Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 114 850
  • Obserwuję510
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań681 984

Debbie Macomber - Zielony zakątek

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Debbie Macomber - Zielony zakątek.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse D
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 205 stron)

DEBBIE MACOMBER ZIELONY ZAKĄTEK Tytuł oryginału: 1022 Evergreen Place

ROZDZIAŁ PIERWSZY Tylko zakręt – i wreszcie w domu! Zadowolony Mack McAfee wjechał w Evergreen Place. Właśnie zakończył dwudobową służbę, a jeszcze milej zrobiło mu się na duszy, gdy podjeżdżając pod bliźniak opatrzony numerem 1022, zauważył w ogródku przed domem szczupłą kobietę ubraną w dżinsy i obcisły różowy top z długimi rękawami. Był początek maja, więc korzystając z długiego już dnia, Mary Jo Wyse zajęła się ogrodem. Pogoda była wymarzona, jako że wiosna na północnym krańcu wybrzeża Pacyfiku okazała się w tym roku wyjątkowo łaskawa. Słońce na bezchmurnym niebie nadal świeciło pełnym blaskiem, choć zbliżała się już szósta. Zresztą i tak, niezależnie od aury, Mary Jo codziennie dłubała przy roślinkach. Mack włączał się tylko sporadycznie, kiedy miał na to czas. Mary Jo… Po twarzy Macka przemknął ciepły uśmiech, bo ta śliczna młoda kobieta, samotna matka malutkiej Noelle, śpiącej słodko w wózku ustawionym niedaleko grządek, nie tylko wynajmowała od niego mieszkanie. Mack oddał jej serce. Ten fakt dotarł już do niego z całą jasnością. Po prostu miłość, tylko trzy słowa, a znaczą tak wiele. Kochał też dziecko Mary Jo, które przyszło na świat podczas ostatnich świąt Bożego Narodzenia. Mack odbierał poród. No, tylko asystował. W Wigilię miał służbę, taki już los świeżo upieczonego strażaka. Było spokojnie, nie działo się nic, aż nagle odebrali telefon z rancza Hardingów. Jakaś kobieta powiedziała, że właśnie zaczyna rodzić. Ten poród okazał się dla Macka niezapomnianym przeżyciem. Na medycynie znał się trochę, zrobił przecież kurs, miał dyplom ratownika, ale tu chodziło o sferę uczuć. O przeżywanie niesamowitej chwili, gdy na świecie pojawia się nowy człowieczek, maleńka Noelle. Narodziny, odwieczny cud natury. Zdarzył się jednak jeszcze inny cud, mianowicie gdy tylko Noelle po raz pierwszy zaczerpnęła powietrza, zawojowała Macka bez reszty. Nie tylko ona dokonała tego podboju, także jej matka. Ot, i cała prawda. Zaparkował na podjeździe przed swoją połową domu i wysiadł z pikapu. Niby był spokojny, a tak naprawdę rozpierało go, bo tej chwili nie mógł się doczekać. Przecież całe dwa dni ich nie widział. Dwa dni! Mary Jo klęczała przy grządce. Kiedy podszedł, wstała i otrzepując z ziemi spodnie, powiedziała z delikatnym, trochę niepewnym uśmiechem: – Cześć, Mack. – Cześć! – Zaczął bacznie przyglądać się równiutkiemu rządkowi roślinek, które właśnie wykiełkowały. By nie spłoszyć Mary Jo, nie chciał pokazywać po sobie, jak bardzo jest zachwycony jej widokiem. Po przykrych doświadczeniach z Davidem Rhodesem w kontaktach z mężczyznami stała się bardzo ostrożna, wręcz przewrażliwiona. Wiedząc o tym doskonale, pewien debil, czyli Mack, zdążył już popełnić dwa kardynalne błędy, czyli o dwa za dużo, a kolejny z pewnością okaże się przysłowiowym gwoździem do trumny. – Super. Ogród zaczyna nabierać realnych kształtów – stwierdził z satysfakcją, po czym przykucnął przy wózku. Noelle spała słodko z rączką wyciągniętą nad główkę, a malutka dłoń zaciśnięta była w rozczulającą piąstkę. Mack wpatrywał się w nią jak zahipnotyzowany. A mama hipnotyzującej Noelle, również dla niego hipnotyczna, przekazała półgłosem coś bardzo miłego: – Dobrze, że jesteś, Mack. Nie mogłam się ciebie doczekać. – Naprawdę?! – Niedobrze, bo zabrzmiało to zbyt entuzjastycznie. – Bo wiesz, tak sobie myślałam i myślałam… o naszej ostatniej rozmowie…

– Hm… tak… – Mack cały się spiął i jak miał w zwyczaju w takich przypadkach, wsunął ręce do tylnych kieszeni spodni. – Mówiłeś, że nasze zaręczyny nie były dobrym pomysłem, więc nie ma sensu tego kontynuować… Cóż, to były jego słowa. – Wydawało mi się, że… tak będzie najlepiej – nie tyle powiedział, co wymamrotał. – Chociaż… – Masz całkowitą rację, Mack! Też uważam, że tak będzie najlepiej. Nie ma sensu, skoro… skoro mnie nie kochasz. To właśnie dawał jej do zrozumienia. Idiota! – Mary Jo, chciałbym… – Mack, nie musisz mi niczego tłumaczyć. Przecież doskonale wiem, dlaczego mi się oświadczyłeś. Chciałeś mnie chronić, to jedyny powód. Zrobiłeś to z dobrego serca. Chronić… Mack natychmiast stał się czujny. – Chwila, moment! Czyżby David Rhodes znów się odezwał?! – Nie, nic z tych rzeczy. Biologiczny ojciec Noelle już kilka razy groził, że odbierze dziecko. To tylko blef, twierdził Mack, jednak David tak bardzo przeraził Mary Jo, że w końcu podjęła decyzję o powrocie do Seattle, do braci. Miała ich trzech, wszyscy byli od niej starsi i na pewno nie pozwolą, by siostrze lub siostrzenicy stała się krzywda. Z kolei Mack przeraził się, że straci je obie, i dlatego zaproponował małżeństwo. Mary Jo wyraziła zgodę, jednak pod twardym warunkiem, że ślub odbędzie się za pół roku, a sześć miesięcy narzeczeństwa minie grzeczniutko, to znaczy zero seksu, nawet zero przytulanek. Na tym stanęło, jednak po jakimś czasie Mack doszedł do wniosku, że z oświadczynami po prostu się wygłupił. Mary Jo przyjechała do Cedar Cove z jednego tylko powodu, a mianowicie pragnęła odseparować się od nie tylko starszych, ale i dominujących braci. A Mack, wyskakując z małżeństwem, zachował się podobnie jak oni. Owszem, Mary Jo od razu bardzo mu się podobała, a Noelle go zauroczyła, jednak nie analizował swoich uczuć ani nawet nie wiedział, czy powinien w tę znajomość angażować serce. Po prostu przemówił bezrozumny instynkt dobrego pana i władcy. Chciał Mary Jo i Noelle mieć przy sobie, pod swoją opieką, i bronić je przed Davidem. Cóż, objawił się archetyp rycerza na białym koniu, obrońcy uciśnionych dam i dzieci. Mary Jo tak właśnie odczytała jego intencje, i w sumie miała rację. Kilka dni po zaręczynach Mack zauważył, że diametralnie odmieniła ich relacje. Przestała go traktować jak przyjaciela, przy którym można zachowywać się swobodnie, pożartować, czasami cmoknąć w policzek. Nagle stała się nadzwyczaj powściągliwa. Mack szybko zrozumiał, w czym rzecz. Przecież podczas zaręczyn żadna ze stron nie wystąpiła z płomienną deklaracją. Mary Jo zgodziła się zostać żoną Macka wyłącznie z rozsądku, co w sumie było dla niej porażką. A mówiąc wprost, totalną porażką, skoro pierwsza w jej życiu próba uzyskania pełnej samodzielności spełzła na niczym. Nie dała rady, dlatego znów musiała się schronić pod czyjeś skrzydła. Mack długo o tym rozmyślał, aż wreszcie po miesiącu niepewności doszedł do wniosku, że w tej sytuacji zaręczyny faktycznie są absolutnym niewypałem. Na szczęście żadne z nich nie powiadomiło najbliższych. Mary Jo nie chciała prowokować wścibskich i nadopiekuńczych braci do niepotrzebnych działań, natomiast Mack wiedział doskonale, jak zareagują jego rodzice. Zaczną marudzić, że po tak krótkiej znajomości nie powinno się jeszcze podejmować decyzji o małżeństwie. I mieliby sto procent racji. Tak więc zaręczyny okazały się pochopnym krokiem. Rozjuszony groźbami Davida, Mack zadziałał pod wpływem impulsu, pozwalając, by instynkt opiekuńczy przeważył nad zdrowym

