3
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- A zatem przyjechałaś tutaj w zaszczytnym celu pogodzenia
od dawna zwaśnionych rodzin Ransanów i Bonnetów?
- Tak - odparła krótko Isabelle Bonnet.
W głosie siedzącej naprzeciw niej starszej pani wyczuła lekko
ironiczny ton.
- Wy, młodzi, jesteście takimi optymistami! - westchnęła
Claire Oudot, sięgając po filiżankę z kawą. - Cudownie jest obco-
wać z takimi ludźmi, to bardzo krzepiące.
- Nie wygląda pani na osobę, która wymaga pokrzepienia - za-
uważyła wesoło Isabelle.
Pani Oudot, mimo że liczyła sobie siedemdziesiąt lat, trzymała
się doskonale. Była mocno umalowana, a siwe włosy o pięknym,
srebrnym odcieniu, którego mogła jej pozazdrościć niejedna platy-
nowa blondynka, miała starannie uczesane. Błysk zaciekawienia
w jej w oczach świadczył, że jest osobą pełną wigoru i życia, i nie
waha się czynnie w nim uczestniczyć.
- Po prostu staram się nie myśleć o dolegliwościach swojego
wieku, nie jęczeć, nie skarżyć się i nie narzekać. To jedyny sposób,
żeby nie zrażać do siebie ludzi i móc z sobą wytrzymać. Wiecznie
skrzywioną twarz to nie jest dobra metoda.
Isabelle polubiła ją od pierwszego wejrzenia, co było o tyle
korzystne, że zamierzała - na czas na razie nieokreślony - wynająć
pokój w jej domu.
Siedziały teraz w salonie przy kawie i croissantach, i Isabelle po
raz pierwszy od przyjazdu poczuła wreszcie, że naprawdę jest we
Francji. Sprzyjał temu zarówno francuski język, w którym toczyła
4
się rozmowa, jak i ogólna atmosfera domu, w którym się znajdo-
wała.
Wystarczyło wyjrzeć przez okno, żeby zobaczyć Loque, płynącą
leniwie w blasku porannego, jesiennego słońca. Miasteczko Vesan-
ceau leżało nad samą rzeką; wysokie, stare domy z kamienia prze-
glądały się w jej wodach. Isabelle uśmiechnęła się do siebie. Nare-
szcie tu jest.
- Podróż, jak widzę, zbytnio cię nie zmęczyła
Claire Oudot spojrzała na nią z aprobatą. Widać było, że ceni
sobie osoby aktywne i energiczne.
- Nie, absolutnie nie. Chociaż to nawet dziwne, powinnam być
wykończona...
- Ile to właściwie trwało godzin?
- Nie mam pojęcia, ale strasznie długo. Leci się i leci.
- Kiedy zaczynasz pracę w szpitalu?
- Jutro. Mam nadzieję, że przez pierwszych kilka dni będą mi
wszystko pokazywać, żebym się mogła zorientować, co i jak.
- Już jutro?
- Lubię od razu przystępować do rzeczy!
Isabelle uśmiechnęła się szeroko, pokazując białe zęby.
- Zupełnie jak twoja matka, też taka była - stwierdziła pani
Oudot i widać było, że traktuje to jako komplement. - A teraz
usiądź spokojnie i powiedz mi, co u niej słychać. Czy ona wie, po
co tu przyjechałaś? Wprowadziłaś ją w szczegóły swojej misji?
- Mojej misji? Ma pani na myśli te śmieszne nieporozumienia
między tatą i jego kuzynem?
Claire uniosła brwi.
- Jesteś pewna, że to są „śmieszne nieporozumienia"?
- Nie rozmawiać ze sobą przez trzydzieści pięć lat tylko dlate-
go, że mama zerwała z nim zaręczyny i wyjechała z moim ojcem
do Kanady! Zresztą kuzyn Francois sam też się potem ożenił! Nie
umarł z miłości, kiedy mu złamała serce!
RS
5
- Tak ci to wszystko przedstawiono...
Claire Oudot powiedziała to tak cicho, że Isabelle ledwo zrozu-
miała jej słowa.
- A może umarł z tego powodu? To byłoby...
- Nie! Oczywiście, że nie! Francois ożenił siei ma wspaniałego
syna, który jest lekarzem. Na pewno wkrótce go poznasz.
- Mam nadzieję! W przeciwnym razie nie mogłabym wypełnić
swojej pokojowej misji. Kiedy się dowiedziałam, że jest specjalistą
chorób płucnych, uznałam to za szczęśliwy zbieg okoliczności, bo
sama przez ostatnie trzy lata pracowałam na oddziale pneumologii.
Ciekawe, co on o tym wszystkim sądzi i kiedy się dowiedział. Czy
wie od dawna, czy tak jak ja, usłyszał o tym dopiero przypadkiem.
Pewnie cała ta sprawa wydaje mu się równie niepoważna jak mnie!
Claire spoważniała.
- Zbyt szybko wyciągasz wnioski. Jesteś bardzo porywcza i im-
pulsywna, moja droga. Zawsze działasz tak pochopnie?
Isabelle przecząco pokręciła głową.
- Trudno powiedzieć, żebym pochopnie postąpiła w tej spra-
wie. Przygotowywałam się do przyjazdu przez cały rok, a proszę
mi wierzyć, że nie było mi łatwo i miałam sporo powodów, żeby
się zniechęcić.
Starsza pani przechyliła uczesaną starannie głowę i spojrzała na
swą rozmówczynię spod oka.
- A teraz, kiedy już po dojrzałym namyśle zjawiłaś się tu, co
zamierzasz zrobić? Jak chcesz przeprowadzić akcję pojednania?
Będziesz prowadzić rozmowy pokojowe w czasie porannego ob-
chodu? A może po prostu do niego zadzwonisz i wyjaśnisz, w ja-
kim celu przyjechałaś, i poczekasz na odpowiedź?
- Myślałam właśnie o czymś takim, proszę tylko tak o tym nie
mówić. Mam wrażenie, że pani ze mnie kpi. To nieładnie.
Pani Oudot zamachała rękami w powietrzu i zrobiła skruszoną
minę.
RS
6
- Masz rację, nie powinnam, ale... - starannie wygładziła ele-
gancką, jasnobłękitną spódnicę - nie mogę pozwolić, żebyś z całym
swoim młodzieńczym entuzjazmem i ogromem dobrej woli naty-
chmiast zrobiła sobie wroga z pewnego czarującego, bardzo warto-
ściowego człowieka, rozdrapując stare rany.
- Wroga? Ma pani na myśli Jacques'a Ransana?
- Tak, myślałam o nim i sądzę...
- Jest pani pewna, że tak właśnie zareaguje? Przecież on należy
do zupełnie innego pokolenia, jest człowiekiem wykształconym,
wybitnym specjalistą, lekarzem... Przecież ktoś taki nie może żyć
przesądami! Ale co pani w takim razie proponuje? Mam do niego
nie dzwonić, ale po prostu iść jutro do szpitala jakby nigdy nic,
i kiedy go spotkam, nic mu nie mówić?
Pani Oudot skinęła głową.
- Tak. O to mi właśnie chodzi.
- Ale to przecież niweczy wszystkie moje plany! Przyjechałam
tutaj w konkretnym celu.
- Proszę cię tylko o zachowanie cierpliwości; musisz poczekać
na właściwy moment.
- To... bardzo deprymujące. Jestem... rozczarowana. Nie zno-
szę uników.
Pani Oudot wyprostowała się z godnością.
- Kto mówi o unikach? - rzekła z niesmakiem. - Chodzi o wy-
czucie sytuacji. Wybacz, ale jesteś nieco zbyt bezpośrednia. Wiem,
że w Ameryce ludzie właśnie tacy są, szczerzy i otwarci, to bardzo
piękne i godne pochwały, ale my tutaj we Francji, zwłaszcza kobie-
ty, nie mówimy tak wprost o wszystkim. Mamy swoje sekrety,
nawet ja sama... Ale teraz to bez znaczenia. Bardzo cię proszę,
zapomnij na chwilę o tej swojej amerykańskiej otwartości.
Isabelle skrzywiła się lekko.
- To nie będzie łatwe. Jestem Amerykanką, a ściślej Kanadyjką,
i nie mogę tak od razu przerzucić się na francuski sposób myślenia.
RS
7
Zresztą nie sądzę, żeby szczerość czy uczciwość to były cechy
narodowe. Myślę raczej, że taki czy inny sposób zachowania zależy
po prostu od osoby.
Zawsze taka była. Otwarta, szczera, impulsywna, bezkompro-
misowa. I nie uważała tego za „amerykańskie" cechy.
Nigdy nie lubiła tak zwanych „kobiecych sztuczek", które naj-
wyraźniej były mocną stroną pani Oudot. Claire była Francuzką
w każdym calu; miała to wszystko, czego braku Isabelle nigdy nie
odczuwała. Isabelle Bonnet, mimo swych francuskich paranteli,
była osobą spontaniczną i nie znosiła intryg.
Niepokój, jaki dostrzegła w oczach starszej pani, zwrócił jednak
jej uwagę. Może o czymś powinna wiedzieć?
- Jest dużo racji w tym, co mówisz. - Pani Oudot zacisnęła
drobne, pomarszczone dłonie, a potem położyła je spokojnie na
stole. - A jednak gdzie diabeł nie może... - rzekła sentencjonalnie,
dla większego efektu przechodząc na angielski, co tylko podkreśliło
sztuczność jej wypowiedzi - tam wiesz kogo pośle. Bardzo cię
proszę, zrób przysługę starej kobiecie i poczekaj trochę. Weź pod
uwagę fakt, że sprawy... mogą się trochę... skomplikować. Tutaj
potrzeba nieco więcej sprytu.
- Nigdy nie byłam sprytna i muszę przyznać, że nigdy mi na
tym nie zależało - oznajmiła Isabelle tonem, w którym zabrzmiało
powątpiewanie i potępienie.
Claire Oudot przez chwilę milczała, jakby straciła nadzieję na
to, że uda jej się przekonać młodą kobietę. Potem nagle klasnęła
w ręce i zwróciła się do niej z nową energią:
- Bardzo cię proszę, Isabelle, obiecaj mi, że na razie nic mu nie
powiesz. Tylko tyle. Przyrzeknij, że na razie nie powiesz doktorowi
Ransanowi, kim jesteś. O to jedno cię proszę.
Była tak podniecona i patrzyła na Isabelle tak błagalnie, że
dziewczyna ustąpiła.
- Dobrze, przyrzekam. Na razie nic mu nie powiem.
RS
8
Starsza pani uspokoiła się nieco, tak jakby słowa Isabelle przy-
niosły jej ulgę, zażegnując na jakiś czas niebezpieczeństwo.
- Obiecaj, że kiedy się zdecydujesz wyjawić mu prawdę, uprze-
dzisz mnie o tym - dodała opanowanym głosem.
- Dobrze, przyrzekam, skoro tak bardzo pani na tym zależy.
- Sama się przekonasz, że miałam rację, kochanie. Przekonasz
się, i to wkrótce. - Pani Oudot uśmiechnęła się filuternie i ode-
tchnęła z ulgą.
- Nie wątpię. Jaki on jest? Zna go pani dobrze?
Twarz Claire rozjaśniła się w okamgnieniu.
- Znam go, chociaż nie tak dobrze i dokładnie, jak on zna mnie.
To znaczy niektóre części mojego ciała. Jestem jego pacjentką.
W tym miejscu rozpoczęła się mowa pochwalna na cześć dokto-
ra Ransana, trwająca około kwadransa. Isabelle słuchała w przeko-
naniu, że Jacques Ransan nie może być człowiekiem z krwi i kości,
tylko kamiennym monumentem zastygłym w uroczystej pozie, jak
święci na fasadzie kościoła św. Pawła, który w swoim czasie za-
szczycił miasteczko Vesanceau swą niezwykłą obecnością.
Doktor Ransan jest ósmym cudem świata. Takich lekarzy rzadko
się spotyka. Jest mądry i miły, a do tego niezwykle cierpliwy,
a przecież wszyscy wiemy, jak pacjenci potrafią marudzić. Zwłasz-
cza ci starsi.
