Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Delinsky Barbara - Drugie rozdanie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :740.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Delinsky Barbara - Drugie rozdanie.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse D
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 218 osób, 190 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 251 stron)

BARBARA DELINSKY Drugie rozdanie

ROZDZIAŁ PIERWSZY W normalnych okolicznościach Karen Drew nie mogłaby się oderwać od lektury artykułu. Uwielbia­ ła podróżować, czy może raczej czytać o podróżach do egzotycznych krajów, a tropikalne Seszele roz­ rzucone pośród lśniącego w słońcu turkusowego mo­ rza jawiły się jako wymarzone miejsce do odpoczyn­ ku, zwłaszcza gdy na co dzień mieszka się w północnej części stanu Nowy Jork, a za oknem panuje lutowa szaruga. Dziś jednak nie cieszył jej widok palm kokoso­ wych, ogromnych żółwi i białych piaszczystych plaż. Nie zwracała na nie uwagi; po prostu z całej siły próbowała skupić się na tekście, który falował jej

6 DRUGIE ROZDANIE przed oczami. Starała się czytać go płynnie, a jedno­ cześnie nie chuchać w twarz Rowenie Carlin. Była chora. Od trzech tygodni walczyła z przezię­ bieniem, które pojawiało się, potem ustępowało, aby po paru dniach znów powrócić. Kasłała, prychała, czuła ucisk w klatce piersiowej. Nic nie pomagało, żadne syropy wykrztuśne, żadne leki antyhistamino- we. Chociaż udało jej się chwilowo powstrzymać objawy, to jednak każdy oddech wymagał ogromnego wysiłku. Psiakość! Nie może sobie pozwolić na chorowanie. Na samą myśl o tym robiło jej się słabo. Po pierwsze, zbliżała się sesja; po drugie, prowadziła kwerendę dla profesora McGuire'a; a po trzecie, pracowała jako kelnerka w Pepper Mill. Nikt nie płaci obibokom, a Karen potrzebne były pieniądze. Dlatego od trzech tygodni ignorowała bakcyle, które zaatakowały jej organizm. Niestety, przeziębienie nie chciało zniknąć. Czuła się coraz bardziej osłabiona, coraz bardziej wyzuta z energii. Resztkami sił podniosła z kolan kolorowe pismo z artykułem o Seszelach i położyła je na okrytych kocem chudych kolanach staruszki. - Widzisz, Roweno? Prawda, jak tam pięknie? Rowena Carlin, która od kilku minut nie spuszczała oczu z twarzy swojej młodej przyjaciółki, posłusznie spojrzała na zdjęcie, po czym ponownie utkwiła w Ka­ ren wzrok. Dziewczyna starała się niczego nie dać po sobie poznać, ale wiedziała, że jej próby skazane są na

Barbara Delinsky 7 niepowodzenie. Odkąd osiem miesięcy temu zaczęła odwiedzać staruszkę, nie raz miała okazję przekonać się, że nic nie uchodzi jej uwagi. W wieku osiemdziesięciu jeden lat Rowena była częściowo unieruchomiona po urazie kręgosłupa, a na skutek udaru, jaki niedawno przeszła, miała kłopoty z mówieniem; na szczęście zachowała świeży umysł oraz doskonały wzrok. Oczami często potrafiła wyra­ zić więcej niż mową. - C-coś się s-stało... Chociaż wciąż się jąkała, mówiła znacznie wyraź­ niej niż jeszcze trzy miesiące temu. Poprawa na­ stępowała niemal z dnia na dzień. Staruszka nie zamierzała się poddawać; z zapałem i niesamowitym uporem ćwiczyła mowę pod okiem wykwalifikowane­ go logopedy. Powoli odzyskiwała też władzę w rękach i nogach. - Ależ nie, Roweno - skłamała Karen. - Nic się nie stało. - Źle się cz-czujesz. Wygiąwszy w uśmiechu wargi, Karen energicznie potrząsnęła głową. To był błąd, duży błąd. Kiedy obróciła głowę w prawo, świat zawirował jej przed oczami, a gdy zwróciła ją w lewo, miała wrażenie, że zderza się sama z sobą. Zrobiło się jej duszno, jakby w małym pokoju nagle zabrakło powietrza. Minęło półtorej minuty, zanim odzyskała równo­ wagę, i kolejne pół minuty, zanim zdusiła atak kaszlu. - Po prostu jestem trochę zmęczona - rzekła