rozsądkiem. Poza tym w sprawach damsko-męskich zawsze brakowało mu wyczucia, i wcale nie dlatego, że grzeszył beznadziejną naiwnością czy też gruboskórnością. Po prostu choć był już dorosłym mężczyzną, brakowało mu koniecznego w poważnych związkach doświadczenia. Owszem, zaznał licznych przygód, ale były to tylko przygody. Miło, fajnie, a nawet ekscytująco, ale też szybko i niezobowiązująco, jakby wciąż był licealistą. Zwykle gdy miał problem z dziewczyną, zwracał się z tym do swojej siostry, Linnette. Z Glorią, drugą siostrą, nie był w tak bliskich kontaktach, bo pojawiła się w ich życiu dopiero przed kilkoma laty, a Linnette znał od pieluszek. Zwykle potrafiła coś doradzić, niestety nie mieszkała już w Cedar Cove, wyniosła się do zapadłej dziury w Dakocie Północnej. Owszem, często do siebie dzwonili, jednak Mack, znów wykazując się krzyczącą tępotą, nie pomyślał o tym, żeby przedyskutować z siostrą sprawę oświadczyn. Być może Linnette wybiłaby mu z głowy kretyński pomysł, dzięki czemu uniknąłby lawiny błędów. To znaczy niby tylko dwóch, ale za to jakich… Cóż, nieszczęścia chodzą parami. Pierwszym błędem okazały się oświadczyny, a drugi popełnił w chwili, gdy starał się ten pierwszy naprawić. Zerwał zaręczyny, jako powód podając, że Mary Jo i owszem, podoba mu się – tak powiedział kobiecie, którą kochał żarliwą miłością! – ale kierował się przede wszystkim dobrem dziecka. Uznał, że takie wytłumaczenie będzie najrozsądniejsze, bo pozwoli zarówno jemu, jak i Mary Jo wyjść z twarzą z tego galimatiasu. Może i pomyślał niegłupio. W każdym razie co powiedział, to powiedział, a następnego dnia o bladym świcie pędził do roboty na dwudobową służbę. Tak się złożyło, że miał trochę czasu na przemyślenia, i za każdym razem, gdy logicznie analizował sytuację, dochodził do tego samego zasadniczego wniosku, który brzmiał następująco: Przecież kocham Mary Jo, a właśnie zerwałem z nią zaręczyny. Reasumując, namieszał tak, że każdy rozsądny człowiek tylko z boleściwym jękiem złapałby się za głowę. Bo rozsądni i doświadczeni przez życie ludzie uparcie powtarzają bliźnim, że najlepiej nie kręcić, tylko sprawę stawiać uczciwie. Ktoś nawet kiedyś powiedział – Ben Franklin? Matka Teresa? Bill Clinton? A może Oprah? – że uczciwość to najlepsza polityka. Wyszło jednak na to, że Mack McAfee jak mało kto potrafi i sobie, i innym skomplikować życie. – Myślę, że David w ogóle już się nie odezwie – mówiła dalej Mary Jo. – Pewnie kombinował, że kiedy odbierze mi Noelle, to zyska pretekst do wyciągania od ojca pieniędzy, ale nie sądzę, by choć próbował to zrealizować. Jak sam powiedziałeś, skończy się na pogróżkach, to wszystko. – Nadal tak uważam, gdybym jednak się mylił i znowu zacznie ci grozić, od razu mi powiedz, a ja już z nim pogadam. No nie! Znów palnął, znów jak głupek wykazał się nadmierną inicjatywą, choć wie, jak bardzo Mary Jo zależy na samodzielnym rozwiązywaniu swoich problemów. Pominęła jego deklarację milczeniem, zbyt długo i zbyt starannie poprawiając kocyk Noelle. Mack też nie pozostał bezczynny, mianowicie zakołysał się na piętach i wyjął ręce z kieszeni. A po chwili oświadczył: – Muszę sprawdzić pocztę. – Ruszył do skrzynki na listy. Nim jednak dotarł do werandy, Mary Jo zawołała: – Mack! Przejrzałam już te listy! O czym ona mówi? – zapytał w duchu, zaraz jednak przypomniał sobie, że Mary Jo znalazła pod podłogą w szafie garderobianej starą korespondencję. – Tak? I co w nich jest? – Chciałabym ci je w końcu pokazać. Może… wpadniesz do mnie?

Zabrzmiało to bardzo ostrożnie, jakby Mary Jo nie była pewna, czy w obecnej sytuacji takie zaproszenie jest dobrym pomysłem. Mack uznał, że tak. – Dzięki. Wpadnę. – To… może na obiad? Ale wiesz, nie nalegam. Nie chcę, żebyś czuł się zobowiązany… – No co ty. Niby dlaczego? – obruszył się Mack. – Po prostu zajrzę do ciebie, jeśli naprawdę tego chcesz. – Chcę. – Jest… – spojrzał na zegarek – piętnaście po szóstej. To co, za jakąś godzinkę? – Dobrze. Mack pokiwał głową. Niby na zewnątrz zachował spokój, ale był bliski euforii. Mary Jo go zaprosiła, czyli można mieć nadzieję, że jednak nie wszystko spaprał. – A więc do zobaczenia. – Uśmiechnął się szeroko. – Do zobaczenia! Mary Jo również się uśmiechnęła… i euforia Macka nagle gdzieś przepadła. Skąd ta dziwna zmiana nastroju? Nie rozumiał. Może przez napięte nerwy? A gdy dochodził do schodów prowadzących na werandę, pomyślał, że znowu dał plamę, bo nie zaproponował żadnego udziału w proszonym obiadku. Dlatego zawołał: – Co mam przynieść? – Bo ja wiem… – Mary Jo wzruszyła ramionami. – Będzie gulasz z kurczaka z warzywami, upiekę też biszkopciki. – To może przyniosę butelkę wina? – Gdy pokiwała głową, dodał już tylko: – Będę koło siódmej. Wyjął listy ze skrzynki, a gdy wszedł do siebie, odetchnął głęboko. Denerwował się bardzo, emocje sięgały zenitu, ale co się dziwić, skoro zyskał szansę, by wszystko naprawić. Może znów nawiąże z Mary Jo przyjacielskie kontakty, zbliży się do niej, a potem cierpliwie, krok po kroku, będzie podążał do wyznaczonego celu… Wziął prysznic, ogolił się, włożył czyste ubranie, brudne wrzucił do pralki. Niestety, dopiero wpół do siódmej. Dla zabicia czasu zaczął więc przechadzać się po pokoju, tam i z powrotem, niezmordowanie. I myślał intensywnie. Od tego, co niedługo się wydarzy, zależało, jak dalej między nimi się ułoży. Oczywiście sam fakt, że Mary Jo go zaprosiła, nie był niczym nadzwyczajnym. Zapraszała go często, a on nie odmawiał, choć dręczyła go niepokojąca myśl, że wcale nie było to jakieś szczególne wyróżnienie. Po prostu był pod ręką, a Mary Jo przywykła do gwarnego domu. Jeszcze niedawno mieszkała z trzema braćmi, więc było jej miło, gdy ktoś się przy niej kręcił. Do tego przez lata karmiła trzech wiecznie głodnych facetów i wciąż pakowała do garnka zbyt wiele, by sama to zjeść, więc na odsiecz przyzywała Macka. Nie czuł się więc tymi zaproszeniami jakoś szczególnie wyróżniony, ale nie narzekał, bo bardzo lubił wieczorne wizyty w drugiej połowie bliźniaka, uwielbiał spędzać czas z Mary Jo i jej córeczką. Zresztą zabawianie Noelle było jego głównym zajęciem. Nosił dziewczynkę, mówił do niej, coś pokazywał, a Mary Jo kończyła robić obiad. Gdy już zjedli, oglądali telewizję lub grali w karty, do których Mary Joe miała, jak lubił mawiać jej ojciec, prawdziwą smykałkę. Oczywiście również dużo rozmawiali, nigdy jednak na tematy bardzo osobiste czy bardzo poważne, jak polityka czy religia. Ograniczali się do zwykłej towarzyskiej pogawędki o tym, co ostatnio ciekawego przeczytali czy obejrzeli w telewizji, a także plotkowali o wspólnych znajomych z Cedar Cove. Kiedy wspólny wieczór dobiegał końca, Mack całował Mary Jo na dobranoc. Oczywiście był to przyjacielski buziak w policzek, choć wiadomo przecież, jak bardzo mu się podobała.

Jednak o żadnych przytulankach, już nie mówiąc o czymś więcej, mowy być nie mogło. Po tym, jak David Rhodes obszedł się z nią, Mary Jo straciła zaufanie do mężczyzn, a jej wiara w siebie też bardzo została zachwiana. Przecież udowodniła czarno na białym, że nie potrafi właściwie ocenić faceta. Dlatego Mack bardzo uważał, co mówi i jak się zachowuje, zależało mu przecież ogromnie, by Mary Jo zrozumiała, że akurat na nim może bezwzględnie polegać. Trochę się martwił, że nie jest takim przystojniakiem, innymi słowy ciachem, jak David Rhodes, który imponował wzrostem, kruczoczarną czupryną i męską urodą. Mack co prawda niski nie był, ale trochę mu brakowało do stu osiemdziesięciu centymetrów, a brązowe włosy miały niepokojąco rudawy odcień, czego logicznym uzupełnieniem były piegi na nosie. Sam mógłby określić swój wygląd najwyżej jako przeciętny. Na pewno nie miał szans, by się załapać jako model w kalendarzu z superfacetami. Pocieszał się jednak tym, że po smutnych doświadczeniach z tym niby-super, dla Mary Jo wygląd, jeśli chodzi o mężczyzn, mocno stracił na znaczeniu na rzecz innych wartości. Natomiast sama Mary Jo była po prostu piękna. Mack wcale się nie dziwił, że wpadła w oko takiemu playboyowi jak David Rhodes. No właśnie, jej uroda… Dla Macka, który sam uważał siebie za faceta przeciętnego, był to pewien problem. Czasami nawiedzała go myśl, czy jednak nie sięga zbyt wysoko. Taka śliczna kobieta może mieć każdego faceta, i to z najwyższej półki. No cóż, pozostawała tylko nadzieja, że mimo wszystko Mary Jo zamarzy się rudy strażak. Kiedy zastukał do drzwi, otworzyły się natychmiast, jakby gospodyni czekała na niego tuż za progiem. A przez otwarte drzwi do pokoju dziennego zobaczył Noelle, usadowioną w wysokim dziecięcym krzesełku. Na widok Macka pisnęła, machając rączkami. Co za serdeczne powitanie, pomyślał rozczulony. – Co słychać u naszego bobasa? – spytał z ciepłym uśmiechem, który przeniósł na mamę Noelle, wręczając schłodzoną butelkę wina pinot grigio. – Nie widziałem Noelle przez dwa dni, a wydaje mi się, że urosła co najmniej kilka centymetrów. – Wszedł do pokoju dziennego, wziął dziewczynkę na ręce i połaskotał bródką. Gdy Noelle zagaworzyła, rozbawiony pogłaskał ją po główce. Mary Jo odczekała chwilę, po czym wskazała podniszczone pudełko po cygarach leżące na stoliczku. – Mack! To są te listy z drugiej wojny światowej. – O rany… Ile ich jest? – Całe mnóstwo! Kilkadziesiąt! Trudno uwierzyć, prawda? Aha, i zaraz zobaczysz, jaki cieniutki papier, dzisiaj nigdzie takiego nie kupisz – powiedziała podekscytowana. Mack oczywiście też był mocno zaintrygowany. Te listy stanowiły swoiste ogniwo łączące ludzi współczesnych z pokoleniem pradziadków, skazanym przez historię na uczestnictwo w największej i najkrwawszej wojnie w historii świata. – Znalazłam artykuł w internecie na ten temat – mówiła dalej Mary Jo, sadowiąc się na sofie. – Listy od żołnierzy były cenzurowane, fotografowane, drukowane na tym cieniutkim papierze zwanym „łupinką cebuli” i dopiero w tej formie wysyłane do adresatów. Ten system korespondencji nazywał się Victory Mail, List Zwycięstwa, w skrócie V-mail. – Przerwała na moment. – Już dwa razy przejrzałam te listy. Wszystkie są do panny Joan Manry. – Tak, pamiętam. – Mack, nie wypuszczając Noelle z rąk, przysiadł obok Mary Jo. – Przypomnij mi tylko, kto je pisał. – Major Jacob Dennison. Walczył w Europie. Na niektórych listach jest znaczek zrobiony czarnym atramentem, pewnie parafka cenzora. Dowiedziałam się z internetu, że podczas wojny było ponad dwieście placówek cenzury, gdzie pilnowano, by żołnierze w listach nie ujawniali ważnych informacji. Ale nie sądzę, by miało to związek z faktem, że akurat te listy schowano pod