- Wiem coś o tym, sama jestem stara i marudna - podsumowa-
ła pani Oudot - ale on zawsze każdego wysłucha. A jakim jest
wspaniałym synem! Rodzice są z niego tacy dumni! Będzie z niego
cudowny mąż. Ma już trzydzieści cztery lata i jeszcze sienie
ożenił,
i to wcale nie dlatego, że w naszym mieście nie ma chętnych
panien...
Oczywiście do tego wszystkiego jest jeszcze piękny jak Apollo,
pomyślała Isabelle.
Gdyby nie to, że osoba kuzyna - a konkretnie: wnuka brata jej
własnej babki - bardzo ją ciekawiła, pean na jego cześć wywołałby
RS
9
odwrotny skutek od zamierzonego. Nadmiar pochwał może kogoś
mniej odpornego zemdlić. Isabelle jednak wiedziała, że tak czy
owak, nie bacząc na to, co pani Oudot mówi o człowieku, którego
niedługo spotka, i tak musi wyrobić sobie o nim własną opinię.
Isabelle zawsze tak postępowała, bez względu na to, czy było to
„amerykańskie", czy po prostu „ludzkie".
Dziwne tylko, dlaczego ten wzór wszelkich cnót jest tak trudny
w obcowaniu? Dlaczego, żeby go sobie przed czasem nie zrazić,
trzeba się uciekać do sztuczek i podstępów?
Ciekawe, jak wygląda. Na pewno ma ciemne włosy, jest wysoki
i ma szczupłą sylwetkę, wymarzoną dla włoskich garniturów.
I oczywiście jest bardzo pewny siebie; Claire Oudot tego nie do-
strzega, bo sympatia nie pozwala jej być obiektywną. Pewny siebie
i arogancki... Porywczy? Nie, raczej, chłodny i opanowany, z po-
czuciem wyższości i lekko ironicznym uśmiechem.
Tak, coś w tym rodzaju.
Przez cały następny tydzień wcale o nim nie myślała. Urządza-
nie się i wchodzenie w tryby szpitalnego życia pochłonęły ją bez
reszty. Nie należała do osób przejmujących się sprawami i ludźmi
nie znajdującymi się bezpośrednio w jej zasięgu.
Jacques Ransan pojawił się na horyzoncie dopiero po kilku
dniach.
Kiedy jak co dzień przyszła o siódmej do szpitala, spostrzegła
jego nazwisko na tablicy lekarzy prowadzących. Doktor Ransan
miał wielu pacjentów, a właściwie pacjentek, bo oddział był kobie-
cy, i Isabelle natychmiast pomyślała, że do opinii, jaką już sobie
o nim wyrobiła, doskonale pasuje to, że ceni zwłaszcza opiekę nad
starszymi, zamożnymi paniami, które bez zbytniego wysiłku można
wprowadzić w stan permanentnego zachwytu. Jak panią Oudot.
Wbrew samej sobie musiała jednak przyznać, że Claire Oudot
miała rację co do taktyki, jaką trzeba przyjąć. „Najstarsza przyja-
ciółka jej matki" słusznie radziła, żeby się nie śpieszyć z wyjawię-
RS
10
niem misji. Lepiej poczekać, poznać go, trochę porozmawiać, ro-
zejrzeć się. Isabelle coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu,
że jest coś, o czym nie wie, a co może w innym świetle przedstawić
rodzinny konflikt sprzed lat.
Postanowiła przede wszystkim skupić się na pracy, co było o tyle
łatwe, że na oddziale zajęć nie brakowało.
- Mamy za mało personelu! - oświadczyła zaraz na wstępie
siostra oddziałowa, Simone Boucher, obrzucając ją uważnym spoj-
rzeniem. - O pielęgniarki jest bardzo trudno - z powodów, które
sama doskonale rozumiem! - Simone Boucher skrzywiła wydatne
wargi pomalowane na jaskrawy, pomarańczowy kolor i poprawiła
okulary w cienkiej, metalowej oprawce. - Praca jest ciężka i odpo-
wiedzialna, dlatego mam nadzieję, że potrafisz dobrze i szybko
pracować - dokończyła głosem ucinającym dyskusję.
- Chyba tak - potwierdziła Isabelle, mimo że siostra oddziało-
wa nie wydawała się czekać na odpowiedź. - Pewnie tutaj wszystko
jest trochę inaczej, ale myślę, że szybko się przyzwyczaję. Praco-
wałam już na pneumologii.
Twarz Simone odprężyła się nieco.
- Przepraszam, jestem trochę zdenerwowana. Moje dzieciaki
chorują i w nocy prawie nie spałam. Naprawdę wszystko nie wy-
gląda aż tak źle. Jestem pewna, że dasz sobie radę. Będziesz miała
pod opieką kilku stałych pacjentów, trochę pisania i zabiegów. Za-
raz ci wszystko pokażę.
Może nawet ją polubię, pomyślała Isabelle w kilka minut póź-
niej. Gdyby tylko starła tę koszmarną szminkę z ust...
Siostra oddziałowa nie przesadzała jednak, mówiąc, że na od-
dziale pracy nie brakuje. Na czwartym piętrze leżeli pacjenci nie
tylko z chorobami płuc; gama dolegliwości była bardzo szeroka
i oprócz schorzeń dróg oddechowych obejmowała dolegliwości ga-
stryczne, urologiczne i dermatologiczne, co wymagało stałych kon-
sultacji z lekarzami różnych specjalności i dodatkowych badań. Pa-
RS
11
ni Masson trzeba było przeprowadzić badanie krwi, pani Leblanc
była pod stałą obserwacją, pani Truche groziły odleżyny, więc trze-
ba ją było regularnie masować i smarować odpowiednią maścią.
- A pani Seguin trzeba zmienić leki - powiedziała siostra Bou-
cher. - Musimy poczekać na lekarza, żeby coś przepisał.
Patrząc na kartę zawieszoną w nogach łóżka, Isabelle zauważyła,
że lekarzem prowadzącym pani Seguin jest doktor Ransan. Poprawiła
pani Leblanc kroplówkę i poszła do pokoju pielęgniarek. Kiedy wróciła
do sali po kilku minutach, żeby zobaczyć, czy pani Masson jest gotowa
do jazdy na radiologię, lekarz już tam był.
Zaskoczyło ją to, mimo że się go spodziewała. Przecież wiedzia-
ła, że w każdej chwili może nadejść. Zatrzymała się, nie wiedząc,
co robić, i dopiero zaniepokojony głos pacjentki wyrwał ją z odrę-
twienia.
- Czy to będzie bolało? - zapytała nerwowo pani Masson.
- Nie, nic a nic - odparła pospiesznie Isabelle i poczuła wyrzu-
ty sumienia na widok zalęknionej miny starszej pani. Pani Masson
miała siedemdziesiąt pięć lat i owrzodzenie przewodu pokarmowe-
go. - Zrobimy po prostu zwykłe prześwietlenie. Trzeba zobaczyć,
co może być powodem tych ciągłych bólów brzucha i kłopotów
z trawieniem.
Pani Masson z wysiłkiem usiadła na łóżku.
- Może bym się przedtem trochę uczesała? Od dawna nie wy-
chodziłam z sali, a czeka mnie podróż przez kilka korytarzy...
- Chętnie pani pomogę.
- Bardzo dziękuję, siostro. Moja prawa ręka jakoś nie chce mnie
słuchać.
- Nie będzie to może prawdziwa fryzura, ale zrobię, co się da.
Isabelle zaczęła rozczesywać siwe kosmyki pacjentki. Z miej-
sca, w którym się znajdowała, mogła doskonale obserwować leka-
rza, stojącego przy łóżku po drugiej stronie pokoju.
Zgodnie z jej przewidywaniami, doktor Ransan był wysokim
RS
12
brunetem, przystojnym, ale nieco pretensjonalnym. W tonie jego
głosu było coś, co kontrastowało z wymuszoną uprzejmością, z ja-
ką zwracał się do pani Seguin.
Właśnie skończyła czesać panią Masson i oddała ją w ręce pie-
lęgniarki, która miała ją zabrać na radiologię, kiedy lekarz wypro-
stował się i powiedział:
- Siostro!
- Słucham, panie doktorze.
- Proszę podać chorej basen.
Nawet na nią nie spojrzał. Zdecydowanie nie podobał jej się jego
ton ani sposób bycia. Opanowała się, żeby tego nie okazać i spo-
kojnie przytaknęła. Wiedziała, że słuchanie poleceń lekarzy należy
do jej obowiązków, ale po co ten rozkazujący, pełen wyższości
ton... Już miała odejść, kiedy wreszcie uniósł wzrok znad karty
i spojrzał na nią. Jego zachowanie zmieniło się w jednej chwili.
- Ach! - powiedział nagle ożywionym, uwodzicielskim tonem
- siostra jest tu nowa? Nigdy pani nie widziałem, bo przecież gdy-
bym zobaczył, niełatwo bym zapomniał. Mam nadzieję, że wkrótce
poznamy się bliżej.
Isabelle cofnęła się, nie spuszczając z niego bacznego spojrze-
nia. Jest gorzej, niż przypuszczała.
- Teraz muszę przynieść basen pani Seguin - powiedziała spo-
kojnie, kryjąc szok i rozczarowanie.
Nie było to łatwe. Jej rozczarowanie w stosunku do pani Oudot
i jej znajomości natury ludzkiej było wprost proporcjonalne do
tego, jak rósł jej szacunek i podziw dla decyzji własnej matki. Jeśli
kuzyn Francois jest choć trochę podobny do swego syna, nic dziw-
nego, że mama wybrała tatę!
Lekarz dotknął jej ręki i roześmiał się tym swoim nieprzyje-
mnym, obleśnym śmiechem.
- Jaka piękna skóra.
Isabelle wyrwała dłoń.
RS
13
- Zaraz przyniosę basen.
Claire miała rację, radząc, by nie śpieszyła się do rozmowy
z tym człowiekiem. Z kimś takim przecież wcale nie można rozma-
wiać! Przecież on nic nie zrozumie!
- Tak, tak, oczywiście, ale przedtem jeszcze muszę siostrze
pokazać coś ważnego.
Musiało to być rzeczywiście niezwykle ważne, bo niemal si-
łą wyciągnął Isabelle z sali, nie zważając na jej protesty i niespo-
kojne spojrzenia chorych. Pociągnął ją za sobą korytarzem, przy-
stanął pod jakimiś drzwiami niedaleko windy, rozejrzał się wokół
i wepchnął ją do małego pomieszczenia gospodarczego. Gdy za-
mknął drzwi, znów roześmiał się wyzywająco.
- Miałaś to wypisane na twarzy. Patrzyłaś na mnie tak, że od
razu zrozumiałem. Bardzo lubię kobiety, które nie ukrywają tego,
na co mają ochotę.
Ze zdumienia nie pojmowała znaczenia jego słów; dopiero kiedy
poczuła jego ręce na biodrach, zrozumiała, że się nie przesłyszała.
- Na miłość boską! - krzyknęła. - Co pan sobie myśli! To jakaś
pomyłka! Ja nigdy...
Jeszcze chwila, a uderzy go i jej współpraca z doktorem Ransa-
nem skończy się, zanim na dobre rozpoczęła.
- Chodź, nie wygłupiaj się, przecież widziałem, jak na mnie
patrzyłaś!
- Nawet na pana nie spojrzałam! Po prostu stałam przy łóżku
pacjentki - syknęła przez zaciśnięte zęby.
Roześmiał się tylko i jeszcze mocniej oplótł ją ramionami. Zu-
pełnie jak ośmiornica.
- Naprawdę jesteś bardzo milutka. Będzie nam się doskonale
współpracowało. Zaczniemy teraz... zaraz...
Sięgnął dłonią do jej piersi, próbując rozpiąć fartuch. Odepchnę-
ła jego rękę, zaczepiając przy okazji o identyfikator przyczepiony
do jego fartucha. Zerknęła na tabliczkę i jęknęła. Że też nie wpadła
RS
14
na ten pomysł nieco wcześniej! Doktor Remy Chapuis! Ten obrzyd-
liwy samiec to wcale nie jest Jacques Ransan!
