Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Deveraux Jude - Przeznaczenie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Deveraux Jude - Przeznaczenie.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse D
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 431 osób, 250 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 209 stron)

Jude Deveraux PRZEZNACZENIE

Część pierwsza 1 Nowy Jork, 1994 „Nie możesz być szczęśliwa w tym życiu, ponieważ nie załatwiłaś wszytkiego, co powinnaś załatwić, w poprzednich wcieleniach". Co pomyślelibyście, gdyby ktoś wam tak powiedział? Zapewne: „Beznadziejna sprawa, po co wobec tego się męczyć?" Prawda? Albo raczej: „Ta kobieta ma nie po kolei. Trzeba szybko zbierać manele i uciekać"?. A może tak jak ja pomyślelibyście: „Mam temat! Wszyscy teraz podniecają się podróżami w czasie, ale nikt tego nie robi, więc jeśli wypytam tę kobietę, to może dowiem się od niej tyle, żeby starczyło na książkę". To właśnie pomyślałam, gdy poznałam Norę, ponieważ jestem ciałem i duszą oddana pisaniu. Nie ma we mnie ani jednej komórki, która nie jest nastrojona tak, by wszystko można było wykorzystać w książce. Ludzie nieustannie pytają mnie, jak zostałam pisarką. Chciałabym mieć odpowiedź, która by ich zadowoliła. Chciałabym móc powiedzieć, że szłam przez cudowną, bujną łąkę pełną niebieskich kwiatków, gdy nagle piękność w srebrnej sukni zdzieliła mnie różdżką po głowie i powiedziała czarownym głosem: - Daruję ci talent pisarski. Bierz go i pisz. Ludzie najchętniej słyszeliby, zdaje się, że zostałam powołana niczym prorok. Ale tak to już jest, że gdziekolwiek czyta się o prorokach, ci zawsze krzyczą do Boga: „O Panie, dlaczego ja?" Czasem myślę, że takie powołanie nie jest darem, lecz przekleństwem. W każdym razie właśnie wytłumaczyłam wam, dlaczego jestem pisarką. Dla mnie wszystko staje się opowieścią. Absolutnie wszystko. Widzę coś, słyszę, czytam, i natychmiast w moim mózgu zaczyna się układać opowieść. Jestem urodzonym opowiadaczem. Gdy ludzie chcą wiedzieć, jak zostałam pisarką, mam ochotę natychmiast odwzajemnić im się pytaniem: „A co wy macie w głowach zamiast opowieści? O czym myślicie, słuchając przeraźliwie nudnego przemówienia? Prowadząc samochód? Po raz szósty tego samego dnia wkładając do pralki bieliznę?" Dla mnie to właśnie jest prawdziwa tajemnica życia. Wiem, czym jest wypełniona moja głowa, ale co jest w głowach innych ludzi, jeśli nie opowieści? Tak czy owak, teraz gdy jestem pisarką co się zowie (a to znaczy, że nie potrzebuję ubocznego zajęcia, żeby opłacić rachunki), rozumiem, że my, pisarze, tworzymy mały klub, któremu podobno jesteśmy winni lojalność. W porównaniu z tym obowiązkiem przysięga Hipokratesa jest niczym. Nie chcę stracić członkostwa w klubie, więc powiem to, co powinnam. Praca jest cholernie ciężka. Co kiedyś ktoś powiedział o wypruwaniu sobie żył i pisaniu własną krwią? Mniejsza o to, w każdym razie powiedział prawdę. Pisanie jest naprawdę mozolną pracą. Jejku, daję słowo, że siedzę na pupie od sześciu do dziesięciu godzin dziennie. Chodzę w kółko po pokoju, rozmyślając, co dalej. I mam wydawcę, który przysyła mi kwiaty i pieniądze za każdym razem, gdy oddam mu książkę. No, no, czyżby to zabrzmiało tak, że pisarz cierpi bardziej niż, powiedzmy, sekretarka? Sekretarka musi wstać, gdy zadzwoni budzik (ja budzę się wtedy, kiedy mi wygodnie), wyprawić z domu dzieciaki i chłopa, potem spełniać zachcianki szefa, który nigdy jej nie chwali, a jeszcze potem odpracować drugą zmianę po powrocie do domu. I nikt nigdy nie powie: „Ooo, jesteś sekretarką! Jak się zostaje sekretarką?" Przypuszczam, że każdy robi to, co umie. Jeśli umiesz prowadzić ciężarówkę, zostajesz kierowcą. Jeśli umiesz powoli zadręczać ludzi, zostajesz prawnikiem. Jeśli masz w głowie opowieści, po prostu je spisujesz. Dla mnie bycie pisarzem jest takim samym -i dalece mniej ważnym - zawodem, jak wiele innych. Mam jednak wrażenie, że świat się ze mną nie zgadza i już