podłogą. Ciekawe, czy Jacob o tym wiedział. – No właśnie, dlaczego zostały ukryte? – Zagadka… Wszystkie listy przejrzałam, a większość dokładnie przeczytałam. Zostało jeszcze trochę, ale zapewniam, że są fascynujące. Na przykład dowiedziałam się, że Joan pracowała w stoczni w Bremerton i mieszkała z siostrą Elaine, której mąż służył w marynarce, walczył na południowym Pacyfiku. Z różnych aluzji i wzmianek można wywnioskować, że Joan poznała majora Dennisona na potańcówce w klubie wojskowym. Zaiskrzyło między nimi, a kiedy majora wysłali do Anglii, zaczęli ze sobą korespondować… – Wyjęła z pudełka cieniutką kartkę złożoną na czworo. – Uporządkowałam je chronologicznie. To jest pierwszy list. – Z pietyzmem rozłożyła kartkę i wręczyła Mackowi. Odebrał ją równie ostrożnie i zaczął czytać: „Mjr Jacob Dennison 36354187 Hgs. Co. Hgs. Cond. 1st Service Platoon Baza w Zjednoczonym Królestwie APO 413%P>M> N.Y., N.Y. 15 I 1944 Kochana Joan! Jak się wiedzie mojej najpiękniejszej dziewczynie? Mojej jednej jedynej? Dziś przyszedł list od Ciebie. Kiedy otrzymałem kopertę i spojrzałem na adres nadawcy, serce podskoczyło mi z radości. Twój list przeczytałem już trzy razy, ale to dopiero początek, bo kiedy czytam, czuję się bliżej Ciebie. Bardzo tęsknię za domem rodzinnym i za moim krajem, ale kiedy przymykam oczy i pod powiekami pojawia się Twoja twarz, humor mi się od razu poprawia. Myślę o Tobie bardzo często, Joan. Myślenie o bliskich i o znajomych miejscach bardzo mnie uspokaja. Przecież przed wstąpieniem do wojska nigdy nie wyjeżdżałem ze stanu Waszyngton! Rodzice także piszą do mnie. Mój brat jest na południowym Pacyfiku, dokładnej lokalizacji oczywiście nie znam, ale wiem, że tam często dochodzi do walki. Czasami żałuję, że nie wstąpiłem do marynarki. Bardzo chciałbym wreszcie się przyczynić do zwycięskiego końca wojny. Niestety nikt nie wie, kiedy zacznie się inwazja, choć mam nadzieję, że już niebawem. Przechodzimy ostre szkolenie, praktycznie trwa na okrągło całą dobę. Do skoków ze spadochronem już się przyzwyczaiłem. No, prawie. Sam się sobie dziwię, ale matka zawsze mówiła, że odwagi, czy też brawury mi nie brakuje. Wygląda na to, że miała rację. Cieszę się, że prezent gwiazdkowy dotarł już do Ciebie. Trochę późno go wysłałem, przepraszam. Mam nadzieję, że kiedy minie okres świąteczny, będę już z Tobą. Często o tym myślę, zwłaszcza kiedy słyszę w radiu, jak Bing Crosby śpiewa o tym, że na święta będzie już w domu. Nie bardzo wiem, jak skomentować postępowanie Elaine. Niedobrze, że stwarza Ci problemy. Bardzo chciałbym wiedzieć, co ma mi do zarzucenia. Może dobrze by było, gdybym do niej napisał? Co o tym sądzisz? Zrobię wszystko, co zechcesz. Oprócz jednego, oczywiście. Nigdy nie zrezygnuję z Ciebie, z mojej Joan. Kiedy będę mógł, napiszę więcej. Ściskam i całuję Jacob”. Wyraźnie zaciekawiony Mack sięgnął po następny list. A kiedy po jakimś czasie zaczął czytać już czwarty z kolei, Mary Jo nie wytrzymała: – Prawda, że są fascynujące? Prawda?! – Jasne… – mruknął pochłonięty lekturą.

„Mjr Jacob Dennison 36354187 Hgs. Co. Hgs. Cond. 1st Service Platoon Baza w Zjednoczonym Królestwie APO 413%P>M> N.Y., N.Y. 3 III 1944 Kochana Joan! Jak się wiedzie mojej najsłodszej dziewczynie? Na początku tygodnia dostałem przepustkę i z kilkoma chłopakami wybraliśmy się do Londynu, gdzie zafundowałem sobie rybę i frytki. Mówię Ci, cud-miód, jeszcze nigdy ryba tak mi nie smakowała. A mam tu coś do powiedzenia, skoro urodziłem się i wychowałem nad Zatoką Pugeta. Mój ojciec jest zapalonym wędkarzem, poza tym nikt nie potrafi tak genialnie usmażyć pstrąga jak mama. Z tym że ta ryba w Londynie była przyrządzona inaczej, poza tym sprzedawca podał mi ją owiniętą w gazetę. Potem pociągiem pojechałem do Stratfordu, na sztukę Szekspira. Widziałaś kiedyś „Króla Leara”? Taki wyszukany język nie bardzo do mnie przemawia, ale historia nieszczęsnego króla wywarła na mnie duże wrażenie. Przydała mi się taka atrakcja, bo obecnie żyję strasznie monotonnie. Kilku chłopaków ostro popiło, gdzieś zabałaganili, nie wrócili do bazy na czas. Ja, owszem, też napiłem się piwa, ale starczyło mi rozumu, żeby nie przesadzić. Dziękuję ci, Joan, że piszesz do mnie. Nie wyobrażasz sobie, ile Twoje listy dla mnie znaczą. Kiedy widzę w rogu koperty adres Evergreen Place 1022, ogarnia mnie szczęście. Cudownie, że Cię poznałem, nic lepszego w życiu nie mogło mnie spotkać. Kocham Cię, Joan. Powiedziałaś, że na takie słowa jeszcze za wcześnie, ale przecież wiem, co czuję. I wcale nie dlatego, jak zasugerowałaś, że jestem daleko od domu. Po prostu kocham Cię, to głos mego serca, a z sercem się nie dyskutuje. Uczucie jest prawdziwe i głębokie, wiem to z całą pewnością. Mówiłaś też, że nie sposób poznać kogoś naprawdę dobrze tylko dzięki korespondencji. A ja myślę, że jest to możliwe. Kiedy czytam Twoje listy, mam wrażenie, że doskonale Cię znam. A Ty? Czy moje listy są dla Ciebie listami od osoby obcej, nieznanej? Chyba nie! Głęboko wierzę, że nie. Kocham Cię, Joan. Jeśli dobry Bóg pozwoli mi wrócić do domu, zrobię to, o czym marzę. Uklęknę przed Tobą i poproszę Cię o rękę. Jutro znowu napiszę. Ty też do mnie pisz, proszę. Przepraszam, muszę już kończyć, bo gaszą światło. Ściskam i całuję Jacob”. Nie zdążył sięgnąć po piąty, ponieważ Mary Jo spytała: – Mack, udało ci się czegoś dowiedzieć o poprzednich właścicielach domu? Bardzo mi na tym zależy, przecież wiesz, że chcę zebrać jak najwięcej informacji o Joan i Jacobie. A niech to… Na śmierć zapomniał, że obiecał skontaktować się w tej sprawie z właścicielem domu. Tylko jak miał to zrobić? Zaprosić samego siebie na pogawędkę? Niestety faktu, że kupił posesję przy Evergreen Place 1022, nie ujawnił Mary Jo, czego teraz bardzo żałował. Jednak z drugiej strony czy miał inne wyjście? Przecież gdyby Mary Jo dowiedziała się o tym, od razu by się wściekła, że wyznaczył jej śmiesznie niski czynsz. Skomentowałaby złośliwie, że Mack niepotrzebnie bawi się w sponsora, lub wręcz oskarżyła, że oczekuje czegoś w zamian. Dlatego zachował ten fakt w tajemnicy, choć zdawał sobie sprawę, że w ten sposób kopie pod sobą przysłowiowy dołek, i to z każdym dniem coraz głębszy, bo im później wyzna prawdę, tym gorzej. A kiedyś wyznać będzie musiał, przecież nie da się tego ukrywać w nieskończoność.

