Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Dell Ethel Mary - Drugie małżeństwo Molly

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :790.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Dell Ethel Mary - Drugie małżeństwo Molly.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse D
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 47 osób, 34 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 158 stron)

Dell Ethel Mary Drugie małżeństwo Molly

ROZDZIAŁ I Dzień urodzin W dwudziestą rocznicę urodzin, dzień był czerwcowy, czarująco piękny, Molly usiadła na skraju polany, tuż obok płotu i spoglądała na synka, który spał u jej nóg. Parę kroków dalej, wśród drzew śpiewały słowiki. Ich uwodzicielska pieśń rozbrzmiewała z oddali jak fletnia bożka Pana ukrytego w zaroślach. Trzy lata temu taki śpiew wprawiał ją w zachwyt. Dziś tylko dźwięczał. Poruszył ją wprawdzie, wywołał pewien oddźwięk w głębi serca, ale czuła nuta nie zdołała jej pobudzić do słuchania w skupieniu. W końcu zupełnie przestała słuchać. Uwagę jej zajęły inne dźwięki, dziwnie kontrastujące z przepychem czerwca, zaś echo tych dźwięków, nieustępliwych i upartych huczało, dudniło, a od czasu do czasu jak uderzenie gromu wstrząsało ziemią. Molly rozpoczęła dwudziesty rok, zaś od prawie trzech lat była już wdową. Miała dwadzieścia lat, lecz huk tych dźwięków, który od lat i miesięcy rozbrzmiewał dokoła, napełnił jej duszę tak strasznym chaosem, że ogłuszył ją w końcu i wprawił w apatię. Molly czuła się jak kwiat rzucony na śmietnik. Jej dwuletni synek, śpiący opodal nie słyszał, co rozbrzmiewało wokół. Ani śpiewu ptaka, ani huku dział, które grzmiały w oddali. Ryczały w tej chwili jak stado olbrzymów, puszczonych z uwięzi. Powietrze drgnęło. Przez ciszę wieczoru, który zapadł nad wsią, przeciągnął mroźny powiew śmierci. Mogło się wydawać, że i ziemia drgnęła w przedśmiertnym spazmie. Dwudziestoletnia kobieta zacisnęła dłonie. Ogarnął ją lęk. Życie jest straszne, gdy człowiek ma za dużo czasu i zaczyna rozmyślać. 2

Rollo niezbyt często zasypiał wśród dnia. Zdarzało to się wówczas, gdy powietrze było duszne i osłabiał go upał. Pochyliła się żywo i odpędziwszy muchę z policzka dziecka, spojrzała mu w twarz. Chłopczyk w tej chwili miał oczy zamknięte, a jego czarne rzęsy opadały jak firanki na brzoskwinioworóżową, okrągłą twarzyczkę. Patrząc na niego nie oparła się wrażeniu, że nie widziała w swym życiu piękniejszego dziecka. Przemknęło jej przez głowę, że twarz chłopczyka, który leżał u jej nóg, byłaby wiernym odbiciem rysów jego matki, gdyby ta mogła odzyskać urok młodości. Oczy, tak jak on, miała ciemnoniebieskie, koloru fiołków, włosy jasne, cerę bladą, nieco opaloną od przebywania na słońcu, rysy wyostrzone, pozbawione już młodzieńczej krągłości, nos delikatny, usta drobne, nerwowo zaciśnięte. Ostro zakończona broda jakoś dziwnie nie pasowała do jej wieku, podobnie jak chuda szyja i wystające obojczyki. Cały jej wygląd, wyczerpany i znużony zdawał się wskazywać na przebyte cierpienia, co dziwnie raziło u osoby tak młodej. Wszystko to nie pozbawiło jej bowiem młodego wyglądu. Ale młodości osobliwej. Przedwcześnie przekwitłej i doszczętnie ograbionej z należnych jej praw. Siedząc w tej chwili na skraju polany, wsłuchując się w piekło dudniących gromów, Molly wyglądała jak leśna wróżka czekająca zbawienia. Pragnęła ucieczki. Ale myśląc o ratunku i rozpaczliwie go szukając zdawała sobie sprawę, że nie poradzi sobie mając u boku dziecko. Palba armat i widok zieleni jakoś dziwnie się zmieszały z bólem, który czuła. Chciała się skupić, uporządkować myśli, ale cierpienie ją przemogło. Nie zdołała go zagłuszyć, lub zniweczyć w sobie pamięci, a właśnie pamięć zatruwała jej serce. Przysłuchując się strzałom i zbyt żywo odczuwając zmartwychwstanie przyrody, nie potrafiła zapomnieć wszystkiego, co minęło, gdyż wojna i natura nierozerwalnie złączyły się z obrazem przeszłości. Nie mogła w tych warunkach myśleć o czymś innym. Nie, nie mogła. Westchnęła głęboko i pochyliła się znowu nad dzieckiem usiłując — tak jak czyniła to tysiące razy przedtem — złagodzić ból uściskiem lub dotknięciem tej drogiej istotki, która, jakkolwiek utrudniała wybrnięcie z sytuacji, była jedyną radością jej szarego życia. 3

Gdyby nie Rollo, jej mały synek, pośpieszyłaby za morze, w głąb tego kraju, który pogrążał się w wojnie. Pracowałaby z oddaniem, by słowem i uczynkiem pomóc cierpiącym, którzy stanęli jak żywy mur, by odgrodzić Anglię od zakusów jej wroga. Gdyby nie Rollo otwarta rana, która krwawiła w jej sercu, zagoiłaby się może i zaczęła zasklepiać, gdyż praca dla bliźnich i poświęcenie się dla nich mogły sprawić, że przestałaby myśleć o sobie. Gdyby nie Rollo poszłaby drogą, którą samodzielnie i bez lęku obrałaby na przyszłość, a uciążliwy problem, który ją dręczył, problem tak trudny, że wciąż nie wiedziała, jak go rozwiązać, przestałby być po prostu aktualny. A jednak Rollo był całym jej światem. Uklękła obok niego i wziąwszy go na ręce, zaczęła uspokajać, gdy skrzywił się do płaczu przebudzony ze snu. Zanuciła coś cicho, gruchała mu do ucha. Milej jej było sprowokować jego płacz, niż przysłuchiwać się tępo ustawicznej kanonadzie karabinów i armat. Słowik jeszcze śpiewał, wyczarowując złudnie baśń o szczęściu, zaś blada kobieta klęcząca bez ruchu na skraju polany słuchając go wpadła w zadumę. Odczuła jakiś ból, podświadomą grozę w słodyczy tych dźwięków. Przemknęła jej myśl, czy człowiek wiszący na szubienicy słuchał kiedyś również pieśni słowika i czy pomyślał o niej, zanim jego duch zdołał się wydobyć ze swej ziemskiej powłoki. Piękno i groza szukające pojednania; miłość i śmierć patrzące sobie w oczy! Pochyliła się ku dziecku i ukrywszy twarz na jego drobnej piersi, zaczęła się modlić. „Ratuj nas, Boże! — Zbaw nas od złego!... Nie opuszczaj nas, Panie! — Bądź nam miłościwi..." Zagłębiona w modlitwie długo nie odrywała głowy od dziecka, a gdy ją wreszcie podniosła i poczęła nasłuchiwać, w gąszczach pod lasem zaległo milczenie. Miała teraz twarz smutną, z grymasem cierpienia. Opodal, pod płotem stał wózek dziecka. Dźwignęła się z ziemi i wziąwszy dziecko, podeszła tam ostrożnie. Chłopczyk był śpiący i zapłakał znowu, ale wkrótce się uciszył, gdy Molly delikatnie ułożyła go w wózku i przykryła derką. Było już późno, więc wyrzucała sobie, że bawiła zbyt długo, gdyż dziecko o tej porze powinno było spać. Gdyby nie jej dzień urodzin, nic by jej nie pociągnęło w kierunku polany; uznała teraz w duchu, że ten pomysł był szalony 5

