jak pospiesznie przewraca kartki swojego terminarza. – Rzeczywiście, to nie wasz weekend – przytaknęłam – ale jestem już strasznie spóźniona. Więc byłabym wdzięczna, gdybyś odszukała Winstona i… – Bilet, Roz – usłyszałam za plecami. Przyciskając komórkę do ucha, odwróciłam się i wyciągnęłam banknot z portfela. – Potrzebuję nowego bloczka, Terry – szepnęłam do wiekowego biletera. – Rano zużyłam ostatni. Dokonaliśmy stosownej wymiany w milczeniu, bo Terry nigdy nie strzępił języka po próżnicy, a potem wróciłam do przerwanej rozmowy z Dyllis. Nie miała prawa jazdy, więc nie mogłam prosić jej o odebranie George’a. Mieszkała w Outgate, niewielkiej wiosce jakieś dwa i pół kilometra od Hawkshead. Ale Winston Toovey, mój eks, który zapewne pracował na czarno, i to już od Bożego Narodzenia, jeśli moje podejrzenia były słuszne, pewnie kręcił się gdzieś niedaleko domu w towarzystwie kumpli, bo tak naprawdę odkąd wrócił do „mamusi” i zręcznie wymiksował się z wszelkiej odpowiedzialności za syna, nic już nie musiał. Zwykle nie miał przy sobie komórki, więc zero kontaktu. Pożegnałam się z Dyllis uprzejmie, choć miałam wielką ochotę rzucić telefonem, nie po raz pierwszy zresztą. Ale Dyllis tak na mnie działała. Zupełnie jakbym próbowała wyciągnąć informacje od dziecka. Często coś się jej wymknęło, palnęła na temat Winstona coś, o czym ewidentnie nie powinnam wiedzieć, a kiedy zaczynałam naciskać, milkła i wpatrywała się tylko w swoje stopy. Jeśli nie dawałam jednak za wygraną, podnosiła głowę i patrzyła na mnie z żałosną miną, jakby czuła, że wpakowała się w naprawdę poważne kłopoty. Wręcz zdawała się mnie błagać spojrzeniem, żebym nic nie mówiła Winstonowi. Zawsze miałam wielką ochotę nią potrząsnąć. Wrzasnąć jej prosto w twarz: Jak mogłaś pozwolić, żeby twój syn odszedł i tak po prostu zostawił mnie z horrendalnymi długami? Nigdy jednak tego nie zrobiłam, ponieważ w głębi duszy zdawałam sobie sprawę, że moja roztrzepana, rozkojarzona teściowa nie jest właściwie niczemu winna. Kiedy dotarłam wreszcie do szkoły, była już osiemnasta dwadzieścia osiem. Dwadzieścia osiem minut po czasie.
Pchnęłam drzwi wejściowe. W korytarzu powitały mnie tylko puste wieszaki na kurtki, z plączącym się gdzieniegdzie zapomnianym workiem z kapciami. Odetchnęłam głęboko, a potem zajrzałam do klasy. Zajęcia świetlicowe odbywały się w klasie pierwszaków, więc zwykle kiedy czekałam na George’a zbierającego swoje rzeczy, z wielką przyjemnością podziwiałam kreślone niewprawną ręką koślawe litery czy rysowane przez maluchy podobizny rodziców, które niejednokrotnie okazywały się zaskakująco wierne – podkreślały te cechy, które dorośli chętnie by pewnie ukryli, na przykład odstające uszy czy krzywe zęby. Dzisiaj George siedział z wyciągniętymi przed siebie nogami na podłodze i grał na Nintendo. Kiedy weszłam, nawet nie podniósł wzroku, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę z mojej obecności. Machnął tylko głową, żeby odrzucić spadające mu na oczy włosy. Iona, młoda świetliczanka, rzuciła mi od biurka blady uśmiech. Taki, który mówił jasno i wyraźnie, że to już naprawdę ostatni raz. Był piątek, świeciło słońce, a ona nie mogła się już doczekać, kiedy wystrojona w górę od bikini, szorty i japonki wypije zimne piwo na rynku. – Strasznie przepraszam – rzuciłam pospiesznie. – Bardzo, bardzo przepraszam. George, pozbieraj swoje rzeczy, biegiem. – Roz? – Wiem, to naprawdę niedopuszczalne. Ile jestem winna dodatkowo? – Dziesięć funtów. Musieliśmy zacząć naliczać kary po pięć funtów za każdy nadprogramowy kwadrans, bo rodzice ciągle się spóźniali. – Proszę wziąć dwadzieścia. – Wyjęłam ostatni banknot z portfela. – Wiem, że nie mogę tak ciągle… – Roz – przerwała mi – nie chodzi o pieniądze, tylko o mój czas. Siedzę tutaj od siódmej trzydzieści, a przecież mam też swoje życie, prawda? – Nie podnosiła głosu. Jako profesjonalistka nie zamierzała dawać upustu złości na oczach George’a. Ale właściwie to było nawet gorsze. Mówiła tak, jakbym zawiodła samą siebie. I przede wszystkim mojego synka. – Przepraszam – powiedziałam jeszcze raz. – To się więcej nie powtórzy, obiecuję. – Chyba będziemy musieli zrezygnować ze współpracy, to zwyczajnie… – Proszę – wtrąciłam czym prędzej. – Proszę tego nie robić. Bez świetlicy dla George’a sobie nie poradzę. – Doskonale ciebie rozumiem, Roz. Wiem, że jest ci ciężko. Ale spóźniasz się codziennie, a to naprawdę nie fair. I wobec nas, i