Uznał jednak, że godzina prawdy jeszcze nie nadeszła. – A tak, oczywiście pamiętam, ale nie było jeszcze okazji, żeby z nim pogadać. – Nie szkodzi, poczekam. A teraz siadamy do stołu. Zapraszam. Mack zerknął na stół, na środku którego stygł już zapowiedziany gulasz, obok stał talerz z biszkopcikami. Były też szklanki do wody i kieliszki do wina. – Noelle nakarmiłam tuż przed twoim przyjściem. Posadź ją na krzesełku i siadamy do stołu. Mack bez szemrania wykonał rozkaz. Mary Jo gotowała przecież genialnie, tak dobrze jak jego matka, a to porównanie świadczyło o największym uznaniu. Mary Jo wcześnie musiała zająć się kuchnią, spadło to na nią po śmierci rodziców. Była wtedy uczennicą szkoły średniej. Najpierw pichciła z konieczności, ale z czasem polubiła to zajęcie i niesłychanie wydoskonaliła kulinarny kunszt, traktując twórczo tę dziedzinę życia. Wymyślanie zdrowych i smacznych posiłków stało się jej prawdziwą pasją. Mack w swojej ocenie był dobrym kucharzem, jednak pochlebna opinia legła w gruzach, gdy w drugiej połowie domu zamieszkała Mary Jo. Porównanie wypadło tak katastrofalnie, że kompletnie stracił serce do swoich wyczynów kulinarnych. Oczywiście kiedy w pracy na niego wypadało pichcenie, starał się wykazać, ale w domu całkiem odpuścił. Odgrzewał mrożonki w mikrofali albo zapychał się fast foodami, co bardzo mu doskwierało. Nie nabrał jednak z tego powodu zwyczaju, by wpadać niezapowiedziany do rodziców w porze obiadowej, jednak kiedy już do nich zajrzał, a matka nalegała, by został na obiedzie, wcale się nie opierał. – Znakomite – pochwalił rozanielony po przełknięciu pierwszego kęsa, ale co się dziwić, skoro nie była to żadna papka, tylko kawałki kurczaka i warzyw w smakowitym sosie, a biszkopciki rozpływały się w ustach. – Do takiego żarcia każdy facet przyzwyczai się błyskawicznie. – No i proszę, znów palnął jak jakiś idiota! – To znaczy… twój gulasz jest super. Naprawdę zero aluzji. Mary Jo bardzo powoli odłożyła widelec. – Mack, proszę, naprawdę nie musisz się tłumaczyć. – Ja? Nie… nie rozumiem – wykrztusił, ponieważ Mary Jo znów go zaskoczyła, w konsekwencji czego przełknął nieprzeżuty kawałek biszkopta, który omal nie stanął mu w gardle. Dlatego musiał zakasłać i popić wina, by odzyskać mowę. – Przepraszam, nie bardzo wiem, o co ci chodzi. – Na pewno wiesz, Mack. Po prostu nie czujemy się w swoim towarzystwie tak swobodnie jak dawniej. A już ty na pewno. – Może i tak… – Dla kurażu ponownie popił wina. – Ale… ale nadal jesteśmy przyjaciółmi, prawda? – Owszem. – No właśnie, a osoby zaprzyjaźnione czują się w swoim towarzystwie swobodnie. Nie muszą uważać na każde słowo, bać się, że zostaną źle zrozumiane. A ty jesteś okropnie spięty. Dlatego proszę, wyluzuj. Mów, co chcesz, bez obawy, że mnie urazisz. Po prostu gadamy o tym i owym, dobrze? – Okrasiła tę przemowę uśmiechem, który mógłby zwalić Macka z nóg, gdyby nie siedział. Dla kurażu znów więc popił wina, po czym odparł zwięźle i z pozytywnym nastawieniem: – Dobrze. – Jednak sprawa wcale nie była taka prosta. Mary Jo miłymi słowami, miłym tonem i cudownym uśmiechem próbowała rozładować atmosferę, wysyłając przesłanie: Mack, wyluzuj, przecież jesteśmy przyjaciółmi. A tu właśnie jest problem. Przyjaźń rzecz piękna, Mack jednak nie miał zamiaru na tym poprzestać. Zrealizuje plan, który dyktuje mu serce, i ostrożnie, drobnymi kroczkami zmierzać

będzie do upragnionego celu.

ROZDZIAŁ DRUGI To jednak dziwne uczucie, kiedy człowiek każdego ranka budzi się obok żony. Owszem, w pierwszym rzędzie cudowne, ale i dziwne zarazem, choć w coraz mniejszym stopniu. To zmniejszanie postępowało w szybkim tempie, jako że ku swemu wielkiemu zaskoczeniu Linc Wyse błyskawicznie przywykł do życia małżeńskiego. Miał wrażenie, jakby w chwili, gdy poznał Lori Bellamy, dał się porwać magicznej trąbie powietrznej, która zaczęła kierować jego życiem. Tak się działo od niecałych dwóch miesięcy, bo zaledwie tyle czasu upłynęło od ich pierwszego spotkania, co miało miejsce na autostradzie. Linc pojechał do Cedar Cove sprawdzić, jak sobie radzi jego młodsza siostra buntowniczka, która wyprowadziła się z rodzinnego domu w Seattle i przeniosła do Cedar Cove, gdzie wynajęła połowę bliźniaka. W drugiej połowie mieszkał niejaki McAfee, młody strażak, który był przy narodzinach Noelle, siostrzenicy Linca. Strażak stanowczo zbyt często bywał u Mary Jo, w związku z czym Linc czuł wielką potrzebę sprawdzenia, jak się sprawy mają. Więcej, uważał to za swój święty i niezbywalny obowiązek. Mary Jo już raz wpakowała się w paskudną sytuację, po prostu facet paskudnie ją wykorzystał. Linc nie miał najmniejszego zamiaru dopuścić, by coś takiego znów się powtórzyło. Będzie czujny, niezależnie od tego, ile razy usłyszy od Mary Jo, że ma w końcu przestać się wtrącać w jej życie. Lori poruszyła się. Linc usłyszał cichutki pomruk znamionujący pierwszą fazę przebudzenia, potem żona ziewnęła i szybciutko wsunęła się w objęcia męża. – Czy to już ranek? – spytała sennym głosem. Rozczulony pocałował ją w czubek głowy. Nigdy jeszcze nie miał tak cudownych poranków jak teraz, a to dzięki Lori rzecz jasna. – Na to wygląda – oznajmił. – No to zrobię kawę. – Przekręciła się na bok i wyłączyła radiobudzik, przerywając przydługi wywód spikera o aktualnej sytuacji na drogach. Do wykonania następnej czynności, czyli odrzucenia na bok kołdry, nie doszło, bo udaremnił to Linc, który cieplutką mięciutką Lori przyciągnął do siebie. – Wcale nie musimy jeszcze wstawać… – No wiesz! Nie spodziewałam się, że jesteś facetem, który lubi wylegiwać się w łóżku! – Oburzona Lori objęła go za szyję. Linc poczuł, jak pełne miękkie piersi ocierają się o niego. No i, mówiąc wprost, wrażenie było piorunujące. – Nigdy się nie wylegiwałem – wyznał z niejaką zadyszką. – Dopiero teraz, ale nie narzekam. Hm, bardzo mi się podoba. Zanim poznał Lori, już o bladym świcie był na nogach. Po śmierci rodziców wziął na siebie całą odpowiedzialność i za młodsze rodzeństwo, i za biznes. Rano pojawiał się w warsztacie pierwszy, wieczorem wychodził ostatni. Jego życie wypełniały wyłącznie praca oraz troska o braci i siostrę, o rodzinny interes, o zdobycie pieniędzy na utrzymanie. Kilka razy próbował się związać z jakąś kobietą, ale nieodmiennie kończyło się to fiaskiem, choć zupełnie nie rozumiał, dlaczego. Zawsze powtarzał się ten sam schemat. Poznawał dziewczynę, przez jakiś czas było super, a potem raptem do widzenia. Nie miał pojęcia, co robił źle. Siostra twierdziła, że jest zbyt autorytatywny i zawsze chce rządzić, ale Mary Jo w tej dziedzinie nie jest żadnym ekspertem, dlatego jej opinią się nie przejmował. A kolejne romanse były coraz krótsze. Wszystko uległo zmianie, gdy zatrzymał się przy drodze, by pomóc nieznajomej kobiecie, której samochód odmówił posłuszeństwa. Trudno powiedzieć, żeby podchodził do tego

z entuzjazmem. Miał ciężki dzień zakończony burzliwą kłótnią z młodszą siostrą. Ale zatrzymał się, ponieważ nie wypadało inaczej się zachować, poza tym gdyby Mary Jo znalazła się w podobnych kłopotach, bardzo by chciał, żeby ktoś jej pomógł. Okazało się, że nic wielkiego się nie stało, po prostu skończyła się benzyna. Zawiózł więc Lori na stację benzynową, czego finałem był wspólny obiad. Przez kilka następnych dni wciąż do siebie dzwonili albo spotykali się i gadali godzinami. Linc dowiedział się, że Lori niedawno zerwała zaręczyny z facetem, który z powodu kradzieży zamiast przy ołtarzu wylądował za kratkami. Lori bardzo to przeżyła, tym bardziej że poglądy miała dość konserwatywne, co łatwo wyczuł Linc. Dla niej mężczyzna powinien być jak skała, kierować się niezłomnymi zasadami, a honor zawsze stawiać na pierwszym miejscu. Linc myślał podobnie i do takiego ideału dążył. Gdy sytuacja tego wymagała, zawsze przyjmował na siebie odpowiedzialność, był do bólu uczciwy, kierował się poczuciem honoru – i tego samego wymagał od innych. W rezultacie po iluś tam spotkaniach i rozmowach zadecydowali, że się pobiorą. Decyzja była błyskawiczna, realizacja również, i przez to niesłychane tempo żadna ze stron, nawet gdyby chciała, nie miała jak się wycofać. Czyste szaleństwo, ale warto było. Linc nigdy jeszcze nie czuł się taki szczęśliwy, taki beztroski. – Dlaczego się uśmiechasz? – spytała Lori, unosząc się na łokciu, żeby spojrzeć mężowi w twarz. A jego serce, jak zawsze, gdy patrzył na żonę, zabiło szybciej. – Mam się z czego śmiać. – Oko mu błysnęło. – Nigdy, nawet w najśmielszych marzeniach, nie spodziewałem się, że będę spać w łóżku z baldachimem, w różowej pościeli i… – dla większego efektu zrobił pauzę – …że będzie mi z tym dobrze, no, bardzo dobrze. – Och… – Lori uśmiechnęła się promiennie. – Mówiłam ci, że tak będzie, nawet pod baldachimem. Nie pamiętasz? – Przede wszystkim pamiętam, co obiecałaś, kiedy w końcu zwabiłaś mnie do łóżka! – Zwabiłam?! Ja?! Nazywasz to zwabieniem? O ile sobie przypominam, to ty porwałeś mnie na ręce, potem kopnąłeś z całej siły drzwi, żeby się zamknęły, i taszczyłeś mnie przez cały pokój. Zachowywałeś się jak jaskiniowiec! – Jaskiniowiec? Wybacz, moja droga… – O, faktycznie. Przepraszam! Jak prawdziwy mężczyzna. Supersamiec. Supersamiec. No, to jeszcze da się przełknąć. – Niech będzie. A taszczyłem, bo nie zauważyłem tego baldachimu! Gdybym zauważył… – Och, przestań, Linc. Czy ten śliczny baldachim naprawdę tak bardzo ci przeszkadza? Linc tylko wzruszył ramionami, bo w sumie co za problem ten cały baldachim. Przez wiele lat mieszkał w domu rządzonym przez facetów. Co prawda była tam też Mary Jo, ale przecież to tylko młodsza siostra. W rezultacie do Linca nie docierało, że kobiety zdecydowanie preferują inne warunki cywilizacyjne niż te, które nazywa się spartańskimi. A skoro już preferują, to niech im będzie. Może spać nawet pod baldachimem. Ale tylko razem z Lori. Podczas pierwszej wspólnej nocy faktycznie nawet tego baldachimu nie zauważył, widział tylko Lori, która ukazała mu się w drzwiach sypialni odziana wyłącznie w śladowe ilości czarnego jedwabiu. Ten porywający obraz na zawsze pozostanie w jego pamięci. Kiedy po raz pierwszy zobaczył ją w tej wersji, porwał na ręce i taszczył, taszczył… – Linc, idę zrobić kawę. – Po co tak się śpieszyć? – Poszukał jej ust. Pocałunek był długi, trwał aż do utraty tchu. Zaraz jednak Lori spojrzała groźnie na męża, bo dotarło do niej, do czego zmierza.