dawno ustalił, że pisarze są mądrzejsi, bystrzejsi, bardziej oświeceni i w ogóle „bardziej" niż inni ludzie, należy więc traktować ich z podziwem i szacunkiem. Moim zdaniem, powinniśmy ustanowić Krajową Loterię Zawodów. Co roku wyciągałoby się z kapelusza nazwy mniej więcej dziesięciu zawodów i przez cały rok wszystkie możliwe pochwały spływałyby na ludzi, którzy je uprawiają. Mieliby swoje listy bestsellerów, korespondencję od fanów, udzielanie autografów i nawet kogoś w rodzaju wydawcy, kto by ich dopieszczał i obdarowywał. Widzicie? Znowu zaczynam snuć opowieść. Dajcie mi klawiaturę, i już nie mogę przestać. Skoro jednak o tych dziesięciu zawodach mowa, chcę wyraźnie stwierdzić, że istnieje jedna „profesja", która jest zbyt paskudna, by włączyć ją do loterii. Chodzi o recenzentów książek. A szczególnie recenzentów romansów. Może jedno powinnam powiedzieć wam od razu, żebyście mogli przerwać czytanie tej książki, jeśli poczuliście się obrażeni. Jestem autorką romansów. Stało się, klamka zapadła. Wszyscy już to wiedzą. Mimo wszelkich radości, jakich doświadczam w życiu, jedna jego strona jest wyjątkowo przykra. Wręcz okropna. Myślę o stosunku świata do romansów - do książek, ich czytelników, a przede wszystkim do autorów! Czy świat nie jest dziwacznym miejscem? W programie Oprah Winfrey widziałam mężczyznę, który się przyznał, że kilkakrotnie uprawiał z córką - kiedy była dzieckiem - seks. Prawie każdy aktor i piosenkarz opowiada na prawo i lewo, że próbował już chyba wszystkich znanych narkotyków i skrzywdził albo wykreślił ze swojego życia mnóstwo ludzi. I co otrzymują w zamian ci, którzy się przyznają do takich rzeczy? Wyrazy miłości, ot co. Miłości, zrozumienia i współczucia. Mniejsza o to, jestem, kim jestem, i co robię? Piszę zabawne, romantyczne opowiastki o mężczyznach i kobietach, którzy się w sobie zakochują. Największym szaleństwem ich życia jest zrobienie dziecka albo czasem parki. Nie ma mowy o narkotykach. O kazirodztwie. Nikt nikogo nie gotuje żywcem i nie znęca się nad tym drugim w wyszukany sposób. Nie ma tam nawet ludzi knujących wyrafinowane morderstwa. Wymyślam po prostu opowiastki o naszym największym marzeniu: o tym, by mieć kogoś kochanego, kto odwzajemnia nasze uczucie. Wydaje wam się pewnie, że sama myśl o autorce romansów przywołuje uśmiech na usta ludzi. Och, jak to miło być zakochanym. Kochać się. Śmiać. Całować. Ale nie. Z mojego punktu widzenia świat stoi na głowie, toteż romanse i ich autorów wyśmiewa się, wygwizduje i w ogóle opluwa. Z jakich powodów? Do moich ulubionych należy ten, że kobiety, które czytają romanse, mogą stracić kontakt z rzeczywistością i wyobrazić sobie, że mężczyzna ocali je przed Życiem. Według tej teorii kobiety są dostatecznie głupie, by nie umieć odróżnić fikcji od rzeczywistości. A czy ktokolwiek się obawia, że mężczyźni, którzy naczytają się szpiegowskich dreszczowców, zaczną ścigać sąsiadów z pistoletem maszynowym w ręce? Nie przypominam sobie takiej sytuacji. Nie przypominam sobie też, by jakiekolwiek wątpliwości budziły kryminały i fantastyka. Wygląda na to, że jedynie starym, tępym babom może się marzyć ocalenie przez olśniewająco przystojnego, czułego i oddanego mężczyznę. Kochani, gdyby jakakolwiek kobieta naprawdę sądziła, że ocali ją olśniewający mężczyzna, to romanse nie stanowiłyby czterdziestu procent publikacji na rynku wydawniczym. Wróćmy jednak do recenzentów. Ci bystrzy młodzi ludzie kończą college pełni marzeń o współpracy z czasopismem cieszącym się renomą wśród intelektualistów i cóż się z nimi dzieje? Jakiś staruszek, któremu już nie w głowie kariera, postanawia dać pętakowi lekcję życia, więc przydziela mu najgorszą pańszczyznę w branży: recenzowanie romansów! Zgadnijcie proszę, na kim wyładowuje swoją furię nasz świeżo upieczony absolwencik. Za osiemdziesiąt tysięcy dolców, wydanych na edukację, dostał do przeczytania książkę, na której okładce widnieje karmiąca matka (skojarzenie pochodzi od rozmiarów wiecie czego i stanika, który wyraźnie ma się ku spadnięciu). Pytanie konkursowe: jak sądzicie, czy takie okładki są wymysłem

