Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 130 077
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 440

Delinsky Barbara - Obcy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :631.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Delinsky Barbara - Obcy.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse D
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 184 stron)

BARBARA DELINSKY OBCY

ROZDZIAŁ 1 Zbliżał się sztorm. Summer VanVorn wyczuła jego nadejście, nim podano oficjalne ostrzeżenie. Jej or­ ganizm odbierał sygnały o zmianie ciśnienia jak naj­ czulszy barometr. W komunikacie radiowym podano, że wiatr nad­ chodzi z południa, od atlantyckiego wybrzeża, i spo­ wodował już duże szkody. Wyspa Pride leżała na jego drodze. Summer odbierała zbliżanie się żywiołu jako ledwie wyczuwalne wibracje, zwiększoną wrażliwość na dotyk i przypominające gorączkę palenie skóry. Nie przewidziała tylko jednego: iż wiatr, który zwykle słabł, zanim dosięgnął Maine, tym razem zaatakuje jej ukochane miejsce. Był sierpień - pora, kiedy co roku żeglowała na VanVornland, by spędzić tam samotnie dwa tygodnie. Tej maleńkiej, zapomnianej przez Boga i ludzi wysepki nie było na żadnej mapie. Jedynie zarośnięta droga, zrujnowana chata i kamienny murek świadczyły, że kiedyś stanęła na niej stopa człowieka. Lecz dla Summer ten skrawek ziemi stanowił prawdziwy azyl. Dla niej, ostatniej z rodu VanVorn, czas spędzany tam był jak cudowny zastrzyk ożywczej energii. Gdyby nie

6 • OBCY to, że na wyspie Pride mogła dostać żywność, ubranie i miała dach nad głową, najchętniej zamieszkałaby na VanVornland na stałe. Choć było coś jeszcze, co wiązało ją z Pride - łąka, królestwo jej ukochanych koników. Już kiedy stawiała żagle, zrozumiała, że powinna wypłynąć wcześniej. Niebo ciemniało groźnie, a wiatr się wzmagał. Zazwyczaj rejs na Pride trwał około ośmiu godzin. Teraz miała nadzieję, że uda się jej dopłynąć w sześć. Po kilku godzinach żeglowania wiedziała już, że się przeliczyła. Huragan uderzył wcześnie i z wielką siłą. Szybko włożyła sztormiak, ciasno związała długie, jasne włosy i zabezpieczyła wszystkie przedmioty w kokpicie. Fale ciężko uderzały o dziób jachtu. Summer kuliła się pod lodowatymi bryzgami, mocno ściskając ster, by utrzymać kurs na zachód. Narastał w niej niepokój, choć nieraz żeglowała przy burzliwej pogodzie. Płyń do domu, Summer. Koniki są samotne, mogą cię potrzebować, powtarzała sobie. Kiedy do porywów wiatru przyłączył się siekący, lodowaty deszcz, a jacht zaczął się ciężko wspinać na fale, pozostało jej tylko zrzucić żagle i zdać się na los szczęścia. Puściła ster i kurczowo uchwyciła się jedną ręką burty, drugą zaś niezmordowanie wylewała wodę czerpakiem. Nagle wanta pękła z trzaskiem i maszt złamał się pod piekielnym naporem wichru. Strach Summer przerodził się w panikę. Złamane drzewce obciążyło burtę i przechylona łódka zaczęła błyskawicznie nabie­ rać wody. Summer chwyciła kapok i w pośpiechu zaczęła nakładać go na siebie. Jeszcze wiązała go

OBCY • 7 drżącymi rękami, gdy ogromna fala wdarła się do kokpitu. Przeniknął ją ostry ból, ale już w następnej sekundzie zapomniała o nim. Łódka stanęła dęba i ciężko zwaliła się na fale, stępką do góry. Summer zmyło za burtę, w zimne wody północnego Atlantyku. Kiedy krztusząc się, wychynęła na po­ wierzchnię, zobaczyła przed sobą rufę jachtu. Go­ rączkowo pracując rękami i nogami usiłowała do­ płynąć tam i uchwycić się steru, ale fale odrzucały ją z powrotem. Dopiero kolejna, większa, gwałtownie pchnęła ją na dno łodzi. Nie zwracając uwagi na ból, ostatkiem sił zdołała wciągnąć się na przewrócony kadłub i mocno objąć ramionami sterczący w górę miecz. Leżała tak, rozpłaszczona na śliskiej powie­ rzchni, szarpana okrutnymi uderzeniami fal. Musisz wytrzymać, Summer, musisz, szeptała drżą­ cymi wargami. Usiłowała myśleć o kucach na łące i przytulnym domku, w którym się urodziła, wy­ chowała i mieszkała dotąd. Odtwarzała melodie, jakie grała na swoim klawesynie, flecie i całej kolekcji fujarek, które zrobiła z trzciny. Słodkie melodie, które pozwalały jej nie słyszeć dzikiego wycia wiatru i ryku bałwanów. Zaczęła słabnąć. Zdrętwiałe od zimna i napięcia ramiona słabły, oddech był spazmatyczny, a zawroty głowy mąciły myśli. Nagle potężne uderzenie zmyło ją w fale. Kiedy opadła biała zasłona rozpylonej wody, łodzi nie było już widać. Summer otworzyła usta do krzyku, ale poczuła w nich tylko ohydny smak morskiej wody. Krztusząc się walczyła o od­ dech. Tonęła. Nagle poczuła dotknięcie. Zbyt mocne i konkretne, by mogła to być ocierająca się o nią ryba czy delfin.