W tej samej chwili drzwi się otworzyły i prześladowca natych-
miast ją puścił, tak jakby oplatające ją macki związane były niewi-
dzialnymi nitkami z klamką. Szybko poprawił fartuch i utkwił
wzrok w wysokim mężczyźnie stojącym na progu.
Mężczyzna był bardzo wysoki. Szczupły, niemal chudy, w oku-
larach w rogowej oprawie robił wrażenie roztargnionego intelektu-
alisty. Ubrany był w elegancki, jasny garnitur.
Doktor Chapuis zmieszał się jak rekrut na widok sierżanta, i nie
pytany, zaczął coś gorączkowo mamrotać:
- O właśnie, siostro, miałem pani pokazać... Pani Seguin trzeba
zmienić leki i właśnie... rozważaliśmy, czy może...
Wysoki mężczyzna nie odezwał się słowem. Machnął tylko ręką
i wzruszył ramionami. Isabelle poczuła, że musi stąd natychmiast
wyjść.
- Jak widzę, basenów tu nie ma. Przepraszam.
Próbując zachować się godnie mimo całej dwuznaczności sytu-
acji, wyminęła nieszczęsnego doktora Chapuis i nie patrząc w oczy
mężczyźnie stojącemu w progu, wyszła na korytarz. Oddaliła się
szybkim krokiem, słysząc podniesiony głos dochodzący od strony
pomieszczenia, które właśnie opuściła. Basen znalazła w pokoiku
mieszczącym się obok dyżurki i wróciła do pani Seguin, skracając
w ten sposób jej pełne niepokoju oczekiwanie.
Jeśli zaś idzie o doktora Chapuis...
- Uważaj na tego typa - ostrzegła ją w kilka minut później
Simone Boucher, kiedy obie znalazły się w dyżurce. - Jesteś bardzo
ładna, więc ci nie przepuści. - A widząc wyraz twarzy Isabelle,
dodała: - Co, już zaczął się dobierać? Coś takiego! To chyba jego
życiowy rekord!
- Skutecznie odparłam atak.
- I rób tak dalej! - pochwaliła ją koleżanka z uśmiechem, się-
RS
15
gając po kubek z kawą. Szminka zeszła jej z ust i siostra Boucher
stała się całkiem ładną kobietą.
Isabelle powoli wracała do siebie; ta cała scena nieco wyprowa-
dziła ją z równowagi.
- Ale jak to właściwie jest? Myślałam, że pani Seguin jest
pacjentką doktora Ransana. Tak ma wpisane do karty.
- Tak, ale doktor Ransan dzisiaj chyba nie przyjdzie. Jest chory.
- Lakoniczna odpowiedź przełożonej świadczyła o tym, że nie za-
mierza się dłużej rozwodzić nątj czymś, co uważa za niegodne
dłuższych wyjaśnień. - Dlaczego pytasz? Masz jakiś problem?
Isabelle zmieszała się.
- Nie. Po prostu zobaczyłam doktora Chapuis przy łóżku tej
pacjentki i pomyślałam, że to doktor Ransan.
Simone skinęła głową.
- Doktor Ransan polecił doktorowi Chapuis zająć się nią <- wy-
jaśniła łaskawie. - Jej syn był tu rano i powiedział nam, że jest
bardzo zaniepokojony stanem matki. Czasem chorzy nie zwracają
się bezpośrednio do nas, tylko proszą o to krewnych. Pani Seguin
uskarża się na uboczne skutki zażywanych leków. Ma silne mdłości,
co może świadczyć o słabej tolerancji preparatu.
Czyli ten wysoki mężczyzna to pewnie był syn pani Seguin...
, - Zaraz do niej pójdę i zapytam, jak się czuje.
- Siostro Isabelle, musimy później...
- Tak, oczywiście.
Potem nastąpiło sześć godzin nieustannej bieganiny i pracy.
Przerwaną lunch była stanowczo za krótka. Kiedy wreszcie o pięt-
nastej Isabelle mogła odetchnąć i zająć się porządkowaniem kart
pacjentów i planem badań na dzień następny, myślała już tylko
o swoim pokoiku na piętrze z widokiem na rzekę, filiżance kawy,
czymś do zjedzenia i spokojnej pogawędce z panią Oudot.
Wszystko w swoim czasie, pomyślała. Należy mi się odpoczy-
nek, ale najpierw muszę to skończyć. Pochyliła głowę nad papiera-
RS
16
mi, próbując odseparować się od wchodzących i wychodzących
pielęgniarek, lekarzy i innych osób należących do personelu szpi-
talnego.
- Siostro! Siostro!
Jakiś coraz bardziej naglący głos oderwał ją od pracy. Unios-
ła oczy i zobaczyła, że stoi nad nią bardzo wysoki, chudy
mężczyzna w jasnym garniturze. Przysiadł na obrotowym krześle
obok i sięgnął po jakieś papiery. Nie zauważyła, jak podchodził
i poczuła się niewyraźnie na wspomnienie porannej sceny. Pomy-
ślała, że znowu się pomyliła: to nie może być syn pacjentki, skoro
tak pewnie poczyna sobie z dokumentacją szpitalną. Zauważyła też,
że na marynarkę ma narzucony biały fartuch.
- Tak? Słucham? - powiedziała.
- Nie widzę tutaj karty pani Seguin. Czy przypadkiem siostra
nie ma jej u siebie?
- Właśnie odłożyłam ją na miejsce. Właściwie jestem już po
pracy, może jakaś inna pielęgniarka...
- Tak, tak, oczywiście. - Dopiero teraz spostrzegła, że mówi
z trudem, tak jakby każde słowo sprawiało mu ból. - Pójdę do
pacjentki - szepnął.
Może on też jest nowy? Taki cichy i gorliwy... Widać, że dba
o pacjentów. Chociaż jego uczony wygląd, te szylkretowe okulary,
cała postać, sposób bycia nie świadczą raczej o tym, że jest nowi-
cjuszem w zawodzie.
- Pani Seguin może pana nie usłyszeć - zauważyła.
- Trudno, muszę spróbować. Nie mam wyboru, cierpię na za-
palenie gardła — wykrztusił.
Isabelle zaczerwieniła się. Jak mogła nie zauważyć, że jest cho-
ry. Dopiero teraz spostrzegła zaczerwieniony nos i załzawione oczy.
Zrobiło jej się przykro i głupio. Na jego szyi spostrzegła chirurgi-
czną maskę; wkładał ją, kiedy szedł na oddział, by nie zarażać
chorych.
RS
17
- Muszę wziąć jej kartę - zachrypiał i zakrył twarz maską.
Wstał i poprawił fartuch na ramionach. Isabelle postanowiła, że
teraz wszystko sprawdzi od razu; nie da się znowu wyprowadzić w po-
le. Spojrzała na tabliczkę przypiętą do lewej klapylekarskiego fartucha.
Tak, tym razem to naprawdę Jacques Ransan.
- Pójdę z panem, doktorze.
Zsunął maskę i ujrzała ciemne, załzawione oczy.
- Proszę się nie fatygować, poradzę sobie.
- Nie powinien pan tyle mówić - powiedziała. -^ Ma pan struny
głosowe w opłakanym stanie, przykro tego słuchać. Wyręczę pana
przy rozmowie z pacjentką.
Sięgnęła po fartuch, wiszący na oparciu krzesła. Jacques Ransan
uśmiechnął się.
- Siostra jest Kanadyjką?
Miał piękne białe zęby, kontrastujące z oliwkową cerą. Nie był
przystojny w zwykłym znaczeniu tego słowa. Nie był tak zwanym
„atrakcyjnym mężczyzną", za którym oglądają się kobiety. Wyglą-
dał na lekko roztargnionego naukowca, kogoś zupełnie innego niż
uwodzicielski doktor Chapuis.
- Tak, przyjechałam z Kanady, konkretnie z Kolumbii Bry-
tyjskiej.
I jestem twoją kuzynką, ale z pewnych powodów teraz tego ci
nie powiem. Przyrzekłam pani Oudot, że przez pewien czas zacho-
wam to w tajemnicy.
- W takim razie witamy we Francji i w naszym Vesanceau
-wychrypiał.
Przechylił przy tym głowę lekko na bok, jakby chciał usłyszeć
jakąś daleką, cichą melodię.
- Ja... bardzo dziękuję, to miło.
Jest w tobie coś takiego, to dziwne... Czy my naprawdę jesteśmy
spokrewnieni? Melodia... Isabelle zmarszczyła brwi, jakby i ona
chciała pochwycić niesłyszalne dźwięki.
RS
18
-Podoba się pani nasz szpital?
- Tak, tak, oczywiście.
Mówił z wyraźnym trudem, a ona z równie wyraźnym trudem
zbierała myśli. Jej zwykła rozmowność i rezolutność gdzieś się
ulotniły i nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów; zdołała wykrze-
sać z siebie tylko jakieś zdawkowe formułki.
Doktor Ransan cierpliwie czekał.
Tajemnicza melodia musiała widocznie ucichnąć, bo dotknął
palcami skroni* skrzywił się boleśnie i sięgnął do kartoteki zawie-
rającej dane pacjentów. Może wcale nie było żadnej melodii,
a wszystko jest tylko wynikiem jej wyobraźni. Isabelle patrzyła, jak
Jacques Ransan przerzuca karty, niektóre dokładniej przeglądając.
Ona przyglądała się jemu. Była zdumiona, że tak bardzo się
pomyliła. Jest zupełnie inny, niż myślała. Nie wiadomo, czy to
dobrze, czy źle. Wszystko nagle się skomplikowało i zawisła w pu-
stce, jakby ziemia usunęła jej się spod nóg. Pochyliła się nad swoimi
papierami, próbując się skupić, ale sens czytanych słów umykał jej.
Słysząc charakterystyczny dźwięk kroków siostry Boucher, ode-
tchnęła z ulgą. Siostra oddziałowa natychmiast przystąpiła do dzia-
łania.
- Co pan tu robi, doktorze? Już miałam iść do domu, ale jak
widzę, bardzo słusznie postąpiłam, zaglądając tutaj. Mam nadzieję,
że nie zamierza pan zostać i zarażać pacjentów! Przecież jest pan
chory!
- Oczywiście, że nie. Myłem ręce już ze dwieście razy, mam
maskę i... tak potwornie boli mnie głowa...
Simone podeszła bliżej i spojrzała na niego podejrzliwie.
- Brał pan już jakieś leki, czy nie zdążył pan?
- Muszę przyznać, że chyba... nie. Nie miałem czasu.
-! Nie miał pan czasu? Tak, oczywiście. Zaraz się tym zajmę.
- Proszę, nie - zaprotestował słabym głosem. - Ale gdyby sio^
stra mogła mi tu kogoś przysłać, żeby pisał pod moje dyktando...
RS
19
Strasznie mi się trzęsą ręce, nie chciałbym tak bazgrać. Potem,
przysięgam, zrobię wszystko, co siostra każe, wezmę grzecznie leki,
pójdę się położyć w ciemnym pokoju, i nikogo nie przyjmę z wy-
jątkiem mojej matki, która już przez telefon obiecała, że wpadnie
i przyniesie mi zupę. Będę się kurował cały jutrzejszy dzień, zgoda?
Co siostra na to?
W jego głosie brzmiała prośba, ale w twarzy było coś, co świad-
czyło, że panuje nad sytuacją mimo osłabienia i choroby. Isabelle przy-
szło na myśl, że Jacques Ransan, mimoiż robi wrażenie roztargnionego
uczonego, musi być człowiekiem silnym i stanowczym.
- W takim razie Isabelle będzie notowała - oznajmiła siostra
Boucher.
Tak też się stało. Isabelle nie poszła do domu, tylko spędziła
dłuższy czas na notowaniu uwag doktora Ransana, dotyczących
nowo przyjętej pacjentki. Były konkretne i wyczerpujące. Yvette
Chaillet zgłosiła się do izby przyjęć z objawami, których na razie
nie udało się zdiagnozować. Isabelle usiłowała nadążyć za jego
schrypniętym głosem, z trudnością brnąc przez gąszcz francuskich
terminów medycznych, gotowa prędzej połamać sobie palce i pióro>niż poprosić swego egzotycznego, francuskiego kuzyna, żeby dy-
ktował wolniej albo starał się mówić nieco wyraźniej.