wobec… – Nie dokończyła, skinęła tylko ręką w stronę George’a, a on pobiegł po leżące na parapecie pudełko śniadaniowe; udawał, że nie słucha. Skończyły mi się herbatniki, więc rano zapakowałam mu jogurt z brzoskwiniami, ale teraz zaczynałam tego żałować. W szkole obowiązywała zasada, że dzieci zabierają resztki lunchu do domu, bo dzięki temu rodzice mogli kontrolować, czy pociechy na pewno wszystko zjadły. W tym kubeczku po jogurcie pewnie zdążyły się już rozwinąć nowe formy życia. Odwróciłam się w stronę Iony, która, jak widać, czekała na moją odpowiedź. – Nie mam pojęcia, co robić – wyznałam, rozmyślając o tym, co mnie czeka w przyszłym tygodniu. Iona nie próbowała mi podsunąć żadnego rozwiązania. Zresztą nic dziwnego, jej cierpliwość wyczerpała się dobry miesiąc temu. Niejeden raz dawała mi drugą szansę. Mogłabym poprosić moją siostrę, Petrę. Nie. Dzisiaj przypadają przecież jej czterdzieste urodziny. Wieczorem wyprawia przyjęcie, a w przyszłym tygodniu leci do Nowego Jorku. Rodzice mieszkają za daleko, a poza tym obiecałam Petrze, że nie będę zrzucać na ich barki swoich problemów. W przeszłości bardzo ich zawiodłam,
więc nie umiałabym prosić o pomoc. W każdym razie jeszcze bardzo długo nie. Na Winstona nie mogłam liczyć. Nieraz zapominał odebrać George’a ze szkoły, kiedy zafascynowany jakąś wyjątkowo spektakularną burzą wyruszał za nią w pościg wzdłuż wybrzeża. Iona odchrząknęła, nadal czekając na odpowiedź. A potem wstała i aż się skrzywiła. – Wszystko w porządku? – zaniepokoiłam się, widząc, jak przenosi ciężar ciała z jednej nogi na drugą. – Niezupełnie. – Westchnęła. Dwukrotnie. – Dobra, niech już będzie – powiedziała ze znużeniem. – Dam ci jeszcze jedną szansę, Roz. – Zanim zdążyłam zapewnić, że to się już naprawdę więcej nie powtórzy, podwinęła nogawkę spodni. – Masz może chwilkę, żeby zerknąć na moje kolano?
Rozdział 3 Z perspektywy czasu widzę wyraźnie, jak kolejne wydarzenia prowadziły do momentu, w którym moje życie stanęło na głowie, ale tak naprawdę prawdziwym początkiem całej serii szalonych zdarzeń była chyba kartka, przyklejona taśmą do moich drzwi wejściowych. NIE WCHODŹCIE DO ŚRODKA CZUJĘ GAZ CAŁUJĘ CELIA Karteczkę zostawiła moja sąsiadka. Celia mieszkała w miasteczku od pięciu lat, nie była stąd. Pochodziła z okolic Liverpoolu, ale na pytanie o rodzinne miasto zawsze odpowiadała „Southport w hrabstwie Lancashire” swoim najbardziej dystyngowanym głosem. Właśnie tak, Lancashire, nie Merseyside. Najwyraźniej to ogromna różnica. Kiedy się tu wprowadziłam, zdarzyło się nam parę razy posprzeczać – Celia nie omieszkała dać ujścia swojemu oburzeniu, jeśli zostawiłam pojemnik na śmieci na końcu ścieżki dwa dni z rzędu, nie rozsunęłam zasłon w salonie przed wyjściem do pracy albo, niech Bóg broni, rozwiesiłam pranie na sznurze w dniu, kiedy odwiedzali ją znajomi z klubu książki. Straszna z niej snobka. Lubiła dawać innym do zrozumienia, że jest odrobinę lepsza od reszty. Naprawdę zabawna cecha, za którą w końcu ją pokochałam. Mimo wszystko dosyć szybko doszłyśmy do porozumienia. Nie miałam czasu na dbanie o dom tak, by wyglądał jak z obrazka, więc Celia, która śmiertelnie obawiała się spadku wartości domu, miała klucz do mojego mieszkania. Powiedziałam jej wprost, że jeśli cokolwiek w otoczeniu domu działa jej na nerwy, niech się tym zajmie osobiście. W rezultacie jej mąż wtaczał mój pojemnik na śmieci do altanki, ledwie śmieciarka zdążyła odjechać, a ja zastawałam po powrocie równo przystrzyżony trawnik albo ścieżkę upstrzoną różowymi plamami w miejscach, gdzie Celia potraktowała pędy mniszka środkiem chwastobójczym. Ostatnio coraz częściej podejrzewałam, że miałaby ochotę powiesić u mnie na ganku co najmniej dwa kosze z kwiatami, które idealnie pasowałyby do tych czterech ozdabiających jej dom, ale na razie nic o tym nie mówiła. Odczepiłam kartkę i rzuciłam do George’a: – Może pójdziemy odwiedzić Celię? Szczerze mówiąc, była to ostatnia rzecz, na jaką miałam ochotę. O wpół do ósmej musieliśmy znowu wyjść, żeby zdążyć na przyjęcie urodzinowe Petry. George powinien przedtem coś zjeść, no i oboje musieliśmy się jeszcze przebrać. Kiedy popatrzyłam na niego, ze zdumieniem zauważyłam łysy placek we włosach nad jego prawym uchem. Nie miałam pojęcia, jakim cudem wcześniej to przeoczyłam, bo przecież brakowało całkiem sporej kępki. – A tu co się wydarzyło? – Ruchem ręki wskazałam łyse miejsce. – Nie wiem. – George.