mężczyzny, czy kobiety? Tak czy owak, ów młody człowiek odgrywa się na mnie, autorce romansów. Istocie najniższego gatunku. Gosposi domowej z tłustym bankowym kontem. Reguła numer jeden przy recenzowaniu romansów brzmi: porównaj ocenianą książkę z najlepszą książką, jaką zdarzyło ci się czytać. Jeśli nie dorównuje poziomem powieściom Jane Austen, wykorzystaj część swych umiejętności - wartych przynajmniej osiemdziesiąt tysięcy dolców - i schłoszcz autorkę z przykładną brutalnością. Jeśli mimo wszystko popełnisz fatalny błąd i książka ci się spodoba, napisz coś w rodzaju: „Czytelniczki Hayden Lane będą zachwycone". Cokolwiek robisz, nie wychylaj się i nie pisz, że książka ci się spodobała. Jeśli ktokolwiek weźmie cię za miłośnika romansów, nigdy nie dostaniesz awansu na recenzenta „dobrych" książek. Tylko co to wszystko ma wspólnego z poprzednimi wcieleniami? Okazuje się, że wszystko, bo, rozumiecie, mam trzydzieści dziewięć lat. Jeszcze trochę i stuknie mi czwarty krzyżyk, próbuję więc dowiedzieć się czegoś o swoim życiu. Czasem zdaje mi się, że pytanie, jak zostałam pisarką, jest dla mnie intrygujące nie mniej niż dla moich czytelniczek. Co sprawia, że dziś jesteśmy tym, kim jesteśmy? W gruncie rzeczy najbardziej interesującym przedmiotem analizy są ludzie. Dlaczego kobieta widziana na ulicy ubiera się z wojskową dokładnością? Dlaczego ktoś ma lęk przed nożami, ogniem albo wysokością? Skąd się bierze to, że niektórzy ludzie boją się opuścić swój dom? Istnieje, oczywiście, teoria, że wszystkie lęki przeżywane w dorosłym życiu są spowodowane strasznymi wydarzeniami w dzieciństwie, zwłaszcza takimi, których się nie pamięta, dzięki czemu terapeuta, pomagając wam przypomnieć sobie tę okropność, może się z wami spotkać setki razy i wystawić rachunki na tysiące dolarów. Wskutek tego po skończonej terapii jesteście biedniejsi i macie jeszcze więcej przykrych wspomnień niż przedtem. Kiedyś, w złym okresie swego życia (a jaki może być powód „złego okresu" w życiu kobiety, jeśli nie mężczyzna?), poszłam do terapeutki. Powiedziała mi, że mam w głowie tyle różnych opowieści, bo chciałam iść do łóżka ze swoim ojcem. Gdy wreszcie odzyskałam głos po tym stwierdzeniu, wyraziłam zdecydowany sprzeciw: - Wcale nie chciałam iść do łóżka z ojcem! - Aha - stwierdziła spokojnie terapeutka. - To znaczy, że stłumiłaś popęd. Zrozumiawszy, że nie mam szans na zwycięstwo - a wygrywanie zawsze było dla mnie ważne - więcej jej nie odwiedziłam. Próbuję jednak dociec, dlaczego piszę i dlaczego piszę to, co piszę. Bo rozumiecie, wszyscy pisarze pragną jednego. Nieśmiertelności. Właśnie dlatego jesteśmy tacy próżni i liczymy, że ktoś zechce przeczytać to, co przelewamy na papier. My, pisarze, słyszymy o Marku Twainie umierającym w biedzie i nie współczujemy mu ani trochę, ponieważ poczciwy staruszek osiągnął cel. Będzie żył wiecznie. Nasze rodziny bez wątpienia wolałyby, żebyśmy zarobili pisaniem mnóstwo pieniędzy, ale my, pisarze, zawsze przedłożylibyśmy miejsce w historii nad bogactwo. W tym kłopot. Nie zdarza się, żeby do człowieka przyfrunął na różowej chmurze ktoś z podkładką do pisania w ręce i powiedział: „Dajemy ci pisarski talent. Czy wolisz taki, na który wszyscy kręcą nosem, czy raczej taki, który zapewnia sławę po śmierci?". Talent to nie jest używany samochód. Nie możesz go zwrócić, jeśli ci się nie podoba. Nie możesz powiedzieć: „Zamienię go na model Edith Wharton". Mnie trafił się talent do pisania romansów, które są wyśmiewane i ośmieszane. W każdym filmie, jeśli reżyser chce pokazać, że postać kobieca jest głupia, wkłada jej w ręce romans. Mimo wszystko dawno już uznałam, że cieszę się z jakiegokolwiek talentu. Ci, którzy umieją, robią coś, ci, którzy nie umieją, recenzują. Anthony Trollope powiedział: „Tylko cymbał pisze dla wszystkiego oprócz pieniędzy" albo jakoś podobnie. W każdym razie to prawda. Nie możesz usiąść przy komputerze i powiedzieć: „Teraz napiszę książkę, która da mi miejsce w historii". Nie tak to działa. Nie ty decydujesz, co po tobie zostanie, tylko inni ludzie. Tak czy owak, nie przestaję się zastanawiać, jak zaczęłam pisać romanse, i wciąż wracam