8 DRUGIE ROZDANIE ochryple. - Mam mnóstwo pracy, a za dwa tygodnie zaczyna się sesja. Urwała, widząc, że staruszka chce coś powiedzieć. Czekała cierpliwie, aż ta wypowie swoją kwestię. - I p-potem j-już b-będziesz w-wolniejsza? Nie bardzo, pomyślała Karen. - Troszeczkę - odparła. - Przynajmniej przez dwa tygodnie nie będę miała zajęć na uczelni. Zostanie mi tylko praca. - U M-McGuire'a? - Tak. - I w r-restauracji? - Tak. - Karen? - Słucham? - W-wyjedź. O-odpocznij. - Nie mogę. - M-możesz. P-postaraj się. - Nie mogę. Oczywiście restauracja będzie krócej czynna, bo większość studentów rozjedzie się na ferie do domu, ale profesor McGuire zostaje na miejscu; nie mogę go zawieść. Starsza pani westchnęła. - I jeszcze te w-wizyty u m-mnie. Za d-dużo masz o-obowiązków. - Ale ja lubię cię odwiedzać. - P-pracę też I-lubisz? Karen zawahała się. O ile bowiem praca u profesora sprawiała jej autentyczną satysfakcję i dostarczała wielu

Barbara Delinsky 9 bodźców intelektualnych, o tyle praca kelnerki w Pepper Mill... no cóż, jedynym plusem były napiwki. Większość klienteli stanowili studenci; niektórzy uczęszczali na te same zajęcia co ona, innych znała z widzenia. Teoretycz­ nie powinna czuć z nimi jakąś więź. Ale nie czuła. Po pierwsze, dzieliła ich spora różnica wieku. Oni mieli po osiemnaście, dwadzieścia lat, ona dwadzieś­ cia dziewięć. Po drugie, pochodzili z innych środo­ wisk. Ona ledwo wiązała koniec z końcem, dlatego pra­ cowała w Pepper Mill oraz jako asystentka McGuire'a. Oni nie musieli zarabiać, mogli się skupić wyłącznie na studiach. Ona mieszkała w maleńkiej kawalerce na poddaszu, oni wynajmowali normalne mieszkania i, zamiast stołować się w opłaconej przez rodziców stołówce, jadali posiłki w modnych knajpkach. Nie przeszkadzało jej, kiedy przychodzili do Pep­ per Mill w małych dwu-, trzyosobowych grupach; wtedy zachowywali się przyjaźnie. Ale na ogół wpa­ dali w grupach liczących sześć, dziesięć osób; wów­ czas byli hałaśliwi, aroganccy, często ordynarni. Karen popatrzyła na staruszkę. Nie chciała narze­ kać na swoją pracę; wolała skupić się na jej zaletach. - Czy lubię? Całkiem - odpowiedziała. - Dla profe­ sora szukam informacji na temat nieznanych artys­ tów. Podejrzewam, że dzięki McGuire'owi wielu z nich wkrótce zyska rozgłos... - Zacisnęła usta, usiłując powstrzymać kichnięcie. Udało się. - A w Pepper Mill kucharz przyrządza świetne nachos. - J-jadasz tam?

10 DRUGIE ROZDANIE - W te wieczory, kiedy pracuję. - A pracowała pięć dni w tygodniu. - M-musisz p-piacić? - Nie. Pod tym względem właściciele są hojni. Staruszka skrzywiła się. - N-nachos n-nie są p-pożywne. - Może. Ale są pyszne. - J-jesteś za ch-chuda. - Ja? - zdumiała się Karen. - Ależ skąd! - Jej głos miał coraz bardziej nosowe brzmienie, a to znaczyło, że leki, jakie zażyła przed wyjściem z domu, wkrótce przestaną działać. - Za ch-chuda - powtórzyła stanowczym tonem staruszka. Nie mając siły ani ochoty spierać się ze starszą panią, Karen zabrała jej z kolan pismo i wróciła do czytania. Po paru minutach powieki zaczęły jej ciążyć. Policzki miała rozpalone. Mimo chłodu, jaki wnikał przez szpary w oknach, pokój wydawał się jej coraz bardziej duszny. Z trudem dobywała głos. Czuła się paskudnie, jakby żelazna obręcz ściskała jej klatkę piersiową. Właściwie bolało ją cale ciało. Zamknąwszy pismo, zerknęła przepraszająco na staruszkę. - Chyba powinnam ruszać do domu. Wieczorem jeszcze pracuję... Rowena przeniosła wzrok z twarzy dziewczyny na okno. Coś w jej spojrzeniu sprawiło, że Karen obej­ rzała się za siebie.

Barbara Delinsky 11 Zaczął padać śnieg, gęsty, ostro zacinający śnieg. - Ojej - mruknęła niepocieszona. Mieszkała w Syracuse; w normalnych warunkach powrót do domu zajmował trzy kwadranse. Wiedziała jednak, że po śliskiej, zaśnieżonej drodze będzie jechała znacznie dłużej. Nie miałoby to znaczenia, gdyby się dobrze czuła. Ale w jej stanie, z cieknącym nosem i bolącą głową... Nie chciało jej się wychodzić na zewnątrz, nie mówiąc o jeździe w śnieżycy starym wysłużonym chevy. Jednak nie miała wyboru. - Nic mi nie będzie. -Uśmiechnęła się do staruszki. Schowawszy pismo do torby, wzięła głęboki od­ dech, po czym wstała i sięgnęła po kurtkę, którą po przyjściu do Roweny rzuciła na krzesło pod ścianą. Nagle zakręciło się jej w głowie. Opierając się o fotel, na którym przed chwilą siedziała, wciągnęła w płuca powietrze. Modliła się w duchu, aby zawroty ustąpiły. - D-drogi b-będą ś-śliskie - ostrzegła staruszka. Mimo ciepłej kurtki dziewczynę przeszył dreszcz. Drżącą ręką zapięła ostatnie dwa guziki. - Może nie będzie tak źle. W tych stronach firmy zajmujące się odśnieżaniem zawsze szybko przystępu­ ją do pracy. - Dwukrotnie owinęła wokół szyi długi wełniany szalik. - Poza tym to nie pierwszy śnieg tej zimy. Pewnie bardziej denerwowałabym się w No­ wym Jorku niż tu. - T-tęsknisz? - Za Nowym Jorkiem? - Wsunęła rękę do ręka-