– Nie pamiętam. Krótka uwaga na temat kłamstw. Wszyscy wiedzą, że mali chłopcy uwielbiają mijać się z prawdą. Nie należy mieć im tego za złe. Starają się nas nie denerwować. – George, nie jestem na ciebie zła, po prostu chciałabym wiedzieć, dlaczego wyciąłeś sobie pęk włosów. – Potrzebowałem ich do zrobienia mojego stwora – wyjaśnił z ociąganiem. – Całkiem rozsądny powód. Wyszliśmy przez furtkę, od domu Celii dzielił nas tylko króciutki kawałek ulicy. – Mamo, chce mi się pić. Bardzo, bardzo. – Mnie też. Upał był naprawdę nieznośny, parne powietrze zalegało ciężko na dnie utworzonej przez okoliczne wzgórza niecki. Odkleiłam materiał kitla od brzucha, na próżno próbując trochę się ochłodzić. Skóra swędziała mnie od potu. Celia mieszkała w domu jednorodzinnym, my w połówce bliźniaka – druga połowa pełniła funkcję letniego domku. Nigdy nie widziałam właścicieli. Zamiast tego przez mieszkanie po sąsiedzku przewijały się dziesiątki identycznych ludzi – uśmiechniętych w dni słoneczne, a wyjątkowo ponurych i milczących w deszczowe. Pamiętacie Zieloną Dolinę, fikcyjne miasteczko z telewizyjnego serialu dla dzieci o listonoszu Pacie? Co prawda Zielona Dolina jest wzorowana na Longsleddale, położonym na drugim brzegu jeziora, jednak daje dość dobre wyobrażenie o tym, jak wygląda Hawkshead. W miasteczku mieszka pięćset osób, jeśli nie liczyć turystów zjawiających się jedynie w porze urlopowej, więc nie ma przesady w stwierdzeniu, że wszyscy się tutaj znają. Rozrzucone wśród łąk, przeznaczonych głównie do wypasu owiec, pobielane domki otaczają wznoszone bez zaprawy kamienne mury. Ci szczęśliwcy, którzy mieszkają w centrum miasteczka, korzystają z dobrodziejstw sieci gazowej i kanalizacji, na przedmieściach jednak ludzie ogrzewają domy prądem lub, częściej, olejem opałowym, a zamiast kanalizacji mają szambo. Dlatego właśnie w łazienkach domów, mniej więcej półtora kilometra od centrum, można się natknąć na karteczkę z prośbą, by goście oszczędnie korzystali z wody i papieru toaletowego. Ale jeśli człowiek zna te zasady od dzieciństwa, zwyczajnie zdążył się już do tego przyzwyczaić, jak do pasteryzowanego mleka czy zamykanych wcześniej sklepów. Celia musiała nas wyglądać, bo ledwie otworzyłam jej furtkę, a już stała w progu. – Mój Boże, George! – wykrzyknęła. – Co się stało z twoimi włosami? – Rzeczywiście, można by pomyśleć, że ktoś oskalpował go nad uchem. – Wygląda zupełnie jak ten biedaczek, Billy. No wiesz, Roz, ten z Lotu nad kukułczym gniazdem – dodała, marszcząc brwi. – Nie wydaje ci się? – Co to znaczy, mamo? – szepnął przejęty George. – Nic takiego, chodzi o stary film. Billy to był prawdziwy twardziel – skłamałam. – Widziałaś kartkę? – zapytała Celia, więc pokiwałam głową. – Wchodźcie, wchodźcie – zaprosiła nas do środka. George bez przypominania zdjął buty. – Dzwoniłaś do gazowni? – chciałam się upewnić, ale Celia jakby podenerwowana nie odpowiedziała. Zamiast tego poleciła George’owi: – Biegnij do ogródka. Dennis jak zwykle robi coś przy tych swoich pomidorach. Foxy też jest za domem. Chodziło o stareńką, złośliwą terierkę, która nie znosiła dzieci, ale jakimś cudem pozwalała George’owi drapać się po brzuchu, jeśli tylko była w odpowiednim nastroju. Ostatnio w ogóle nie
dała się prowadzić na smyczy, chyba że wracała akurat do domu. Tak więc codziennie wczesnym rankiem Dennis zawoził Celię i jej suczkę na drugi koniec miasteczka, po czym obie wracały do domu pieszo. Celia bardzo cieszyła się z tego podstępu i ciągle powtarzała, że Foxy jest podczas tych spacerów tak samo dziarska jak dawniej, nawet ciągnie na smyczy. Dopiero kiedy George pobiegł do ogrodu, Celia przełknęła ślinę i wreszcie wydusiła: – Jest pewien problem. – Z instalacją gazową – podsunęłam. – Niestety, nie. Napisałam tak, żebyście nie wchodzili do środka. Nie chciałam, żeby George to zobaczył. – Co? – Przygotuj się na najgorsze, Roz. Był u was komornik. – Co zabrali? – Wszystko. No, może poza łóżkami, bo zapewne należą do właściciela domu, który zresztą kręcił się tutaj jak jakiś złodziej i wypytywał, czy przypadkiem ciebie nie widziałam. Zdaje się, że zostawił ci wezwanie do zapłaty. – Zalegam z czynszem. – Domyśliłam się. Tak czy inaczej zabrali ten trzyczęściowy komplet… – Przecież go spłacam. – Poza tym meble z jadalni, kuchenkę… – Kuchenkę? – Mówili, że to też na raty. Opadłam ciężko na kanapę. – To prawda. – Westchnęłam. – Pewnie zabraliby ci też samochód, gdybyś akurat była w domu. Dobrze, że ich zauważyłam, bo właśnie mieli wyważać frontowe drzwi. Powiedzieli, że to też poszłoby na twój rachunek. – Urwała na moment, po czym rzuciła z przejęciem – „dranie”, zanim podjęła wątek: – Więc koniec końców otworzyłam im swoim kluczem. Przepraszam, Roz, naprawdę mieli niezbędne dokumenty. Kazałam Dennisowi wszystko dokładnie sprawdzić, ale powiedział, że nie masz żadnych szans na zaskarżenie decyzji. Dennis pracował kiedyś w kancelarii adwokackiej, chociaż nie mam pojęcia, w jakim charakterze. Celia lubiła, oczywiście, dawać wszystkim do zrozumienia, że był adwokatem, jednak nie umknęło mojej uwagi, że on zawsze starał się prostować, mówiąc, że „nie ma tak naprawdę odpowiednich kwalifikacji, by udzielać porad prawnych”. Ukryłam twarz w dłoniach, a potem zapewniłam Celię, że dobrze zrobiła, korzystając z klucza, bo biedaczka z przestrachem czekała na moją reakcję. – Pomyślałam, że najlepiej będzie przyczepić do drzwi kartkę, byś mogła odpowiednio przygotować George’a. Dzieci nie powinny wracać do gołych ścian. – Zabrali jego PlayStation? Skinęła głową. – Cholernie głupi prezent. Ale czego można się spodziewać po moim eks? Nie stać mnie na paliwo, a ten idiota kupuje małemu taką zabawkę. Oczywiście, George go za to uwielbia. Uważa mnie za prawdziwą Cruellę de Mon, bo nie stać mnie na kolejne gry do tego paskudztwa. – Tacy właśnie są faceci. Zero rozumu. – Chryste, Celio – jęknęłam, bo wreszcie dotarło do mnie, co się stało – co ja, do diabła, mam teraz robić?