wspomnieniami do dawnych lat, żeby odkryć, co skłoniło mnie do takiego wyboru. Zresztą chciałabym wiedzieć, dlaczego stałam się taka, jaka jestem, pod każdym względem. Zanim skończyłam siedem lat, byłam najszczęśliwszym dzieckiem na świecie. Mieszkałam z rodzicami i siostrą, a w sąsiedztwie mieliśmy dwa domy, w których mieszkało mnóstwo ludzi: kuzyni, ciotki, wujowie i dwa zestawy dziadków. To był istny raj. Wiodłam prym w grupce rówieśników, rządziłam wszystkimi dookoła, mówiąc im, co i jak mają robić. Moje twórcze zapędy były doceniane. No, może nie zawsze. Kiedyś zobaczyłam, jak babka ukręca łeb kurczęciu, więc powiedziałam kuzynce, że musimy pomóc babci. Nie minęło wiele czasu i miałyśmy między podrapanymi kolanami po kurczaku, potem po następnym i ukręcałyśmy, ukręcałyśmy, ukręcałyśmy. Gdy babka wyniosła na dwór pranie do rozwieszenia, zobaczyła wszystkie swoje kurczaki zataczające się po podwórzu z głowami przechylonymi na bok. Wspominając to zdarzenie i gwałtowną naturę babki, sama nie wiem, w jaki sposób pozostałyśmy wtedy z kuzynką przy życiu. Wkrótce jednak te cudowne lata dobiegły końca, moja matka uznała bowiem, że ma dość powszechnie znanego wybuchowego usposobienia babki. Pewnego brzemiennnego w skutki dnia matka (która swoim uporem była w stanie zmóc człowieka każdego usposobienia) oznajmiła ojcu, że kupiła działkę i zamierza postawić na niej dom. W rodzinie zwykliśmy udawać, że to ojciec ustanawia reguły. Myślę jednak, że ustanowiona przezeń reguła brzmiała: „Dajcie mamie, czego chce, bo inaczej zamieni nasze życie w piekło". Cokolwiek myślał, nie był taki głupi, żeby się sprzeciwiać matce, gdy patrzyła na niego w taki sposób jak wtedy. Zresztą bez względu na filozofię jego zachowania wynik był ściśle określony: przeprowadziliśmy się. W ciągu jednego dnia straciłam wszystkich kuzynów i dziadków. Straciłam kurczęta, krowy i oposa, mieszkającego w beczce w stodole. Straciłam krzaki jeżyn, z których przełaziły na mnie czerwone, dotkliwie gryzące robaczki, i straciłam możliwość wspinania się na jabłonie. W ciągu jednego dnia z pani na włościach i bardzo ważnej osobistości stałam się dzieckiem, które trzeba utrzymać w ryzach. Wystarczyło kilka godzin, by pasjonujące życie, jakie dotąd wiodłam, stało się niewyobrażalną nudą. Moja matka i siostra były ulepione z tej samej gliny. Były dobre. Dobre, dobre i dobre. Cóż jest bardziej nużącego niż dobroć? Matka zawsze mówiła: „Nie jedz za dużo czekolady, bo się pochorujesz" albo „Nie mogę teraz na to popatrzeć, bo jestem zajęta", albo „Hayden, nie czytaj teraz książki, nie skończyłaś sprzątać w łazience". Tak było bez przerwy. Wszystko miało swój czas. Jeśli jednak dobrze pamiętam, czas żywiołowej spontaniczności nie nadszedł nigdy. Czy nie jest tak, że ludzie zawsze chcą robić nie to, co należałoby robić zgodnie z planem? Czy tylko ja jedna chciałam jeść tyle czekolady, ile tylko zmieści się w brzuchu, i niech diabli porwą konsekwencje. Dziś myślę, że niektórzy ludzie boją się łamać zasady. Może po prostu obawiają się, że jeśli je złamią, to przestaną nad sobą panować i staną się kimś strasznym. Moja matka, na przykład, stałaby się kobietą, która ma brudną podłogę w łazience. Cokolwiek jednak za tym się kryło, wynik był jeden: wsadzono mnie pod klosz i zostałam całkiem sama. Musiałam pamiętać o tym, żeby siedzieć prosto, chodzić