i wyraźnie samolubny. To miejsce, rozważała, pełne było wspomnień i roiło się po prostu od cieni przeszłości. W tym właśnie miejscu, na tej samej polanie, strojącej się w zieleń Ronald Fordringham, jej zmarły mąż, po raz pierwszy objął ją tkliwym ramieniem i przygarnął do piersi. Pamięć pocałunku, pierwszego pocałunku, złożonego na jej ustach, wstrząsnęła nią boleśnie. Nie zważając na ból, na udrękę, wywołaną przez wspomnienie, uczepiła się tej myśli i zamknęła powieki. — Roy! — wyjąkała. — Jedyny! Kochany! Wystrzał armatni ponownie wstrząsnął powietrzem i ziemią. Zacisnęła usta i spojrzała ku górze. Nad lasem z wolna, rozsnuwały się cienie. Słowiki zamilkły. Świat znieruchomiał wśród ciszy wieczoru. Ale palba trwała. Armaty tak jak przedtem ryczały w oddali. Odetchnęła głęboko i jeszcze raz pochyliła się nad dzieckiem. Chłopczyk jeszcze nie spał, miał oczy otwarte. Uśmiechał się do niej i pogładził ją rączką. Niezwykłość tego ruchu tak dziwnie ją wzruszyła, że mimo woli zaszlochała. Chłopczyk wygiął usta w podkówkę. Pragnąc go uciszyć z trudem zaczęła się śmiać. — Malutki zmęczony — odezwała się żywo. — Nie płacz, aniołku. Zaraz wrócimy do domu, bobuś z mamusią napije się mleczka, dostanie biszkopcika, pobawi się grzecznie i położy się spać. Poprawiła poduszeczkę, ucałowała go mocno i jeszcze raz się zaśmiała, gdy tłustymi ramionkami objął jej szyję. — Mamusiu, mamusiu! — zaczął marudzić. — Teraz cicho, bobuś — rzekła stanowczo. Rozścieliła derkę i przykryła go lepiej. — Musimy się śpieszyć. Co powie dziaduś, gdy tak późno przyjdziemy? Rollo w tej sprawie nie wyraził opinii, ale ocknąwszy się z senności i patrząc przed siebie, gaworzył o czymś, tylko sobie zrozumiałym językiem. Umiał być rozmowny, gdy odczuwał podnietę, a uśmiech matki, pełen serca i szczerości, pobudzał go zawsze do pilnych i gorliwych wysiłków. Matka słuphała. Była zawsze życzliwą i chętną słuchaczką. Molly ruszyła pośpiesznie. Zależało jej na tym, by czym prędzej oddalić się od polany. Wieczór był piękny. Na polach leżały kopce siana, 5

droga była równa, bez żadnych przeszkód, gęste chmury ciągnące od zachodu ochłodziły upalne powietrze. Molly śpieszyła się. Zachodzące słońce, wyzierając zza chmur, opromieniało łagodnie jej twarz; zwróciła się ku dziecku i uśmiechając się ciągle odpowiadała, jak umiała, na jego niezrozumiałe słówka. Ale Rollo ją rozumiał. Gdy po upływie kwadransa zbliżyli się do wioski, odczuła ulgę na widok jej domków. Spacer przez pola zrobił jej dobrze. Zwolnił ją i wreszcie od ciężkich rozmyślań na skraju polany. Żałowała teraz, że idąc za instynktem pozwoliła mu się unieść w dniu swych urodzin. — Nie powinnam tam chodzić — rzekła do siebie, gdy otworzywszy furtkę znalazła się na wzgórzu. — Nie pójdę tam więcej. Ale wymawiając te słowa, odczuła ponownie dotkliwy ból. Zdawało się jej teraz, że popełnia nielojalność wobec uczuć dla Ronalda, jej kochanka, najdroższego męża, który padł od kul, zginął na obczyźnie i już nigdy nie wróci, by popatrzeć jej w oczy. Gdy minęła pagórek, ogarnął ją dziwny niepokój. Droga była cicha, więc mogła się skupić. Myślała o dziecku. Biedny Rollo już od blisko godziny powinien był spać. Nic dziwnego, że zasnął na polanie. Cieszyła się myślą, że gdy wróci do domu, zajęcia domowe pochłoną jej resztę kończącego się dnia. Uspokoi się może, gdy dzień jej urodzin nareszcie się skończy. Jest już za stara, pomyślała po cichu, by święcić takie dni. Dni pospolite, szare, robocze są znacznie łatwiejsze do stawiania im czoła. Słuchając szczebiotu dziecka ujrzała w oddali pierwszą willę rodzinnej wioski. Little Bradholt, taką miała nazwę, była typowo angielskim, malowniczym zakątkiem. Domki stare, pochylone od starości, ale wiele zieleni i duży staw pośrodku osiedla. Prastare cisy, stojące na wzgórzu wskazywały może niegdyś drogę pielgrzymom, gdy ciągnęli w skupieniu do świętych relikwii złożonych w Canterbury. Tych cisów było wiele. Ciągnęły się nieprzerwanie daleko aż poza park pałacu Aubreystone'ów, gdzie możni właściciele Bradholtu i okolicy od niepamiętnych lat rządzili i mieszkali, wywodząc swój ród od jednego z baronów, który zjawił się tu niegdyś z Wilhelmem Zdobywcą. Molly od dzieciństwa odnosiła się z czcią do rodziny Aubreystone'ów. Zachowywali się. przykładnie i otaczali opieką mieszkańców posiadłości. Ale obecna przedstawicielka możnego rodu, lady Mary 7

Aubreystone, osoba już wiekowa i matka generacji żyjącej współcześnie, nie cieszyla się u ludzi tak wielką sympatią. Była harda, nieprzystępna, litrowych obyczajów i niezwykłej energii. Nikt w jej obecności nie odważył lię uśmiechnąć. Wiele przetrwała, ale żadne z jej przeżyć nie zostawiło śladów na jej twarzy. Mąż jej przed laty padł od kuli, uczestnicząc przygodnie w jednym z polowań. Wierzono ogólnie, że łączyła ich miłość, ale nikt nie miał pewności. Urodziła mu w młodości czterech synów, z których tylko jeden, obecny reprezentant prastarej rodziny pozostał przy życiu. Ten syn był najmłodszy. Obaj starsi zostali zabici, jeden we Francji, drugi na morzu. Najstarszy, właściwy spadkobierca majątku i tytułu, uległ wraz z żoną jednej z chorób, które przedostały się do Anglii bezpośrednio z okopów i rowów strzeleckich. Zmarli bezdzietnie. Pozostały przy życiu, najmłodszy ze wszystkich, dobiegał czterdziestki. Był człowiekiem nieżonatym, toteż kwestia ciągłości możnego rodu — po raz pierwszy zapewne w jego długiej historii — stanęła obecnie pod znakiem zapytania. On również był w armii, pełnił swego czasu służbę w Egipcie, obecnie jednakże — mówiono ogólnie, że zawdzięczał to wpływom i staraniom matki — objął urzędowanie w Ministerstwie Wojny i aż do zawarcia pokoju miał je sprawować na terenie Europy. Aż do śmierci brata nie marzył o tym, że obejmie dziedzictwo; żył w spokoju i nikt nań nie nalegał, aby zawarł małżeństwo. Matka, która dotąd nie dbała o niego, skoncentrowała obecnie resztki woli nie szczędząc wysiłków, by dopiąć celu. Śmiało można rzec, że kwestia sukcesji opętała jej umysł. Na nic poza tym nie zwracała uwagi. Myślała tylko o tym, by syn się ożenił i czym prędzej zostawił potomka rodowi. Oprócz czterech synów obdarzyła swego męża trzema córkami. Najstarsza z tych córek, Karolina Aubreystone, była starą panną, pięćdziesięciosześcioletnią i uważana była w domu za prawą rękę starzejącej się matki. Dwie młodsze od dawna opuściły dom rodzicielski. Wyszły za mąż. Być może dlatego, że nie mogły się oprzeć tyranii matki. Ale ich siostra Karolina wzgardziwszy mężczyznami, okazywała uległość wobec starej lady. Po ojcu odziedziczyła zamiłowanie do sportu i każdego niemal roku brała udział w polowaniach. Lecz i podobieństwo do matki nie dało się zaprzeczyć. Była harda, opryskliwa i tak samo jak matka nieznośna w obcowaniu. Molly się dziwiła, jak one obie mogły 8