Zostawiłam George’a pod jej opieką i poszłam sprawdzić, jak to właściwie wygląda. Mieszkanie przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy. Zabrali nawet rzeczy, o których istnieniu dopiero sobie przypomniałam, kiedy ich zabrakło. Obrazki, te nieszczególnie przeze mnie lubiane; książki kucharskie, których nigdy nie miałam czasu przeczytać, ale stanowiły pamiątkę z okresu, gdy przez kilka króciutkich, cudownych miesięcy tuż po narodzinach George’a uwielbiałam się bawić w prawdziwą kurę domową. To było jak powrót do lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy ludziom brakowało wszystkiego; kiedy normę stanowiły betonowe podłogi, a jako nocne szafki wykorzystywano skrzynki po pomarańczach. Po kuchence została paskudna wyrwa w robionych na wymiar kuchennych szafkach. To właśnie na ten widok podjęłam decyzję, że zajmę się tym problemem jutro. George musiał coś zjeść, zanim wybierzemy się na przyjęcie urodzinowe Petry. „Ubierz się elegancko! Suknia koktajlowa obowiązkowa!”, dopisała moja siostra na zaproszeniu srebrnym długopisem. Ruszyłam więc z powrotem do Celii, pospiesznie układając w myślach plan: wypiję duży kieliszek zimnego białego Torres Vina Sol w pubie King’s Arms (niskie sufity, mosiężne ozdoby, zachęcający zapach piwa), podczas gdy George będzie pałaszował kawałek kiełbasy Cumberland i frytki, a dopiero potem zajmę się mieszkaniem i spróbuję wyjaśnić synkowi, jak przedstawia się nasza finansowa sytuacja. Wiadomością od właściciela domu zajmę się później.
Rozdział 4 George z przypinanym krawatem pod szyją i mocno zmartwioną miną siedział na przednim siedzeniu dżipa. – Będę musiał przeprowadzić się do babci Dyllis? – zapytał, kiedy skończyłam mu tłumaczyć, co się stało z meblami, i wyjaśniłam w krótkich słowach podstawową zasadę każdego rozsądnego człowieka: nigdy nie wydawaj więcej, niż masz. – Nie – zapewniłam z nadzieją, że nie wychwyci nutki niepewności w moim głosie. Czekaliśmy akurat w kolejce do promu, którym mieliśmy się przeprawić do Windermere, gdzie mieszkała Petra. Miejsce, gdzie rampa promu dotyka spadku nachylonego brzegu, to prawdziwe wyzwanie dla każdego kierowcy. Przez brak ostrożności łatwo stracić całe podwozie. Z dżipem nie ma takich problemów, ale w sportowym aucie z niskim zawieszeniem lepiej uważać. Udało mi się zaparkować na pokładzie promu. Wyłączyłam silnik, a potem powiedziałam synkowi, że możemy znowu rozmawiać, jeśli tylko ma ochotę. – To przez tatę, prawda? – odezwał się wreszcie. – Szczerze? – mruknęłam. – Tak. Ale nie ma sensu go obwiniać, bo to do niczego nie prowadzi. Teraz czeka nas przyjęcie u cioci Petry. Będziemy się dobrze bawić, a o problemach pomyślimy jutro. Mamy gdzie spać, mamy bieżącą wodę, no i siebie nawzajem. Poradzimy sobie. Szczerze mówiąc, wcale nie byłam tego pewna. Po odejściu Winstona nie dałam rady spłacać rat kredytów na dom i mój gabinet, więc bank zajął i jedno, i drugie. Na dodatek Winston narobił długów na naszej wspólnej karcie kredytowej na dwanaście tysięcy, więc teraz ledwie byłam w stanie wysupłać comiesięczną minimalną ratę. Chociaż nie mogłam winić za to wszystko wyłącznie męża. Pięć lat temu świetnie nam się powodziło. Dobrze zarabialiśmy, wydawaliśmy lekką ręką więcej, niż zarabialiśmy, i chyba wierzyliśmy, że tak będzie już zawsze. Pewne zdarzenie miało wszystko zmienić, tyle że my nie byliśmy gotowi na to, by zmienić nasz styl życia. W każdym razie nie dość szybko. Firma budowlana, w której pracował Winston, straciła największy kontrakt, więc obcięli mu godziny i stawkę. Koniec końców rozstaliśmy się. Winston odszedł, a ja zostałam sama z dzieckiem, bez domu i pracy. Pewnie właśnie wtedy powinnam ogłosić upadłość konsumencką, powstrzymała mnie jednak przed tym mieszanina dumy i lęku, że w przyszłości już nigdy nie dostanę kredytu. Pożyczyłam pieniądze na kaucję od siostry, wynajęłam dom i wyposażyłam go w kupione na raty sprzęty, a teraz, dzięki Winstonowi i horrendalnie wysokiemu oprocentowaniu karty kredytowej, miałam do spłacenia prawie osiemnaście tysięcy funtów. Po opłaceniu z pensji czynszu, kosztów utrzymania auta, jedzenia, rachunków oraz rat zostawało mi jakieś pięćdziesiąt funtów miesięcznie – jeśli nie wyskoczyło mi nic nieprzewidzianego. A zwykle wyskakiwało. Zerknęłam na George’a. Całkiem nieźle zniósł te wszystkie rewelacje. Siedział zamyślony, jakby zaprzątały go już całkiem inne sprawy. Dzieci są jednak bardzo odporne.