powoli i nigdy, pod żadnym pozorem, nie grzeszyć hałaśliwością. Starałam się, ale trudno nad sobą panować, gdy jest się dzieckiem. Podejrzewam, że musiałam mieć niejedno potknięcie, bo zdanie „Wiesz, jaka jesteś" słyszałam miliony razy. Czasem mam wrażenie, że rodzice trzymali mnie pod ścisłą kontrolą dwadzieścia cztery godziny na dobę, ponieważ byli przekonani, że inaczej całkiem stracę hamulce. Może, na przykład, zacznę jeść czekoladę i śmiać się, i nigdy nie przestanę. A może się bali, że jeśli pozwolą mi być sobą, nie będą mnie mogli ponownie okiełznać. Teraz, gdy jestem już dorosła i wiem wszystko o dorosłych sprawach (mhm, jasne), wiem też, że moi rodzice nie byli twórczy, a ja byłam. Gdy kupowali coś, co należało złożyć, czytali instrukcję na opakowaniu i składali rzecz tak, jak życzył sobie wytwórca. Ja natomiast miałam

przeświadczenie, że czytanie instrukcji jest swoistym oszustwem. A jeśli nie mogłam czegoś bez trudu złożyć, w naturalnym odruchu zaczynałam ćwiczyć skoki na pudełku, powtarzając pod nosem wszystkie znane mi brzydkie słowa, których na szczęście nie było wiele. Karą za tratowanie pudełka lub jakiekolwiek inne pogwałcenie spokoju domowego była przemowa „dla mojego własnego dobra". Nigdy w życiu nie zrozumiałam tego zdania. Kiedy coś jest „dla twojego własnego dobra", zawsze, absolutnie zawsze, znaczy to, że ktoś usiłuje cię zmusić do otwartego uznania swojej władzy. Jak więc przeżyłam z tymi mordercami ducha? Jak przeżyłam ciąganie do kaznodziei, który rozmawiał ze mną, ponieważ byłam „inna"? Jak przeżyłam wysłuchiwanie rozmów matki z krewnymi, gdy ich pytała, czy mają pojęcie, co ma ze mną „zrobić". Robiłam, co mogłam, to znaczy uciekałam w świat fantazji. Nałogowo czytałam. Gdy matka kazała mi odkurzać sypialnię, którą dzieliłam z siostrą, bardziej ją interesowało, ile czasu na to poświęcam, niż jaki jest stan podłogi po sprzątaniu. Zawsze sprawdzała tylko, czy żarówki są idealnie przezroczyste, nauczyłam się więc, że czyszczę żarówki, a potem zamykam się w szafie Z książką i odkurzaczem, by przez trzy kwadranse oddawać się lekturze. Ponieważ matka miała uszy nietoperza i musiałam pamiętać, żeby od czasu do czasu na chwilę wyłączać ssanie, siedząc, przykładałam koniec ssącej rury do różnych części twarzy. Ssałam i czytałam, ssałam i czytałam. Nauczyłam się też, że końcówka węża musi być czysta, bo inaczej ma się brudną twarz i wtedy matka zarządza prawdziwe sprzątanie pokoju. Tfu! Było nie było, nauczyłam się robić uniki wobec wymogów etycznych panujących w domu matki - opartych na zasadzie pracuj, pracuj, pracuj, czyść, czyść czyść - i miałam w ten sposób , czas na uwielbiane książki. Nie czytywałam wtedy powieści. Czytałam o bohaterach, o kobietach i mężczyznach, którzy dokonywali wielkich czynów. Byli wśród nich pionier migracji ku zachodniemu wybrzeżu, Daniel Boone, i pilotka, Jackie Cochran, był, och, łza się w oku kreci, pisarz i podróżnik, kapitan sir Richard Francis Burton. Była najwspanialsza królowa, jaka kiedykolwiek żyła, Elżbieta I, i były też dziewczęta ubierające się jak chłopcy, które zostawały szpiegami. Och, ta lista nie miała końca. Wówczas nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale było to po prostu zbieranie materiałów do książek. Tak, właśnie zbierałam materiały. Teraz dostaję listy od czytelniczek, które pytają z podziwem: „Jak się pani udaje zdobyć tyle wiadomości, by napisać powieść historyczną?" Popatrzmy, jak to się ma do rzeczywistości. O zbieranie materiałów do romansu pytała mnie listownie pewna kobieta, która pracuje etatowo i ma troje szkrabów w domu. Ze swej strony chętnie bym ją zapytała, jak udaje jej się przeżyć jeden dzień. A tłumaczę się tak przed wami ze swojego życia, moi czytelnicy, chyba po to, by was przekonać, że jestem normalną, zdrową na umyśle osobą, ponieważ to, co się stało w moim życiu, nie jest normalne i być może