z sobą żyć pod jednym dachem. Gdy się czasem spierały, działo się to zawsze przy drzwiach zamkniętych i nikt ze służby nie mógł ich słyszeć. Karolina w tym względzie okazywała ostrożność. Sprowokowana przez matkę odpowiadała zazwyczaj tylko dziwnie rubasznym, ochrypłym śmiechem. Matka nie kochała żyjącej z nią córki, jak w ogóle nikogo nie darzyła miłością, ale Karolina nie zdawała się tym martwić. Opowiadano sobie o niej, że dlatego tak cierpliwie znosi swój los, gdyż czeka tylko chwili, aż wiek unieszkodliwi tyrana rodziny. Molly myśląc o tym poczuła lęk. Minęła pałac i popychając wózek skierowała się szybko przez łąkę do domu. Przemogła się'jednak i skupiwszy siły doszła do wniosku, że przez wzgląd na dziecko należy czym prędzej śmiało i zdecydowanie podjąć decyzję. Uważała to teraz za rzecz nieodzowną. Z romantyką polany trzeba skończyć, a Ronald — jej kochanek — przestał dla niej istnieć, gdyż odszedł na wieki. Po cóż zatem czekać i daremnie się łudzić? Tylko jeden Rollo jej został na świecie. Jeśli miała o nim myśleć i zabezpieczyć mu przyszłość, to nie było innej drogi, jak otrząsnąć Się z uprzedzeń i podjąć wyzwanie, które rzucił jej los. Zdarzyło się bowiem, że gdy ostatni z Aubreystone'ów, naglony przez matkę, począł się rozglądać za odpowiadającą mu żoną, wybór jego padł — wbrew wszelkim oczekiwaniom — na Molly Fordringham. Oświadczył bez wahania, że tylko ona jest godna zająć tę pozycję i że wiedziony intuicją oddaje jej pierwszeństwo, jeśli chodzi o misję podtrzymywania ciągłości w rodzinie Aubreystone'ów. Decydujący w tym wyborze był niewątpliwie fakt, że Molly nieprzerwanie przebywała w Bradholt i że kiedy tylko chciał, mógł ją zobaczyć. Inne kobiety, zajęte podczas wojny pracą społeczną, miały za mało czasu i stale wyjeżdżały. Tylko jedna Molly — tak się przynajmniej zdawało — zajęta była domem, mając ojca i małego Rolla na własnym utrzymaniu. Była zawsze na miejscu, zawsze na straży domowego ogniska. O takiej marzył. Była cicha, łagodna, nie potrafiłaby zapewne wszczynać zatargów z jego matką i siostrą, a jeśli — co pewne — za mało miała danych, by reprezentować dom o starodawnych tradycjach, to któż o tym marzył w takich czasach jak dzisiejsze? Była młoda, inteligentna i poduczyłaby się tego, gdyby zaszła potrzeba. Sama Karolina udzieli jej wskazówek. Karolina wie wszystko. Wie nawet o tym, o czym matka czasem nie wie, co już samo przez się jest trudne do 8

pomyślenia. Uznał, że należy coś przedsięwziąć, by nie umrzeć bez dziedzica, a Molly jest matką i już ma chłopczyka; chłopczyka tak miłego, że Bóg wie, co by dał, aby nazwać go swoim. Jej ojciec oczywiście jest marnym rozbitkiem. Niezaradny życiowo, nawet funkcjom nauczyciela nie zdołał podołać; obecnie jest chory — choruje na serce. Jego dni są policzone. Szkoda czasu, by go brać pod rozwagę. Myślał tylko o niej. Tylko ona w tym wypadku wchodziła w rachubę. Tylko jedna Molly. Nie zastanawiał się dotąd nad sprawą małżeństwa. Nie pociągała go nigdy. Jako czwarty syn obecnej generacji, syn bez widoków, nie uważał za stosowne* poświęcać jej uwagi. Ale teraz, gdy znienacka zaczęto go naglić i gdy na domiar wszystkiego Molly Fordringham zjawiła się przed nim — teraz chciał zająć się tą sprawą; był nawet gotów zaadoptować jej syna i wychować go tak samo, jak zawsze o tym marzył, że wychowa własnego. Właśnie ten wzgląd — ten jeden jedyny — pociągał Molly i coraz to wyraźniej ją jednał dla niego. Jej mąż miał niewątpliwie wielkie zdolności — nie chciała myśleć, że to było złudzenie — ale gdy dosięgło go fatum w okopach strzeleckich, był prostym szeregowcem w armii brytyjskiej. Jej ojciec na razie żył z drobnych oszczędności, uciułanych przed wojną, ale trapiła się myślą, że gdy kiedyś się wyczerpią, pozostanie im jedynie jej wdowia pensja, którą miała po mężu. Nie obawiała się pracy. Myślała o niej zawsze i garnęła się do niej; ale niepokoił ją wzgląd, że ta praca nie wystarczy, by zapewnić Rollowi jaki taki dobrobyt. Rollo też mógł objawić zdolności. Była tego pewna. Jego spryt i przebiegłość już teraz wprawiały ją często w zdumienie. Nie ulegało wątpliwości, że kiedyś, w przyszłości, mógłby się wybić. Zrozumiała obecnie, że los jej dziecka spoczął w jej rękach. Jeśli odrzuci sposobność, jej ukochany syn prędzej czy później ulegnie w walce, którą wyda mu nędza. Nie miała prawa nie skorzystać z okazji. Należało się to dziecku, a w pewnym może sensie pamięci Ronalda; jej biedny mąż nie wiedział nawet o tym, że powiła mu syna. Należało pochwycić sposobność i wyzyskać ją. Ivor na pewno nie kochał jej. Odczuła to instynktem; tą samą intuicją, która, gdy żyła jeszcze z mężem, pozwoliła jej posiąść tajemnicę kochania. Jeśli przyjmie go zatem i zostanie jego żoną, to nie wyrządzi 9

mu przez to zbyt wielkiej krzywdy. Wiedziała bowiem w duchu, że już nigdy po raz drugi nie potrafi pokochać. Wzdrygala się przed tym, że ma go poślubić; zdawała sobie sprawę, że ten związek nie oprze się na wzajemnej szczerości. Ale z tego powodu — rozumowała po cichu — da teraz więcej, niż sama otrzyma. Znaczyło to tyle, że poświęci siebie. A co to małżeństwo będzie znaczyć dla niego? Dla Ivora Aubreystone'a? Uzna je zapewne za zabawny epizod, w najlepszym zaś razie za spełnienie ambicji żywionych przez matkę. Te ambicje i w nim odzywały się głośno. Nie. Ivor na pewno nie dozna krzywdy. Będzie szczera, życzliwa i, jakkolwiek się wzdryga przed myślą o małżeństwie, uczciwie odegra swą rolę. Ivor wieczorem ma przyjść po odpowiedź. Odwiedzi ją dzisiaj w tym skromnym domku. Przebiegło ją mrowie. Odpowiedź dla niego już miała gotową. Ale czuła mimo wszystko — jakiś wewnętrzny głos przekonywał ją o tym — że popełnia niewłaściwość, że popełnia coś złego. Coś więcej niż złego. Coś strasznie krzywdzącego i strasznie niskiego. Coś, co znieważy pamięć Ronalda.