– Foxy mnie ugryzła – powiedział wreszcie. – Znowu? – zdziwiłam się, a kiedy pokiwał głową, dodałam: – Bardzo bolało? – Nie. – Pokaż. Wyciągnął rączkę. Na jednym palcu widać było niewielką opuchliznę, ale skóra nie została nawet przerwana. – Ona nie chciała – zapewnił George. – Czasami po prostu nie potrafi się powstrzymać. Chyba nawet nie zauważyła, że to ja. Czy ona nie widzi? Celia tak mówi. – Na to wygląda – odparłam. – Chociaż zdaniem Dennisa Foxy nie ma żadnych problemów z wypatrzeniem kota sąsiadów. Kiedyś też mieliśmy psa. Trzyletniego kudłatego mieszańca charta, którego George nazwał Cesarem na cześć swojego idola, zaklinacza psów, Cesara Millana. Prosił o pieska na każde urodziny i gwiazdkę, odkąd tylko nauczył się mówić. Kiedy miał sześć lat, ulegliśmy i na całym świecie nie było szczęśliwszego chłopca niż mały George Toovey. Dwa lata później Winston się wyprowadził, a zaraz potem okazało się, że psiak też nie może z nami zostać. Próbowaliśmy znaleźć jakieś rozwiązanie, ale mało który właściciel mieszkania na wynajem zgadza się na zwierzaka, a poza tym nie dało się pogodzić moich godzin pracy z opieką nad psem. Próbowałam uspokoić synka kłamstwem, którym karmią dzieci wszyscy rodzice, kiedy odwożą domowego ulubieńca do schroniska – że piesek na pewno zamieszka na wsi, gdzie będzie hasał szczęśliwy po łąkach i polach – ale George nadal martwił się o Cesara. Musiałam zadzwonić do schroniska, a tam jakaś miła pani powiedziała, że psiak został adoptowany przez chłopca – mniej więcej w wieku George’a, któremu Cesar od razu przypadł do serca. Synek nie przebolał jednak tej straty i wciąż odliczał dni do chwili, gdy przeprowadzimy się wreszcie do domu, gdzie wolno trzymać zwierzęta. Powiedziałam mu, że pewnie nieprędko, ale i tak niezrażony wytrwale ćwiczył swoje umiejętności odpowiedzialnego właściciela psa i oglądał program Cesara Millana, gdy tylko nocował u matki Winstona, która (prawdziwa szczęściara) miała Sky. Z uśmiechem zmierzwiłam mu włosy nad łysym kawałkiem. – Kocham cię – powiedziałam. – Ja ciebie bardziej. Szyby mieliśmy opuszczone, bo klimatyzacja nie działała. Wzdłuż drogi leżały kupki skoszonej trawy, w powietrzu unosił się zapach rozgrzanego słońcem siana. Wszędzie było widać spacerujące ramię w ramię pary. George próbował wystawić łokieć przez okno, naśladując dorosłych mężczyzn, ale że miał jeszcze za krótkie ręce, opierał się niezgrabnie o drzwi. Włosy omiatały mi twarz, pasma kleiły się do pomalowanych szminką ust, a czasem wplątywały też w mikroskopijne zawiasy okularów przeciwsłonecznych. W pobliżu domu Petry zerknęłam jeszcze do wstecznego lusterka, żeby sprawdzić makijaż. Nigdy się mocno nie maluję. I nie jest to stwierdzenie, jakie pada często z ust infantylnej kobiety, która mając wytapetowaną twarz, szczyci się „naturalną” urodą. Nie, ja po prostu czuję się jak idiotka, kiedy jestem umalowana, więc robię to wyłącznie w stanie wyższej konieczności. Chociażby na takie okazje jak dzisiaj. Przed domem siostry przeczesałam jeszcze palcami włosy, poprawiłam ramiączka letniej sukienki bez pleców, a potem szeptem poleciłam George’owi, że ma nie wspominać o tym, co się dzisiaj wydarzyło. Spojrzał pytająco, więc wyjaśniłam, że to wieczór cioci Petry, nie powinniśmy jej martwić naszymi problemami. Co w zasadzie było prawdą.
Drzwi otworzył nam jak zawsze energicznie Vince, mój szwagier, a potem rzucił okiem na moją „zrobioną” twarz i zapytał z uśmiechem: – A kogóż my tu mamy? – Nie dzisiaj, Vince – mruknęłam, przepychając się obok niego. – Nie jestem w nastroju. – Hej, George! – Vince przybił z nim piątkę. – Jak się miewa mój stary kumpel? – Bardzo dobrze, dziękuję… wziąwszy pod uwagę okoliczności – odparł George niczym rasowy dyplomata, na co Vince popatrzył na mnie z ciekawością. – Bardzo się spóźniliśmy? – Próbowałam zmienić temat. – Nie bardziej niż zwykle. – Wzruszył ramionami, a potem zajął się George’em. – Chodź, stary, napchamy cię cukrem i całą toną rozmaitych dodatków E przed spotkaniem z hordą małych smoczyc na górze. Vince zawsze czuł się najlepiej w towarzystwie dzieci. Po paru piwach zjawiał się wśród gości, miał umalowane tuszem rzęsy i halkę Petry na głowie w charakterze długich włosów księżniczki, kiedy wreszcie udało mu się wyrwać z rąk córeczki i gromadki jej apodyktycznych koleżanek. Świetnie dogadywał się z dziewczynkami, ale wszyscy wiedzieli, że tak naprawdę marzył o synu. Petra zdołała jakoś wybić mu ten pomysł z