– Linc! Przecież muszę szykować się do pracy! – Zdążysz. Praca nie zając, nie ucieknie – oznajmił twardym głosem, a jednocześnie delikatnie, choć równie zdecydowanie skłaniając ją do ułożenia się na plecach. I znów jego usta poszukały jej ust, a w sercu zachwyt. Stan małżeński jest absolutnie godny polecenia. Linc zamierzał wykorzystać każdą minutę. Pół godziny później, kiedy wyszedł spod prysznica i owinięty w ręcznik stanął w drzwiach malutkiej łazienki, Lori była już gotowa do wyjścia. Umyta, ubrana i umalowana, choć zdaniem Linca w przypadku Lori makijaż wcale nie był konieczny. Biodra i uda opinała wąska spódniczka, Lori właśnie wkładała jasnoniebieski sweterek. – A ty co planujesz na dziś? – spytała, coś tam poprawiając przy dekolcie. – Podpisuję ostatnie dokumenty związane z kupnem garażu. – Już? Tak szybko poszło? – Mhm. Właściciel jak najszybciej chce się pozbyć garażu, bo od dwóch lat stoi niewykorzystany. – Nie był to oczywiście mały garaż na jeden czy dwa samochody. Pomieszczenie było na tyle duże, że Linc, oczywiście po modernizacji, zamierzał otworzyć tu filię rodzinnego biznesu, czyli drugi warsztat samochodowy Wyse’ów. Pierwszy, który od lat działał w Seattle, scedował na dwóch młodszych braci, dzięki czemu zyskali szansę na rozwinięcie skrzydeł. Sam natomiast postanowił osiedlić się w Cedar Cove między innymi dlatego, by mieć oko na młodszą siostrę. Jednak główną przyczyną było to, że w Cedar Cove czuł się cudownie… z Lori pod jednym dachem. Nawet jeśli musiał spać w łóżku z baldachimem. – Dziś pracuję tylko do trzeciej – rzuciła Lori w przelocie, szła bowiem po żakiet. Czarny, niby niepasujący do spódnicy, ale kiedy go włożyła, okazało się, że wyszła z tego bardzo dobra całość. A kiedy do klapy żakiecika przypięła kameę, wtedy nawet do Linca, który znał się tylko na dżinsach i T-shirtach, dotarło, że ma przed sobą kobietę, która naprawdę potrafi się ubrać elegancko, ze znakomitym wyczuciem stylu. Nic dziwnego, że Lori podjęła pracę w ekskluzywnym sklepie z damską konfekcją w Silverdale. Potrafiła też znakomicie szyć, a także projektowała bardzo fajne ciuszki. – Wracając do domu, zrobię zakupy w spożywczym. – Wreszcie ruszyła do wyjścia. Jednak tam nie dotarła, bo mąż chwycił ją za rękę. – Ejże! A kto mi da buzi na do widzenia?! – O nie! – W oczach Lori zapaliły się wesołe iskierki. – Żadnego buzi, buzi! Wiadomo, czym to się kończy, a już jestem spóźniona. – Tylko raz! Błagam! Tylko jeden pocałunek. Jęknąwszy efektownie na znak kompletnej bezradności, Lori oczywiście ustąpiła i zaserwowała taki pocałunek, w wyniku którego nogi pod Linkiem dosłownie się ugięły. – A więc… – zaczął, kiedy mógł już mówić – będę w domu około czwartej, jak już ubiję ten interes z garażem. – Świetnie. Kupię butelkę wina. Przecież musimy to oblać! – Jasne. – No to pa, kochanie. Znów go pocałowała, tym razem niby delikatnie, ale i tak Linc był pod wrażeniem, żona natomiast błyskawicznie przemknęła przez drzwi. – Lori Wyse! Nie wiedziałem, że jesteś aż tak perfidna! – zawołał za nią. W odpowiedzi usłyszał perlisty śmiech. Po kwadransie Linc również był w drodze. Oprócz sfinalizowania kupna garażu miał do załatwienia jeszcze kilka innych spraw, między innymi chciał wpaść do Seattle i pogadać z braćmi. W sumie nazbierało się, dlatego do domu wrócił dopiero po piątej. Klucze do garażu już miał, więc

zamierzał porwać Lori i pokazać nowy nabytek. Bardzo chciał, żeby mu towarzyszyła, kiedy po raz pierwszy będzie wchodził do garażu jako właściciel. Pobędą tam trochę, opowie żonie o swoich pomysłach dotyczących biznesu, a także opróżnią butelkę wina zakupioną przez Lori. Gdy zajechał przed dom, okazało się, że w miejscu, gdzie Linc zwykle parkował, już stoi jakiś samochód, a konkretnie czarna limuzyna marki Lincoln. A z mieszkania dochodziły odgłosy kłótni. – Och, nie mów tak, tato! – wykrzyczała Lori drżącym, bliskim płaczu głosem. Działo się coś złego, to Linc już wiedział. Cóż, skoro zjawił się teść, to można się było tego spodziewać. Lori nie powiadomiła rodziny o ich ślubie, zwlekała z tym, czego Linc nie rozumiał, ale to była jej decyzja. Gdy kiedyś podpytał ją na ten temat, Lori zaczęła plątać się w zeznaniach, unikała jasnej odpowiedzi. Ale przez to unikanie dała jasny przekaz, że to dla niej bardzo trudna sprawa, więc dał jej spokój. Leonard Bellamy musiał strasznie się wkurzyć, czemu Linc wcale się nie dziwił. Sam też tak by zareagował, gdyby jego córka ukradkiem wyszła za mąż. Miał więc przed sobą poważne zadanie: musi zrobić wszystko, by naprostować sytuację. Otworzył drzwi i zdecydowanym krokiem wmaszerował do środka. Lori stała koło kominka w salonie, a jej ojciec, łysiejący, krępy mężczyzna, napierał na nią. Ręka z wyciągniętym palcem wisiała nad Lori w geście groźby, druga dłoń, przyklejona do boku, zaciśnięta była w pięść. Kiedy wszedł, jak na komendę spojrzeli na niego. – Dzień dobry! – powiedział Linc, starając się, by zabrzmiało to spokojnie i uprzejmie. – Pan zapewne jest ojcem Lori. Miło mi pana poznać, panie Bellamy. – Wyciągnął rękę. Jednak teść zignorował powitalny gest i znów odwrócił się do córki. – Czy to on, Lori? – Tak, tato. To jest mój mąż, Linc Wyse. Linc… to mój ojciec. Linc podszedł do niej i objął ramieniem, jednak Leonard Bellamy nadal go ignorował, natomiast podniesionym głosem powiedział do córki: – Dość już głupot narobiłaś w swoim życiu, a teraz jeszcze to! Po prostu szczyt wszystkiego! – Panie Bellamy… – wciąż uprzejmym tonem odezwał się Linc. – Zdaję sobie sprawę, że… – Milczeć! Mówić tylko wtedy, gdy spytam! – huknął Bellamy, nadal świdrując córkę wzrokiem. – Czyś ty zgłupiała do reszty? Wychodzisz za kogoś, kogo prawie nie znasz? Kim on jest? Co o nim wiesz? – Panie Bellamy, jeśli pan pozwoli… – Nie, nie pozwolę! – Rozsierdzony teść machnął Lincowi przed samym nosem palcem. – Nie wtrącaj się! To sprawa między mną a moją córką! Lori lekko ścisnęła dłoń męża, dając do zrozumienia, że ma zachować spokój, nie przeciwstawiać się jej ojcu. Rzecz jasna bardzo mu się to nie podobało, ale czego się nie robi dla ukochanej żony. W milczeniu czekał więc niecierpliwie, aż Bellamy skończy tyradę. – Najpierw zaręczyłaś się z tym przestępcą! – Po prostu… to była pomyłka… – Nazywasz to pomyłką?! Przez tę „pomyłkę” cała rodzina znalazła się w paskudnej sytuacji! Czy wiesz, jak czuliśmy się z matką, kiedy musieliśmy odwoływać ślub? I to z jakiego powodu! Nie dlatego, że postanowiliście jeszcze poczekać, co często się zdarza i nikogo nie dziwi. Po całym hrabstwie rozeszła się wieść, dlaczego nie doszło do ślubu! Nazwisko Geoffa wołami wypisano na pierwszych stronach gazet na całym półwyspie Kitsap!

– Tato, skąd mogłam wiedzieć, że Geoff jest właśnie taki? Przecież bardzo go lubiłeś, cieszyłeś się na takiego zięcia. Już nie pamiętasz? Strzał był celny, ponieważ Bellamy porzucił wątek Geoffa i przeszedł do aktualnych spraw: – Przede wszystkim chciałbym wiedzieć, na jakiej podstawie uznałaś, że tym razem to nie pomyłka! Ciekaw też jestem, jak długo się znacie? Odpowiedzi na to pytanie udzielił Linc, ponieważ dalsze trzymanie gęby na kłódkę okazało się ponad jego siły. – Wystarczająco długo, panie Bellamy. – Mówiłem, żebyś się nie odzywał! – Bellamy nerwowo postąpił tu i tam, wte i wewte, po czym przystanął i spojrzał groźnie na Lori. – Mów! Co cię skłoniło do wyjścia za człowieka, którego kompletnie nie znałaś? – Tato… – Czy wiesz, jak się czuła twoja matka, kiedy dowiedziała się od jednej ze swoich znajomych, że jej ukochana córeczka właśnie wyszła za mąż? – Tato, proszę… – Nie mogłaś nam o tym powiedzieć?! W tym momencie Lori się załamała, ze szlochem ukryła twarz w dłoniach. Jednak Bellamy jeszcze nie skończył: – Tym razem naprawdę przesadziłaś. Po raz drugi wykazałaś się całkowitym brakiem rozsądku. A swoim postępowaniem udowodniłaś dobitnie, że absolutnie nie potrafisz się uczyć na własnych błędach! Dość tego dobrego! – uznał w duchu Linc i z ponurą miną wysunął się o krok. W jego wzroku połyskiwało ostrzeżenie. Oczywiście nie dziwił się ojcowskiemu wzburzeniu, jednak Leonard Bellamy przekroczył pewną granicę. – Nikt z naszej rodziny nigdy tak się nie wygłupił! – ryczał. – Twoja matka jest kompletnie wytrącona z równowagi! – Prze… przepraszam… – łkała Lori. – Bardzo mi przykro… – Przykro ci! I dobrze! Bo tak właśnie powinnaś się czuć! Ledwie zrobiłaś jeden głupi błąd, a już robisz drugi! – Bellamy gwałtownie obrócił się i spojrzał spode łba na Linca: – Mechanik… – wysyczał z pogardą. – Na litość boską, Lori, naprawdę musiałaś wyjść za mechanika?! Nie dość, że bez słowa znikłaś z domu i potajemnie wyszłaś za mąż, to kogo sobie wybrałaś? Prostaka! Co z tobą jest, dziewczyno? Nie masz ani jednej szarej komórki? Ani jednej?! – Panie Bellamy! – Linc nie krzyknął, lecz jego głos brzmiał bardzo stanowczo. Kiedy Bellamy przejechał się po nim, to uznał, że trudno, niech facet sobie ulży, ale dręczenia Lori nie zamierzał dłużej tolerować. – Panie Bellamy, rozumiem, że ma pan wszelkie powody do zdenerwowania. Przyznaję, że trochę pośpieszyliśmy się ze ślubem. Ale to nie znaczy, że ma pan prawo przychodzić do mego domu i obrażać moją żonę! – Do twojego domu? – Bellamy spurpurowiał. – Twojego?! Palce Lori zacisnęły się na przedramieniu Linca. – To dom moich rodziców – szepnęła. – Nie płacę czynszu… To było dla Linca coś nowego. Źle się stało, że Lori mu o tym nie powiedziała. – Panie Bellamy, jeśli sobie pan życzy, do końca miesiąca już nas tu nie będzie. – Ciebie ma nie być! Masz jak najszybciej zniknąć z życia mojej córki! – ryknął rozsierdzony. Niestety, akurat to dla Linca było niewykonalne, nie zamierzał jednak rozwijać tego tematu, tylko stwierdził mocnym głosem:

– Lori i ja jesteśmy małżeństwem. – Małżeństwem… – Ojciec Lori prychnął pogardliwie. – Dopiąłeś swego, co? Nietrudno ci było zawrócić mojej córce w głowie. Przeżywała trudne chwile, więc to wykorzystałeś! W końcu Lori nosi nazwisko Bellamy! Zgadza się. Trudno, żeby Linc nie znał panieńskiego nazwiska żony. Nazwisko jak nazwisko… – Chwileczkę, o co panu chodzi? – Nie udawaj, że nie wiesz! Rodzina Bellamych, a Lori do niej należy, wiele znaczy w tym hrabstwie i w całym stanie. Jesteśmy bardzo bogaci. A ty… – Bez obaw! – przerwał mu Linc równie gromkim i ostrym głosem. Już się nie hamował, nie był w stanie, po prostu nerwy puściły. – Nie potrzebuję waszych pieniędzy! – Pożyjemy, zobaczymy. – Przekona się pan, i to już wkrótce. Poza tym chciałbym, żeby coś jeszcze do pana dotarło. Owszem, ten dom należy do pana, okej, kolejna pozycja w aktywach, ale właścicielem córki pan nie jest! O nie, to niemożliwe! Niech się pan nad tym zastanowi, a teraz proponuję, żeby pan już sobie poszedł, zanim powiemy sobie coś, czego potem będziemy żałować! Bellamy podniósł rękę z nakierowanym na Linca palcem i kilkakrotnie dźgnął powietrze. Na szczęście tylko na tym się skończyło. W milczeniu odwrócił się na pięcie i pognał do drzwi, które huknęły tak głośno, że cały dom się zatrząsł. Powietrze w pokoju zdawało się wibrować od napięcia. Lori znów się rozszlochała, a Linc otoczył ją ramieniem, przytulił i zaczął czule głaskać po głowie. – Boże, Boże… – zawodziła Lori. – To Brenda jej powiedziała! Przyjaźni się z mamą, no i jest właścicielką sklepu, w którym pracuję. Musiałam jej powiedzieć o ślubie! Obiecała, że nikomu nie piśnie ani słowa. I co? – Już dobrze, Lori, już dobrze… – szeptał Linc do jej miękkich, pachnących włosów. – Jakoś się wszystko ułoży. Szkoda tylko, że nic im nie powiedziałaś. – Wiem, wiem… Wciąż odkładałam na później, bałam się, jak tata zareaguje. – Wcale ci się nie dziwię – odparł z ciężkim westchnieniem. – Ale będzie dobrze, zobaczysz. Z czasem na pewno z tym się pogodzi. – Nie byłabym tego taka pewna… – Trzeba być dobrej myśli, skarbie. Poczekamy cierpliwie, a ja w tym czasie udowodnię twoim rodzicom, że wychodząc za mnie, dokonałaś dobrego wyboru. – Och, nie wiem, czy to coś da… Tata nigdy mi nie wybaczy. Najpierw ta okropna historia z Geoffem, a teraz małżeństwo z tobą… – Lori! Chcesz się rozwieść? – Mój Boże… rozwieść?! – Zacisnęła na nim kurczowo ręce. – Nigdy w życiu! – Super, bo jestem tego samego zdania – mruknął zachwycony Linc i delikatnie wysunął się z jej objęć. – W takim razie dość już łez, kochanie, bo czeka nas coś bardzo przyjemnego. Pamiętasz, że mamy coś oblać? – Gdy zdezorientowana spojrzała na niego pustym wzrokiem, dodał: – Miałem podpisać ostatnie dokumenty… no i podpisałem. Jestem właścicielem garażu. Lori uśmiechnęła się blado, jej ręce znów owinęły się wokół jego talii. – Jestem z ciebie dumna, Linc! I wiesz co? Mam w nosie, co o mnie i o tobie myślą rodzice. Liczy się tylko to, że jestem szczęśliwa. A dzieje się tak dlatego, bo wyszłam za ciebie. Linc też był szczęśliwy i jak zwykle spragniony wdzięków pięknej żony. Dlatego delikatnie nakierował Lori na sypialnię. No i po chwili zrobiło się bardzo słodko. – Myślisz, że tak będzie zawsze? – szeptała Lori, kiedy obsypywał pocałunkami jej twarz.

– Wolałbym, żeby nie – odparł ze śmiechem. – Bo ten ogrom szczęścia wreszcie mnie zabije.

ROZDZIAŁ TRZECI Wpatrzony w telefon Will Jefferson psychicznie szykował się do kolejnej rozmowy z Shirley Bliss. Dzwonił do niej już dwukrotnie, jednak za każdym razem, podpierając się banalną wymówką, odrzucała zaproszenie. Wysnuł z tego wniosek, że albo prowadziła bujne życie towarzyskie, albo nie była nim zainteresowana. Jednak w ten drugi wariant jakoś nie potrafił uwierzyć. Może i był to dowód próżności, jednak fakty mówiły same za siebie. Zawsze potrafił oczarować kobietę, którą chciał oczarować, nieraz też przechodził od flirtu do czegoś poważniejszego. Był przystojny, inteligentny i odnosił sukcesy nie tylko zawodowe, ale i w sferze męsko-damskiej. Jedną z jego zalet była wytrwałość, bez niej nigdy by nie zaszedł tak daleko. Uparcie dążyć do celu – to jego dewiza. Teraz też, kiedy osiadł w rodzinnym mieście, wyznaczył sobie pewien cel. Kupił podupadającą galerię i zamierzał doprowadzić ją do rozkwitu. A wracając do życia prywatnego… oczywiście, że zdarzało mu się popełniać błędy. Spoglądając wstecz, widział doskonale, że w pewnych sytuacjach powinien był postąpić inaczej. Na przykład ta historia z Grace, przyjaciółką Olivii, jego młodszej siostry. Znali się jeszcze ze szkoły. Will nie zwracał na nią szczególnej uwagi, a kiedy w końcu się zainteresował, okazało się, że Grace ulokowała już w kimś innym swoje uczucia i szybko wyszła za mąż. Minęły długie lata, każde z nich żyło swoim życiem, aż Grace spotkała wielka tragedia. Jej mąż zmarł w okropnych okolicznościach. Gdy Will dowiedział się o śmierci Dana Shermana, wysłał kartę z wyrazami współczucia, automatycznie podając też swój adres mejlowy. W rezultacie zaczęli do siebie pisać, a mejle stawały się coraz ciekawsze. Will nie miał pojęcia, że Grace podkochiwała się w nim w czasach szkolnych, ale teraz to wyjawiła, co dobrze wpłynęło na jego ego. Podbudowała go, a czegoś takiego bardzo potrzebował, bo w jego małżeństwie działo się fatalnie. A idealnie nie było od dawna, dokładnie od chwili, gdy po pięciu latach pożycia z Georgią wdał się w romans z koleżanką z pracy. Bardzo potem tego żałował. Georgia wybaczyła mu zdradę, za co był jej bardzo wdzięczny. Niestety, nie potrafili o tym zapomnieć. Ta sprawa nadal istniała jak rana, która nigdy się nie zabliźni. Dopiero po latach do Willa dotarło, że Georgia tak naprawdę wcale mu nie wybaczyła i tylko czekała, kiedy małżonek znów pozwoli sobie na skok na bok. I pozwolił sobie, co na pewno było w dużym stopniu konsekwencją postawy żony. Po pierwszej zdradzie Georgia, choć niby mu wybaczyła, to jednak zmieniła się bardzo. Powiało od niej chłodem. Will nie miał do niej żadnych pretensji, przecież narozrabiał, ale chłód Georgii trwał i trwał, temperatura była coraz niższa i w rezultacie kiedy Sally, młoda, sympatyczna i atrakcyjna kelnerka zaczęła go podrywać, poczuł się dowartościowany. I otwarty na wszelkie propozycje. Georgia musiała o tym wiedzieć, nigdy jednak nie powiedziała na ten temat ani słowa. On zresztą też. Sally mocno nalegała, żeby odszedł od Georgii. Może i by to zrobił, gdyby nie choroba żony. U Georgii wykryto raka piersi, a w takiej sytuacji nie mógł jej zostawić samej. Nie odszedł, a Sally czekała i czekała, aż wreszcie po dwóch latach zerwała z nim. Georgia szczęśliwie pokonała chorobę i wydawało się, że wreszcie wszystko się ułoży. Will starał się być przykładnym mężem, próbował stworzyć podobną atmosferę, jaka panowała na początku małżeństwa. Przynosił kwiaty i prezenty, wieczory często spędzali poza domem. Niestety, żadne starania nie przywróciły blasku oczom Georgii. Nie było w nich ani miłości, ani czułości. Było już na to za późno, poza tym zbyt wiele się zdarzyło. Zdradził ją nie raz, a dwa, i Georgia nie potrafiła już mu zaufać. Gdy dobijał do pięćdziesiątki, małżeństwo istniało już tylko na papierze, nadal jednak, połączeni swoistym koleżeństwem, żyli pod jednym dachem. Zdecydowała siła przyzwyczajenia,