ROZDZIAŁ II Wzajemne korzyści Ojca nie było, gdy wróciła do domu. Gdy zapadał wieczór, często wychodził na krótką przechadzkę przed kolacją. Ponieważ wszystko przyszykowała wychodząc po południu, nie pozostało jej teraz wiele roboty; miała tylko zagrzać mleko dla Rolla. Wzięła go ze sobą, pozwalając mu tymczasem bawić się w kuchni. Ale musiała uważać. Wszystkim się interesował, wszystko brał w ręce, a szczególny pociąg miał do wiadra na węgiel. Wiedział z doświadczenia, że matka jest bardzo pobłażliwa, że nie będzie mu przeszkadzać i kochał ją za to. Tak bardzo w to wierzył, że gdy zdarzyło się czasem, że go lekko złajała, płakał godzinami i nie mógł się uciszyć. Nie tak jak dziecko; ale z przeświadczenia, że wyrządził jej przykrość. Ubóstwiał matkę ponad wszystko. Drażniło go, że za chwilę lub dwie pojawi się dziadek. Jakoś tak się złożyło, że nie potrafił się do niego szczerze przywiązać; odczuwał dlań rodzaj pogardy. Nie zajmował go zresztą; nawet mniej go zajmował niż wiadro na węgiel. Najwięcej od dziadka odstręczał go fakt, że nigdy przy nim nie pozwalano mu broić, a że brojenie i swawola sprawiały mu przyjemność, więc nic w tym dziwnego, że czym prędzej zmykał, ilekroć posłyszał, że dziadek się zbliża. Cieszył się, że tylko matka i on przebywają obecnie w mieszkaniu. Po drzemce w lesie czuł się wypoczęty i pełen ochoty do każdej zabawy. Radowała go myśl, że nikt mu nie przeszkodzi w wybrykach fantazji — z wyjątkiem, oczywiście, pociągu do wiadra — a Molly istotnie była cierpliwa. Uśmiechała się nawet. Mogła być pewna, że Rollo będzie zawsze jej szczerym wielbicielem. 12

Ale grzanie mleka nie było czynnością trwającą długo. Nie tak długo przynajmniej, jak pragnął Rollo. Uzbrojony w patelnię i blaszaną pokrywkę uderzał z entuzjazmem o ścianę, stół i wszystko, co spotykał, zaś Molly pomyślała, jak trudno będzie pozbawić go teraz tej płochej rozrywki. Chłopczyk promieniał z radości. Wreszcie musiała okazać stanowczość. Pora była późna, a należało go rozebrać i wykąpać, nim pójdzie do łóżka. Nie zważając na protesty, uciszyła go w końcu i powiodła przez schody, stare, zmurszałe, walące się schody do małej izdebki, w której sypiał. Zamknęła ostrożnie drzwi na górze. Zamykano je zawsze, a zwyczaj ich zamykania tak bardzo się przyjął, że Rollo niekiedy zamykał je sam, gdy roztargniony dziadek zapomniał to zrobić. Izdebka, w której sypiał Rollo, miała dwoje drzwi, stojących, przeciwległe; jedne, otwarte, wiodły do pokoju, w którym spała Molly, drugie, zamknięte — Rollo miał do nich dostęp wzbroniony — do pokoju jej ojca. Pokoiki były niskie i bardzo duszne. Woda w wanience, przygotowanej dla Rolla, była jeszcze ciepła; nalewano ją rano, by oszczędzić sobie trudu wieczorem, przed spaniem. Zimą Rollo przeważnie kąpał się w kuchni. Próbował, tak jak zawsze, wejść do wanienki w ubraniu i bucicz-kach, dostał klapsa — oględnego oczywiście — i drażniąc się z matką wrzeszczał jak najęty. Molly się śmiała, lubiła te psoty. Uległ jej w końcu, nabroiwszy do syta. Pozwolił się rozebrać i zanurzywszy się w wodzie zaczął tarzać się i pluskać, nie ukrywając radości z rozkoszy kąpieli. Rozbryzgiwał wodę, śmiał się, hałasował, ale Molly nie łajała go za to. Zdawała się przebywać myślami gdzie indziej. Gdy odwracała się od niego, twarz jej zastygała w wyrazie zadumy. Zanim położyła go do łóżka, trzymała go chwilę wysoko na rękach. Gdy ułożyła go wreszie, uprzątnęła mechanicznie rzeczy w pokoju, opuściła kotarę i zostawiwszy go w łóżku, zbiegła na dół, by przygotować kolację. W saloniku na dole było miło i zacisznie. Z gospody „Pod Pługiem", znajdującej się opodal dochodziły przez okno krzykliwe głosy bawiących się mężczyzn. W powietrzu był spokój; ani liść się nie ruszył. Noc zapowiadała się parna i gorąca. 12

Molly nie zdawała sobie sprawy ze swego zmęczenia. Czuła tylko, że jakaś tajemna siła pchają naprzód jak liść pędzony wiatrem w kierunku, który dziwnie się wzbraniała obrać za drogę. Ukończywszy zajęcia, usiadła pod oknem i patrząc na ogród zaczęła myśleć. Westchnęła lekko. Rollo zapewne już spał.*Brzęczenie pszczół wśród traw i kwiatów wywołało w niej stan pozornego uspokojenia. Skupiła myśli i ogarniając jeszcze raz sytuację usiłowała ją przemyśleć. Ale zmęczenie tym razem spłatało jej figla. Zanim się spostrzegła, że zmaga ją senność, powieki jej opadły i w chwilę potem ogarnął ją sen. Nie tyle jednak sen, co stan pośredni między jawą a snem — ów dziwny stan, w którym wizje i marzenia w tajemniczy sposób oblekają się w kształty. I po raz pierwszy w okresie bólu i żałoby, po raz pierwszy od chwili, gdy zginął jej mąż, ujrzała go przed sobą, zdając sobie sprawę, że stan, w którym trwa, nie był w istocie ani snem, ani jawą. Postać Ronalda widniała w oddali. Widziała go tak, jak widzi się człowieka, oglądając z daleka, przez odwrotną stronę lunety. Nie mogła się łudzić. Jego postać i ruchy były te same. Jego blada twarz wydawała się zatarta, przysłonięta mgłą. Raczej poznawała, niż widziała jego oczy. I w tym samym też sensie raczej odczuwała, niż słyszała jego głos. — Nie umarłem, Molly — przemówił z oddali. — Ale nie mogę powrócić. Już nigdy nie zdołam wrócić do ciebie. Zacisnęła dłonie. Każde z jego słów jak ostra strzała przeszyło jej serce. Zadrżała. — Najdroższy! — wyjąkała — Ronaldzie jedyny! Nie wierzyłam nigdy w to, że zabrała cię śmierć. Taki człowiek jak ty nie powinien umierać. — Nie, nie umarłem — powtórzył po chwili. — Odeszedłem tylko. Odszedłem daleko. Wierz w to, co mówię i kochaj mnie, Molly. — Kochaj? — powtórzyła czując, że krtań zaciska jej skurcz. — Dopóki mego życia, dopóki tchu w piersi, zawsze i wiernie dochowam ci serca. — A! — zawołał i zamilkł. Podbiegła ku niemu i płacząc zaczęła go błagać: — Nie odchodź, Ronaldzie! Zostań, Roy! Powiedz mi jeszcze, że kochasz mnie również. Powiedz to, drogi, powiedz to, powiedz! 13