Ciekawe, jaki on ma głos normalnie... Korzystając z krótkiej
przerwy, zerknęła na jego twarz. Miał przymknięte oczy, wypieki
na policzkach, a dłońmi ściskał skronie. Podyktował jej jeszcze
kilka zdań i spojrzał na nią.
- Siostro - rzekł półgłosem - proszę odłożyć kartę na miejsce,
a notatki włożyć do mojej teczki. A jeśli siostra Boucher chce mi
w dalszym ciągu dać jakieś lekarstwa, to jestem gotów. Niech robi,
co chce!
Uśmiechnął się z wysiłkiem; jego skrzekliwy głos przypominał
Isabelle dźwięki wydawane przez potwory, widziane kiedyś na ja-
kimś filmie grozy.
RS
20
Gdy wstał, wyglądał tak nieszczęśliwie, że pod wpływem nagłe-
go współczucia dotknęła jego ramienia. Niech idzie już do Simone
po te pigułki i niech wreszcie zacznie się leczyć! Spojrzał na nią
lekko zdziwiony i zmieszała się. Niepotrzebnie pozwala sobie na
taką poufałość.
Odszedł wolnym krokiem, ciągnąc za sobą nogi i pokasłując.
Patrzyła za nim przez chwilę, czując, jak w jej uszach narasta tamta
słyszana przed chwilą melodia, bliska i znana< lecz - niemożliwa
do uchwycenia.
Zrobiła, o co prosił. Ułożyła karty i przez chwilę stała bezczyn-
nie, nie bardzo wiedząc, co począć. Z małej kuchenki przylegającej
do pokoju pielęgniarek dobiegały ją odgłosy krzątaniny. Siostra
oddziałowa, przemawiając podniesionym głosem, podawała dokto-
rowi Ransanowi lekarstwo i wodę do popicia. Widać było, że prze-
jęła dowodzenie i panuje nad sytuacją.
Isabelle nad sytuacją nie panowała. Oszołomiona, dotarła jakoś
do domu i pozwoliła się zaprowadzić pani Oudot na podwieczorek
do salonu. Roztargnionym wzrokiem objęła porcelanowe filiżanki,
dzbanek ze świeżo parzoną kawą i apetyczne ciasteczka. Dopiero
po dłuższej chwili doszła do siebie; usiadła wygodnie w fotelu,
gotowa odpowiedzieć na pytania, które -jak wiedziała - nie mogły
jej ominąć.
Claire Oudot nie kryła podniecenia.
Co tam słychać? Czy są jacyś nowi pacjenci? Nie chodzi oczy-
wiście o dokładne relacje z nazwiskami i nazwami chorób, bo to
wiadomo, tajemnica lekarska, ale tak ogólnie. Chyba wydarzyło się
coś ciekawego? W szpitalu zawsze coś się dzieje. Czasem nawet
zdarzają się rzeczy zabawne! A jak personel? Czy siostra oddziało-
wa nie jest zbyt surowa? A lekarze? Czy są mili, czy może zbyt
pewni siebie? I chyba nikt dzisiaj nie umarł? To byłoby straszne, to
zawsze musi być szok.
- A czy może... spotkałaś mojego doktora?
RS
21
- Tak, ale widziałam go tylko przez chwilę.
Właściwie miała ochotę skłamać, żeby uniknąć dalszych pytań,
ale jakoś nie mogła.
- Przez chwilę? - Pani Oudot spojrzała na nią z dezaprobatą.
- Nic nie szkodzi. Przecież nawet chwila wystarczy, żeby się zo-
rientować, co to za człowiek.
- Ma zapalenie gardła i chyba anginę.
Claire nie zareagowała, czekała na dalsze szczegóły.
- Podyktował mi kilka zdań, i to wszystko na dzisiaj - dokoń-
czyła Isabelle.
Nie zabrzmiało to zbyt przekonująco i wiedziała o tym. Pani
Oudot oczekiwała sprawozdania zupełnie innego rodzaju.
- Ale go widziałaś - oświadczyła spokojnym głosem - i to jest
najważniejsze. Z wyglądu człowieka można bardzo dużo wywnio-
skować. Rysy twarzy, na przykład, oczy, podbródek... A do tego
sposób mówienia. Mnie zwykle wystarczą pierwsze trzy minuty,
i już wszystko wiem. Ale nie mówmy o mnie! Mam nadzieję, że
nie zapomniałaś o swojej obietnicy i nic mu nie powiedziałaś.
Claire złożyła dłonie i czekała na odpowiedź.
- Oczywiście. Przecież przyrzekłam, że tego nie zrobię, a ja
dotrzymuję obietnic.
Zwłaszcza jeśli absolutnie, ale to absolutnie nie ma warunków,
żeby ich nie dotrzymać, dodała w myślach, przypominając sobie
zamęt i odurzenie, w jakie wprawił ją ten dziwny człowiek.
W oczach Claire dostrzegła błysk. Zadowolenie? Radość? Saty-
sfakcja? A może tylko jej się tak wydawało...
Najważniejsze to zmienić temat. Nie miała ochoty mówić o do-
ktorze Ransanie. Nie chciała nawet o nim myśleć, a mimo to my-
ślami stale wracała do niego. Przecież nawet nie jest w jej typie!
Zawsze podobali jej się dobrze zbudowani mężczyźni, silni i wy-
sportowani. Przypomniała sobie jego oczy za okularami w rogowej
oprawie. Jacques miał oczy brązowe, bardzo ciemne, ale jaśniejsze
RS
22
od jej oczu. Głos... Nie znała jego prawdziwego głosu. Znała tylko
to przeraźliwe skrzeczenie, które wydobywał z siebie, dyktując jej
uwagi o stanie pacjentki. Obawiała się, że skoro widział ją w dwu-
znacznej scenie z doktorem Chapuis, to jeszcze może sobie pomy-
śleć, że ona...
Otrząsnęła się z zamyślenia, wydobyła z gmatwaniny myśli,
uniosła głowę i spojrzała Claire prosto w oczy.
- Jednego tylko jestem pewna! - W jej głosie zabrzmiało wy-
zwanie. - Niesłusznie obawia się pani jego reakcji. Jestem pewna,
że kiedy mu powiem, kim jestem i po co tu przyjechałam, zachowa
się tak, j ak ja bym się zachowała na jego miej scu!
Pani Oudot uśmiechnęła się wyrozumiale.
- Wieczny, cudowny optymizm ludzi młodych - westchnęła
i sięgnęła po filiżankę.
RS
23
ROZDZIAŁ DRUGI
W trzy dni później „wieczny optymizm ludzi młodych" został
wystawiony na ciężką próbę. Doktor Ransan w dalszym ciągu był
chory i, jak z satysfakcją stwierdziła siostra Boucher, poszedł po
rozum do głowy i został w łóżku. Na oddziale pneumologii królo^
wał Remy Chapuis.
Dla Isabelle nastały ciężkie czasy. Doktor Chapuis, wychodząc
z błędnego założenia, że nowa pielęgniarka odrzuciła jego zaloty
wyłącznie z powodu nagłego wtargnięcia starszego kolegi; na gwałt
próbował nadrobić stracony czas. Nie dawał Isabelle spokoju; tropił
ją wszędzie, zmuszając do nieustannej czujności i ukrywania się.
Niezręczna sytuacja pozwoliła jej poznać wszystkie zakamarki szpi-
tala, nie wyłączając schodów przeciwpożarowych, awaryjnych
wyjść, schowków i toalet dla gości odwiedzających pacjentów...
Wreszcie pewnego ranka siostra oddziałowa zapowiedziała po-
wrót doktora Ransana. Isabelle wpadła w panikę. Mógłby się nie
pokazywać jeszcze chociaż przez kilka dni... Nie była gotowa na
to spotkanie.
Nie mogła poznać samej siebie. Nigdy dotąd nie miała tak sprze-
cznych oczekiwań związanych z żadnym mężczyzną. Postanowiła
go unikać i natychmiast zdała sobie sprawę z tego, że jej postano-
wienie jest co najmniej dziwaczne. Powinna przecież zachowywać
się naturalnie, zwyczajnie i swobodnie. Nie potrafiła jednak wpro-
wadzić swych postanowień w czyn.
W rezultacie wszystko poszło nadspodziewanie gładko. Doktor
Ransan pojawił się na oddziale w chwili, kiedy Isabelle stała przy
łóżku Yvette Chaillet i badała jej puls. Sześćdziesięcioośmioletnia,
RS
24
Otyła pacjentka z każdym dniem czuła się gorzej. Podczas nieobe-
cności doktora Ransana jego zastępca kazał jej zrobić wszystkie
badania i sprowadził dwóch specjalistów na konsultację, co nic nie
wyjaśniło i diagnoza w dalszym ciągu nie została postawiona.
Pani Chaillet przez większą część życia chorowała na astmę
i regularnie zażywała sterydy. Ogólnie dobry stan jej zdrowia ostat-
nio znacznie się pogorszył. Zapadła na przeziębienie, którego lekarz
domowy nie mógł opanować, i dlatego znalazła się w szpitalu.
Z każdym dniem stan jej się pogarszał, gorączka nie ustępowała,
chorą traciła siły, chudła i skarżyła się na uporczywe mdłości. Miała
wyczuwalnie powiększone węzły chłonne i owrzodzenie błony ślu-
zowej. Przełykała z trudem i prawie nie przyjmowała pokarmów.
Badanie krwi wskazywało na znaczne zwiększenie liczby białych
krwinek.
Rentgen klatki piersiowej wykazał istnienie płynu w dolnej czę-
ści prawego płuca, zwapnienia oraz liczne niepokojące zaciemnie-
nia, których istoty dotąd lekarzom nie udało się określić.
Siostra Boucher zaczęła pomrukiwać, że jeśli doktor Ransan
zaraz nie wyzdrowieje i nie wróci do pracy, losy pani Chaillet mogą
potoczyć się różnie...
Tego dnia podeszli do łóżka pacjentki wszyscy: doktor Ransan,
doktor Chapuis, siostra Boucher i grupka studentów medycyny.
Znajdująca się, wśród nich rudowłosa dziewczyna natychmiast
ściągnęła na siebie uwagę dotychczasowego prześladowcy Isabelle,
co sprawiło, że ta ostatnia odetchnęła z ulgą. Jeszcze większą przy-
jemność sprawiły jej słowa, którym towarzyszyło spojrzenie brązo-
wych oczu zza rogowych okularów.
- Ach, siostra Bonnet, która była tak dobra i pisała pod moje
dyktando wtedy, kiedy miałem tę potworną gorączkę!
A zatem wreszcie usłyszała jego głos. Cudowny, dźwięczny
tenor, lekko schrypnięty po niedawnej chorobie, ale posiadający
piękną, aksamitną barwę.
RS
25
- Doktor Chapuis zreferuje nam teraz stan pacjentki. Siostro
Bonnet, proszę sobie nie przerywać.
Isabelle spojrzała na niego, ale dostrzegła tylko odblask światła
w szkłach okularów.
Stał niedaleko niej, wysoki, lekko pochylony. Zastanowiło ją,
dlaczego stale o nim myśli i dlaczego myślenie o nim wywołuje
w niej dziwne zmieszanie. Właśnie zdjął okulary i zaczął przecierać
szkła. Isabelle ujrzała ciemne, pięknie zarysowane brwi, delikatną
skórę w kącikach oczu, głęboką czerń źrenic. Nagle zrozumiała, co
w jego wyglądzie przyciągało jej uwagę. Niezwykłe podobieństwo
do Supermana! Jacques Ransan jest niesłychanie podobny do Clar-
ka Kenta!
- Wiem już, co czuła Lois Lane - mruknęła do siebie po angiel-
sku. Zauważyła, że kilka par oczu patrzy na nią z uprzejmym zain-
teresowaniem i szybko przeszła na francuski. - Puls pacjentki jest
ledwo wyczuwalny - oznajmiła. - Ciśnienie pięćdziesiąt na sto,
temperatura trzydzieści osiem i sześć.
Remy Chapuis chrząknął.
- Oto nasza tajemnicza pani Chaillet - odezwał się ironicznym,
uroczystym tonem. - Leży sobie tutaj i nie piśnie słówka, żeby nam
pomóc. Szukamy i szukamy przyczyn jej choroby, a ona milczy jak
zaklęta. Niech nam pani powie, gdzie i jakim cudem dorobiła się
pani tych wszystkich tajemniczych objawów? Stykała się pani z trę-
dowatymi, a może ze wściekłymi szczurami?