12 DRUGIE ROZDANIE wiczki i poruszyła palcami, jakby chciała je lepiej ogrzać. - Nieszczególnie. Tam ciągle się coś dzieje. Człowiek nie ma chwili spokoju. - Tu t-też n-nie masz. Włożywszy drugą rękawiczkę, Karen posłała sta­ ruszce lekko karcące spojrzenie. - Skąd wiesz? Może całymi dniami leżę do góry brzuchem? Oczy staruszki zalśniły wesoło. - Ty? Z-zanudziłabyś s-się na ś-śmierć. Karen nawet nie musiała pytać, skąd Rowena to wie. Po prostu były do siebie podobne; Rowena też umarłaby z nudów, gdyby nie miała nic do roboty. Obie cechował upór i ciekawość świata, obie stąpały twardo po ziemi, a jednocześnie były marzycielkami. Może dlatego polubiły się od pierwszego wejrzenia. - Chcesz powiedzieć, że nie wyglądam na lenia? - spytała żartobliwym tonem. - W-wyglądasz jak t-trup. Karen westchnęła. No cóż, staruszka nigdy nie owijała w bawełnę. - Po prostu jestem zmęczona. - W-wracaj do domu. Robiąc dobrą minę do złej gry, Karen zarzuciła torbę na ramię. - Gdybym cię tak dobrze nie znała, pomyślała­ bym, że usiłujesz się mnie pozbyć. - Uśmiechnęła się szeroko. - No dobrze, już się wynoszę. - Po chwili spoważniała. Nie lubiła opuszczać Roweny. Nie po-

Barbara Delinsky 13 trafiła tego wytłumaczyć, ale wizyty u staruszki dostar­ czały jej mnóstwo radości. -Do zobaczenia we wtorek. - J-jeśli się b-bardziej nie r-rozchorujesz. - Nie rozchoruję. - Jedź o-ostrożnie. - Dobrze. Nie martw się o mnie. Staruszka popatrzyła na rozpaloną twarz dziewczyny. - M-może powinnaś tu z-zostać. Tylko tego brakuje, pomyślała Karen, żebym w pry­ watnym domu opieki zaczęła rozsiewać zarazki. Już i tak miała wyrzuty sumienia, że przyjechała chora do Roweny, ale nie mogła jej nie odwiedzić. Wpadała tu dwa razy w tygodniu. Z tych wizyt nie zrezygnowała­ by za żadne skarby świata. - Nie, Roweno. Muszę wracać do Syracuse. - M-może chociaż p-poczekaj g-godzinkę. Karen zerknęła na okno. - Nie, im dłużej będę czekać, tym gorsze mogą być warunki na drodze. - Na moment zamilkła. - Wieczo­ rem na godzinę czy dwie muszę zajrzeć do Pepper Mill, a później napisać esej z historii sztuki. Pierwszą wersję. Jutro go zredaguję. - J-jutro jest s-sobota - rzekła staruszka. - N-nie masz r-randki? - Nie - odparła Karen, siląc się na nonszalancki ton. - Jutro pracuję na drugiej zmianie. - Z-zwykle s-soboty masz w-wolne. - To prawda, ale właśnie wtedy przychodzi naj­ więcej gości, a duży ruch w interesie oznacza dużo

14 DRUGIE ROZDANIE napiwków. Odpocznę w trakcie przerwy semestral­ nej... -Urwała. Mówienie sprawiało jej coraz większą trudność. - Muszę już iść. - Pochyliwszy się, po­ prawiła staruszce koc na kolanach. - Dbaj o siebie. Masz jakieś życzenia? Przywieźć ci coś we wtorek? Zawsze o to pytała i zawsze dostawała negatywną odpowiedź. Tym razem również Rowena pokręciła przecząco głową. Staruszka była osobą niezależną, nie lubiła polegać na innych. Karen świetnie to rozumiała. - T-też d-dbaj o s-siebie. - Obiecuję. - Ścisnąwszy starszą panią za ramię, Karen skierowała się do drzwi. - Do wtorku, Roweno. Z dala od jej przenikliwego spojrzenia na moment zamknęła oczy, z trudem wciągnęła w płuca powietrze i ruszyła dalej, w stronę głównego holu, w którym znajdowała się recepcja. - Judy - zwróciła się cicho do dyżurującej przy ladzie młodej dziewczyny. - Ja już jadę do domu. Przypilnuj, żeby ktoś się zajął panią Carlin. Judy, uczennica liceum, która pracowała popołu­ dniami w domu opieki, doskonale znała Rowenę i równie dobrze jak Karen wiedziała, że staruszka za nic w świecie by nie pozwoliła, aby się nią „zajmo­ wano" w czyjejkolwiek obecności. - Oczywiście, panno Drew. Skinąwszy w podzięce głową, Karen popatrzyła na okno. Nie zdołała powstrzymać jęku zawodu. Padał coraz gęstszy śnieg. - Ja mam zaledwie trzy przecznice do domu - po-