głowy, mówiąc, że w jej przypadku kolejna ciąża to pewna śmierć, ponieważ w ciąży z Clarą cierpiała na nadciśnienie i cukrzycę ciążową. W rezultacie Vince’owi musiał wystarczyć George, co też nie było idealnym rozwiązaniem, bo mój syn nie przepadał za piłką nożną, rugby czy wyścigami samochodowymi. Na szczęście ostatnio znaleźli wspólny grunt, czyli grę w pokera. No i partyjkę cribbage od czasu do czasu. W kuchni Vince wręczył mi kieliszek szampana z czymś kolorowym i słodkim jak ulepek na wierzchu. – Nie mogę dostać czystego szampana? – Zmarszczyłam nos. – Wykluczone. Moja siostra miewała ataki podobnej fantazji i starając się coś ulepszyć dodatkami, zwykle to psuła. Vince przechylił głowę i zaczął naśladować żonę: – „Nadine podała takie drinki na swoich pięćdziesiątych urodzinach i wszystkim bardzo smakowało”. – Och, no cóż, skoro Nadine je podała – mruknęłam, włączając się do gry. Nadine i jej mąż Scott stanowili aktualny obiekt fascynacji mojej siostry. Petra miała zresztą skłonność do popadania w tego rodzaju obsesje – teraz byli to Nadine oraz Scott Eliasowie, ale tak samo mogło chodzić o nowy przepis na pieczeń wołową albo zabytkowe latarnie. Petra zaprzyjaźniła się z Nadine, kiedy obie kibicowały mężom podczas charytatywnego meczu w krykieta, a teraz wtrącała imię przyjaciółki lub jej męża w każdym zdaniu. Chociaż nie chwaliła się przecież znajomością z nimi. Moim zdaniem robiła to mimowolnie. Zupełnie jak w tych pierwszych cudownych chwilach trwania nowego związku, kiedy imię ukochanej osoby ciągle się człowiekowi wymyka, choćby nawet próbował gryźć się w język. Vince wyjął z lodówki puszkę fanty i podał ją George’owi, mówiąc: – Trzymaj się tam na górze, stary. George pobiegł na piętro, ale zdążył jeszcze powiedzieć Vince’owi, że wszystkie nasze meble zniknęły. – Co takiego? – Ten natychmiast odwrócił się w moją stronę, podczas gdy ja wpatrywałam się ze złością w plecy synka. Zbyłam szwagra machnięciem ręki, dodając, że to chwilowe problemy, a potem wyszłam do ogrodu. W jednym ręku trzymałam pudełko z prezentem dla Petry (błyszczące kolczyki w kształcie
kół), w drugim butelkę szampana. – A gdzie się podziewa nasza jubilatka? – zaanonsowałam swoje wejście sztucznie radosnym tonem. Zakup nieruchomości po tej stronie jeziora zawsze wiąże się z pójściem na kompromis, bo budowa nowego domu na terenie parku narodowego jest niemożliwa – o ile człowiek nie posiada zbędnych trzech milionów, żeby kupić sobie domek z lat pięćdziesiątych na brzegu jeziora, a następnie zrównać go z ziemią i wystawić na tym miejscu wymarzoną rezydencję. Jeśli chodzi o zwykłych zjadaczy chleba, kupujesz to, na co cię stać, a potem zaczyna się zabawa w szukanie kompromisów. Zwykle dotyczą one wystroju wnętrza, ale też często chodzi o ogród. W Windermere i Bowness właściwie nie ma trawników o regularnym kształcie – albo teren jest zbyt stromo położony, albo odcięty pod dziwnym kątem przez strumyk, albo na działce stoi jeszcze drugi, przeznaczony pod wynajem dom, wybudowany przez jej właścicieli dla dodatkowego zarobku, zanim jeszcze urzędnicy z wydziału planowania przestrzennego stali się tacy nieprzejednani. Petra i Vince byli jedynymi znanymi mi ludźmi, którzy mogli się pochwalić uroczym, prostokątnym trawnikiem z cudownym widokiem na Langdale Pikes. Wspaniałe wzgórza, przywodzące na myśl pasmo Sawtooth Range z Gór Skalistych w miniaturze, mają o poranku różowawe zabarwienie, a o zachodzie słońca stoją skąpane w cudownym pomarańczowym blasku, więc przyjęcia u Petry i Vince’a zawsze mają naprawdę wspaniałą oprawę. W ogrodzie roiło się od piknikowych stołów, wiklinowych foteli i pedantycznie utrzymanych rabat kwiatowych, a chociaż Vince podchodził na luzie do większości spraw, to o trawnik dbał z wielką starannością. Przycinał nawet niesforne źdźbła trawy kuchennymi nożyczkami niczym jakiś szalony ogrodnik. Zeszłam z tarasu i ruszyłam w stronę Petry, która właśnie podawała rodzicom to co zwykle – bezalkoholowy lager dla ojca, sok żurawinowy dla mamy (najlepsze lekarstwo na zapalenie pęcherza moczowego). Kiedy już przywitałam się ze wszystkimi i przeprosiłam za spóźnienie, ojciec poinformował mnie, że oboje z mamą nie zostaną długo: – Wiesz, że lubimy wracać do domu jeszcze przed zmrokiem, a czeka nas przecież taka daleka droga i w ogóle. Na co ja odparłam: – Jasne, oczywiście – przy czym oboje twardo unikaliśmy kontaktu wzrokowego. I on, i mama sprawiali wrażenie takich kruchych. Stopniowo