Osobliwe poczucie humoru i granicząca z okrucieństwem obce-
sowość lekarza nie zyskała poklasku Obecnych. Jakiś student nie-
śmiało się uśmiechnął, ktoś zmieszany przestąpił z nogi na nogę,
reszta wpatrywała się w pacjentkę z niepewną miną. Pani Chaillet
nie była w stanie wyrzec słowa.
Krępującą ciszę przerwał Jacques Ransan.
- DoMor Chapuis zapomniał powiedzieć - odezwał się lek-
ko podniesionym głosem - że pani Yvette Chaillet jest w tej chwili
RS
1 LilianDarcy Isabelle,Isabelle...
2 RS
3 ROZDZIAŁ PIERWSZY - A zatem przyjechałaś tutaj w zaszczytnym celu pogodzenia od dawna zwaśnionych rodzin Ransanów i Bonnetów? - Tak - odparła krótko Isabelle Bonnet. W głosie siedzącej naprzeciw niej starszej pani wyczuła lekko ironiczny ton. - Wy, młodzi, jesteście takimi optymistami! - westchnęła Claire Oudot, sięgając po filiżankę z kawą. - Cudownie jest obco- wać z takimi ludźmi, to bardzo krzepiące. - Nie wygląda pani na osobę, która wymaga pokrzepienia - za- uważyła wesoło Isabelle. Pani Oudot, mimo że liczyła sobie siedemdziesiąt lat, trzymała się doskonale. Była mocno umalowana, a siwe włosy o pięknym, srebrnym odcieniu, którego mogła jej pozazdrościć niejedna platy- nowa blondynka, miała starannie uczesane. Błysk zaciekawienia w jej w oczach świadczył, że jest osobą pełną wigoru i życia, i nie waha się czynnie w nim uczestniczyć. - Po prostu staram się nie myśleć o dolegliwościach swojego wieku, nie jęczeć, nie skarżyć się i nie narzekać. To jedyny sposób, żeby nie zrażać do siebie ludzi i móc z sobą wytrzymać. Wiecznie skrzywioną twarz to nie jest dobra metoda. Isabelle polubiła ją od pierwszego wejrzenia, co było o tyle korzystne, że zamierzała - na czas na razie nieokreślony - wynająć pokój w jej domu. Siedziały teraz w salonie przy kawie i croissantach, i Isabelle po raz pierwszy od przyjazdu poczuła wreszcie, że naprawdę jest we Francji. Sprzyjał temu zarówno francuski język, w którym toczyła
4 się rozmowa, jak i ogólna atmosfera domu, w którym się znajdo- wała. Wystarczyło wyjrzeć przez okno, żeby zobaczyć Loque, płynącą leniwie w blasku porannego, jesiennego słońca. Miasteczko Vesan- ceau leżało nad samą rzeką; wysokie, stare domy z kamienia prze- glądały się w jej wodach. Isabelle uśmiechnęła się do siebie. Nare- szcie tu jest. - Podróż, jak widzę, zbytnio cię nie zmęczyła Claire Oudot spojrzała na nią z aprobatą. Widać było, że ceni sobie osoby aktywne i energiczne. - Nie, absolutnie nie. Chociaż to nawet dziwne, powinnam być wykończona... - Ile to właściwie trwało godzin? - Nie mam pojęcia, ale strasznie długo. Leci się i leci. - Kiedy zaczynasz pracę w szpitalu? - Jutro. Mam nadzieję, że przez pierwszych kilka dni będą mi wszystko pokazywać, żebym się mogła zorientować, co i jak. - Już jutro? - Lubię od razu przystępować do rzeczy! Isabelle uśmiechnęła się szeroko, pokazując białe zęby. - Zupełnie jak twoja matka, też taka była - stwierdziła pani Oudot i widać było, że traktuje to jako komplement. - A teraz usiądź spokojnie i powiedz mi, co u niej słychać. Czy ona wie, po co tu przyjechałaś? Wprowadziłaś ją w szczegóły swojej misji? - Mojej misji? Ma pani na myśli te śmieszne nieporozumienia między tatą i jego kuzynem? Claire uniosła brwi. - Jesteś pewna, że to są „śmieszne nieporozumienia"? - Nie rozmawiać ze sobą przez trzydzieści pięć lat tylko dlate- go, że mama zerwała z nim zaręczyny i wyjechała z moim ojcem do Kanady! Zresztą kuzyn Francois sam też się potem ożenił! Nie umarł z miłości, kiedy mu złamała serce! RS
5 - Tak ci to wszystko przedstawiono... Claire Oudot powiedziała to tak cicho, że Isabelle ledwo zrozu- miała jej słowa. - A może umarł z tego powodu? To byłoby... - Nie! Oczywiście, że nie! Francois ożenił siei ma wspaniałego syna, który jest lekarzem. Na pewno wkrótce go poznasz. - Mam nadzieję! W przeciwnym razie nie mogłabym wypełnić swojej pokojowej misji. Kiedy się dowiedziałam, że jest specjalistą chorób płucnych, uznałam to za szczęśliwy zbieg okoliczności, bo sama przez ostatnie trzy lata pracowałam na oddziale pneumologii. Ciekawe, co on o tym wszystkim sądzi i kiedy się dowiedział. Czy wie od dawna, czy tak jak ja, usłyszał o tym dopiero przypadkiem. Pewnie cała ta sprawa wydaje mu się równie niepoważna jak mnie! Claire spoważniała. - Zbyt szybko wyciągasz wnioski. Jesteś bardzo porywcza i im- pulsywna, moja droga. Zawsze działasz tak pochopnie? Isabelle przecząco pokręciła głową. - Trudno powiedzieć, żebym pochopnie postąpiła w tej spra- wie. Przygotowywałam się do przyjazdu przez cały rok, a proszę mi wierzyć, że nie było mi łatwo i miałam sporo powodów, żeby się zniechęcić. Starsza pani przechyliła uczesaną starannie głowę i spojrzała na swą rozmówczynię spod oka. - A teraz, kiedy już po dojrzałym namyśle zjawiłaś się tu, co zamierzasz zrobić? Jak chcesz przeprowadzić akcję pojednania? Będziesz prowadzić rozmowy pokojowe w czasie porannego ob- chodu? A może po prostu do niego zadzwonisz i wyjaśnisz, w ja- kim celu przyjechałaś, i poczekasz na odpowiedź? - Myślałam właśnie o czymś takim, proszę tylko tak o tym nie mówić. Mam wrażenie, że pani ze mnie kpi. To nieładnie. Pani Oudot zamachała rękami w powietrzu i zrobiła skruszoną minę. RS
6 - Masz rację, nie powinnam, ale... - starannie wygładziła ele- gancką, jasnobłękitną spódnicę - nie mogę pozwolić, żebyś z całym swoim młodzieńczym entuzjazmem i ogromem dobrej woli naty- chmiast zrobiła sobie wroga z pewnego czarującego, bardzo warto- ściowego człowieka, rozdrapując stare rany. - Wroga? Ma pani na myśli Jacques'a Ransana? - Tak, myślałam o nim i sądzę... - Jest pani pewna, że tak właśnie zareaguje? Przecież on należy do zupełnie innego pokolenia, jest człowiekiem wykształconym, wybitnym specjalistą, lekarzem... Przecież ktoś taki nie może żyć przesądami! Ale co pani w takim razie proponuje? Mam do niego nie dzwonić, ale po prostu iść jutro do szpitala jakby nigdy nic, i kiedy go spotkam, nic mu nie mówić? Pani Oudot skinęła głową. - Tak. O to mi właśnie chodzi. - Ale to przecież niweczy wszystkie moje plany! Przyjechałam tutaj w konkretnym celu. - Proszę cię tylko o zachowanie cierpliwości; musisz poczekać na właściwy moment. - To... bardzo deprymujące. Jestem... rozczarowana. Nie zno- szę uników. Pani Oudot wyprostowała się z godnością. - Kto mówi o unikach? - rzekła z niesmakiem. - Chodzi o wy- czucie sytuacji. Wybacz, ale jesteś nieco zbyt bezpośrednia. Wiem, że w Ameryce ludzie właśnie tacy są, szczerzy i otwarci, to bardzo piękne i godne pochwały, ale my tutaj we Francji, zwłaszcza kobie- ty, nie mówimy tak wprost o wszystkim. Mamy swoje sekrety, nawet ja sama... Ale teraz to bez znaczenia. Bardzo cię proszę, zapomnij na chwilę o tej swojej amerykańskiej otwartości. Isabelle skrzywiła się lekko. - To nie będzie łatwe. Jestem Amerykanką, a ściślej Kanadyjką, i nie mogę tak od razu przerzucić się na francuski sposób myślenia. RS
7 Zresztą nie sądzę, żeby szczerość czy uczciwość to były cechy narodowe. Myślę raczej, że taki czy inny sposób zachowania zależy po prostu od osoby. Zawsze taka była. Otwarta, szczera, impulsywna, bezkompro- misowa. I nie uważała tego za „amerykańskie" cechy. Nigdy nie lubiła tak zwanych „kobiecych sztuczek", które naj- wyraźniej były mocną stroną pani Oudot. Claire była Francuzką w każdym calu; miała to wszystko, czego braku Isabelle nigdy nie odczuwała. Isabelle Bonnet, mimo swych francuskich paranteli, była osobą spontaniczną i nie znosiła intryg. Niepokój, jaki dostrzegła w oczach starszej pani, zwrócił jednak jej uwagę. Może o czymś powinna wiedzieć? - Jest dużo racji w tym, co mówisz. - Pani Oudot zacisnęła drobne, pomarszczone dłonie, a potem położyła je spokojnie na stole. - A jednak gdzie diabeł nie może... - rzekła sentencjonalnie, dla większego efektu przechodząc na angielski, co tylko podkreśliło sztuczność jej wypowiedzi - tam wiesz kogo pośle. Bardzo cię proszę, zrób przysługę starej kobiecie i poczekaj trochę. Weź pod uwagę fakt, że sprawy... mogą się trochę... skomplikować. Tutaj potrzeba nieco więcej sprytu. - Nigdy nie byłam sprytna i muszę przyznać, że nigdy mi na tym nie zależało - oznajmiła Isabelle tonem, w którym zabrzmiało powątpiewanie i potępienie. Claire Oudot przez chwilę milczała, jakby straciła nadzieję na to, że uda jej się przekonać młodą kobietę. Potem nagle klasnęła w ręce i zwróciła się do niej z nową energią: - Bardzo cię proszę, Isabelle, obiecaj mi, że na razie nic mu nie powiesz. Tylko tyle. Przyrzeknij, że na razie nie powiesz doktorowi Ransanowi, kim jesteś. O to jedno cię proszę. Była tak podniecona i patrzyła na Isabelle tak błagalnie, że dziewczyna ustąpiła. - Dobrze, przyrzekam. Na razie nic mu nie powiem. RS
8 Starsza pani uspokoiła się nieco, tak jakby słowa Isabelle przy- niosły jej ulgę, zażegnując na jakiś czas niebezpieczeństwo. - Obiecaj, że kiedy się zdecydujesz wyjawić mu prawdę, uprze- dzisz mnie o tym - dodała opanowanym głosem. - Dobrze, przyrzekam, skoro tak bardzo pani na tym zależy. - Sama się przekonasz, że miałam rację, kochanie. Przekonasz się, i to wkrótce. - Pani Oudot uśmiechnęła się filuternie i ode- tchnęła z ulgą. - Nie wątpię. Jaki on jest? Zna go pani dobrze? Twarz Claire rozjaśniła się w okamgnieniu. - Znam go, chociaż nie tak dobrze i dokładnie, jak on zna mnie. To znaczy niektóre części mojego ciała. Jestem jego pacjentką. W tym miejscu rozpoczęła się mowa pochwalna na cześć dokto- ra Ransana, trwająca około kwadransa. Isabelle słuchała w przeko- naniu, że Jacques Ransan nie może być człowiekiem z krwi i kości, tylko kamiennym monumentem zastygłym w uroczystej pozie, jak święci na fasadzie kościoła św. Pawła, który w swoim czasie za- szczycił miasteczko Vesanceau swą niezwykłą obecnością. Doktor Ransan jest ósmym cudem świata. Takich lekarzy rzadko się spotyka. Jest mądry i miły, a do tego niezwykle cierpliwy, a przecież wszyscy wiemy, jak pacjenci potrafią marudzić. Zwłasz- cza ci starsi. - Wiem coś o tym, sama jestem stara i marudna - podsumowa- ła pani Oudot - ale on zawsze każdego wysłucha. A jakim jest wspaniałym synem! Rodzice są z niego tacy dumni! Będzie z niego cudowny mąż. Ma już trzydzieści cztery lata i jeszcze sienie ożenił, i to wcale nie dlatego, że w naszym mieście nie ma chętnych panien... Oczywiście do tego wszystkiego jest jeszcze piękny jak Apollo, pomyślała Isabelle. Gdyby nie to, że osoba kuzyna - a konkretnie: wnuka brata jej własnej babki - bardzo ją ciekawiła, pean na jego cześć wywołałby RS