Wizja w tej chwili zaczęła znikać jak blady cień rzucony na ekran. Ból ją ocucił, ocknęła się nagle z dziwnego transu. Ale zanim świadomość — fizyczne poczucie, że odzyskała przytomność — opanowała ją z powrotem, pochwyciła — lub uległa, być może, takiemu złudzeniu — echo głosu, który dochodził ją teraz jak z odwiecznych przestrzeni: „Tylko Bóg o tym wie, jak mocno i szczerze!". Otrząsnęła się ze snu zalewając się łzami i nie zdając sobie sprawy, czy lęk, czy radość zawładnęła jej duszą. Nie chciała wątpić, że duch Ronalda choćby na kilka tylko sekund odnowił z nią kontakt. Senne marzenie — powiedziałby niejeden — ale Molly uporczywie wierzyła w co innego. Była szczerze przekonana, że przepaść między nimi zwieńczyła się mostem, nie pytała jednak, jak i z jakiego powodu. Wystarczało jej na razie, że stwierdziła ten fakt i że dawała mu wiarę. Jego ciało mogło leżeć wśród poległych, mogło gnić tak jak inne w grobie bezimiennych, ale jego duch żył i zachował jeszcze zdolność, by podtrzymać z nią kontakt. Osobliwe to poczucie napełniło ją czcią i ogromną tęsknotą. Pragnęła jeszcze raz zawołać na niego, ale jakaś siła poskromiła ten zamiar. Coś jej mówiło, że rozmowa została przerwana i że daremnie było zaczynać ją od nowa. Odurzona, przejęta, objęła dłońmi głowę i zaczęła nasłuchiwać. Na ścieżce przed domem rozległy się kroki. Śmiałe, stanowcze kroki mężczyzny. Ktoś się zbliżał, podchodził do domu, zaś Molly przeczuła, kto to mógł być. Jej serce drgnęło, skurcz ponownie zacisnął jej krtań. Wstrzymała oddech czekając niecierpliwie, aż usłyszy pukanie. Nie usłyszała go jednak. Na chwilę zaległo głuche milczenie, potem rozległ się dźwięcznie męski głos. Przypomniała sobie teraz, że drzwi na dole zostawiła otwarte. — Czy mogę wejść? Głos brzmiał trochę hardo, ale nie było w nim nuty poniżająco wyniosłej. Molly z wysiłkiem ocknęła się ze stanu odrętwienia. — Oczywiście — rzekła. — Proszę uprzejmie. Mężczyzna wszedł pochylając się lekko, gdy przechodził przez próg. Był smukły, wysoki, dobrze zbudowany, spojrzenie miał śmiałe, niezwykle pewne. Każdy z Aubreystone'ów posiadał te cechy. Włosy miał ciemne, lekko rozwichrzone, oczy łagodne, szare. 15

— Przychodzę, być może, trochę za wcześnie — rzekł po chwili. — Ale byłem pewny, że panią zastanę. Pani sama w domu? Ujął jej dłoń i zamknął jej w swojej tak mocno i stanowczo, że Molly zapomniała odpowiedzieć. — Ostrzeżono nas o ataku lotniczym — dodał spokojnie. — Może złożą nam wizytę i rzucą parę bomb przy okazji. Nie zważałem jednak na to. Pomyślałem sobie, że przyjdę mimo wszystko. — Mój ojciec wyszedł — odparła Molly. Ogarnął ją niepokój. — Czy sądzi pan może...? — Jest tak samo bezpieczny na dworze, jak w domu — ozwał się Aubreystone. — Proszę się nie lękać. Mam dziwne przekonanie, że taka dziura, jak Bradholt jest niegodna uwagi nieprzyjaciół. Bardzo możliwe, że nie przelecą nawet nad nią. — Ach, nie przypuszczam — jęknęła Molly. — Pobiegnę na górę i zabiorę Rolla. — To zbyteczne i śmieszne — zaprotestował Aubreystone. — Nic nam nie grozi w tym małym domku. Szanse są znikome. Więc po cóż się denerwować i tracić głowę? Niech dziecko śpi. Nie warto go budzić i straszyć. Uśmiechnął się, zaś Molly odczuła lekką ulgę. Wnioskował logicznie. Uznała po cichu, że skrzywdziłaby dziecko, gdyby ulegając nerwowości, zupełnie bez potrzeby pozbawiła go snu. Rollo zbudzony — wiedziała z doświadczenia — całą noc przepędziłby bezsennie. — Niechże pan usiądzie — poprosiła półgłosem. — Wolno? — zapytał. Ujął jej dłoń i usiedli na małej kanapce. Starał się obudzić w niej ufność. Po chwili zaczął mówić: — Pani domyśla się pewnie, dlaczego przyszedłem. Molly westchnęła. Uczyniła ruch, jakby starając się uwolnić dłoń z jego ręki, ale trzymał ją mocno i nie myślał puścić. — Teraz szczerze i otwarcie omówimy tę sprawę — rzucił spokojnie. — Otóż chcę najpierw wyjaśnić, że oferując pani serce, nie mam zamiaru postąpić wbrew pani uczuciom i uczynić z niej powolnej niewolnicy. Mogę dać wiele, warunki i pozycja pozwalają mi na to, ale żywię przekonanie, że i od pani otrzymam nie mniej. Wynika więc z tego, że nasz stosunek oprze się na wzajemnych korzyściach. To 16

pełne przeświadczenie powinno panią zwolnić z jakichkolwiek skrupułów. Molly stropiła się. — Ja nigdy nie myślałam... Ja wcale... — Rozmaicie można dawać — ciągnął dalej. — Tak samo, jak odmawiać. Pani to rozumie. Ale to, co daję, daję z serca. Nie widzę powodu, by postąpić inaczej. Oddam pani wszystko i niczego nie odmówię. I zdaję sobie sprawę, że oboje w tym duchu powinniśmy postąpić. Tylko w taki bowiem sposób ugruntujemy sobie szczęście i wzajemne zaufanie. Uśmiechnął się lekko i uścisnął jej dłoń. — Czy zgadza się pani? — zapytał po chwili. Molly zakłopotała się przez chwilę, ale jej głos brzmiał pewnie, gdy zaczęła mówić. Odważnie spojrzała przed siebie. — Przykro mi — rzekła — że wywołałam w panu wrażenie, że nie ma żadnych przeszkód. W istocie tak nie jest. Żałuję teraz, że od razu nie dałam odpowiedzi przeczącej. Doszłam do wniosku, że istnieją pewne rzeczy, w których nie zdołam niestety nie dopatrzeć się przeszkód. Powinnam to była natychmiast wyjawić. Ale że prosił mnie pan wtedy o tydzień namysłu... Urwała nagle jakby przestraszona. — Dziwne — odrzekł. — Czy mamy więc zaczynać od nowa? Wytłumaczyłem pani przecież, że nie jestem człowiekiem żądającym zbyt wiele. Nie żądam nawet tego, czego zwykle się żąda w podobnych pertraktacjach. Nie żądam od pani, by zakochała się we mnie. Molly drgnęła. — Bardzo mi przykro — rzekła zmieszana — Ale oto właśnie chodzi. Zdaję sobie sprawę, że nie potrafię pokochać ponownie. — I cóż? — zawołał. — Czy wynika może z tego, że nie zdoła pani teraz obdarzyć drugiego choćby skromną sympatią? — Nie — odrzekła. Zamilkła na moment i dodała — Ale z góry wiem o tym, że nigdy nie zapomnę, co zawdzięczam pierwszemu. Aubreystone się zaśmiał. — Rozumiem — zawołał, machnąwszy lekceważąco ręką. — Zależy pani na tym, aby zachować pietyzm dla swych wspomnień. Zgadzam się na to, pozwalam na to pani. Rozumiem doskonale, że 17