8 • OBCY Coś objęło ją w pasie i pchało ku powierzchni. Oddy­ chaj! - napłynął do jej myśli stanowczy rozkaz. Szarpnęła się w lęku przed nowym niebezpieczeń­ stwem, ale miała już głowę nad falami i mogła zaczerp­ nąć powietrza. Silny, męski głos przemówił do niej: - Powoli, spokojnie. Już jesteś bezpieczna. Czuła mocne ruchy jego nóg w wodzie, utrzymujące ich na powierzchni. - Moja łódź! - Zatonęła! - odkrzyknął i zanurkował pod nią, obejmując ją pod ramiona. - Musisz się mocno mnie trzymać. Dasz radę? Kiwnęła głową, mając nadzieję, że uchwyt nie zelżeje. Nie miała siły poruszać nogami. Bezwładnie unosiła się na wodzie, pozwalając się holować. Pytania napłynęły niecierpliwą falą. Jak mu się udaje utrzymać na powierzchni? Jakim cudem jest w stanie przebijać się przez wzburzone morze? Skąd wie, dokąd płynąć? Gdzie jest jego jacht? Czas dłużył się w nieskończoność, odmierzany rytmicznymi ruchami niezmordowanego pływaka. Dopiero po długiej chwili półprzytomna Summer zauważyła, że tempo spowolniało. Zmusiła się, by otworzyć oczy. Przed nimi majaczyły potężne skały wybrzeża. W tej samej chwili mężczyzna stanął na dnie i unosząc ją w ramionach, ruszył w stronę brzegu. - Dopłynęliśmy - wykrztusiła z ogromnym zdu­ mieniem. Była pewna, że do wyspy Pride było jeszcze kilka godzin drogi. - Nie byliśmy tak daleko, jak myślałaś - odpowie­ dział nieznajomy głębokim głosem, jakby znał jej myśli. Złożył ją ostrożnie na wąskim skrawku plaży i pochylił się nad nią troskliwie, zasłaniając od deszczu

OBCY • 9 i wiatru szerokimi plecami. - Jak się czujesz? - zapy­ tał z troską. - Nic nie czuję, zdrętwiałam - odparła, dzwoniąc zębami w ataku dreszczy. Wsunął rękę pod mokre włosy i podparł jej głowę. - Jesteś w szoku. Musisz się osuszyć i ogrzać. Gdzie mieszkasz? Nie czuła zimna ani bólu. Ogarnęła ją natomiast głęboka nieufność. Ten mężczyzna był obcy, a w jej domu nigdy nie było mężczyzn, nawet znajomych. Nie ufała im. Ale uratował jej życie. Nie mógł zatem być z gruntu zły. Poza tym nie była pewna, czy zdoła dowlec się do chaty o własnych siłach. - Mieszkam kwadrans drogi stąd - wyjąkała wre­ szcie. - Trzeba iść ścieżką po plaży, aż do szosy. Zaledwie to powiedziała, już porwał ją w ramiona i uniósł jak piórko, choć powinien być śmiertelnie zmęczony. Pewnym krokiem stąpał po kamienistym gruncie. Kiedy znaleźli się na szosie, Summer po raz pierw­ szy w życiu zapragnęła, by przejeżdżał nią któryś z mieszkańców. Niestety, nie było na to szans. Na pewno siedzieli w domu, czekając, aż ścichnie wichura. Nie musieli się bać o łąkę i kucyki. Najwyżej o dachy swoich budynków. Z rosnącym niepokojem myślała o drzewach otaczających łąkę. Z pozoru były to zwykłe, nikomu niepotrzebne karłowate buki, które wiatr mógł poszarpać i wyrwać z korzeniami. Ale Summer wiedziała, że ich liście zawierają jedyne w swoim rodzaju składniki. Bez tych drzew los koni­ ków byłby przesądzony. Zacisnęła powieki aż do bólu, starając się stłumić dręczące myśli.

10 • OBCY _____ Tymczasem jej zbawca niezmordowanie szedł na­ przód, walcząc z napierającym wiatrem. Summer, mimo wyrzutów sumienia, nie była w stanie iść o własnych siłach. Do rosnącego osłabienia dołączył ostry ból w kolanie, na który wcześniej nie zwracała uwagi. Kiedy mężczyzna skręcił na ścieżkę wiodącą do domu, ocknęła się nagle. - Zatrzymaj się na chwilę. Muszę sprawdzić, co się dzieje na łące - poprosiła. - Nie teraz. - Mogą być szkody. - I tak nic nie zrobisz, dopóki sztorm nie ucichnie. Zresztą jesteś ranna. Próbowała zaprzeczyć, ale nie słuchał i nie zwolnił kroku, dopóki nie stanęli na progu domu. Kiedy wniósł ją do środka i zatrzasnął drzwi, nagle zapadła błoga cisza. Ostrożnie ułożył Summer na kanapie. - Najpierw ogień - powiedział, kucając przy du­ żym kamiennym kominku. Summer usiłowała wstać. Przejadając zawrót gło­ wy i mdłości, chwiejnie uniosła się na nogi. Nieznośny, promieniujący z kolana ból rozlał się po całym ciele. Mężczyzna znalazł się przy niej jednym skokiem i łagodnie ułożył ją z powrotem na kanapie. - Proszę, nie ruszaj się, dopóki nie zobaczę, co ci jest - powiedział, sięgając po koc, by ją okryć. Niecierpliwie odsunęła jego rękę. - Nie, zostaw. Muszę najpierw zdjąć te rzeczy. - Zaczęła szarpać się ze sztormiakiem, ale sztywne palce zsuwały się tylko bezsilnie po mokrej gumie. - Nie! - szarpnęła się, kiedy zaczął jej pomagać. - Nie dasz rady sama.