9 odwrotny skutek od zamierzonego. Nadmiar pochwał może kogoś mniej odpornego zemdlić. Isabelle jednak wiedziała, że tak czy owak, nie bacząc na to, co pani Oudot mówi o człowieku, którego niedługo spotka, i tak musi wyrobić sobie o nim własną opinię. Isabelle zawsze tak postępowała, bez względu na to, czy było to „amerykańskie", czy po prostu „ludzkie". Dziwne tylko, dlaczego ten wzór wszelkich cnót jest tak trudny w obcowaniu? Dlaczego, żeby go sobie przed czasem nie zrazić, trzeba się uciekać do sztuczek i podstępów? Ciekawe, jak wygląda. Na pewno ma ciemne włosy, jest wysoki i ma szczupłą sylwetkę, wymarzoną dla włoskich garniturów. I oczywiście jest bardzo pewny siebie; Claire Oudot tego nie do- strzega, bo sympatia nie pozwala jej być obiektywną. Pewny siebie i arogancki... Porywczy? Nie, raczej, chłodny i opanowany, z po- czuciem wyższości i lekko ironicznym uśmiechem. Tak, coś w tym rodzaju. Przez cały następny tydzień wcale o nim nie myślała. Urządza- nie się i wchodzenie w tryby szpitalnego życia pochłonęły ją bez reszty. Nie należała do osób przejmujących się sprawami i ludźmi nie znajdującymi się bezpośrednio w jej zasięgu. Jacques Ransan pojawił się na horyzoncie dopiero po kilku dniach. Kiedy jak co dzień przyszła o siódmej do szpitala, spostrzegła jego nazwisko na tablicy lekarzy prowadzących. Doktor Ransan miał wielu pacjentów, a właściwie pacjentek, bo oddział był kobie- cy, i Isabelle natychmiast pomyślała, że do opinii, jaką już sobie o nim wyrobiła, doskonale pasuje to, że ceni zwłaszcza opiekę nad starszymi, zamożnymi paniami, które bez zbytniego wysiłku można wprowadzić w stan permanentnego zachwytu. Jak panią Oudot. Wbrew samej sobie musiała jednak przyznać, że Claire Oudot miała rację co do taktyki, jaką trzeba przyjąć. „Najstarsza przyja- ciółka jej matki" słusznie radziła, żeby się nie śpieszyć z wyjawię- RS
10 niem misji. Lepiej poczekać, poznać go, trochę porozmawiać, ro- zejrzeć się. Isabelle coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że jest coś, o czym nie wie, a co może w innym świetle przedstawić rodzinny konflikt sprzed lat. Postanowiła przede wszystkim skupić się na pracy, co było o tyle łatwe, że na oddziale zajęć nie brakowało. - Mamy za mało personelu! - oświadczyła zaraz na wstępie siostra oddziałowa, Simone Boucher, obrzucając ją uważnym spoj- rzeniem. - O pielęgniarki jest bardzo trudno - z powodów, które sama doskonale rozumiem! - Simone Boucher skrzywiła wydatne wargi pomalowane na jaskrawy, pomarańczowy kolor i poprawiła okulary w cienkiej, metalowej oprawce. - Praca jest ciężka i odpo- wiedzialna, dlatego mam nadzieję, że potrafisz dobrze i szybko pracować - dokończyła głosem ucinającym dyskusję. - Chyba tak - potwierdziła Isabelle, mimo że siostra oddziało- wa nie wydawała się czekać na odpowiedź. - Pewnie tutaj wszystko jest trochę inaczej, ale myślę, że szybko się przyzwyczaję. Praco- wałam już na pneumologii. Twarz Simone odprężyła się nieco. - Przepraszam, jestem trochę zdenerwowana. Moje dzieciaki chorują i w nocy prawie nie spałam. Naprawdę wszystko nie wy- gląda aż tak źle. Jestem pewna, że dasz sobie radę. Będziesz miała pod opieką kilku stałych pacjentów, trochę pisania i zabiegów. Za- raz ci wszystko pokażę. Może nawet ją polubię, pomyślała Isabelle w kilka minut póź- niej. Gdyby tylko starła tę koszmarną szminkę z ust... Siostra oddziałowa nie przesadzała jednak, mówiąc, że na od- dziale pracy nie brakuje. Na czwartym piętrze leżeli pacjenci nie tylko z chorobami płuc; gama dolegliwości była bardzo szeroka i oprócz schorzeń dróg oddechowych obejmowała dolegliwości ga- stryczne, urologiczne i dermatologiczne, co wymagało stałych kon- sultacji z lekarzami różnych specjalności i dodatkowych badań. Pa- RS
11 ni Masson trzeba było przeprowadzić badanie krwi, pani Leblanc była pod stałą obserwacją, pani Truche groziły odleżyny, więc trze- ba ją było regularnie masować i smarować odpowiednią maścią. - A pani Seguin trzeba zmienić leki - powiedziała siostra Bou- cher. - Musimy poczekać na lekarza, żeby coś przepisał. Patrząc na kartę zawieszoną w nogach łóżka, Isabelle zauważyła, że lekarzem prowadzącym pani Seguin jest doktor Ransan. Poprawiła pani Leblanc kroplówkę i poszła do pokoju pielęgniarek. Kiedy wróciła do sali po kilku minutach, żeby zobaczyć, czy pani Masson jest gotowa do jazdy na radiologię, lekarz już tam był. Zaskoczyło ją to, mimo że się go spodziewała. Przecież wiedzia- ła, że w każdej chwili może nadejść. Zatrzymała się, nie wiedząc, co robić, i dopiero zaniepokojony głos pacjentki wyrwał ją z odrę- twienia. - Czy to będzie bolało? - zapytała nerwowo pani Masson. - Nie, nic a nic - odparła pospiesznie Isabelle i poczuła wyrzu- ty sumienia na widok zalęknionej miny starszej pani. Pani Masson miała siedemdziesiąt pięć lat i owrzodzenie przewodu pokarmowe- go. - Zrobimy po prostu zwykłe prześwietlenie. Trzeba zobaczyć, co może być powodem tych ciągłych bólów brzucha i kłopotów z trawieniem. Pani Masson z wysiłkiem usiadła na łóżku. - Może bym się przedtem trochę uczesała? Od dawna nie wy- chodziłam z sali, a czeka mnie podróż przez kilka korytarzy... - Chętnie pani pomogę. - Bardzo dziękuję, siostro. Moja prawa ręka jakoś nie chce mnie słuchać. - Nie będzie to może prawdziwa fryzura, ale zrobię, co się da. Isabelle zaczęła rozczesywać siwe kosmyki pacjentki. Z miej- sca, w którym się znajdowała, mogła doskonale obserwować leka- rza, stojącego przy łóżku po drugiej stronie pokoju. Zgodnie z jej przewidywaniami, doktor Ransan był wysokim RS
12 brunetem, przystojnym, ale nieco pretensjonalnym. W tonie jego głosu było coś, co kontrastowało z wymuszoną uprzejmością, z ja- ką zwracał się do pani Seguin. Właśnie skończyła czesać panią Masson i oddała ją w ręce pie- lęgniarki, która miała ją zabrać na radiologię, kiedy lekarz wypro- stował się i powiedział: - Siostro! - Słucham, panie doktorze. - Proszę podać chorej basen. Nawet na nią nie spojrzał. Zdecydowanie nie podobał jej się jego ton ani sposób bycia. Opanowała się, żeby tego nie okazać i spo- kojnie przytaknęła. Wiedziała, że słuchanie poleceń lekarzy należy do jej obowiązków, ale po co ten rozkazujący, pełen wyższości ton... Już miała odejść, kiedy wreszcie uniósł wzrok znad karty i spojrzał na nią. Jego zachowanie zmieniło się w jednej chwili. - Ach! - powiedział nagle ożywionym, uwodzicielskim tonem - siostra jest tu nowa? Nigdy pani nie widziałem, bo przecież gdy- bym zobaczył, niełatwo bym zapomniał. Mam nadzieję, że wkrótce poznamy się bliżej. Isabelle cofnęła się, nie spuszczając z niego bacznego spojrze- nia. Jest gorzej, niż przypuszczała. - Teraz muszę przynieść basen pani Seguin - powiedziała spo- kojnie, kryjąc szok i rozczarowanie. Nie było to łatwe. Jej rozczarowanie w stosunku do pani Oudot i jej znajomości natury ludzkiej było wprost proporcjonalne do tego, jak rósł jej szacunek i podziw dla decyzji własnej matki. Jeśli kuzyn Francois jest choć trochę podobny do swego syna, nic dziw- nego, że mama wybrała tatę! Lekarz dotknął jej ręki i roześmiał się tym swoim nieprzyje- mnym, obleśnym śmiechem. - Jaka piękna skóra. Isabelle wyrwała dłoń. RS
13 - Zaraz przyniosę basen. Claire miała rację, radząc, by nie śpieszyła się do rozmowy z tym człowiekiem. Z kimś takim przecież wcale nie można rozma- wiać! Przecież on nic nie zrozumie! - Tak, tak, oczywiście, ale przedtem jeszcze muszę siostrze pokazać coś ważnego. Musiało to być rzeczywiście niezwykle ważne, bo niemal si- łą wyciągnął Isabelle z sali, nie zważając na jej protesty i niespo- kojne spojrzenia chorych. Pociągnął ją za sobą korytarzem, przy- stanął pod jakimiś drzwiami niedaleko windy, rozejrzał się wokół i wepchnął ją do małego pomieszczenia gospodarczego. Gdy za- mknął drzwi, znów roześmiał się wyzywająco. - Miałaś to wypisane na twarzy. Patrzyłaś na mnie tak, że od razu zrozumiałem. Bardzo lubię kobiety, które nie ukrywają tego, na co mają ochotę. Ze zdumienia nie pojmowała znaczenia jego słów; dopiero kiedy poczuła jego ręce na biodrach, zrozumiała, że się nie przesłyszała. - Na miłość boską! - krzyknęła. - Co pan sobie myśli! To jakaś pomyłka! Ja nigdy... Jeszcze chwila, a uderzy go i jej współpraca z doktorem Ransa- nem skończy się, zanim na dobre rozpoczęła. - Chodź, nie wygłupiaj się, przecież widziałem, jak na mnie patrzyłaś! - Nawet na pana nie spojrzałam! Po prostu stałam przy łóżku pacjentki - syknęła przez zaciśnięte zęby. Roześmiał się tylko i jeszcze mocniej oplótł ją ramionami. Zu- pełnie jak ośmiornica. - Naprawdę jesteś bardzo milutka. Będzie nam się doskonale współpracowało. Zaczniemy teraz... zaraz... Sięgnął dłonią do jej piersi, próbując rozpiąć fartuch. Odepchnę- ła jego rękę, zaczepiając przy okazji o identyfikator przyczepiony do jego fartucha. Zerknęła na tabliczkę i jęknęła. Że też nie wpadła RS