każda natura ma swoje słabostki i nie zamierzam być intruzem w obszarach pani myśli, które słusznie w jej pojęciu uchodzą za święte. Przeżyła pani szczęście, lecz szczęście krótkotrwałe, zaś teraz pani sądzi, że skończyło się na zawsze. Innymi słowy, że przestało dla niej istnieć i już nigdy w swoim życiu nie poczuje się pani szczęśliwa. Ryzykowne twierdzenie, gdy jest się jeszcze młodą i ma dwadzieścia lat, a mówiąc nawiasem, nie zapomniałem o fakcie, że dziś pani święci dzień swych urodzin. Proszę się nie gniewać, ale nie mogę tych zastrzeżeń uznać za poważne. Jeśli mam mówić szczerze, to wzmacniają jeszcze racje, bym podtrzymał swą prośbę. Pochylił się nad nią zaglądając jej w oczy, jakby chciał jej dać odczuć, że broniła się dziecinnie. Zrozumiała tę intencję. Nie mogąc mu się oprzeć, odwróciła na chwilę głowę. — Proszę mnie nie przekonywać—rzekła zmieszana. — Powiedziałam już panu, że są pewne rzeczy, niezrozumiałe dla pana, które niezmiernie utrudniają mi decyzję. Dlaczego pan nie wierzy? — Rozumiem to wszystko — nalegał uparcie. — Dotknął panią cios, tragiczne doświadczenie, ale nie usprawiedliwia to jeszcze, by świadomie i celowo niweczyć sobie życie. Czy pomyślała pani o tym, że nie tylko pani sama tu wchodzi w rachubę? — Och, wiem — odrzekła, nie kryjąc wzruszenia. Uwolniła teraz dłoń i szybko wstała. Po chwili dodała: — To jest właśnie powód, który wprawia mnie w rozpacz. Biedny Rollo! Ale to jego dziecko. Wydaje mi się teraz, że wychodząc za pana, popełniłabym zdradę. Zaczęła się przechadzać po nierównej podłodze, on zaś powstał i nie spuszczając z niej oka, śledził bez przerwy wyraz jej twarzy. Po chwili rzekł: — Czy nie wydaje się pani, że ten sąd jest za śmiały i cośkolwiek chorobliwy? Nie umiem tego pojąć, jak można kogoś zdradzić wiedząc, że nie żyje. O zdradzie w tym wypadku nie może być mowy. Obróciła się ku niemu, a jej twarz w tej chwili skrzywiła się dziwnie. — On dla pana tylko umarł! — zawołała. — Dla mnie jednak nigdy. Nigdy! — powtórzyła. 18

Przystanęła obok okna, by nabrać tchu, ale zaraz podjęła z tym samym zapałem: — Dla mnie nie umarł. Tak bardzo w to wierzę, jak gdyby właśnie w tej chwili był u Rolla na górze. Nie wiem, czy tam jest, ale wcale nie wykluczam. Wiem tylko tyle, że zanim pan tu przyszedł, był chwilę ze mną. — Molly! — wykrzyknął patrząc jej w oczy. Podeszła ku niemu, zaciskając dłonie na piersi. Jej oczy pałały; zdawało się teraz, że patrzy w zaświaty. — Pan uważa to za nonsens — rzekła gorączkowo. — Domyślam się tego. A ja panu mówię, że to nowy kontakt nawiązany z jego duchem. Wierzę w to święcie i nikt mnie nie przekona. Pan musi to zrozumieć, gdy pan chce mnie poślubić. Może się wydarzyć, że tak blisko będzie przy mnie, iż nikogo oprócz niego nie dostrzegę. Wtedy pójdę za nim i usiądziemy szczęśliwi na ławeczce w ogrodzie. Zamilkła nagle. Gdy spojrzała przed siebie, mięśnie jej twarzy ściągnęły się dziwnie. Jakiś błogi zachwyt wyzierał jej z oczu. Aubreystone nadal zachował równowagę. Był tylko lekko zmieszany. W końcu podszedł i rzekł współczująco: — Rozumiem to, Molly, pojmuję to wszystko. Pani jest strasznie przeczulona. Takie stany się zdarzają u osób nerwowych. Zapewniam panią jednak, że ta rzecz mnie nie zraża. Życie jest tak smutne, tak pełne udręki w dzisiejszych czasach, że celem naszym będzie wyzyskać, co się da, by wykrzesać z niego radość. Pani jest zresztą młoda, a cały pani ból — pani może nie wie o tym — tylko w części ma cechy fizyczne. Ten ból postaram się wyleczyć. Pani życie duchowe nadal pozostanie jej wyłączną własnością. Pragnę tylko tego, by pani fizycznie była przy mnie. O resztę się nie troszczę. Zgadzam się na to, by pani sprawy duchowe toczyły się nadal swoją drogą. — Pan pragnie tylko tego, bym rodziła mu dzieci — odezwała się głosem zanadto wyczerpanym, by wyrazić oburzenie. Wykonał gest, jakby czuł się dotknięty. Po chwili rzucił: — To i pani i mnie sprawiłoby radość. Pani jest zbyt młoda, aby żyć w samotności. Nie wątpię zresztą o tym, że mały Rollo osiągnie stąd korzyść. Jedno dziecko odczuwa przeważnie jakby rodzaj pokrzywdzenia. Przyrzekłem zaś pani — jakkolwiek nie mogę ustano- 18

wić go dziedzicem — że wychowam go troskliwie i z tą samą starannością, jakbym był jego ojcem. Molly boleśnie zagryzła wargi. Odwróciła się od niego. — Wiem — odrzekła. — Pan pojmuje to wszystko jak interes, handlową transakcję, a ja... Urwała, gdyż w tej chwili lekko zadrżały szyby. Najpierw daleko, potem coraz bliżej rozległ się warkot samolotu. Molly drgnęła przerażona; chciała natychmiast pobiec do pokoju Rolla i porwać dziecko w bezpieczne miejsce. Zanim jednak zdążyła to uczynić rozległ się huk detonacji. Lord Ivor nie stracił zimnej krwi. Objął ją i odciągnął od okna. — Już chyba po wszystkim — powiedział. — Słyszę, że samolot się oddala. To musiał być przypadek albo pomyłka. Mówiłem pani, że w tej wiosce nie ma niczego, co mogłoby być celem ataku lotniczego. Dziecko nie płacze, nie trzeba go budzić. Podczas gdy tak przemawiał starając się ją uspokoić, jego wzrok uważnie śledził coś, co działo się za oknem. Grupa ludzi szła w stronę domku niosąc kogoś. Podczas gdy się zbliżali, Ivor zrozumiał, że Molly nie został zaoszczędzony nowy cios. Ludzie wnieśli do pokoju ciało jej ojca. Choć nie był ranny w sposób widoczny, nie żył. Sąsiedzi ułożyli go na łóżku, postali chwilę z czapkami w dłoniach, po czym cicho, jeden za drugim opuścili izbę. Gdy Molly pojęła, co się stało, przypadła do łóżka i zaczęła rozpaczliwie płakać. Zdawało jej się, że otwiera się przed nią czarna czeluść. Straciła człowieka, który — choć nie dawał jej szczególnej opieki — stanowił o jej poczuciu bezpieczeństwa. Teraz została zupełnie sama. Nie wiedziała, czy rozpacza bardziej nad stratą ojca czy nad sobą. Lord Aubreystone długie chwile trzymał się dyskretnie na uboczu czekając, aż przeminie pierwszy paroksyzm bólu. Kiedy jednak płacz Molly zaczął cichnąć, podszedł do niej, delikatnie lecz stanowczo odciągnął ją od ciała zmarłego i posadził na krześle. Zmusił do wypicia paru łyków wody, wziął jej dłonie w swoje ręce i powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu: — Nie zostanie pani tutaj ani chwili dłużej. Wszystkim sam się zajmę, niech mi pani zaufa. Proszę ubrać dziecko, zabieram panią do 19