OBCY » 11 - Ale ty nie możesz tego zrobić. - Dlaczego? Nim zdążyła mu wyznać, że po prostu się boi, ogarnęła ją nowa fala słabości. Już nie protestowała. Pozwoliła, by powoli, ostrożnie zdjął z niej sztormiak. Kiedy zaczął ściągać bluzę, pospiesznie Sięgnęła po koc. Nie nosiła stanika, a ten mężczyzna, choć urato­ wał jej życie, był jednak obcy. Nieznajomy sięgnął do włącznika lampy. - Nie ma prądu - poinformowała go, otulając się kocem. - Zawsze tak jest w czasie sztormu. Weź latarnię, stoi na kominku. Zapałki są obok. Przymknęła oczy, starając się opanować ból, ale otworzyła je po chwili, gdy światło padło jej na powieki. Zobaczyła twarz mężczyzny, oświetloną peł­ gającym blaskiem. Była to przystojna twarz, z mok­ rymi kosmykami ciemnych włosów oblepiającymi czo­ ło, prostym nosem, mocno zarysowaną szczęką i wyra­ zistymi, niebieskimi oczami. - Gdzie cię boli? - zapytał. „ - Wszędzie - jęknęła. Miała wrażenie, że skóra ponakłuwana jest tysiącem igieł, a siniaki pojawiają się w coraz to nowych miejscach. Mężczyzna rozejrzał się po salonie, a potem zerknął na antresolę, gdzie miała urządzoną sypialnię. - Czy tylko tam jest łóżko? - Tak. - Tu ci będzie cieplej - uznał. Wstał i szczodrze dorzucił drew do kominka. Kiedy wrócił, usiadł przy niej i położył jej rękę na czole. - Boli? Przytaknęła. Dotyk palców był chłodny, kojący. - Czy krwawię? - zapytała z niepokojem. - Tak.

12 • OBCY Znów wstał. Słyszała ciche kroki, najpierw w ku­ chni, a później w łazience. Skrzypiały otwierane szafki. Nie znasz go, Summer. Zrób coś, żeby odszedł. Przecież dasz sobie radę sama, podszeptywał jej we­ wnętrzny głos. Ale ten głos był cichy, przytłumiony bólem i zmęczeniem. Troskliwe, uważne ręce znów dotknęły jej czoła i wprawnie oczyściły krwawiące skaleczenie. Zapiekło boleśnie. Jest lekarzem, uznała. Nigdy u żadnego nie była, ale słyszała o nich wiele dobrego. A jednak kiedy sięgnął po koc, podciągnęła go kurczowo pod szyję. - Chcę ci pomóc - powiedział niskim, spokojnym tonem, który przenikał jej ciało uspokajającą wibracją. Oczy patrzyły uważnie, lecz łagodnie. - Potrzebujesz pomocy, ale nie jesteś w stanie udzielić jej sobie sama. Nie bój się mnie. Nie po to cię ratowałem, żeby teraz krzywdzić. Kłamie, przemknęło jej przez głowę, ale nie protes­ towała, kiedy mężczyzna odchylił koc i położył ręce na jej ciele. Odwróciła tylko głowę i przymknęła oczy. Dłonie miał duże, ciepłe. Dotykały jej wprawnie i delikatnie. Za każdym razem, kiedy wstrzymywała oddech, nieruchomiały na dłuższą chwilę, dopóki ból nie złagodniał. Dopiero wtedy kontynuował badanie. - Prawdopodobnie masz stłuczonych kilka żeber - oznajmił wreszcie, po czym przeniósł ręce niżej i zsunął wąski pasek majtek. Zaprotestowała słabo, ale już sięgał po gazę. - Musiałaś uderzyć biodrem o ostrą krawędź. Skóra jest rozcięta - powiedział, przemywając ranę środkiem dezynfekującym. Potem zajął się kolanem. Summer zwinęła się z bólu.

OBCY • 13 Ułożył ją z powrotem na poduszkach i zaczął powoli masować jej skronie, przemawiając cichym, kojącym głosem. Nie rozróżniała słów. Odpływała w błogą ciszę, gdzie nie było już lęku i cierpienia. Kiedy się obudziła, na dworze było ciemno. Gwał­ towne porywy wiatru siekły deszczem w okna. Za to ogień na kominku trzaskał uspokajająco, wypełniając pokój przytulnym ciepłem. Nieznajomy siedział na dywanie, niedbale oparty plecami o krawędź kanapy, bosy, półnagi, tylko w ob­ cisłych dżinsach. Przez kilka sekund, zanim odwrócił ku niej głowę, mogła studiować jego wyrazisty profil. - Jak się czujesz? - zapytał miękko. Jego głos i oczy były równie łagodne jak przedtem, lecz jego ciało przeraziło ją. Było silne i potężne, a jednocześnie odprężone. Sprawiał wrażenie wiel­ kiego dzikiego kota, który zadomowił się u niej wbrew jej woli. Obserwując odblask ognia na szerokiej piersi mężczyzny, Summer poczuła się nagle mała, kobieca, a zarazem żałośnie słaba. - Uwierz mi, nie zrobię ci krzywdy - powiedział, marszcząc brwi. Z wysiłkiem przełknęła ślinę. To piękne ciało przy­ ciągało jej wzrok jak magnes. - Moje ubranie też było mokre - dodał tonem usprawiedliwienia. - Musiałem je zdjąć, bo zacząłem marznąć. Summer była w rozterce. Ten człowiek ocalił jej życie, doprowadził ją bezpiecznie do domu i leczył jej rany. Czy po tym wszystkim naprawdę mógłby ją skrzywdzić? Poza tym dostrzegała w jego twarzy coś znajomego, ale na próżno próbowała określić to ulotne wrażenie.