tracili typową dla nich werwę. Zwłaszcza mama poruszała się ostatnio bardzo ostrożnie, zupełnie jakby nie doszła jeszcze do siebie po poważnym upadku. Przyszło mi nawet do głowy, iż rzeczywiście mogła się przewrócić, tylko zataiła to przed nami. Powiedziałam, że za chwileczkę pójdę po George’a, który bardzo chciał się zobaczyć z kuzynką, co nie do końca było prawdą. Szczerze mówiąc, nie przyprowadziłam tu synka od razu, bo bałam się, że natychmiast zacznie opowiadać dziadkom, jak to obcy ludzie zabrali nam wszystkie meble. A oni i tak martwili się moimi finansami. – Roz, Roz, chodź, przedstawię ci Scotta i Nadine. – Petra pociągnęła mnie za łokieć. – Naprawdę musisz ich poznać. Cudowni ludzie. Nie mogę uwierzyć, że w ogóle przyszli. Poczekaj, aż zobaczysz, co Scott przyniósł. Widzisz tamto wino? – Skinęła ręką w stronę przykrytych białymi obrusami stołów na tarasie. – Przywiózł trzy skrzynki! – Dobre to wino? – zapytałam, bo nie bardzo wiedziałam, co właściwie powinnam powiedzieć. – Co? – Petra zmarszczyła brwi. – Oczywiście, że dobre. Scott nie pije byle czego. Ma dostawcę,
który wybiera dla niego tylko najlepsze gatunki. Ale nie wspominaj o tym przy nim, żeby nie wprawiać go w zakłopotanie. Nie lubi przechwalać się pieniędzmi. – Nie mam najmniejszego zamiaru. – Scott, Nadine – powiedziała tymczasem Petra – to moja siostra, Roz Toovey. Mówiłam wam, pracuje jako fizjoterapeutka. Jest naprawdę świetna. Pomoże każdemu. Nawet ludziom, którzy od lat nie radzą sobie z bólem. Odkaszlnęłam, a potem wyciągnęłam rękę: – Obawiam się, że Petra przesadza. Miło cię poznać, Nadine. Masz naprawdę przepiękne włosy. – Nadine jeździ robić pasemka aż do Manchesteru, prawda? – wtrąciła Petra. Tymczasem Nadine wstała i uścisnąwszy mi dłoń, powiedziała, że bardzo się cieszy, mogąc mnie wreszcie poznać. Potem ucałowała mnie jeszcze w oba policzki, więc przytrafił się nam też ten niezręczny moment, kiedy jedna z witających się osób (w tym przypadku ja) cofa się po pierwszym całusie, ponieważ nie spodziewała się kolejnego. Tak łatwo urazić kogoś z Północy. – Tyle o tobie słyszeliśmy – dodała ze szczerym uśmiechem. – I wzajemnie – odparłam, a potem szepnęłam jej do ucha: – Mam wrażenie, że Petra zwyczajnie się w was zakochała. Nadine okazała się na tyle dobrze wychowana, że przyjęła ten komplement jedynie lekkim uniesieniem brwi, kierując mnie w stronę swojego męża. – Scott Elias – przywitał się ze mną, po czym czekały mnie oczywiście dwa całusy. Scott okazał się pewnym siebie mężczyzną około metra osiemdziesięciu wzrostu i mógł budzić onieśmielenie, gdyby nie jego uśmiech. Uśmiechał się tak, jakby naprawdę cieszył się ze spotkania i nie mógł się już doczekać, by usłyszeć, co mam do powiedzenia. – Może zerkniesz na mój łokieć w wolnej chwili? – zaczął, na co Nadine natychmiast go szturchnęła. – Mąż tylko żartuje – rzuciła. – Prawda, kochanie? – Oczywiście. Jak najbardziej – przytaknął Scott, uchylając się lekko, zupełnie jakby spodziewał się, że trzepnie go w ucho. – Nie śmiałbym prosić o coś takiego przy pierwszym spotkaniu. Tyle że wielu ludzi tak właśnie robi. Nie wiedzieć czemu wydaje się im, że jestem ciągle w pracy. Nie miałam pojęcia, jak Scott dorobił się majątku ani czym właściwie się zajmuje, ale przyjmijmy na moment, że architekturą krajobrazu. Prośba o zerknięcie na jego łokieć równałaby się poproszeniu go, by wpadł do mnie i przekopał spłachetek ziemi za domem. Albo zażądaniu od szefa kuchni, żeby upiekł dla nas parę bułeczek, bo wszyscy nagle jakoś zgłodnieliśmy. Tak czy inaczej nie miałam mu tego za złe, bo jak większość ludzi rzucił tę uwagę bez zastanowienia. Zresztą wiele osób pyta o swoje dolegliwości, ponieważ to świetny punkt zaczepienia, by zacząć ze mną rozmowę. Trochę to przypomina wymierzenie ciosu właścicielowi czarnego pasa w karate ze słowami: „No i co ty na to?”. Rozmawialiśmy o błahostkach – cudownej pogodzie, która zdaniem Scotta, jak zresztą wielu moich rozmówców ostatnio, była przyjemniejsza niż na południu, gdzie sporo ostatnio padało. Potem zapytałam Nadine o dzieci, a ona odparła z dumą, że ich najmłodsza pociecha wyjechała właśnie na lato do Tuluzy, a we wrześniu zaczyna studia w Warwick, natomiast starsza studiuje w londyńskiej filmówce. Przy tej ostatniej wzmiance Nadine skrzywiła się lekko, zupełnie jakby nie bardzo wiedziała, co właściwie z tego wyniknie. Oboje ze Scottem nie mieli żadnych ciągot artystycznych, więc taki wybór studiów ich zaskoczył.