pałacu. Przyślę ludzi, którzy zrobią, co trzeba, by przygotować ciało do pogrzebu. Pani nie jest tu potrzebna. Musi pani myśleć o sobie i o synku. W tej sytuacji, jak sądzę, pani skrupuły muszą ustąpić. Nie może pani żyć sama, bez opieki, bo zmarniejecie oboje. Obiecałem pani opiekę i słowa dotrzymam. Nasz ślub odbędzie się jak najprędzej. A teraz proszę się opanować i przygotować do wyjścia. Molly wstała jak automat. Z pustką w głowie poszła na pięterko, otuliła półśpiącego Rolla w jakiś pledzik, zabrała trochę jego ubranek i wróciwszy na dół ułożyła go w wózku. Następnie wolno, ze spuszczoną głową podążyła obok lorda Ivora w stronę pałacu Aubreystone'ów.

ROZDZIAŁ III Ostatni z rodu Lady Mary Aubreystone, sztywna, wyprostowana, siedziała w salonie. Syn jej, Ivor, siedział naprzeciw. Palił papierosa. Rozmawiali przed chwilą, ale teraz zaległo niemiłe milczenie. Lady umiała korzystać z ciszy. Surowość jej twarzy i zimna równowaga były często wymowniejsze niż dźwięki słów. Miała poczucie, że powiedziała mu wszystko, co miała powiedzieć. Prawie wszystko. Ivor to zrozumiał, ale nie uważał za stosowne przyspieszać rozmowy. Zdawał sobie sprawę, że gdy zostawi jej czas, to jej harde słowa utracą trochę ze swej cierpkiej goryczy. Wreszcie przemówiła. Ivor podskoczył, jakby poczuł cierń na siedzeniu fotela. — Przykro mi — rzekła — niezmiernie przykro. Aspiracje i ambicje, hodowane od lat mogły wyżej sięgnąć niż po córkę nędzarza, który wykoleił sobie życie. Ale pocieszam się myślą, że wybryki twej fantazji nie poniosły cię w końcu w jeszcze gorszą mieliznę. Ponadto uważam, że sprowadzając tę kobietę wraz z dzieckiem do pałacu, powinieneś był naprzód zasięgnąć mej opinii. Nie zapytałeś mnie nawet, czy zgadzam się na to. Ivor spojrzał i lekko odchrząknął. Jeszcze raz nerwowo zmienił pozycję. — Zgodziłbym się z tobą — odrzekł po chwili — ale czas i warunki nie pozwalają mi na to. A czas i warunki są wręcz nienormalne. Widzisz sama. Biedna kobieta, zaskoczona nieszczęściem, nie miała przed sobą łatwego wyboru. Mogła albo zostać — u siebie naturalnie — i spędzić 21

wtedy noc obok zwłok ojca, albo ruszyć na oślep i szukać przytułku w jakiejś nędznej gospodzie. Ani jednej z tych rzeczy nie uznałem za wskazaną. A ponieważ, jak już wiesz, najdalej do tygodnia mam zamiar ją poślubić, nie zostało nic innego, jak zerwać na razie z uprzedzeniem i tradycją i zaofiarować jej gościnę w obrębie pałacu. Uznałem to poniekąd za rodzaj obowiązku. Matka Aubreystone'a schyliła głowę. — Rozumiem to — rzekła nieco przejęta. — Ale tak mało ją znam, tak mało o niej wiem, że i ty to zrozum, iż nie mam powodów, by ją przyjąć z entuzjazmem. Nic mi nie wiadomo o przodkach jej rodziny, nic zupełnie o jej zmarłym mężu. Ale wierzę mimo wszystko, że sam zasięgnąłeś potrzebnych informacji. Przecież trudno się żenić, nie wiedząc czegokolwiek o rodzinie swej żony. Ivor ponownie ruszył się w miejscu. Popatrzył jej w oczy. — Znałem jej ojca — odparł sucho. — Należał do ludzi starego typu; był wiejskim nauczycielem. Ale jej męża nie znałem; nigdy tu nie był. Podobno był synem dawno już zmarłego przyjaciela jej ojca. Dziecko Molly jest piękne jak obraz. Już sam jego wygląd wskazuje na rasę. Gdy czasem patrzę na nie — nie uwierzysz mi może — zaraz marzę 0 tym, by Molly i mnie obdarzyła podobnym. Chciałbym mieć syna podobnego do jej dziecka. Twarz staruszki zajaśniała uśmiechem. Nie ulegało wątpliwości, że Ivor uderzył w jej słabą stronę. — Podzielam to życzenie — rzekła życzliwie. — I z tego też powodu nie sprzeciwiam się temu, że myślisz o pośpiechu. Sprawa twego ślubu jest pilna i nagląca, a w takich dniach jak dzisiejsze, pełnych krwi 1 zniszczenia jest bardzo nieroztropnie zdawać się na przyszłość. Nawet nie dalej niż wczoraj mogłeś zginąć znienacka trafiony bombą. A przecież trzeba myśleć o tym, że jesteś ostatni z rodu Aubreystone'ow. Ostatni z rodu, który od Wilhelma Zdobywcy osiadł w tym kraju. — Zupełna racja — zaśmiał się Ivor. Był rad w tej chwili, że matka zmieniła temat rozmowy. Zdawał sobie sprawę, że zbytnie przeciągnięcie poprzedniego tematu zmusiłoby go w końcu do żywej interwencji. — Bardzo mnie to cieszy, że tak zdrowo rozumujesz. Po co mamy czekać, aż zniszczą nas bomby? Nawiasem mówiąc, wczorajszy atak uszkodził tylko mur starego kościoła. Ojciec Molly zginął z przestra- 23