14 • OBCY - Jak się czujesz? - ponowił pytanie. - Jakby nastąpił na mnie słoń - odparła słabym głosem. - Ale cieszę się, że jestem w domu. Dziękuję ci. Przyjął jej wdzięczność ledwo dostrzegalnym skinie­ niem głowy. - Żebra pobolą cię jeszcze jakiś czas - stwierdził. - A jak kolano? Nie odważyła się poruszyć nogą. Zbyt dobrze pamiętała koszmarny ból, jaki sprawił jej nawet deli­ katny dotyk jego rąk. - Tam musi być coś pęknięte albo złamane, praw­ da? - zapytała z obawą. - Nie. Po prostu jest nadwerężone. A jednak przysięgłaby, że uraz jest poważniejszy. W życiu nie czuła tak ostrego i skoncentrowanego w jednym punkcie bólu. Musiała się upewnić. Zacis­ nęła zęby i spróbowała zgiąć nogę. Ból wrócił, ale dziwnie rozproszony i złagodzony. Zdumiona poma­ cała kolano ręką. Nic się nie zmieniło. Zauważyła natomiast coś innego, o wiele bardziej niepokojącego. Była w nocnej koszuli - co oznaczało, że ten obcy, który rządził się w jej domu jak we własnym, musiał ją widzieć nagą. A dotąd żaden mężczyzna nie oglądał jej ciała. Choć jeden był tego bliski. Z drżeniem przypo­ mniała sobie ponury listopadowy dzień przed kilku laty. Wracała do domu z miasteczka objuczona zaku­ pami. Nagle zastąpił jej drogę potężny mężczyzna o oczach płonących zwierzęcą żądzą, chwycił ją i zaczął zdzierać z niej ubranie. Celny cios kolanem był na tyle skuteczny, że zdążyła uciec. Przez całą dobę siedziała zabarykadowana w domu, z pistoletem wymierzonym w drzwi. Napastnik nie pojawił się. Po tygodniu

OBCY • 15 dowiedziała się, że utonął w morzu. Nie czuła żalu. Życzyła mu śmierci. Był okrutny. Tacy jak on nie powinni chodzić po świecie. A ten mężczyzna? Uratował jej życie i choć rozebrał ją do naga, nie wykorzystał jej ani nie skrzywdził. - Kim jesteś? - zapytała drżącym głosem. - Nazywam się Cameron. Cameron Divine. Nazwisko nie wywołało żadnych skojarzeń, ale jego twarz nadal wydawała się Summer znajoma. - Skąd jesteś? - Z daleka, z północy - uczynił nieokreślony gest. Kanadyjczyk? Wielu ich pojawiało się w stanie Maine, zwłaszcza latem. Jeśli regularnie przyjedżał na Pride, mogła go podświadomie zapamiętać. - Byłeś już kiedyś na naszej wyspie? - Nie. Sprawa nadal pozostawała zagadką. Summer drą­ żyła dalej. - Co robiłeś na oceanie? - To samo co ty. - Z uśmiechem wzruszył ramio­ nami. - Ten sztorm miał wyraźnie apetyt na jachty. - Żeglowałeś? Sam? - Wybrzeże w okolicy usiane było wysepkami, często odwiedzanymi przez żeglarzy. - Uhm... Przyglądała mu się uważnie, ale nie dopatrzyła się żadnych oznak fałszu - ani w wyrazie jego twarzy, ani w reakcjach ciała. Przez chwilę znów nie mogła oderwać oczu od węźlastych splotów potężnych mię­ śni. Zastanawiała się, jak uzyskał tak piękną i har­ monijną muskulaturę i czemu na jego ciele nie było widać najmniejszych obrażeń. - Miałem szczęście - wyjaśnił, jakby czytał w jej myślach. - Zmyło mnie z pokładu, nim łódź zatonęła.

r 16 • OBCY Pamiętała, jak całe mile holował ją przez wzburzone fale. Bez względu na jego siłę, wyczyn był nadludzki. - Jak udało ci się tego dokonać? - zapytała z nie ukrywanym podziwem. Obojętnie wpatrzył się w płomienie. - Po prostu jestem w dobrej formie. Trudno było temu zaprzeczyć. Widziała już wielu dobrze zbudowanych mężczyn, ale żaden nie zrobił na niej takiego wrażenia. Wiele razy mieszkańcy wyspy szukali jej pomocy, gdy zawiodły konwencjonalne metody leczenia. Wówczas pojawiała się ze swoimi balsamami, naparami i kataplazmami, niosąc ulgę cierpiącym. Ale zawsze wzywano ją potajemnie, w śro­ dku nocy, tak by nie dowiedzieli się sąsiedzi. Mimo to wiedziała prawie wszystko o mieszkańcach wyspy. O mężczyznach również. Męskie ciało nie miało dla niej tajemnic, tak jak dla lekarza. I tak jak lekarz znała granice ludzkich możliwości. - Dobrze, ale płynąłeś z ciężarem, pod wiatr i fale - nie dała się przekonać. - To tylko kwestia rytmu i oddechu - wyjaśnił spokojnie. - Zresztą po jakimś czasie fale zaczęły nas nieść w stronę lądu. - Nie uwierzę! Powinniśmy dziesięć razy utonąć! Z wolna odwrócił głowę i popatrzył jej prosto w oczy. Ale nie utonęliśmy, i tylko to się liczy, zapewniało jego spojrzenie. - Nie zjadłabyś trochę zupy? - zapytał głośno. Była tak zafascynowana mową jego oczu, że dopie­ ro po chwili skojarzyła słowa. Z roztargnieniem zer­ knęła w stronę kuchni i zobaczyła perkoczący na ogniu rondel.