Barbara Delinsky 15 wiedziała współczująco Judy. - A pani... Prawdę mówiąc, nie spodziewałam się, że pani dziś przy­ jedzie. Od wczoraj nadają komunikaty o opadach śniegu. - Serio? Nie wiedziałam. - A czego pani słucha? - Kiedy? Gdzie? - W samochodzie. Jakiej stacji radiowej? - Żadnej. Judy wytrzeszczyła z niedowierzaniem oczy. - Nie nudzi się pani? Ja bym oszalała bez muzyki, zwłaszcza gdybym pokonywała takie odległości. Karen westchnęła cicho. - Nie mam radia. To znaczy mam, ale od początku nie działało. A nie chciałam wydawać forsy na na­ prawę, kiedy tyle innych rzeczy było do naprawienia. - Innymi słowy, kupiła pani grata? - Nie, po prostu stary samochód. Nagle Judy rozpromieniła się. - A może chce pani, żeby mój brat rzucił na niego okiem? Jest niezłym mechanikiem. - Zapamiętam sobie. Nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś taki może się przydać. - Karen ponownie wyj­ rzała na zewnątrz. - Raczej szybciej niż później - dodała smętnie. - Lepiej, żeby nie jechała pani podczas śnieżycy... Ciałem Karen wstrząsnął atak kaszlu. Odwróciła się, próbując go opanować. Po chwili się udało. - Obawiam się, że muszę.

16 DRUGIE ROZDANIE - Niech pani poczeka chociaż z godzinę. Może prze­ stanie tak sypać. - Meteorolodzy zapowiadają, że przestanie? - Nie. - A mówili, ile ma spaść do rana? - Dwadzieścia do trzydziestu centymetrów. Pochyliwszy głowę, Karen przycisnęła palce do skroni. Nie żeby tam ją akurat bardziej bolało - ból rozsadzał jej całą czaszkę. Mimo wełnianych rękawic ręce miała lodowate, nos pokrywała warstewka potu. Psiakość! Im szybciej wróci do domu, tym lepiej. Owinęła mocniej szalik, poprawiła torbę na ramie­ niu i pomachawszy do Judy, skierowała się na ze­ wnątrz. Śnieg smagał ją po twarzy. Niesione wiatrem twar­ de igiełki topiły się na jej rozpalonych policzkach. Karen opuściła głowę, zmrużyła oczy; starała się patrzeć pod nogi. Jeden krok, drugi, trzeci. Szło się ciężko. Na ziemi leżały dwa, najwyżej trzy centymetry śniegu, ale miała wrażenie, jakby brnęła przez zaspy. Czwarty krok wymagał znacznie większego wysiłku niż trzeci, piąty większego niż czwarty. Nie poddawała się; z nisko pochyloną głową i brodą wtuloną w szalik szła dalej, powoli zmniejszając dystans dzielący ją od samochodu. A przynajmniej tak sądziła. Trwało to nieskończenie długo. Obróciła się bokiem, by wiatr uderzał w jak najmniejszą powierzch­ nię ciała, zerknęła za siebie. Budynek, prawie niewido­ czny za ścianą śniegu, wydawał się daleko.

Barbara Delinsky 17 Wreszcie poczuła pod nogami żwirowy podjazd, który służył za parking. Na wpół biegnąc, na wpół ślizgając się, dotarła do auta. Warstwa śniegu groma­ dziła się na przedniej szybie; z dachu na szczęście zdmuchiwał go wiatr. Karen zgarnęła nadmiar białego puchu, ściągnęła zębami rękawiczkę i sięgnęła do kieszeni po kluczyki. Otworzywszy drzwi, z ulgą opadła na fotel. Natychmiast dostała ataku kaszlu. Przez minutę czy dwie siedziała bez ruchu, z głową opartą o zagłówek, z zaciśniętymi powiekami, próbu­ jąc spowolnić bicie serca. Wiedziała, że musi się wziąć w garść. Jeśli chce wrócić do domu, powinna otworzyć oczy i unieść głowę. Uniosła ją, chociaż ważyła tonę. Następnie przekręciła kluczyk w stacyjce. I nic. Silnik nie zawarczał, w samochodzie wciąż panowała cisza. Zsunąwszy z brody szalik, Karen ponowiła próbę. W dalszym ciągu nic. Zamknęła oczy, położyła głowę na kierownicy i jęknęła w duchu. Cholera jasna. Rozładował się akumulator. Od paru tygodni samochód dawał jej znaki, że dzieje się coś niedobrego; że silnik lub jakaś jego część mogą wkrótce odmówić posłuszeństwa. Lecz ona nie zwracała uwagi na te ostrzeżenia. Nie miała czasu, energii, a tym bardziej pieniędzy na kolejne naprawy. Zabrakło jej przezorności. Oderwawszy głowę od kierownicy, usiłowała się