nawet kłóci się z pojęciem zdrowego umysłu. Bo zakochałam się w postaci ze swojej książki. Zanim zaczęłam pisać powieść pod tytułem „Na zawsze", uważałam się za całkiem zrównoważoną osobę. To prawda, że zawsze kłębiły mi się w głowie różne opowieści, ale z mojego punktu widzenia ludzie, którym się to nie zdarza, wiele tracą. W każdym razie myślałam, że jestem osobą szczęśliwą i stosunkowo dobrze przystosowaną do życia. Miałam trzydzieści siedem lat, sukcesy zawodowe, przyjaciół, a co najważniejsze, poznałam Wspaniałego mężczyznę imieniem Steven. Steve był ucieleśnieniem marzeń: inteligentny, dowcipny, utalentowany, czuły. Gdybym sama go wymyśliła, nie zrobiłabym tego lepiej. Co więcej, Steve mnie uwielbiał. Śmiał się ze wszystkich moich dowcipów, uważał, że jestem piękna i bystra. Sami możecie sobie wyobrazić, jak idealnie układało się nasze życie. Nie było wątpliwości co do tego, że wreszcie chcę wyjść za mąż. Gdy Steve oświadczył mi się w dwukółce wiozącej nas po Central Parku, zarzuciłam mu ramiona na szyję i zawołałam „Tak, tak, tak!" z takim entuzjazmem, że aż wprawiłam go w zakłopotanie. Ale tamtej nocy, która w rzeczywistości była już niedzielnym świtem, zbudziłam się o

trzeciej, mając w głowie POMYSŁ. To było dla mnie niezwykłe. Gdy zaczynałam karierę, pomysły mnie oblegały, a ja tak bałam się je zapomnieć, że gdy się budziłam, wstawałam z łóżka i pisałam całą noc. Dopiero po wydaniu mniej więcej dziesięciu książek zbudziwszy się z pomysłem, spokojnie zasypiałam z powrotem. Ale mojej pierwszej narzeczeńskiej nocy ocknęłam się, czując na palcu lewej ręki ciężar zaręczynowego pierścionka, a w głowie miałam POMYSŁ. Był tak wspaniały, że nawet ciepłe ciało Stevena nie pomogło mi się odprężyć i znów zapaść w sen. Wstałam więc i na palcach poszłam do komputera, by zanotować swoje myśli. Właściwie przyszła mi do głowy nie fabuła, lecz postać. Ściślej mówiąc: mężczyzna. Wspaniały mężczyzna, zupełnie niepodobny do tych, o których pisałam wcześniej. Mężczyzna, który wydawał mi się znacznie bardziej realny niż inne moje postacie. Moje powieści opowiadają o jednej rodzinie, o Tavistockach. Gdy byłam jeszcze początkującą autorką, za każdym razem po skończeniu książki wpadałam w depresję, że nigdy więcej nie spotkam swoich postaci. Któregoś dnia wpadłam więc na wyśmienity pomysł napisania czterech książek o czterech braciach. Nie wzięłam jednakże pod uwagę tego, że po skończeniu cyklu wpadnę w czterokrotnie silniejszą depresję niż zwykle. Osiągnąwszy ten punkt, potrafiłam wymyślić tylko jeden sposób na odzyskanie równowagi: postanowiłam napisać kolejne książki o tej samej rodzinie. Wówczas jeszcze nie rozumiałam, co na siebie sprowadzam. W miarę jak liczba książek o rodzinie Tavistocków rosła, poczta przynosiła mi tysiące listów z prośbą o drzewo genealogiczne. W dodatku ludzie zwracali mi uwagę, że w jednej książce małżeństwo ma syna, a w następnej książce ich dziecko jest dziewczynką. Musiałam kupić profesjonalne oprogramowanie dla genealogów, żeby nie pogubić się wśród swoich bohaterów, gdyż w ciągu kilku lat stworzyłam ponad czterysta postaci, wszystkie ze sobą spokrewnione. Z upływem lat pokochałam swoich Tavistocków i ich kuzynów i wszyscy stali się dla mnie bardzo prawdziwi. Nie było więc nic niezwykłego w tym, że w pierwszą noc po zaręczynach usiadłam do pisania książki o człowieku nazwiskiem Tavistock. Dałam mu na imię James, a przeważnie mówiono o nim Jamie. Był to postawny, przystojny Szkot, żyjący w szesnastym wieku i chodzący wszędzie w rodowym tartanie. Bohaterką była współczesna kobieta, która odbyła podróż w czasie, by go poznać. Gdy Steve zbudził się rano, wciąż ślęczałam przy komputerze nad dialogiem oraz notatkami do książki. Steve nigdy nie widział mnie w takiej sytuacji, bo już dość dawno nauczyłam się traktować pisarstwo jak zajęcie właściwie etatowe. Podobnie jak inni ludzie nie pracowałam