OBCY • 17 - Kiedy spałaś, zabawiałem się w kucharza. Nie wiem, co z tego wyszło, bo masz bardzo dziwne przyprawy w kredensie. Uśmiechnęła się w duchu. Owe „dziwne przypra­ wy" stanowiły składniki uzdrawiających wywarów, które były jej specjalnością. O, ironio, teraz, kiedy powinna przygotować sobie specjalny bulion, przy­ spieszający gojenie się ran, nie miała nawet siły wstać. Ze zgrozą zastanawiała się, czego też nawrzucał do jej garnka ten dziwny człowiek. Postanowiła jednak niczego mu nie tłumaczyć. Z doświadczenia wiedziała, że ludzie, którzy uważali ją za dziwaczkę, starali się omijać ją z daleka, a właśnie ci, którzy uznawali jej zdolności, skłonni byli przyjmować wrogą postawę. Nie wiedziała, jak zareagowałby Ca­ meron i wolała tego nie sprawdzać, dopóki pozo­ stawała na jego łasce. W milczeniu patrzyła, jak nalewa wywar do fili­ żanki i niesie ostrożnie. Jak wprawna pielęgniarka podsunął jej poduszki pod plecy, by mogła wygod­ nie pić. Przez chwilę trzymała w dłoniach parujące naczynie, wdychając aromat i próbując określić, ja­ kich to „dziwnych" składników użył. Wystarczyło zmieszać je w nieodpowiednich proporcjach, by wywo­ łać zachowanie podobne do pijackiego rauszu bądź poty, torsje, a nawet, o zgrozo, rośnięcie zarostu na piersi. Ale nie, wszystko było dobrze. Ufnie pociągnęła łyk. Co najwyżej, gdyby sama przygotowywała ten bulion, dodałaby do niego jeszcze więcej ziół przy­ spieszających gojenie się ran. - Dobrze je dobrałem? - zapytał, kolejny raz spra­ wiając wrażenie, że czyta w jej myślach.

18 • OBCY - Dobrze - uśmiechnęła się, zażenowana łatwoś­ cią, z jaką ją przejrzał. Odwzajemnił uśmiech spojrzeniem, które rozpro­ szyło wszystkie obawy i znów wprawiło w zdumienie. Tym razem nie słyszała wewnętrznego głosu. Teraz przemawiały jej własne emocje, wibrując gorącą, ogar­ niającą całe ciało falą. - Pij - nakazał łagodnie i odwrócił twarz w stronę ognia. I Summer piła, myśląc o zadziwiających oczach i zadziwiającym ciele Camerona Divine'a. Nie umiała oceniać atrakcyjności mężczyzn. Zawsze byli dla niej tylko pacjentami. Dotąd nie miała zmysłowych po­ trzeb, nikt nie budził w niej pożądania. Podobnie było z Cameronem Divine'em. Z jedną tylko różnicą - w jego obecności doznawała dziwnego ciepła, które sprawiało, że poczuła się kobietą. Tym bardziej niepokoiło ją, że nadal tak mało o nim wie. Pytania domagały się odpowiedzi. - Czy jesteś lekarzem? Teraz siedział w fotelu, z długimi nogami wyciąg­ niętymi w stronę kominka. - Nie. - Kim w takim razie? - Naukowcem i badaczem. Zabrzmiało to bardzo oficjalnie i tajemniczo zara­ zem. Summer znów poczuła się senna. - Gdzie pracujesz? - W laboratorium. - Ale gdzie? - Tam, na północy. - Znów wykonał ten nieokreś­ lony gest. Zbywał ją ogólnikami, jakby chciał coś zataić.

OBCY • 19 - Czy masz rodzinę? Przecząco potrząsnął głową. - Jak to, żadnej? - Dziwne. A już chciała sobie wyobrazić kochającą żonę i gromadkę słodkich dzie­ ciaków, czekających na niego w domu. - Nikt nie będzie się martwił, że zaginąłeś na oceanie? - Na razie nie. Summer przymknęła oczy. On nie musi się spieszyć i rzeczywiście nie sprawia wrażenia, jakby miał zaraz odejść. Jeśli ma złe zamiary, grozi jej niebezpieczeń­ stwo. Domek stoi na odludziu. Boże, dlaczego jest taka słaba? Właśnie teraz, kiedy powinna działać. - Muszę... iść do łóżka - wyszeptała urywanym głosem. Zbierając resztki sił i przyciskając ręką obolałe żebra, usiadła na kanapie. Cameron natychmiast zna­ lazł się przy niej. - Tutaj będzie ci cieplej - powiedział, usiłując po­ łożyć ją z powrotem na poduszki. - Nie... muszę... iść. Słysząc ten naglący ton, bez słowa uniósł ją w ra­ mionach i wszedł na schody. Chciała jeszcze powie­ dzieć, że pójdzie sama, ale fala słabości stłumiła słowa. Musiał mi coś domieszać, myślała, próbując ocalić resztki świadomości. - Tak dobrze? - zapytał, kładąc ją na tapczanie i troskliwie otulając kołdrą. - Dobrze - szepnęła. Ostatkiem sił zdołała doczekać, aż zejdzie do salonu. Wtedy, macając na oślep, sięgnęła do szufladki nocnej szafki i wyciągnęła z niej mały, czarny pistolet. Zdążyła zacisnąć go w dłoni, układając palec na spuście, i wsunąć rękę pod poduszkę, zanim świat zakołysał się jej przed oczami i odpłynął w mrok.