18 DRUGIE ROZDANIE skupić. Muszę coś wymyślić, nakazała sobie w duchu. Utkwiła wzrok w skrzyni biegów. Samochód stał na luzie. Może się uda? Drżącą ręką wyciągnęła kluczyk ze stacyjki, sprawdziła, czy na pewno używa właś­ ciwego, po czym włożyła go z powrotem i przekręciła. Wcisnęła pedał gazu, potem znów przekręciła klu­ czyk w stacyjce. Powtórzyła ten manewr kilka razy. Gaz, kluczyk, gaz, kluczyk. Bez efektu. Pomacała zepsute radio, sprawdzając, czy przypad­ kiem nie jest włączone. Wyłączyła ogrzewanie. Upe­ wniła się, czy wycieraczki tylnej szyby są wyłączone. Potem znów przekręciła kluczyk. Dygocząc z zimna, spojrzała na wskaźnik paliwa i odetchnęła z ulgą. Strzałka była na zerze. Po prostu miała pusty bak. Nagle jednak przypomniała sobie, że kiedy silnik nie pracuje, strzałka zawsze wskazuje zero. Zresztą tankowała zaledwie trzy dni temu. Przełknęła ślinę i popatrzyła bezradnie w niebo. No pięknie, pomyślała. Czy ten cholerny akumulator musiał się rozładować akurat podczas zawiei śnieżnej? Nie miała na nic siły, więc siedziała bez ruchu, tępo wpatrując się przed siebie. Mniej więcej po minucie uświadomiła sobie, że jeśli się nie ruszy, to wkrótce zamarznie na śmierć. Śnieg padał na szybę, pokrywając ją coraz grubszą warstwą bieli. Ostre podmuchy wiatru kołysały wozem; ziąb przenikał ją do szpiku kości. Wiedziała, że nic mądrego nie wymyśli. Zrezyg­ nowana, wsadziła kluczyki do kieszeni, naciągnęła z powrotem rękawiczkę i wysiadła z samochodu. Pod

Barbara Delinsky 19 naporem wiatru o mało nie straciła równowagi. Usiło­ wała naciągnąć szalik na głowę, ale wiatr ciągle go zrywał. Trudno, pomyślała. Pochyliła głowę, tak jak w drodze na parking, i depcząc po swoich szybko zanikających śladach, ruszyła w stronę budynku. Daleko nie zaszła, zaledwie kilka kroków, kiedy świat znów zawirował jej przed oczami. Tym razem nie miała fotela, którego mogłaby się przytrzymać; stała na środku podjazdu, chwiejąc się jak trzcina na wietrze i starając się spokojnie oddychać. Wewnątrz była rozgrzana, jakby trawił ją ogień, a jednocześnie dygotała z zimna. Kolana się pod nią uginały. Marzyła o tym, żeby się położyć, chociaż na kilka minut. Tak, wejdzie do środka i położy się na kanapie w holu; poczeka, aż ktoś uruchomi jej samochód. Chwila odpoczynku dobrze jej zrobi. Ale najpierw musi dojść do budynku, a to stanowiło nie lada problem. Nogi odmawiały posłuszeństwa, zawroty głowy nie ustępowały. Ze zgrozą uzmys­ łowiła sobie, że ciało nie wykonuje poleceń mózgu. Cholera, przecież musi dostać się do środka, i to szybko. Świat na zewnątrz okrywał się bielą. Karen nigdy dotąd nie bała się śniegu, ale dziś... dziś wyda­ wał się jej inny. Groźny. Miała wrażenie, że jeśli przed nim nie ucieknie, to wyrządzi jej krzywdę. Był niczym gruba puchowa kołdra, pod którą można zamarznąć na śmierć lub udusić się. W dodatku ten hałas... nie sądziła, że gęsto padający śnieg tak dziwnie warczy...