w weekendy i święta. Stwierdziłam, że w moim przypadku system ten sprawdza się znacznie lepiej niż szaleństwo czekania na natchnienie. Czynsz, który płacę co miesiąc za mieszkanie, wystarcza mi za inspirację. Steve zachował się bardzo wyrozumiale. Jest z zawodu bankowcem, obraca papierami wartościowymi (nie, nie pozwalam mu lokować moich pieniędzy, powiedziałam, że się zakochałam, a nie zwariowałam) więc proces twórczy całkiem go zainteresował. Dlatego zadzwonił do delikatesów, żeby przyniesiono mu śniadanie, a ja pisałam dalej (w rzeczywistym świecie kobieta sama smaży szynkę dla swojego mężczyzny, w Nowym Jorku wystarczy zatelefonować). Wkrótce jednak Steve znudził się klekotem klawiatury, próbował więc mnie wyciągnąć do kina albo na spacer do parku. Nie chciałam z nim iść. Nie mogłam przestać pisać o Jamiem. Steve powiedział, że mnie rozumie, dlatego postanowił zostawić mnie sam na sam z pracą. Obiecał, że przyjdzie następnego dnia. Ale nie zobaczyłam go następnego dnia ani następnego po następnym. W istocie rzeczy nie widziałam go potem prawie dwa tygodnie. Nie chciałam się z nikim spotykać, chciałam tylko pisać o Jamiem. Całymi nocami czytałam książki o Szkocji i coraz więcej wiedziałam o swoim bohaterze. Myślałam o nim, śniłam o nim. Oczami wyobraźni widziałam jego ciemne oczy i ciemne włosy. Słyszałam jego śmiech. Wiedziałam, co w nim jest dobre, a co złe. Był dzielny i uczciwy, honor

stanowił esencję jego życia. Był też niezwykle dumny, co czasem działało na jego szkodę. Ale mimo wielu zalet był próżny, a niekiedy również leniwy jak kot. Chciał tylko tego, żebym dookoła niego skakała... och, nie ja, lecz bohaterka książki. Po dwóch tygodniach spotkałam się ze Steve'em. Nie wiem dlaczego, ale miałam wrażenie, że w ogóle go nie widzę. Było tak, jakbym patrzyła na świat przez soczewki zasmarowane wazeliną. Nic nie wydawało mi się rzeczywiste. Dobrze widziałam tylko Jamiego i tylko jego słyszałam. Przez następne miesiące moja obsesja na punkcie tego mężczyzny jeszcze się pogłębiła. Steve prawie stawał na głowie, żeby zwrócić na siebie uwagę. Rozmawiał ze mną, błagał mnie, żebym przestała pracować i poświęciła mu trochę czasu. - Gdzie jest kobieta, w której się zakochałem? - pytał z uśmiechem, starając się lekko wyrazić to, co bardzo go bolało. Nie potrafiłam mu dać odpowiedzi. Chciałam tylko wrócić do komputera i książek o Szkocji. Nie wiem, czego w nich szukałam. Może spodziewałam się „znaleźć" Jamiego. Muszę przyznać, że przez ten cały czas Steve zachowywał się cudownie. Naprawdę mnie kochał. Po mniej więcej czterech miesiącach całkowitej obojętności z mojej strony zaczął mnie błagać, żebyśmy poszukali fachowej porady. Tymczasem zdążyłam się nabawić poczucia winy. Nie, przepraszam, poprawka: czułam, że powinnam je mieć, ale tak naprawdę chciałam tylko, żeby wszyscy poszli do diabła i zostawili mnie z Jamiem. Przez trzy miesiące raz w tygodniu chodziliśmy ze Steve'em do terapeuty i rozmawialiśmy o moim dzieciństwie. Te wizyty zupełnie mnie nie interesowały. Siedziałam tam i opowiadałam to, czego ode mnie oczekiwano: że mama mnie nie kochała i tata też mnie nie kochał, i tak dalej. Prawdę mówiąc, przez cały czas myślałam tylko o tym, co chcę napisać o Jamiem. Czy dokładnie wyobraziłam sobie grę słońca w jego włosach? Czy opisałam brzmienie jego śmiechu? Steve doskonale wiedział, że nie zwracam najmniejszej uwagi na terapeutów, więc po ośmiu miesiącach całkowitej bierności z mojej strony oznajmił mi, że zrywa zaręczyny. Oddałam mu pierścionek, mając wrażenie, że przyglądam się tej scenie jak przez szybę. Uznałam, że teraz cały czas będę mogła spędzać z Jamiem. Gdy pierwszy raz powiedziałam mojej przyjaciółce i redaktorce, Darii, o swojej obsesji na punkcie bohatera powieści, wpadła w zachwyt. Autorzy dotknięci obsesją piszą wielkie książki. Ci zaś, którzy płodzą knoty, zwykle przychodzą do wydawnictwa z