poza tym tak było łatwiej ze względu na sprawy zawodowe i życie towarzyskie. Will miał jeszcze kilka przelotnych romansów. Georgia sprawiała wrażenie, jakby jej to już w ogóle nie obchodziło, w związku z czym Will nie miał żadnych wyrzutów sumienia. Grace wprowadził w błąd, dając do zrozumienia, że rozwodzi się z Georgią. Zrobił to z premedytacją, ponieważ zależało mu na Grace i nie chciał jej stracić, jak przedtem stracił Sally. Oczywiście miał zamiar wszystko wyjaśnić, ale dopiero w swoim czasie. Niestety, wszystko spaprał. Nim ich flirt i wzajemne zauroczenie przemieniły się w coś poważniejszego, Grace zerwała z Willem, zanim zdążył wyłożyć, jak naprawdę u niego jest. Powiedzieć, że dla niej gotów jest odejść od żony. Zerwała z nim nieodwołalnie, nic nie było w stanie zmienić jej decyzji, a po jakimś czasie z wielkiej miłości wyszła za Cliffa Hardinga. Zdesperowany Will, pragnąc udowodnić jej, jak bardzo mu na niej zależy, podczas jarmarku farmerów rzucił się z pięściami na Cliffa. No cóż, zachował się jak skończony dureń. Do dziś, kiedy sobie o tym przypomniał, skóra na nim cierpła. W owym czasie w ogóle wszystko zaczęło się u niego walić. Georgia, kiedy dowiedziała się o Grace, wystąpiła o rozwód. Zabawne, prawda? Wytrzymała wszystkie romanse męża, dopiero ten internetowy związek skłonił ją do odejścia. Tak, internetowy, bo między Willem i Grace nigdy nie doszło do zbliżenia. Pisywali do siebie mejle i dzwonili, to wszystko. Kiedy Georgia odeszła, Will poczuł ulgę, przecież to małżeństwo od lat było fikcją. Co prawda nie spodziewał się, że osiągnie wiek emerytalny jako singiel, tak się jednak stało. Nie było to powodem do radości, niemniej uważał, że rozstanie z Georgią było lepszym wyjściem, niż trwanie w tym dziwnym pseudozwiązku. Singiel Will postanowił zamieszkać w rodzinnym mieście, gdzie mieszkali jego jedyni krewni. Powrót do Cedar Cove po tylu latach wcale nie był łatwy, tym bardziej że zjawił się w wypożyczonym samochodzie, a cały dobytek zmieścił się w kilku walizkach. Wynajął mieszkanie, a kiedy zaczął rozglądać się za jakimś zajęciem, Olivia poradziła mu, żeby zastanowił się nad kupnem galerii, która kiedyś kwitła, ale po zmianie kierowniczki bardzo podupadła i niedługo miała być zamknięta. Will przeanalizował całą sprawę, stworzył zarys biznesplanu i kupił wszystko, dom, w którym mieściła się galeria, a także przedmioty, których nie zdążyli sprzedać. Dom, jeden z najstarszych w Cedar Cove, na gwałt domagał się kapitalnego remontu. W rezultacie Will do dziś nie mógł się nadziwić, skąd nabrał przekonania, że odniesie sukces, który teraz wydawał się raczej nieosiągalny. No cóż… Zawsze lubił wyzwania. Odetchnął głęboko i wystukał numer Shirley Bliss. Wrył mu się w pamięć, przecież dzwonił już do niej niezliczoną ilość razy. Shirley, owdowiała artystka, wystawiała w galerii Willa swoje prace. Była pierwszą kobietą, którą poważnie się zainteresował po nieprzyjemnej historii z Grace, po pierwszym mężu Sherman, obecnie Harding. Musiał się z tym pogodzić, choć kochał ją szczerze i pragnął dzielić z nią życie. Wciąż jednak to przeżywał, wspomnienie porażki działało na niego przygnębiająco. Telefon odebrała nastoletnia córka Shirley. – Witaj, Tanni. Co u ciebie słychać? – zagaił Will. – Dziękuję, wszystko w porządku. – Shaw odzywa się? Dzięki pociągnięciu za pewne sznurki Will w istotny sposób przyczynił się do tego, że chłopak Tanni został przyjęty na uczelnię artystyczną w San Francisco. Willowi z wiadomych powodów zależało, żeby Tanni czuła się jego dłużniczką, jednak wcale nie okazywała mu szczególnej wdzięczności. – Właściwie to… nie – odparła z ociąganiem.

Do Willa oczywiście dotarło, że Shaw jest tematem delikatnym, którego lepiej unikać, dlatego uznał, że najlepiej przystąpić do konkretów: – Zastałem twoją mamę? – Tak. Jest w lochu. – W lochu?! – To znaczy w suterynie. Pracuje. – Mogłabyś jej powiedzieć, że dzwonię? – Hm… Mama bardzo nie lubi, kiedy przeszkadza jej się w pracy. – Tanni, proszę tylko o to, byś jej powiedziała, że dzwonię, dobrze? – No dobra… – Nie zabrzmiało to zbyt entuzjastycznie. Will słyszał oddalające się kroki, potem wołanie, po kilku minutach znów kroki. – Mama mówi, że jeśli ktoś kupił którąś z jej prac, to prosi, żeby czek wysłać pocztą. – Nie, nie sprzedałem. Dzwonię, bo chciałem twoją mamę o coś spytać. – Dobrze. Powiem. I znów człapanie i wołanie. Potem chwila przerwy, aż wreszcie Shirley powiedziała: – Tak, słucham. – Ton jej głosu był taki jak u córki, to znaczy kompletnie pozbawiony entuzjazmu. Will z kolei starał się przemówić wprost jedwabiście: – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? – Ależ skąd – powiedziała Shirley już nieco łagodniej. – Coś tam sobie dłubię, ale krótka przerwa dobrze mi zrobi. – Dzwonię, żeby spytać, czy nie miałabyś ochoty wybrać się ze mną w sobotę do teatru na „Skrzypka na dachu”. Wystawiają go w naszym teatrze, w Cedar Cove. Peggy Beldon, która zmienia wystrój sypialni, wpadła do mnie, szukając czegoś oryginalnego. Kupiła kolaż, a przy okazji powiedziała mi, że Ben też wystąpi w musicalu. Bardzo lubię „Skrzypka”, poza tym uważam, że trzeba wspierać nasze placówki kulturalne i chodzić do nich jak najczęściej. – Oczywiście… Powiedziałeś, że w sobotę? Najbliższą sobotę? – Tak. – Bardzo mi przykro, Will, ale jestem już umówiona. Obiecałam Mirandzie, że wezmę udział w imprezie charytatywnej w bibliotece. Zbierają fundusze na swoją działalność. No cóż… Był pewien prawie na pięćdziesiąt procent, że coś takiego właśnie usłyszy. Ale nie miał zamiaru tak łatwo się poddać. – To może wybierzemy się kiedy indziej? Zwrócę bilety w kasie i wezmę na przedstawienie w innym terminie. – Niestety, Will, czytałam w „Chronicle”, że bilety na wszystkie terminy są już wyprzedane. Być może dadzą kilka dodatkowych przedstawień. – O! Wybierzemy się więc na któreś z nich. – No… dobrze. – Będę trzymał rękę na pulsie. A tak czy inaczej… może w niedzielę znalazłabyś dla mnie trochę czasu? – spytał, gorączkowo zastanawiając się, co mógłby zaproponować. Kino, kawiarnia? A może spacer po nabrzeżu? Wszystko to już proponował Shirley, ale zawsze spotykał się z odmową. – Niestety, nie. Miranda i ja… – Przepraszam, a czy można wiedzieć, kto to jest Miranda? – Był już nieźle wkurzony. Nigdy dotąd nie słyszał o żadnej Mirandzie, a tu raptem nic tylko Miranda to, Miranda siamto, Miranda owamto. Jakby na niej świat zaczynał się i kończył. – Znamy się od lat. Nasze drogi się rozeszły, ale po śmierci mojego męża znów

nawiązałyśmy kontakt. Miranda owdowiała pięć lat temu. Jej mąż był malarzem, Hugh Sullivan, pejzażysta. Na pewno o nim słyszałeś. Teraz Miranda pomaga mi oswoić się z moją… nową sytuacją. Myślę, że najlepiej będzie, jak umówimy się innym razem. A teraz przepraszam, ale muszę wracać do roboty. Miło, że zadzwoniłeś, Will. Zanim zdążył wystąpić z nową propozycją, rozłączyła się. Mógł tylko odłożyć słuchawkę i westchnąć ciężko, bo wszystko wskazywało na to, że czas Willa Jeffersona już się kończył. Nie chodziło o wygląd zewnętrzny, tu bez fałszywej skromności mógł śmiało przyznać, że wygląda nieźle. W brązowych włosach było już co prawda sporo białych nitek, ale dzięki temu wyglądał bardziej dystyngowanie. Jak poważny facet, pewny siebie i żyjący w zgodzie ze sobą. Na siłownię chodził regularnie. Fanatykiem nie był, ale bardzo dbał o formę. Nie był rekinem finansjery, ale do biedaków też nie należał. Georgia przy podziale małżeńskiego majątku zachowała się bardzo fair. Oczywiście kupno galerii znacząco nadszarpnęło kapitał Willa, niemniej nadal stać go było na dostatnie życie. Miał wiele zalet, ale Shirley Bliss nie zamierzała spotykać się z nim na gruncie prywatnym, co mocno go zaskakiwało, przecież zawsze miał duże powodzenie u kobiet. Dopiero Shirley zdecydowanie mu się oparła, chociaż wiele wskazywało na to, że Will ją pociąga. Po jakimś czasie umocnił się w przekonaniu, że wcale nie chodzi o niechęć, ale o niezdecydowanie. Shirley chciała się z nim spotykać i jak on czuła, że może im być ze sobą fantastycznie, zarazem jednak była pełna obaw. Po wielu latach wspaniałego związku z ukochanym mężem myśl o tym, że mogłaby obdarzyć uczuciem i zbliżyć się do innego mężczyzny, musiała ją przerażać. Biorąc to wszystko pod uwagę, Will postanowił się nie śpieszyć. Spokojnie opracuje odpowiednią strategię, dzięki której przekona Shirley do swojej skromnej osoby i krok po kroku będzie zbliżał się do celu. W sobotę po zamknięciu galerii Will poszedł do siebie. Pokręcił się po mieszkaniu, a gdy przystanął przy oknie, zachwycił się cudownym pejzażem. Zatoka Pugeta prezentowała się wspaniale. Na drugim brzegu migotały światła stoczni, a woda falowała, rozkołysana promem zmierzającym do Bremerton. Spojrzenie Willa przemknęło w bok, ku miejskiej bibliotece. W gazecie była informacja, że w sobotę, czyli dziś, odbędzie się tam impreza charytatywna. Wcale się na nią nie wybierał, jednak teraz zaczął brać tę opcję pod uwagę. Shirley powiedziała, że zjawi się tam z przyjaciółką. Mówiła prawdę? Czy też był to kolejny pretekst, by go spławić? Mógł to sprawdzić tylko w jeden sposób, a mianowicie też udać się na imprezę, tym bardziej że nic nie zaplanował na ten wieczór. Wypad do teatru z Shirley nie wypalił, nie miał ochoty iść tam sam, nic więc nie stało na przeszkodzie w zabawieniu się w sponsora czytelnictwa. Oczywiście, co było nieuniknione, spotka się również z kierowniczką biblioteki, czyli Grace, ale to już jest wpisane w rzeczywistość małego miasteczka. Grace musi się przyzwyczaić do tego, że Will zamieszkał w Cedar Cove. Ogolił się, spryskał cytrusową wodą toaletową i włożył szarą kamizelkę, którą zrobiła mu matka na niesamowicie malutkich, cieniutkich drutach. Musiała to robić bardzo długo, ale dokonała wielkiej rzeczy. Kamizelka była rewelacyjna, Will wkładał ją tylko na szczególne okazje, a do takich należał ten wieczór, skoro miał spotkać Shirley Bliss. Wyszedł z domu i nieśpiesznym krokiem udał się do biblioteki. Mieściła się zaledwie kilka domów dalej, dlatego już po chwili do jego uszu dobiegły dźwięki pięknej muzyki wylewające się przez otwarte drzwi. Wtedy przypomniał sobie, że zgodnie z tym, co napisali w gazecie, imprezę miał uświetnić występ orkiestry kameralnej. Gdy tylko wszedł do środka, od razu dostrzegł swoją siostrę, Olivię, której oczywiście towarzyszył Jack Griffin, który nie odstępował jej na krok. Olivia była rekonwalescentką,