ROZDZIAŁ 2 Pistolet zniknął. Summer uświadomiła to sobie dopiero po dłuższej chwili. Była pewna, że kiedy zasypiała, trzymała broń w ręku. Przewróciła się na bok i zaczęła szperać w pościeli. - Ja go mam - odezwał się głęboki męski głos. - Bałem się, że postrzelisz się we śnie. Z okrzykiem uniosła głowę. Świadomość wracała opornie, nie od razu pozwalając jej odgadnąć, czyje niebieskie oczy wpatrują się w nią tak intensywnie. Cameron. Siedział po turecku na podłodze, potężny i półnagi. Damski pistolet, którym obracał niedbale, wyglądał w jego ręku jak zabawka. - Dlaczego tak się mnie boisz? - zapytał. Była zbyt przestraszona, by odpowiedzieć. Wyda­ rzenia wczorajszego wieczoru ciągle jeszcze majaczyły mgliście w jej pamięci. - Dopłynąłem z tobą bezpiecznie do brzegu - przy­ pomniał. - Dlaczego więc miałbym cię skrzywdzić? Nie wiedziała, dlaczego. Nie rozumiała mężczyzn. Podał jej broń. - Proszę. Weź to i noś, jeśli w ten sposób masz się czuć bezpieczna.

OBCY • 21 Wstydliwie chwyciła pistolet i przycisnęła go do piersi. Rozszalały puls nie chciał się uspokoić. - Czy kiedykolwiek go użyłaś? - zapytał po długiej chwili. Jasne, człowieku. Dobrze strzelam. Spróbuj tylko podejść, a będziesz martwy, miała ochotę odpowie­ dzieć. Chętnie skłamałaby, ale coś w zachowaniu Camerona powstrzymywało ją od tego. - Nie - powiedziała cicho. - Nigdy. - W takim razie po co go trzymasz? Popatrzyła na niego, mając nadzieję, że wyczyta w jej oczach ostrzeżenie. -" Bo może się zdarzyć ten pierwszy raz, kiedy będę musiała go użyć. Milczał. Przez chwilę mierzył ją tylko spojrzeniem niesamowitych oczu o głębokim odcieniu morza, hip­ notycznych i nieprzeniknionych. Oddech Summer uspokoił się i wyrównał. - Jak się czujesz? - zapytał Cameron już łagodniej. - Jestem cała sztywna. - Boli cię coś? - Nie. Przynajmniej nie tak ostro jak wczoraj, pomyślała z ulgą. Pamięć przywołała wspomnienie jego uzdra­ wiającego dotknięcia, na nowo budząc w niej czujność. - Domieszałeś mi wczoraj czegoś do wywaru, tak? Czegoś, co ścięło mnie z nóg. - Skąd. Padłaś, bo miałaś ciężkie przeżycia. Po­ trzebowałaś snu. - Która godzina? - Jedenasta. Tak późno! Wyprostowała się energicznie, nie zwra­ cając uwagi na ból.

22 • OBCY - Nigdy nie wstaję tak późno. Uśpiłeś mnie. - Na­ słuchiwała przez chwilę. - Czy sztorm ucichł? - Prawie. Teraz tylko pada. Dziwne. Zazwyczaj nie musiała nawet patrzeć za okno, żeby wiedzieć, co się dzieje. Ale przy Cameronie czuła się dziwnie wyciszona i mniej wrażliwa. Usiłowa­ ła wstać, lecz nogi odmówiły jej posłuszeństwa i ciężko opadła na łóżko. - Dokąd się tak spieszysz? - Muszę iść na łąkę i sprawdzić, co z kucami. - One są twoje? - Właściwie tak, choć nie należą do nikogo. Po prostu jestem jedyną osobą, która się nimi opiekuje. - Dziwne - powiedział z zastanowieniem. - Trud­ no sobie wyobrazić, że w tym klimacie mała wyspa może wyżywić stado dzikich kuców. Prowokujący ton jego głosu sprawił, że musiała na niego spojrzeć. Twarz miał niewinną, spokojną i, o ile to w ogóle było możliwe, jeszcze bardziej przystojną, niż gdy zobaczyła go po raz pierwszy. Zaufaj mi. Rozmawiaj ze mną, mówiło jego spo­ jrzenie. Usiłowała zignorować tę zachętę, ale nie było to łatwe. - One są tu tylko latem - wyjąkała. Słowa z trud­ nością przechodziły jej przez gardło. Czemu? Wyjaś­ nienie mogło być tylko jedno: w jej domu nigdy dotąd nie było mężczyzny. A Cameron Divine zdawał się wypełniać każdy jego zakątek. Summer wiedziała, że musi się go jak najprędzej pozbyć. Potrzebowała poczucia bezpieczeństwa. A nade wszystko potrzebo­ wała samotności. Odważnie zdecydowała się wstać, przerzucając cię­ żar ciała na zdrową nogę.