14 na ten pomysł nieco wcześniej! Doktor Remy Chapuis! Ten obrzyd- liwy samiec to wcale nie jest Jacques Ransan! W tej samej chwili drzwi się otworzyły i prześladowca natych- miast ją puścił, tak jakby oplatające ją macki związane były niewi- dzialnymi nitkami z klamką. Szybko poprawił fartuch i utkwił wzrok w wysokim mężczyźnie stojącym na progu. Mężczyzna był bardzo wysoki. Szczupły, niemal chudy, w oku- larach w rogowej oprawie robił wrażenie roztargnionego intelektu- alisty. Ubrany był w elegancki, jasny garnitur. Doktor Chapuis zmieszał się jak rekrut na widok sierżanta, i nie pytany, zaczął coś gorączkowo mamrotać: - O właśnie, siostro, miałem pani pokazać... Pani Seguin trzeba zmienić leki i właśnie... rozważaliśmy, czy może... Wysoki mężczyzna nie odezwał się słowem. Machnął tylko ręką i wzruszył ramionami. Isabelle poczuła, że musi stąd natychmiast wyjść. - Jak widzę, basenów tu nie ma. Przepraszam. Próbując zachować się godnie mimo całej dwuznaczności sytu- acji, wyminęła nieszczęsnego doktora Chapuis i nie patrząc w oczy mężczyźnie stojącemu w progu, wyszła na korytarz. Oddaliła się szybkim krokiem, słysząc podniesiony głos dochodzący od strony pomieszczenia, które właśnie opuściła. Basen znalazła w pokoiku mieszczącym się obok dyżurki i wróciła do pani Seguin, skracając w ten sposób jej pełne niepokoju oczekiwanie. Jeśli zaś idzie o doktora Chapuis... - Uważaj na tego typa - ostrzegła ją w kilka minut później Simone Boucher, kiedy obie znalazły się w dyżurce. - Jesteś bardzo ładna, więc ci nie przepuści. - A widząc wyraz twarzy Isabelle, dodała: - Co, już zaczął się dobierać? Coś takiego! To chyba jego życiowy rekord! - Skutecznie odparłam atak. - I rób tak dalej! - pochwaliła ją koleżanka z uśmiechem, się- RS
15 gając po kubek z kawą. Szminka zeszła jej z ust i siostra Boucher stała się całkiem ładną kobietą. Isabelle powoli wracała do siebie; ta cała scena nieco wyprowa- dziła ją z równowagi. - Ale jak to właściwie jest? Myślałam, że pani Seguin jest pacjentką doktora Ransana. Tak ma wpisane do karty. - Tak, ale doktor Ransan dzisiaj chyba nie przyjdzie. Jest chory. - Lakoniczna odpowiedź przełożonej świadczyła o tym, że nie za- mierza się dłużej rozwodzić nątj czymś, co uważa za niegodne dłuższych wyjaśnień. - Dlaczego pytasz? Masz jakiś problem? Isabelle zmieszała się. - Nie. Po prostu zobaczyłam doktora Chapuis przy łóżku tej pacjentki i pomyślałam, że to doktor Ransan. Simone skinęła głową. - Doktor Ransan polecił doktorowi Chapuis zająć się nią <- wy- jaśniła łaskawie. - Jej syn był tu rano i powiedział nam, że jest bardzo zaniepokojony stanem matki. Czasem chorzy nie zwracają się bezpośrednio do nas, tylko proszą o to krewnych. Pani Seguin uskarża się na uboczne skutki zażywanych leków. Ma silne mdłości, co może świadczyć o słabej tolerancji preparatu. Czyli ten wysoki mężczyzna to pewnie był syn pani Seguin... , - Zaraz do niej pójdę i zapytam, jak się czuje. - Siostro Isabelle, musimy później... - Tak, oczywiście. Potem nastąpiło sześć godzin nieustannej bieganiny i pracy. Przerwaną lunch była stanowczo za krótka. Kiedy wreszcie o pięt- nastej Isabelle mogła odetchnąć i zająć się porządkowaniem kart pacjentów i planem badań na dzień następny, myślała już tylko o swoim pokoiku na piętrze z widokiem na rzekę, filiżance kawy, czymś do zjedzenia i spokojnej pogawędce z panią Oudot. Wszystko w swoim czasie, pomyślała. Należy mi się odpoczy- nek, ale najpierw muszę to skończyć. Pochyliła głowę nad papiera- RS
16 mi, próbując odseparować się od wchodzących i wychodzących pielęgniarek, lekarzy i innych osób należących do personelu szpi- talnego. - Siostro! Siostro! Jakiś coraz bardziej naglący głos oderwał ją od pracy. Unios- ła oczy i zobaczyła, że stoi nad nią bardzo wysoki, chudy mężczyzna w jasnym garniturze. Przysiadł na obrotowym krześle obok i sięgnął po jakieś papiery. Nie zauważyła, jak podchodził i poczuła się niewyraźnie na wspomnienie porannej sceny. Pomy- ślała, że znowu się pomyliła: to nie może być syn pacjentki, skoro tak pewnie poczyna sobie z dokumentacją szpitalną. Zauważyła też, że na marynarkę ma narzucony biały fartuch. - Tak? Słucham? - powiedziała. - Nie widzę tutaj karty pani Seguin. Czy przypadkiem siostra nie ma jej u siebie? - Właśnie odłożyłam ją na miejsce. Właściwie jestem już po pracy, może jakaś inna pielęgniarka... - Tak, tak, oczywiście. - Dopiero teraz spostrzegła, że mówi z trudem, tak jakby każde słowo sprawiało mu ból. - Pójdę do pacjentki - szepnął. Może on też jest nowy? Taki cichy i gorliwy... Widać, że dba o pacjentów. Chociaż jego uczony wygląd, te szylkretowe okulary, cała postać, sposób bycia nie świadczą raczej o tym, że jest nowi- cjuszem w zawodzie. - Pani Seguin może pana nie usłyszeć - zauważyła. - Trudno, muszę spróbować. Nie mam wyboru, cierpię na za- palenie gardła — wykrztusił. Isabelle zaczerwieniła się. Jak mogła nie zauważyć, że jest cho- ry. Dopiero teraz spostrzegła zaczerwieniony nos i załzawione oczy. Zrobiło jej się przykro i głupio. Na jego szyi spostrzegła chirurgi- czną maskę; wkładał ją, kiedy szedł na oddział, by nie zarażać chorych. RS
17 - Muszę wziąć jej kartę - zachrypiał i zakrył twarz maską. Wstał i poprawił fartuch na ramionach. Isabelle postanowiła, że teraz wszystko sprawdzi od razu; nie da się znowu wyprowadzić w po- le. Spojrzała na tabliczkę przypiętą do lewej klapylekarskiego fartucha. Tak, tym razem to naprawdę Jacques Ransan. - Pójdę z panem, doktorze. Zsunął maskę i ujrzała ciemne, załzawione oczy. - Proszę się nie fatygować, poradzę sobie. - Nie powinien pan tyle mówić - powiedziała. -^ Ma pan struny głosowe w opłakanym stanie, przykro tego słuchać. Wyręczę pana przy rozmowie z pacjentką. Sięgnęła po fartuch, wiszący na oparciu krzesła. Jacques Ransan uśmiechnął się. - Siostra jest Kanadyjką? Miał piękne białe zęby, kontrastujące z oliwkową cerą. Nie był przystojny w zwykłym znaczeniu tego słowa. Nie był tak zwanym „atrakcyjnym mężczyzną", za którym oglądają się kobiety. Wyglą- dał na lekko roztargnionego naukowca, kogoś zupełnie innego niż uwodzicielski doktor Chapuis. - Tak, przyjechałam z Kanady, konkretnie z Kolumbii Bry- tyjskiej. I jestem twoją kuzynką, ale z pewnych powodów teraz tego ci nie powiem. Przyrzekłam pani Oudot, że przez pewien czas zacho- wam to w tajemnicy. - W takim razie witamy we Francji i w naszym Vesanceau -wychrypiał. Przechylił przy tym głowę lekko na bok, jakby chciał usłyszeć jakąś daleką, cichą melodię. - Ja... bardzo dziękuję, to miło. Jest w tobie coś takiego, to dziwne... Czy my naprawdę jesteśmy spokrewnieni? Melodia... Isabelle zmarszczyła brwi, jakby i ona chciała pochwycić niesłyszalne dźwięki. RS
18 -Podoba się pani nasz szpital? - Tak, tak, oczywiście. Mówił z wyraźnym trudem, a ona z równie wyraźnym trudem zbierała myśli. Jej zwykła rozmowność i rezolutność gdzieś się ulotniły i nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów; zdołała wykrze- sać z siebie tylko jakieś zdawkowe formułki. Doktor Ransan cierpliwie czekał. Tajemnicza melodia musiała widocznie ucichnąć, bo dotknął palcami skroni* skrzywił się boleśnie i sięgnął do kartoteki zawie- rającej dane pacjentów. Może wcale nie było żadnej melodii, a wszystko jest tylko wynikiem jej wyobraźni. Isabelle patrzyła, jak Jacques Ransan przerzuca karty, niektóre dokładniej przeglądając. Ona przyglądała się jemu. Była zdumiona, że tak bardzo się pomyliła. Jest zupełnie inny, niż myślała. Nie wiadomo, czy to dobrze, czy źle. Wszystko nagle się skomplikowało i zawisła w pu- stce, jakby ziemia usunęła jej się spod nóg. Pochyliła się nad swoimi papierami, próbując się skupić, ale sens czytanych słów umykał jej. Słysząc charakterystyczny dźwięk kroków siostry Boucher, ode- tchnęła z ulgą. Siostra oddziałowa natychmiast przystąpiła do dzia- łania. - Co pan tu robi, doktorze? Już miałam iść do domu, ale jak widzę, bardzo słusznie postąpiłam, zaglądając tutaj. Mam nadzieję, że nie zamierza pan zostać i zarażać pacjentów! Przecież jest pan chory! - Oczywiście, że nie. Myłem ręce już ze dwieście razy, mam maskę i... tak potwornie boli mnie głowa... Simone podeszła bliżej i spojrzała na niego podejrzliwie. - Brał pan już jakieś leki, czy nie zdążył pan? - Muszę przyznać, że chyba... nie. Nie miałem czasu. -! Nie miał pan czasu? Tak, oczywiście. Zaraz się tym zajmę. - Proszę, nie - zaprotestował słabym głosem. - Ale gdyby sio^ stra mogła mi tu kogoś przysłać, żeby pisał pod moje dyktando... RS
19 Strasznie mi się trzęsą ręce, nie chciałbym tak bazgrać. Potem, przysięgam, zrobię wszystko, co siostra każe, wezmę grzecznie leki, pójdę się położyć w ciemnym pokoju, i nikogo nie przyjmę z wy- jątkiem mojej matki, która już przez telefon obiecała, że wpadnie i przyniesie mi zupę. Będę się kurował cały jutrzejszy dzień, zgoda? Co siostra na to? W jego głosie brzmiała prośba, ale w twarzy było coś, co świad- czyło, że panuje nad sytuacją mimo osłabienia i choroby. Isabelle przy- szło na myśl, że Jacques Ransan, mimoiż robi wrażenie roztargnionego uczonego, musi być człowiekiem silnym i stanowczym. - W takim razie Isabelle będzie notowała - oznajmiła siostra Boucher. Tak też się stało. Isabelle nie poszła do domu, tylko spędziła dłuższy czas na notowaniu uwag doktora Ransana, dotyczących nowo przyjętej pacjentki. Były konkretne i wyczerpujące. Yvette Chaillet zgłosiła się do izby przyjęć z objawami, których na razie nie udało się zdiagnozować. Isabelle usiłowała nadążyć za jego schrypniętym głosem, z trudnością brnąc przez gąszcz francuskich terminów medycznych, gotowa prędzej połamać sobie palce i pióro>niż poprosić swego egzotycznego, francuskiego kuzyna, żeby dy- ktował wolniej albo starał się mówić nieco wyraźniej. Ciekawe, jaki on ma głos normalnie... Korzystając z krótkiej przerwy, zerknęła na jego twarz. Miał przymknięte oczy, wypieki na policzkach, a dłońmi ściskał skronie. Podyktował jej jeszcze kilka zdań i spojrzał na nią. - Siostro - rzekł półgłosem - proszę odłożyć kartę na miejsce, a notatki włożyć do mojej teczki. A jeśli siostra Boucher chce mi w dalszym ciągu dać jakieś lekarstwa, to jestem gotów. Niech robi, co chce! Uśmiechnął się z wysiłkiem; jego skrzekliwy głos przypominał Isabelle dźwięki wydawane przez potwory, widziane kiedyś na ja- kimś filmie grozy. RS