dochodziła do siebie po przygodzie z rakiem. Nareszcie! Przecież tuż przed świętami Bożego Narodzenia omal nie doszło do tragedii, jako że po operacji zaatakowała ją paskudna infekcja z bardzo wysoką gorączką. Olivia majaczyła, lekarze bali się najgorszego, rodzina, przyjaciele, bliżsi i dalsi znajomi byli przerażeni. Will przeżył ogromny wstrząs. Dotąd nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo kocha młodszą siostrę, a teraz drżał o nią, gotów jej nieba przychylić, byle tylko wyzdrowiała. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, Olivia szybko wracała do formy. Will spoglądał na nią z radością, tak wielką, że mimowiednie stanął w przejściu, zagradzając innym drogę. Zorientował się dopiero po chwili, kiedy ktoś uprzejmie go poprosił, by zrobił przejście. – O, przepraszam! – Szybko wszedł do sali, gdzie kłębił się tłum, wśród którego przemykali kelnerzy z tacami pełnymi kieliszków z szampanem i przekąskami. Muzyka, szampan, przekąski… Pewnie trzeba kupić bilet, pomyślał. Zauważył kolejkę, stolik i panią przyjmującą pieniądze. Will stanął na końcu kolejki i zaczął rozglądać się po sali w poszukiwaniu Shirley. Dostrzegł ją po chwili, rozmawiała z Grace. Tuż za Shirley stała wysoka kobieta, niewątpliwie jej przyjaciółka Miranda. Która musiała poczuć na sobie ciekawskie spojrzenie, bo odwróciła się w stronę Willa. Przez chwilę przyglądała mu się, potem zagadnęła do Shirley. Niewątpliwie spytała, czy przypadkiem nie wie, kim jest ten facet, który na nie się gapi. Shirley zerknęła tam i skinęła głową, po czym udzieliła wyjaśnień. Co do tego nie było wątpliwości. Will wciąż gapił się na Mirandę. Była bardzo wysoka, Shirley przerastała o głowę, a jeśli chodzi o Willa – było nie było, metr osiemdziesiąt dwa! – niemal równała się wzrostem. Była całkowitym przeciwieństwem niewysokiej, drobnej Shirley. Zapłacił za bilet i ruszył do Shirley, by zamienić kilka słów, a potem, po imprezie, wyrwać ją ze szponów przyjaciółki i zabrać do restauracji. Miał wielką nadzieję, że uda mu się tego dokonać. Po drodze natknął się na kelnera, który podsunął mu tacę. Will wziął kieliszek na długiej nóżce, podziękował i wypił łyk. Okazało się, że w kieliszkach do szampana było lekkie musujące wino, najprawdopodobniej rodem z Kalifornii. Shirley, kiedy zauważyła, że idzie w jej kierunku, uśmiechnęła się, pomachała ręką i ruszyła w jego stronę. Miranda – oczywiście! – krok w krok za nią. Również trzymały kieliszki z winem. – Witaj, Will – powiedziała Shirley, uśmiechając się miło. – Nie spodziewałam się, że spotkam tu ciebie. Przecież miałeś w planach teatr. – W ostatniej chwili je zmieniłem – odparł Will, odwzajemniając uśmiech i odruchowo zerkając na Mirandę. Shirley dokonała prezentacji, a Miranda wypowiedziała zwyczajową formułkę pod tytułem: Och, miło mi pana poznać. Tyle że ton jej głosu świadczył o czymś wręcz przeciwnym, co zirytowało Willa. – Mnie również jest bardzo miło – powiedział identycznym tonem, zastanawiając się w duchu, z jakiej przyczyny Miranda, widząc go pierwszy raz w życiu, z miejsca okazuje wyraźną niechęć. Shirley, wyczuwając napiętą atmosferę, uśmiechnęła się promiennie. – Will, właśnie mówiłam Mirandzie, jak bardzo jestem ci wdzięczna za pomoc, którą okazałeś Tanni i Shawowi. – Cieszę się, że mogłem się na coś przydać – odparł Will. – Shaw jest młodym utalentowanym artystą, któremu warto, a nawet należy podać pomocną dłoń. Po twarzy Mirandy przemknął ironiczny uśmieszek, milczała jednak.

– A skoro mowa o Tanni… – Shirley patrzyła w stronę drzwi. – O, właśnie przyszła. Przepraszam was na moment. Ruszyła do córki, zostawiając Willa w towarzystwie nadętej przyjaciółki, której Will, chociaż wcale nie był skory do uprzedzeń, już nie znosił. Trudno jednak, żeby poczuł sympatię do kogoś, kto tak wyraźnie go nie aprobuje. Może słyszała jakieś plotki na jego temat? Całkiem możliwe. Ale nie ma co załamywać rąk. Lepiej potraktować Mirandę jak wyzwanie, a w pierwszym rzędzie próbować ją oswoić. W końcu to przyjaciółka Shirley, ma na nią wielki wpływ. Dlatego warto mieć w niej sojuszniczkę, bo to może zwiększyć szanse Willa u Shirley. – Pani jest bardzo zaprzyjaźniona z Shirley? – spytał. – Tak, bardzo. – Uniosła kieliszek do ust. – A dlaczego pan pyta? No proszę. Prosto z mostu. Skoro tak, Will nie zamierzał niczego owijać w bawełnę. – Pytam, bo spojrzenie, jakim od razu na wstępie pani mnie obdarzyła, można określić tylko i wyłącznie jako bardzo nieprzychylne. – Nieprzychylne? – Czarne brwi Mirandy przemieściły się nieco wyżej. – A tak. – Oj, chyba nie! Will zaśmiał się cicho. – Oj, chyba tak. Miranda też się roześmiała, tyle że wcale nie cicho. – A więc dobrze, panie Jefferson. Przyznaję bez bicia, że nie budzi pan we mnie sympatii. Oczywiście powinien zapytać, dlaczego tak się dzieje, postanowił jednak nie wnikać. Bo i po co? Zgodnie z planem powinien dojść z Mirandą do porozumienia, to był priorytet. Spojrzał jej prosto w oczy. – W takim razie szczerość za szczerość. Też przyznaję się bez bicia, że budzi pani we mnie podobne emocje, lecz mimo to jestem świadomy, że coś nas jednak łączy, i to coś pozytywnego. Oboje znamy Shirley i oboje bardzo ją cenimy. Może więc znajdziemy jakąś płaszczyznę porozumienia? – Może… – Miranda w zadumie pokiwała głową. – No właśnie. Nie sądzi pani, że ze względu na Shirley powinniśmy się choćby tolerować? Miranda przez dłuższą chwilę wpatrywała się w bąbelki w winie. – Może i tak – stwierdziła wreszcie. – Świetnie. Cieszę się, pani Sullivan, że doszliśmy do porozumienia. Poza tym miałbym do pani jeszcze jedną, drobną sprawę. Jak pani już wie, jestem właścicielem galerii. Prowadzę ją sam, dlatego pilnie poszukuję kogoś, kto w razie potrzeby mógłby mnie zastąpić. Kogoś, kto zna się na sztuce. – Oczywiście pamiętał, że mąż Mirandy był malarzem. – A także zna tutejszych artystów i odbiorców sztuki. Z tego, co słyszałem od Shirley, byłaby pani odpowiednią osobą. – Może i trochę przesadził, wiedział o niej tylko tyle, że jest wdową po artyście, ale czego się nie robi dla dobra sprawy! – Byłbym wdzięczny, gdyby zechciała się pani nad tym zastanowić. Naprawdę potrzebował kogoś na zastępstwo, a Miranda, choć nie znał jej kwalifikacji, sprawiała wrażenie osoby, która sobie poradzi z takim zadaniem. Ale najważniejsze było to, że współpraca z nią mogła okazać się owocna na innym polu. Miał na myśli zdobywanie informacji o Shirley. Pomysł może i był szalony, ale jak często bywa z takimi pomysłami, po prostu genialny. – Mój mąż był artystą… – zaczęła Miranda trochę niepewnym głosem. – Hugh Sullivan, pejzażysta – powiedział szybko Will, postanawiając w duchu, że jak najszybciej zdobędzie więcej informacji o tym malarzu. Miranda uśmiechnęła się, w odczuciu Willa trochę protekcjonalnie.

– Zastanowię się nad pańską propozycją, panie Jefferson. – Świetnie. Uff… Chyba jednak uda się przeciągnąć ją na swoją stronę. Oby, bo każda pomoc jest na wagę złota, gdy okazało się, że osiągnięcie wyznaczonego celu, czyli zdobycie Shirley Bliss, jest bardzo trudnym zadaniem.