20 DRUGIE ROZDANIE Brice Carlin wjechał na parking w momencie, kiedy Karen wyszła z budynku na śnieżną zawieję. Zgasiw­ szy silnik, obserwował, jak dziewczyna brnie po śniegu, po czym wsiada do stojącego nieopodal samo­ chodu. Przez chwilę nie ruszał się z miejsca, roz­ koszując się panującym w bmw ciepłem. Zdziwiło go, że Karen nie odjeżdża. Kiedy oparła głowę o kierow­ nicę, poczuł złośliwą satysfakcję. Czyżby coś jej dolegało? Bardzo dobrze. Zasłużyła na to, żeby cierpieć! Zamiast wysiąść z samochodu, minąć ją z pogardliwą obojętnością i wejść do budynku, Brice tkwił bez ruchu, nie spuszczając z niej wzroku. Nie rozumiał, co Karen wyprawia; powinna włączyć silnik choćby po to, żeby ogrzewanie zaczęło działać. Było zimno jak w psiarni, wiał lodowaty wiatr, temperatura przypuszczalnie spad­ ła do kilkunastu stopni poniżej zera. A dziewczyna nic sobie z tego nie robiła; siedziała pochylona, jakby uważnie studiowała tablicę rozdzielczą. Po dłuższej chwili wyprostowała się. Mimo zacina­ jącego śniegu i zaparowanej szyby Brice wyraźnie wi­ dział jej profil. Zresztą twarz Karen Drew na zawsze wryła mu się w pamięć. Przez dwa dni przyglądał się jej z bliska; żadne zaparowane szyby czy śnieg nie mąciły mu widoku. Pamiętał jej duże, szeroko rozstawione oczy, prosty nos, miękkie usta. Pamiętał malującą się na jej twarzy niewinność, która go potwornie irytowała, i zatroskanie, które dawało mu pewną pociechę - dawa­ ło, dopóki sędzia nie ogłosił wyroku uniewinniającego.

Barbara Delinsky 21 Zaciskając mocniej zęby, zauważył ruch w zapar­ kowanym obok samochodzie. Myślał, że za moment usłyszy warkot silnika, zamiast tego zobaczył, jak dziewczyna wysiada i kieruje się z powrotem do holu. Pewnie czegoś zapomniała, pomyślał i rzucił okiem na zegar na tablicy rozdzielczej. Zbliżała się czwarta. Nie miał ochoty siedzieć bez końca w aucie. Jednak gdyby wszedł do domu opieki, mógłby się natknąć na Karen. Ponieważ wolał nie ryzykować spotkania, uzbroił się w cierpliwość. W lusterku wstecznym obserwował, jak dziew­ czyna brnie po zaśnieżonym żwirze. Szła coraz wol­ niej, niemal powłóczyła nogami; wreszcie przystanę­ ła. Co jej jest? - zastanawiał się Brice. Była jakaś niezdecydowana. Nagle zachwiała się. Nic dziwnego, pomyślał; pewnie jest ślisko, może targnął nią silny podmuch wiatru. Raptem znów się zachwiała i zaczęła osuwać bezwładnie na ziemię. Dopiero w tym mo­ mencie uświadomił sobie, że z Karen dzieje się coś niedobrego. Pchnął drzwi i wyskoczył z samochodu. Kiedy do niej dobiegł, leżała nieprzytomna w śniegu. Schyliw­ szy się, podniósł ją z ziemi i pośpiesznie ruszył do budynku. Po paru krokach zawahał się: nie, lepiej nie. Zawrócił. Chwilę potem umieścił ją w swoim bmw, na fotelu pasażera, i przytknął dłoń do jej twarzy. Czoło i policzki miała rozpalone, twarz trupiobladą, oddech szybki, płytki, chrapliwy. No tak, wszystko jasne. Brice ostrożnie zatrzasnął

22 DRUGIE ROZDANIE drzwi, obszedł maskę, zajął miejsce za kierownicą i wyjechał z parkingu. Karen powoli zaczęła odzyskiwać przytomność. Drżała z zimna, a jednocześnie było jej gorąco, w do­ datku głowa pękała jej z bólu. Czuła się lekko, jakby jeszcze niedawno fruwała. Jakby unosiła się w powiet­ rzu. Hm, właściwie wciąż znajdowała się w ruchu. Chociaż nie, to nie ona się ruszała; raczej coś ruszało się pod nią. Pomyślała sobie, że powinna otworzyć oczy i sprawdzić, o co chodzi. Jej wzrok padł na deskę rozdzielczą, którą zdobiła masa najróżniejszych guzików, przycisków, pokręteł, cyferek. Poczuła się zdezorientowana. Szukając jakie­ goś punktu zaczepienia, czegoś znajomego, przeniosła spojrzenie wyżej, na szybę. Na zewnątrz sypał śnieg. Przypomniała sobie zawieję śnieżną, samochód... Ale wycieraczki w jej samochodzie były zepsute, a te działały sprawnie. Poza tym jej samochód nie chciał zapalić, a ten jechał. Hm, gdyby jakimś cudem zdołała uruchomić swojego grata, to powinna siedzieć za kierownicą, a nie na fotelu pasażera... Mrużąc oczy, wolno przekręciła głowę i spojrzała na kierowcę. Ogarnął ją śmiertelny strach. Mężczyzna o czarnych włosach, mocno zasznuro­ wanych wargach i ostrych rysach twarzy sprawiał groźne wrażenie. Miał wysoko postawiony kołnierz palta. Nie odzywał się słowem. Z siłą zrodzoną z paniki Karen chwyciła za klamkę i pchnęła ramieniem drzwi. Przypuszczalnie wylecia-