OBCY • 23 - Daj spokój, pójdę sama - burknęła, gdy chciał podtrzymać ją za łokieć. Powoli, trzymając się poręczy, zeszła po schodach i pokuśtykała do łazienki. Kiedy wreszcie zanurzyła się w wannie pełnej gorącej wody, zaczęła masować kolano, skupiając na tym całą uwagę. - Przekora nie uleczy twojego kolana! - dobiegł głos Camerona zza drzwi. - Jaka znowu przekora? - odkrzyknęła ze złością. - Twój upór! - Daj mi spokój! - Dobrze, rób co chcesz, ale będziesz żałować - powiedział po chwili milczenia. Potem usłyszała oddalające się kroki. Po kwadransie Summer wyszła z łazienki ubrana w czyste dżinsy i luźną flanelową koszulę, z włosami zaplecionymi w warkocz. Stłuczenia posmarowała maścią i teraz czuła, że wreszcie wraca do życia. Musiała przyznać, że Cameron Divine bardzo jej pomógł. Skłonna była mu nawet wybaczyć ten numer ze środkiem usypiającym. Najwyższa pora jednak, by przestał decydować, co jest dla niej dobre. Z tym bojowym postanowieniem pokuśtykała do przedpokoju, nawet nie oglądając się na siedzącego przy kominku mężczyznę. Włożyła kalosze, chwyciła sztormiak z wieszaka i wyszła. Kuląc się w ulewnym deszczu zaczęła ostrożnie schodzić po stromym stoku za chatą. Kolano natych­ miast przypomniało o sobie. Kilka razy osunęła się na śliskiej trawie, podpierając się ręką i przeklinając potłuczone żebra, lecz wytrwale szła naprzód. U pod­ nóża stoku teren wyrównał się. Wkroczyła pod korony sosen, stąpając po miękkim dywanie z igliwia. Widać

24 • OBCY było ślady sztormu. Wszędzie walały się połamane gałęzie. Z rosnącym niepokojem pomyślała o łące. Zagajnik urywał się nagle, ustępując miejsca pasmu karłowatych buków, rosnących na skraju łąki. Nad trawiastym, sfalowanym terenem kłębiła się gęsta mgła. Summer stanęła, próbując przeniknąć ją wzro­ kiem. Z wolna zaczęła rozróżniać poruszające się, niewyraźne kształty i nadzieja wstąpiła w jej serce. Z uśmiechem wyciągnęła ramiona. Pierwszy z koni­ ków o dziwnej, srebrnoszarej sierści podszedł do niej. Za nim tłoczyły się następne. Mocno objęła go za szyję, wtulając twarz w ciemną grzywę i wdychając czystą zwierzęcą woń, przemieszaną z aromatem trawy i so­ sen. Kaptur zsunął się jej z głowy, ale deszcz złagodniał nagle, a wiatr ucichł, pozwalając światu zapomnieć o sztormie. Pełna szczęścia i miłości, Summer witała się po kolei z każdym konikiem. Łzy radości napłynęły jej do oczu. Wszystko było w porządku. Ani jeden zwierzak się nie zgubił, ani jeden nie ucierpiał. Obeszła wokół łąkę, by sprawdzić, co z drzewami. Buki straciły zdumiewa­ jąco mało liści. Poczuła dotyk aksamitnych chrapek, trącających jej dłoń. To był Orzeszek, najmniejszy z kuców, jej ukochany, przymilny pieszczoch. - Co, zwierzaczku? - odezwała się miękko, dra­ piąc go za uszami. - Już dobrze, prawda? - Konik wsunął jej pyszczek pod ramię, domagając się dalszych pieszczot. - Tak się o ciebie martwiłam - szepnęła przez łzy, tuląc go czule. Kiedy ruszyła, szedł za nią jak pies. Cierpliwie czekał, gdy przystawała, by ulżyć bolącemu kolanu, jakby wiedział, że cierpi. Wreszcie doszła do miejsca, gdzie trawa wąskim pasmem wcina-

OBCY • 25 ła się między sosny, i z ulgą przysiadła na zwalonym pniu. Tak głęboko, jak pozwalały jej stłuczone żebra, zaczerpnęła w płuca aromatycznego powietrza. To był jej mały świat, który kochała, gdzie czuła się spokojna i bezpieczna. Deszcz przestał zacinać i mgła się uniosła. Stado w oddali spokojnie skubało liście buków. Sum­ mer poczuła, jak odpływa z niej napięcie ostatnich godzin. Sięgnęła do ukrytej szczeliny w korze, wydoby­ ła stamtąd jedną ze swoich trzcinowych piszczałek i zaczęła grać. Tony były łagodne, powolne i drżące, jakby niepewne. Płynęły uspokajającym strumieniem, opowiadając o wszystkim, co przeżyła i co czuła teraz. Każda nuta była nowa i nigdy nie miała być powtórzona. Nawet samej grającej ta improwizo­ wana melodia wydawała się zdumiewająco piękna. Magia muzyki oczyszczała jej duszę i wyzwalała z lęków. Tak się poddała melodii, że nie dosłyszała nadejścia Camerona. Dopiero kiedy znalazł się tuż przy niej, odwróciła się gwałtownie, przerywając granie. - Nie przestawaj - poprosił. - To jest piękne. Lecz Summer VanVorn nie zwykła grać dla kogoś i już nie mogła podnieść piszczałki do ust. Najchętniej powiedziałaby temu intruzowi, że łąka należy do niej i powinien natychmiast się stąd wynieść. Ale tego również nie była w stanie zrobić. Powstrzymało ją nieme zapewnienie niebieskich oczu. Uwierz mi, kocham twoją muzykę. Uznała, że mówi prawdę. Inaczej nie przyszedłby aż tutaj w deszczu, tylko w dżinsach i bluzie. Zdawał się nie zauważać, że przemoczone ubranie lepi mu się do