No cóż, to rzeczywiście niespodzianka, pomyślałam. Scott i Nadine byli bardzo sympatyczni. Wcześniej podejrzewałam, że nie przypadną mi do gustu, ale czego się można było spodziewać po tej ciągłej paplaninie Petry o Eliasach. Scott ma osobistego kierowcę, który „należy do rodziny”. Nadine codziennie ozdabia wszystkie pokoje w domu świeżymi kwiatami, które florystka dostarcza specjalnie dla nich, bla, bla, bla. A tymczasem oboje okazali się całkiem normalni. Nadine była wytworniejsza niż większość znanych mi kobiet. Dopracowana w najdrobniejszych szczegółach tak, by uwydatnić atuty swojej urody. Zupełnie jak zwyczajna piosenka, podrasowana przez takiego Giorgio Morodera. Podobnie jak mąż była tuż po pięćdziesiątce. Zgrabna, zadbana kobieta o szczupłych nadgarstkach i kostkach, ubrana w białe spodnie z szerokimi nogawkami i bluzeczkę z dekoltem w łódkę. Całą jej biżuterię stanowił wisiorek z diamentem. – Przyszłaś sama? – Nadine rozejrzała się wokół, jakby już szukała pasującego do mnie towarzysza. – Owszem. Przez pewien czas po rozstaniu z Winstonem na tak postawione pytanie natychmiast zaczynałam się tłumaczyć, rzucałam jakieś lekceważące uwagi o byciu singielką, na tyle jednak żartobliwe, by nie wprawić rozmówcy w zakłopotanie. Teraz nie zamierzałam się już wygłupiać. – Żadnego mężczyzny w twoim życiu? – zainteresował się Scott. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, wtrąciła się Petra. – Roz potrzeba porządnego, solidnego faceta. Nie masz przypadkiem fajnych samotnych kolegów? Scott udał, że robi w myślach przegląd znajomych, marszcząc przy tym brwi, zupełnie jakby starannie rozważał każdą kandydaturę. A potem popatrzył mi prosto w oczy i przytrzymał mój wzrok o kilka sekund za długo, żeby przypadkiem nie umknęło to mojej uwagi. Żebym na pewno dostrzegła, że wzbudziłam w nim zainteresowanie. – Obawiam się, że nie. – Pokręcił głową. – Wszyscy zajęci. – Nic dziwnego – rzuciłam czym prędzej, zażenowana. – Dzięki za dobre chęci, ale Petra wie, że na razie faceci mi nie w głowie. – Nie wszyscy są tacy jak Winston – powiedziała zbyt ostro Petra. – Nie wszyscy zachowaliby się tak jak on. Zmierzyłam ją wzrokiem, bo to nie był najlepszy moment na takie dyskusje, i postanowiłam uciąć temat. – Jasne, ale i tak nie zamierzam ryzykować. – Roześmiałam się, teatralnie przewracając oczami. Chociaż ta wymiana zdań mogła się wydawać zupełnie niewinna, ton Petry sugerował jednak coś poważniejszego. W powietrzu unosiło się napięcie. Scott jakby coś wyczuł, zerwał się na równe nogi i zaproponował: – Przyniosę ci drinka, Roz. Usiądź, proszę… – Nie, dziękuję. Wypiłam już mój przydział na dzisiaj. Niestety, prowadzę. – Naprawdę szkoda. – Znowu rzucił mi to znaczące spojrzenie. Petra aż sapnęła. – Och, na miłość boską, Roz, napij się. Zanocujecie u nas. – Nie, naprawdę… Ale Scott ruszył już po obiecanego drinka. Chwilę później zjawił się z solidną porcją czerwonego wina.
Zakołysałam zawartością kieliszka, zafascynowana oleistym bursztynowym śladem pozostawianym przez alkohol na ściankach naczynia. Nie zapytałam o gatunek wina. Nie chciałam wyjść na idiotkę. Wypiłam je jednym haustem, oznajmiłam Scottowi, że trunek jest naprawdę wyjątkowy, a potem skusiłam się na następny kieliszek. Dwie godziny później byłam już nieźle wstawiona. Petra zamieniła się w prawdziwą duszę towarzystwa. Po alkoholu język całkiem się jej rozwiązał, opowiadała albo ploteczki z pracy (była sekretarką w szkole), albo jak zawsze informowała każdego, kto tylko zechciał słuchać, w jakie tarapaty się wpakowałam: – Kiedy rano Roz wstała, okazało się, że nie ma po nim śladu! Narobił długów i zwiał z powrotem do mamusi. Teraz też nie płaci złamanego grosza. A Roz ma takie straszne kłopoty finansowe, prawda, Roz? – To by się zgadzało – mruknęłam sennie. W ogrodzie została nas już tylko garstka, Vince właśnie zabrał się do uruchamiania gazowego kominka. Wieczór był ciepły, od wody ciągnęło jednak chłodem. Na ramionach miałam gęsią skórkę, więc Scott zaproponował mi swój sweter, ale podziękowałam, dodając, że skoczę do domu i przyniosę koce dla wszystkich. – Nie przeszkadza ci to? – zapytał szeptem, nachylając się w moją stronę, i wskazał Petrę, która właśnie tłumaczyła Nadine, jak to faceci migają się od płacenia alimentów. Nadine słuchała z zatroskaną miną historii o tatusiach uczniów ze szkoły Petry, którzy po porzuceniu rodziny nie pracowali, byle tylko nie pomagać finansowo byłej żonie. – Niespecjalnie – odparłam. – Przecież to żadna tajemnica. Po prostu nie sądzę, żeby ktoś miał ochotę słuchać takich rzeczy na imprezie. Dlatego zwykle staram się ucinać w zarodku te jej moralizatorskie zapędy. Chociaż, jak sam widzisz, kiepsko mi to wychodzi. Znowu wpatrywał się we mnie, a ja poczułam drgnięcie gdzieś w środku. Odwróciłam wzrok i wstałam. W głowie dźwięczał mi już dzwonek alarmowy. Żonaci faceci są poza zasięgiem, koniec tematu. Zapytałam, czy ktoś ma ochotę na coś do jedzenia, bo właśnie idę do domu, a potem dodałam jeszcze, że zajrzę do dzieci, ale Petra nawet tego nie usłyszała, zaaferowana tłumaczeniem Nadine, że system jest skierowany przeciwko kobietom: „Nie mogą przecież tak po prostu pójść w ślady mężczyzn i zostawić dzieci, prawda? Biologia im na to nie pozwala”. Weszłam na górę i skorzystałam z toalety, a potem chwilę nasłuchiwałam pod drzwiami pokoju Clary. Vince ułożył już dzieciaki do łóżek, opowiadając im na dobranoc historie o duchach (jego specjalność), szczególnie upodobał sobie tę o Białej Damie i Jeźdźcu bez Głowy, stare klasyki, którymi pewnie straszył małe dziewczynki już wtedy, gdy sam był dzieckiem. Uchyliłam drzwi. Dzieciaki jeszcze nie spały – Clara, George i dwie dziewczynki z sąsiedztwa. Jedna z nich, wpatrzona w Clarę jak w obrazek, miała wiecznie senną minę i wilgotną dolną wargę. Cała czwórka siedziała w kręgu z latarką pod prześcieradłem. Pchnęłam drzwi mocniej. – Pora spać, dzieciaki – powiedziałam cicho. Chwila zamieszania i wszystkie grzecznie powskakiwały do łóżek. – Dobranoc – dodałam szeptem. Potem zeszłam na dół, chwyciłam koce oraz dużą paczkę chipsów i wróciłam na swoje miejsce przy gazowym kominku. Petra zaśmiewała się właśnie z czegoś i na próżno próbowała wstać. Pokonana opadła z powrotem na krzesełko. – Wszystko w porządku, Roz? – zapytał Scott.