Barbara Delinsky 23 łaby na pokryty śniegiem asfalt, gdyby nie błyskawi­ czna reakcja mężczyzny: złapał ją wpół i wciągnął z powrotem do środka. Samochód skręcił gwałtownie, o mało nie zderzając się z rosnącym przy drodze drzewem, po czym zatrzymał się na poboczu. - Co ty, do diabła, wyprawiasz? - ryknął w ciem­ ności gruby męski głos. Usiłowała uwolnić się od ramienia, które wciąż opasywało ją w talii. Bezskutecznie. - Niech mnie pan puści! - zaskrzypiała ochryple. - Po to, żebyś wysiadła? I brnęła dalej pieszo? Wierciła się, szamotała, starała rozluźnić żelazny uścisk. - Nie może mnie pan więzić. Porwanie to przestęp­ stwo, grozi za nie surowa ka... Zaniosła się kaszlem. Wszystko ją bolało: klatka piersiowa, brzuch, skronie. Korzystając z chwilowej niemocy dziewczyny, Bri- ce pochylił się nad nią i zatrzasnął drzwi. Ledwo wrócił na swoje miejsce, kiedy ona, wciąż dusząc się od kaszlu, ponownie sięgnęła do klamki. Nie zamie­ rzał się z nią ceregielić; pchnął ją na siedzenie. - Nie porywam cię - warknął gniewnie. - Chcę wysiąść - szepnęła. Cichy, drżący głos zdradzał jej stan emocjonalny; była przerażona. - Nie tu. Nie teraz. Z trudem łapiąc oddech, siedziała z głową opartą o zagłówek i wzrokiem utkwionym w szosę. - Więc gdzie?

24 DRUGIE ROZDANIE - Zabieram cię do siebie. Obróciła się. Przedtem widziała sam profil, teraz całą twarz. Strach ścisnął ją za gardło. Wiedziała, kim jest ten człowiek; wszędzie by go rozpoznała, mimo że od ich poprzedniego spotkania minęło wiele miesięcy. Przełknęła ślinę. Usiłowała zapaść się głębiej w fo­ tel, zniknąć. Daremnie. Siedziała bez ruchu; nic nie mówiła, niemal bała się oddychać. - Wiesz, kim jestem, prawda? - spytał nieco łagod­ niej Brice. Nie zamierzał litować się nad dziewczyną; zasłużyła na najgorsze. Ale nie był potworem, który terroryzuje ludzi. W odpowiedzi skinęła głową. - Zemdlałaś na parkingu. Przyglądała mu się w milczeniu. - Jesteś chora - kontynuował; jego głos znów przybrał szorstkie brzmienie. - Przychodzenie w ta­ kim stanie z wizytą do Roweny jest szczytem głupoty i nieodpowiedzialności. Wiesz, jak groźne dla osób w podeszłym wieku może być zwykłe przeziębienie? Karen ponownie skinęła głową. Powoli Brice cofnął rękę, którą przygniatał dziew­ czynę do fotela. Nie musiał jej dłużej przytrzymywać - jego spojrzenie miało hipnotyczną moc. - Więc dlaczego się do niej dziś wybrałaś? Prze­ cież kaszel nie pojawił się znienacka, męczy cię co najmniej od tygodnia. Nie mogłaś odwołać wizyty? Albo przełożyć? Bo chyba nie sądzisz, że przez tydzień Rowena uschnie z tęsknoty za tobą?

Barbara Delinsky 25 Zabolały ją jego słowa oraz cierpki, sarkastyczny ton. Oczywiście miał rację. Zachowała się jak egoist­ ka. Jeśli zaraziła Rowenę, nigdy sobie tego nie wyba­ czy. Ale... po prostu musiała odwiedzić staruszkę; te wizyty w domu opieki dużo dla niej znaczyły. Czy jednak zdoła to wytłumaczyć Brice'owi? - Źle postąpiłam - przyznała ochryple. Siedziała bez ruchu, oddychając ciężko. Nie od­ rywała oczu od twarzy mężczyzny. Właściwie wcale go nie znała. Chociaż widzieli się parokrotnie, dziś po raz pierwszy z sobą rozmawiali. Miał powody, żeby pałać do niej nienawiścią. Jeżeli chciał się zemścić, no cóż... raczej nie dałaby rady skutecznie się obronić. - To wszystko, co masz do powiedzenia? - Źle się czuję - szepnęła. - Gdybyś mógł mnie podrzucić z powrotem na parking... Urwała. Nagle zdała sobie sprawę z własnego położenia. Szalała śnieżyca. Chevy miał rozładowany akumulator. Ona sama ledwo trzymała się na nogach. W dodatku była zdana na łaskę Brice'a Carlina, który teoretycznie mógł z nią zrobić wszystko, na co miał ochotę. - Albo wezwać taksówkę. - Wzdrygnęła się na myśl o sumie, jaką przyszłoby jej zapłacić za kurs do Syracuse. - Albo zatrzymać się na najbliższym przy­ stanku autobusowym... - Co z twoim samochodem? - Akumulator się rozładował. - Dlatego zawróciłaś do budynku...?