26 • OBCY ciała. Nie sprawiał wrażenia kogoś, kto marznie. Przeciwnie, był odprężony i swobodny. Ten człowiek musiał być diabłem. Albo aniołem. Jeszcze nie wiedziała, którym z nich. Zmieszana, odwróciła się do kucyków. Wierny Orzeszek podszedł, nieufnie zerkając na Camerona, i trącił ją pyskiem w dłoń, jakby szukał oparcia. - To są te twoje koniki? Skinęła głową. Nie chciała się odzywać, nie chciała dawać mu pretekstu, by został. - Mówiłaś, że są tutaj tylko latem. A gdzie się podziewają przez resztę roku? - Nie wiem. - Przeczesywała palcami mokrą grzy­ wkę na czole Orzeszka. Bliskość zwierzęcia dodawała jej otuchy. - Nie wiesz? - Nie śledzę ich, kiedy odchodzą. - Myślałem, że skoro tak się o nie troszczysz, powinnaś wiedzieć o nich wszystko. - Nikt nie wie o nich wszystkiego - podjęła wy­ zwanie. - Przypływają na plażę w dniu wiosennego zrównania dnia z nocą i odpływają z początkiem jesieni. Ludzie mówią, że płyną od wyspy do wyspy aż do lądu, ale co robią dalej, jest tajemnicą. Wiadomo tylko, że wracają tu każdego roku. - I pasą się na tych drzewach? - Na drzewach? Paść się mogą na łące, ale one tylko skubią liście buków. Jest w nich coś spec­ jalnego. - Co takiego? Zawahała się. Wszystko, co miało związek z łąką, było tylko jej sprawą, nie Camerona. Ale on, przeciw-

OBCY • 27 nie niż większość ludzi, sprawiał wrażenie głęboko zainteresowanego. - Nie mam pojęcia. Zawiozłam nawet próbki do laboratorium na wybrzeżu, ale nie byli w stanie wyodrębnić żadnego specjalnego składnika. A jednak, kiedy przynosiłam kucom liście zbuków, które rosną w innych okolicach, nawet ich nie tknęły. Te drzewa muszą być inne. Wiem o tym. Spojrzała na Camerona, spodziewając się na jego twarzy tej samej pobłażliwej niewiary, z którą spotyka­ ła się u innych, kiedy opowiadała o kucach i łące. Najczęściej myśleli, że jest nieszkodliwą maniaczką. On jednak w zamyśleniu przyglądał się konikom, jakby chciał przeniknąć ich tajemnicę. - A więc pasą się tylko tutaj? - zapytał po chwili. - Tak. Próbowałam dać im hodowlaną paszę, ale nie chciały jeść. - Po co miałyby ją jeść, skoro wystarczą im liście? - Któregoś dnia te buki mogą zniknąć. Zmarszczył brwi. - Chcesz powiedzieć, że mogą paść z rozmachem? Spojrzała na niego pytająco. - To znaczy, hm... upaść wszystkie za jednym zamachem, zmiecione przez huragan? - Właśnie. Sam widziałeś, co się działo. Sztormy są tu częste. Wczorajszy na szczęście nie spowodował szkód, ale w każdej chwili może przyjść ten najgroź­ niejszy - powiedziała z troską Summer. Jej matka zawsze się tego bała. Ostrzegała ją jeszcze tuż przed śmiercią. - Przecież zdarzają się klęski żywiołowe. I te spowodowane przez człowieka - dodała gorzko. - Przez człowieka?

28 • OBCY - Oczywiście. Odkąd pamiętani, stale przyjeżdża­ ją tu różne ekipy, żeby zbadać, czy łąka nadaje się do wykorzystania. Ktoś chciał tu zrobić ośrodek rekreacyjny, ktoś inny zamienić ją w małe pole gol­ fowe albo luksusowy dom dla bogatych emerytów. Za każdym razem zamierzali zacząć od wykarczowa- nia buków, żeby powiększyć łąkę. O los kucyków nikt się nie martwił. Gotowi byli skazać je na śmierć głodową. - Chyba próbowałaś im to wytłumaczyć? - Jasne - bojowo uniosła podbródek. - Brawo - uśmiechnął się. -I pewnie powiedzia­ łaś im, żeby sobie poszli, a oni grzecznie posłuchali? Klepnięciem w zad odesłała Orzeszka do stada. - To nie ja wpłynęłam na ich decyzje. - Jeśli nie ty, to co na nie wpłynęło? - Takie różne drobiazgi - wzruszyła ramionami. - Pogoda. Oka wodne. Wije. Szybko popatrzył pod nogi. - Wije? Nie widzę tu niczego takiego. - Och, chodzi o węże. Duże, średnie, małe. Są dni, kiedy roi się tu od nich. - Powiedziała niedbale, obserwując go spod oka. Przyjęła złą taktykę, pró­ bując go przekonać, że jest taka jak inni ludzie, w nadziei że będzie ją lepiej traktował. Ale teraz coraz bardziej pragnęła, by wreszcie zostawił ją w spokoju, i gotowa była odrzucić pozory. Jeśli zacznie uważać ją za wariatkę, tym lepiej. Może szybciej się zniechęci. Tymczasem Cameron nadal uważnie wpatrywał się w trawę, jakby zaraz miało z niej wypełznąć coś długiego i syczącego. Ale nie wydawał się zbytnio zmieszany ani przestraszony.