20 Gdy wstał, wyglądał tak nieszczęśliwie, że pod wpływem nagłe- go współczucia dotknęła jego ramienia. Niech idzie już do Simone po te pigułki i niech wreszcie zacznie się leczyć! Spojrzał na nią lekko zdziwiony i zmieszała się. Niepotrzebnie pozwala sobie na taką poufałość. Odszedł wolnym krokiem, ciągnąc za sobą nogi i pokasłując. Patrzyła za nim przez chwilę, czując, jak w jej uszach narasta tamta słyszana przed chwilą melodia, bliska i znana< lecz - niemożliwa do uchwycenia. Zrobiła, o co prosił. Ułożyła karty i przez chwilę stała bezczyn- nie, nie bardzo wiedząc, co począć. Z małej kuchenki przylegającej do pokoju pielęgniarek dobiegały ją odgłosy krzątaniny. Siostra oddziałowa, przemawiając podniesionym głosem, podawała dokto- rowi Ransanowi lekarstwo i wodę do popicia. Widać było, że prze- jęła dowodzenie i panuje nad sytuacją. Isabelle nad sytuacją nie panowała. Oszołomiona, dotarła jakoś do domu i pozwoliła się zaprowadzić pani Oudot na podwieczorek do salonu. Roztargnionym wzrokiem objęła porcelanowe filiżanki, dzbanek ze świeżo parzoną kawą i apetyczne ciasteczka. Dopiero po dłuższej chwili doszła do siebie; usiadła wygodnie w fotelu, gotowa odpowiedzieć na pytania, które -jak wiedziała - nie mogły jej ominąć. Claire Oudot nie kryła podniecenia. Co tam słychać? Czy są jacyś nowi pacjenci? Nie chodzi oczy- wiście o dokładne relacje z nazwiskami i nazwami chorób, bo to wiadomo, tajemnica lekarska, ale tak ogólnie. Chyba wydarzyło się coś ciekawego? W szpitalu zawsze coś się dzieje. Czasem nawet zdarzają się rzeczy zabawne! A jak personel? Czy siostra oddziało- wa nie jest zbyt surowa? A lekarze? Czy są mili, czy może zbyt pewni siebie? I chyba nikt dzisiaj nie umarł? To byłoby straszne, to zawsze musi być szok. - A czy może... spotkałaś mojego doktora? RS
21 - Tak, ale widziałam go tylko przez chwilę. Właściwie miała ochotę skłamać, żeby uniknąć dalszych pytań, ale jakoś nie mogła. - Przez chwilę? - Pani Oudot spojrzała na nią z dezaprobatą. - Nic nie szkodzi. Przecież nawet chwila wystarczy, żeby się zo- rientować, co to za człowiek. - Ma zapalenie gardła i chyba anginę. Claire nie zareagowała, czekała na dalsze szczegóły. - Podyktował mi kilka zdań, i to wszystko na dzisiaj - dokoń- czyła Isabelle. Nie zabrzmiało to zbyt przekonująco i wiedziała o tym. Pani Oudot oczekiwała sprawozdania zupełnie innego rodzaju. - Ale go widziałaś - oświadczyła spokojnym głosem - i to jest najważniejsze. Z wyglądu człowieka można bardzo dużo wywnio- skować. Rysy twarzy, na przykład, oczy, podbródek... A do tego sposób mówienia. Mnie zwykle wystarczą pierwsze trzy minuty, i już wszystko wiem. Ale nie mówmy o mnie! Mam nadzieję, że nie zapomniałaś o swojej obietnicy i nic mu nie powiedziałaś. Claire złożyła dłonie i czekała na odpowiedź. - Oczywiście. Przecież przyrzekłam, że tego nie zrobię, a ja dotrzymuję obietnic. Zwłaszcza jeśli absolutnie, ale to absolutnie nie ma warunków, żeby ich nie dotrzymać, dodała w myślach, przypominając sobie zamęt i odurzenie, w jakie wprawił ją ten dziwny człowiek. W oczach Claire dostrzegła błysk. Zadowolenie? Radość? Saty- sfakcja? A może tylko jej się tak wydawało... Najważniejsze to zmienić temat. Nie miała ochoty mówić o do- ktorze Ransanie. Nie chciała nawet o nim myśleć, a mimo to my- ślami stale wracała do niego. Przecież nawet nie jest w jej typie! Zawsze podobali jej się dobrze zbudowani mężczyźni, silni i wy- sportowani. Przypomniała sobie jego oczy za okularami w rogowej oprawie. Jacques miał oczy brązowe, bardzo ciemne, ale jaśniejsze RS
22 od jej oczu. Głos... Nie znała jego prawdziwego głosu. Znała tylko to przeraźliwe skrzeczenie, które wydobywał z siebie, dyktując jej uwagi o stanie pacjentki. Obawiała się, że skoro widział ją w dwu- znacznej scenie z doktorem Chapuis, to jeszcze może sobie pomy- śleć, że ona... Otrząsnęła się z zamyślenia, wydobyła z gmatwaniny myśli, uniosła głowę i spojrzała Claire prosto w oczy. - Jednego tylko jestem pewna! - W jej głosie zabrzmiało wy- zwanie. - Niesłusznie obawia się pani jego reakcji. Jestem pewna, że kiedy mu powiem, kim jestem i po co tu przyjechałam, zachowa się tak, j ak ja bym się zachowała na jego miej scu! Pani Oudot uśmiechnęła się wyrozumiale. - Wieczny, cudowny optymizm ludzi młodych - westchnęła i sięgnęła po filiżankę. RS
23 ROZDZIAŁ DRUGI W trzy dni później „wieczny optymizm ludzi młodych" został wystawiony na ciężką próbę. Doktor Ransan w dalszym ciągu był chory i, jak z satysfakcją stwierdziła siostra Boucher, poszedł po rozum do głowy i został w łóżku. Na oddziale pneumologii królo^ wał Remy Chapuis. Dla Isabelle nastały ciężkie czasy. Doktor Chapuis, wychodząc z błędnego założenia, że nowa pielęgniarka odrzuciła jego zaloty wyłącznie z powodu nagłego wtargnięcia starszego kolegi; na gwałt próbował nadrobić stracony czas. Nie dawał Isabelle spokoju; tropił ją wszędzie, zmuszając do nieustannej czujności i ukrywania się. Niezręczna sytuacja pozwoliła jej poznać wszystkie zakamarki szpi- tala, nie wyłączając schodów przeciwpożarowych, awaryjnych wyjść, schowków i toalet dla gości odwiedzających pacjentów... Wreszcie pewnego ranka siostra oddziałowa zapowiedziała po- wrót doktora Ransana. Isabelle wpadła w panikę. Mógłby się nie pokazywać jeszcze chociaż przez kilka dni... Nie była gotowa na to spotkanie. Nie mogła poznać samej siebie. Nigdy dotąd nie miała tak sprze- cznych oczekiwań związanych z żadnym mężczyzną. Postanowiła go unikać i natychmiast zdała sobie sprawę z tego, że jej postano- wienie jest co najmniej dziwaczne. Powinna przecież zachowywać się naturalnie, zwyczajnie i swobodnie. Nie potrafiła jednak wpro- wadzić swych postanowień w czyn. W rezultacie wszystko poszło nadspodziewanie gładko. Doktor Ransan pojawił się na oddziale w chwili, kiedy Isabelle stała przy łóżku Yvette Chaillet i badała jej puls. Sześćdziesięcioośmioletnia, RS
24 Otyła pacjentka z każdym dniem czuła się gorzej. Podczas nieobe- cności doktora Ransana jego zastępca kazał jej zrobić wszystkie badania i sprowadził dwóch specjalistów na konsultację, co nic nie wyjaśniło i diagnoza w dalszym ciągu nie została postawiona. Pani Chaillet przez większą część życia chorowała na astmę i regularnie zażywała sterydy. Ogólnie dobry stan jej zdrowia ostat- nio znacznie się pogorszył. Zapadła na przeziębienie, którego lekarz domowy nie mógł opanować, i dlatego znalazła się w szpitalu. Z każdym dniem stan jej się pogarszał, gorączka nie ustępowała, chorą traciła siły, chudła i skarżyła się na uporczywe mdłości. Miała wyczuwalnie powiększone węzły chłonne i owrzodzenie błony ślu- zowej. Przełykała z trudem i prawie nie przyjmowała pokarmów. Badanie krwi wskazywało na znaczne zwiększenie liczby białych krwinek. Rentgen klatki piersiowej wykazał istnienie płynu w dolnej czę- ści prawego płuca, zwapnienia oraz liczne niepokojące zaciemnie- nia, których istoty dotąd lekarzom nie udało się określić. Siostra Boucher zaczęła pomrukiwać, że jeśli doktor Ransan zaraz nie wyzdrowieje i nie wróci do pracy, losy pani Chaillet mogą potoczyć się różnie... Tego dnia podeszli do łóżka pacjentki wszyscy: doktor Ransan, doktor Chapuis, siostra Boucher i grupka studentów medycyny. Znajdująca się, wśród nich rudowłosa dziewczyna natychmiast ściągnęła na siebie uwagę dotychczasowego prześladowcy Isabelle, co sprawiło, że ta ostatnia odetchnęła z ulgą. Jeszcze większą przy- jemność sprawiły jej słowa, którym towarzyszyło spojrzenie brązo- wych oczu zza rogowych okularów. - Ach, siostra Bonnet, która była tak dobra i pisała pod moje dyktando wtedy, kiedy miałem tę potworną gorączkę! A zatem wreszcie usłyszała jego głos. Cudowny, dźwięczny tenor, lekko schrypnięty po niedawnej chorobie, ale posiadający piękną, aksamitną barwę. RS
25 - Doktor Chapuis zreferuje nam teraz stan pacjentki. Siostro Bonnet, proszę sobie nie przerywać. Isabelle spojrzała na niego, ale dostrzegła tylko odblask światła w szkłach okularów. Stał niedaleko niej, wysoki, lekko pochylony. Zastanowiło ją, dlaczego stale o nim myśli i dlaczego myślenie o nim wywołuje w niej dziwne zmieszanie. Właśnie zdjął okulary i zaczął przecierać szkła. Isabelle ujrzała ciemne, pięknie zarysowane brwi, delikatną skórę w kącikach oczu, głęboką czerń źrenic. Nagle zrozumiała, co w jego wyglądzie przyciągało jej uwagę. Niezwykłe podobieństwo do Supermana! Jacques Ransan jest niesłychanie podobny do Clar- ka Kenta! - Wiem już, co czuła Lois Lane - mruknęła do siebie po angiel- sku. Zauważyła, że kilka par oczu patrzy na nią z uprzejmym zain- teresowaniem i szybko przeszła na francuski. - Puls pacjentki jest ledwo wyczuwalny - oznajmiła. - Ciśnienie pięćdziesiąt na sto, temperatura trzydzieści osiem i sześć. Remy Chapuis chrząknął. - Oto nasza tajemnicza pani Chaillet - odezwał się ironicznym, uroczystym tonem. - Leży sobie tutaj i nie piśnie słówka, żeby nam pomóc. Szukamy i szukamy przyczyn jej choroby, a ona milczy jak zaklęta. Niech nam pani powie, gdzie i jakim cudem dorobiła się pani tych wszystkich tajemniczych objawów? Stykała się pani z trę- dowatymi, a może ze wściekłymi szczurami? Osobliwe poczucie humoru i granicząca z okrucieństwem obce- sowość lekarza nie zyskała poklasku Obecnych. Jakiś student nie- śmiało się uśmiechnął, ktoś zmieszany przestąpił z nogi na nogę, reszta wpatrywała się w pacjentkę z niepewną miną. Pani Chaillet nie była w stanie wyrzec słowa. Krępującą ciszę przerwał Jacques Ransan. - DoMor Chapuis zapomniał powiedzieć - odezwał się lek- ko podniesionym głosem - że pani Yvette Chaillet jest w tej chwili RS