26 DRUGIE ROZDANIE Skinęła głową. Zaczęła dygotać. Wcześniej dygota­ ła ze strachu. Ale kiedy uświadomiła sobie, kim jest porywacz, przestała się bać. Przecież wnuk Roweny nie będzie się nad nią znęcał, nie wyrządzi jej krzyw­ dy. Teraz dygotała z zimna. Brice spojrzał na szosę, po czym ponownie utkwił wzrok w Karen. - Posłuchaj - rzekł tonem nieznoszącym sprzeci­ wu. - Zaraz ruszamy. - Wrzucił pierwszy bieg. - Nie próbuj otwierać drzwi, bo jeśli ci się uda, a ja w porę cię nie przytrzymam, możesz wypaść i zginąć na miejscu. - Sprawdziwszy, czy nic nie nadjeżdża, wcis­ nął nogą pedał gazu i opuścił pobocze. - Możemy też oboje zginąć, jeśli znów gwałtownie pociągnę za kierownicę. W tych warunkach prowadzenie samo­ chodu nie należy do przyjemności. Nie odpowiedziała, bo znów zakręciło się jej w gło­ wie. Zamknęła oczy; starała się oddychać spokojnie, równomiernie. Ale z każdym oddechem czuła bolesne kłucie w płucach. - Opuść głowę między kolana. - Nie mogę. - Opuść głowę między kolana! - powtórzył pod­ niesionym głosem. - Nie mogę - mruknęła. - Nie mam siły. Coraz bardziej dygotała. - Od jak dawna się tak czujesz? - Od paru dni. - Od jak dawna?

Barbara Delinsky 27 Otworzyła oczy; może zawroty ustaną, jeśli będzie widziała świat za oknem? - Od tygodnia, może półtora. - Świat za oknem widziała, ale to był obcy świat; niczego nie rozpo­ znawała. - Nie jedziemy na parking przed domem opieki? - Po co? Żebyś swoimi bakcylami zaraziła kolej­ nych kilka osób? Przełknęła jego zgryźliwe słowa; była zbyt słaba, aby z nim walczyć. - Starałam się być ostrożna - szepnęła. - Kazałaś zarazkom siedzieć cicho i się nie wy­ chylać? Osunąwszy się niżej w fotelu, przytknęła rozgrzany policzek do gładkiego, skórzanego obicia. - Dokładnie tak. Wieziesz mnie na przystanek? - W taką pogodę autobusy nie kursują. Zabieram cię do domu. Mieszkam pięć minut stąd. - Zamilkł, a kiedy zaczęła protestować, dodał: - Albo jedziemy do mnie, albo do szpitala. Co wolisz? Objęła się w pasie, bezskutecznie usiłując po­ wstrzymać dygot. - Nie stać mnie na pobyt w szpitalu. - Wiem - bąknął, ale tego nie usłyszała. Chora, kompletnie pozbawiona energii, skuliła się w kłębek. Jej twarz była prawie niewidoczna, ukryta za kołnierzem kurtki. Brice zerknął na dziewczynę. Czoło lśniło jej od potu. Musiała mieć wysoką go­ rączkę. No cóż, zaraz dojadą na miejsce i ją zbada.

28 DRUGIE ROZDANIE Jeżeli uzna, że Karen wymaga specjalistycznego le­ czenia, wtedy zapakuje ją do samochodu i odwiezie do szpitala. Przez resztę drogi Karen była półprzytomna. Sie­ dzący obok mężczyzna to wzbudzał jej niepokój, to dawał poczucie bezpieczeństwa; jednak przez więk­ szość czasu znajdował się na obrzeżach jej świadomo­ ści. Nie miała siły się teraz zastanawiać; marzyła tylko o tym, żeby zasnąć, uwolnić ciało od tej strasznej udręki. Pięć minut przeciągnęło się do dziesięciu. Droga była śliska, Brice musiał zwolnić. Cały czas zastana­ wiał się, czy słusznie postąpił. Kiedy na parkingu podniósł Karen z ziemi, powinien był ją wnieść do budynku. Jeżeli spowoduje wypadek i coś się jej stanie, będzie miał duże kłopoty. Ale odjechał zbyt daleko, żeby teraz zawracać. No trudno. Zresztą to nie było tak, że wiózł do domu obcą kobietę; coś ich jednak łączyło. Wreszcie skręcił z szosy w boczną drogę i po kilkudziesięciu metrach odetchnął z ulgą: z zawiei śnieżnej zaczął powoli wyłaniać się dom. Ślizgając się po mokrej nawierzchni, Brice ostrożnie wjechał na kolisty podjazd i zatrzymał samochód na wprost drzwi. Karen dygotała we śnie. Postawiwszy kołnierz, Brice wysiadł z auta i zapa­ dając się po kostki w śniegu, obszedł maskę, otworzył drzwi od strony pasażera, schylił się i z taką samą