chu, nie został zabity. Ale któż może wiedzieć, co stanie się jutro? Słusznie powiedziałaś, że jest nieroztropnością zdawać się na przyszłość. Pójdę do Molly i wytłumaczę jej wszystko. Ta biedna kobieta wolałaby na razie odłożyć ślub. — Doprawdy? — oburzyła się stara lady. Spojrzenia obojga spotkały się teraz. — Czy więc znaczy to, że ta prosta kobieta, to wiejskie zero, które raczyłeś wybrać, uważa się w prawie, by panoszyć się jeszcze i dyktować ci warunki? Tobie?... Tobie?... Ivor zaśmiał się. Powstał z fotela i zaledwie to uczynił, jego wcześniejsze zdenerwowanie minęło. — Nie lękaj się, matko, nie ma obawy. Molly jest rozumna i na pewno w przyszłości okaże mi wdzięczność. Ale jej mała duszyczka jest dziwnie przywiązana. Uwielbia pamięć zmarłego męża i czci ją głębiej, nieporównanie goręcej, niżby czciła go żywego, gdyby nagle zmartwychwstał. To szybko przeminie, gdy się zajmie czym innym. Od dawna zapewne przestałaby go czcić, gdyby w tym krótkim czasie stale i zawzięcie nie ścigał jej los. Jej ojciec był fantastą, życiowym niezdarą, a jej mały synek dopiero teraz zaczyna być miły i zabawny. Musi mieć dzieci, dużo dzieci. To ją szybko wyleczy ze stanu odrętwienia. Stara lady zaśmiała się szorstko. — Może masz rację — rzekła po chwili. — Ja również myślę, że obowiązki domowe rychło ją nawrócą. Prawdę mówiąc, uważam sytuację za zgoła rozpaczliwą. Jeszcze raz powtarzam, że nigdy bym nie dała zezwolenia na ten związek, gdyby nie wiara, że ta kobieta jest silna i że prędzej podoła obowiązkom macierzyństwa niż kobieta szlachetnego rodu równa ci stanem. Jeden syn to stanowczo za mało. Musisz mieć czterech, pięciu — jej głos się załamał, gdy mówiła te słowa — a i tego, sądzę, nie byłoby za wiele. Podszedł do niej i poklepał jej ramię. — Wszystko będzie dobrze — odezwał się żywo. — Możesz być spokojna, nie zatruwaj sobie myśli. Molly już zna moje wszystkie życzenia i nie lękam się o to, że nie zdoła im sprostać. Tylko bądź z nią uprzejma, gdy zjawi się tutaj. Jest trochę nieśmiała i nie przywykła zupełnie do pańskiej wyniosłości. Musiałem z nią walczyć, nim zdołałem ją nakłonić, by przyszła do pałacu. Po prostu prawie zmusiłem ją do tego. 24

— Przede wszystkim wymagam bezwzględnego posłuszeństwa — zaperzyła się lady. — Ależ tak, oczywiście — przyznał jej Ivor. — Z góry o tym wiem, że okaże się posłuszna i że wkrótce ją polubisz. Ale bądź z nią uprzejma. Choćby z tego powodu, że ma ciężkie strapienie. Spodziewam się poza tym, że od stopnia twej uprzejmości zależeć będzie również jej decyzja w tej ważnej sprawie. A przecież i tobie i mnie zależy na pośpiechu. Ona chce zwlekać, rozważyć wszystko. Nie, to niemożliwe. Musisz jej powiedzieć, że nie ma na to czasu. Słyszysz, matko? Powiedz jej otwarcie, że życie trzeba brać szybko, na gorąco i korzystać z niego tak, by pamiętać, że się żyło. To nic nowego. Każdy wróbel ćwierka o tym na dachu. — Pewnie, pewnie — przytaknęła matka. — Powinna się radować, czuć się szczęśliwa, że zawiera ten związek. I powinna rozumieć, że wyświadczasz jej honor, ogromny honor wybierając ją za żonę. — Rozumie to, rozumie — zniecierpliwił się Ivor. — Ale lęka się czegoś, ma straszną tremę. Nic dziwnego. Bóg raczy wiedzieć, ile to biedactwo cierpiało dotąd. Więc pomóż jej trochę, daj jej wskazówki. To potem pójdzie łatwiej, gdy już będzie moją żoną. Ale lękam się o teraz. Lękam się, na przykład, aby jakaś drobna rzecz nie spłoszyła jej. Boję się jej wahania. Nie uważasz, matko, że mogłaby mi jeszcze odmówić? Mówił to nerwowo, tak żywo i gorąco, że każde jego słowo wydawało się prośbą. Matka szyderczo spojrzała mu w twarz. — To niemożliwe — odrzekła z przekąsem. — Wiem już, Ivorze, o co ci chodzi. Więc skoro nie ma wyjścia i tę jedną kobietę wbiłeś sobie w głowę, co tym bardziej jest dziwne, że nigdy do tej pory nie myślałeś o małżeństwie, to postaram się udzielić ci pomocy w spełnieniu twych życzeń. Nieba tylko wiedzą, co z tego wyniknie, ale nie myślmy teraz o tym, zostawmy to losowi. Może on nie dopuści, by stała się nam krzywda. Musimy więc zacząć. Z najlepszą myślą rozpocząć działanie. — I z największym pośpiechem — dokończył Ivor. — Dziękuję ci, matko. Nie masz pojęcia, jaki jestem ci wdzięczny. Obrócił się do okna, przystanął przed nim, spojrzał na ogród i małą sadzawkę, lśniącą opodal, i ściągnął brwi, jakby nie był rad z obrotu sprawy. 24

Z głębi pokoju zabrzmiały po chwili słowa matki: — Powiedziałam wszystko. A teraz powtarzam, że nigdy, póki żyję, nikomu nie ustąpię. Pozostanę tu panią. Wydaje mi się zresztą, że to ostatnie zastrzeżenie jest zgoła zbyteczne. Ivor odwrócił głowę. — Oczywiście, matko! — przyznał. — Nikt nie myśli pozbawić cię władzy. Molly jest skromna, nie będzie mieć pretensji. Wynika to zresztą ze sposobu jej życia. Wszystkim, co dotąd zajmowało jej umysł, była myśl o ojcu i troska o dziecko. Lady westchnęła. — Mam dziwne wrażenie, że ta młoda kobieta jest prostaczką. Ale może to się zmieni, gdy zechce się uczyć. Może da się przerobić. Przyprowadź ją do mnie. Spróbuję z nią pomówić. Obrócił się żywo. — Matko! — zawołał. — Jeśli nie odrzucisz uprzedzeń i potraktujesz ją szorstko, z góry przewiduję, że ją stracę. Chcę ją poślubić i pragnę wobec tego, by się czuła szczęśliwa. Gdybym nie mógł na to liczyć, że udzielisz mi pomocy i że postarasz się o to, by tak było, jak pragnę... Lady ostro spojrzała mu w oczy. — Czy odmawiam twojej prośbie? — spytała cierpko. Jej twarz zesztywniała, głos rozbrzmiewał tonem wzburzenia. — Czy zrobiłam cośkolwiek, co szło na przekór twym dziwnym życzeniom? Wyraziłeś swe żądanie, swe prośby i intencje, a ja ci oświadczyłam, że zgadzam się na nie i że zrobię, co mogę, by udzielić ci pomocy. Nie zapominaj jednakże, że każda rzecz ma pewne granice. Zaczynasz je przekraczać, drogi Ivorze. Jeszcze raz podkreślam, że gdyby nie warunki, żaden argument nie wymógłby na mnie, by uznać rzecz, którą zamierzasz przeprowadzić. Ta sprawa mnie mierzi. Sprzeciwia się po prostu zasadniczym pojęciom, które żywiłam przez całe życie. — Rozumiem cię, matko — odrzekł Ivor. Jego głos był również widocznie wzburzony. — Uzgodniliśmy jednakże, że warunki zmieniły postać sprawy, więc nie widzę potrzeby, by rozstrząsać ją dłużej. Wszystko, co na koniec mam do powiedzenia, to wyłącznie tyle, że Molly w usposobieniu, w jakim znajduje się dzisiaj, mogłaby się zrazić nawet błahą drobnostką, proszę wobec tego, abyś zechciała 25