pytaniem, co mają napisać. Daria była jedyną osobą na świecie, która chciała słuchać o Jamiem nie mniej, niż ja chciałam o nim opowiadać. Muszę jednak dodać, że nauczyła się słuchać autorów, a jednocześnie redagować maszynopis, zajadać bagietkę i wydawać asystentce polecenia dotyczące okładki. Daria ma głowę nie od parady. Wreszcie stało się jednak coś dziwnego. Po trzech miesiącach moich nieskończonych opowieści o książce Daria powiedziała: - Chcę zobaczyć, co do tej pory zrobiłaś. - Nie! - zaprotestowałam. To dziwne. Pisarze zachowują się tak, jakby mieli mnóstwo pewności siebie, chociaż w istocie wszyscy mamy gliniane nogi. Jesteśmy przejęci nabożną czcią dla władzy naszych wydawców, ludzi, którzy oglądają wyniki naszej pracy. Daria zawsze rozpływa się nad pierwszym kawałkiem książki, który jej przyniosę. Potem może mi powiedzieć, że wszystko, dosłownie wszystko, nadaje się do kosza, ale nie za pierwszym razem. Jest z tym zupełnie tak samo, jak z tłumaczeniem najlepszej przyjaciółce, że facet, w którym się zakochała, do niczego sic nie nadaje. Można jej to powiedzieć dopiero wtedy, gdy z nim zerwie. W każdym razie zwykle przesyłam Darii ksiązkę w pięćdziesięciostronicowych odcinkach i zaczynam ją dręczyć, żeby się wypowiedziała (to znaczy głośno pochwaliła), zanim jeszcze kurier odbierze ode mnie przesyłkę. Raz przesłałam jej pięćset stron w kawałkach po dziesięć. Daria jest

jednak rozsądna i nie ma w domu faksu, bo inaczej jej niedowartościowani, żądni pochwał autorzy faksowaliby do niej książki strona po stronie i domagali się uznania za każdy akapit, który, ich zdaniem, jest zręcznie napisany. Widzicie więc, jak niezwykłe było to, że nie chciałam pokazać Darii wyników swojej pracy. Powiedziałam, że chcę dokończyć tę część, nad którą teraz siedzę i dopiero potem jej wyślę. Prawdę mówiąc, po prostu nie chciałam, by Daria albo jakakolwiek inna kobieta zobaczyła mojego Jamiego. Chociaż minęło parę miesięcy od rozpoczęcia pracy nad książką, odmówiłam pokazania Darii nawet zdania, toteż w końcu zaczęła się niepokoić. Niektórzy pisarze kłamią w odpowiedzi na pytanie, jaką część książki mają gotową, ale wiedziałam, że o to mnie nie posądza, jako że piszę z miłości do pisania... a właściwie z musu, dlatego że jest we mnie siła, która mi to nakazuje. Daria zatroskała się jeszcze bardziej, gdy powiadomiłam ją, że zerwałam zaręczyny ze Steve'em, miesiąc po fakcie. - Nie powiedziałaś mi tego wcześniej? - spytała zdumiona i przerażona zarazem; jesteśmy bowiem prawdziwymi przyjaciółkami, nie tylko współpracujemy. Gdy zaś dodałam, że zerwanie zaręczyn nie ma znaczenia, wydała się tym zmartwiona. Mijały miesiące, a ja pisałam i pisałam. W trakcie pracy zawsze mam plik oznaczony „Sceny" i kiedykolwiek wpada mi do głowy strzęp dialogu, który może się przydać w książce, notuję go w tym właśnie miejscu. Jako osoba myśląca ekonomicznie, prawie zawsze wykorzystuję zawartość tego pliku niemal co do słowa. Ale o Jamiem napisałam tyle, że plik „Sceny" miał ponad sześćset tysięcy bajtów objętości, ponad czterysta stron, a ja właściwie jeszcze nie zabrałam się porządnie do książki. Powtarzałam sobie, że muszę zebrać jeszcze trochę materiałów albo jeszcze trochę dowiedzieć się o Jamiem, zanim zacznę pisać samą książkę. Miałam już Jamiego i bohaterkę, którą nazwałam Caitlin, w prawie każdej wyobrażalnej sytuacji. Powiedziałam więc sobie, że „badam ich charaktery". Napisałam już dwadzieścia pięć książek i nigdy przedtem nie czułam takiej potrzeby, ale z drugiej strony nigdy nie miałam takiego stosunku do wymyślonej przez siebie postaci. Owszem, często zdarzało mi się myśleć, że jestem „zakochana" w bohaterze, ale było to nic w porównaniu z uczuciem, jakim pałałam do Jamiego. Płynęły miesiące, a ja wciąż robiłam notatki. Tymczasem Jamie przestał być Szkotem i stał się Anglikiem w służbie królowej Elżbiety I. Daria była na mnie coraz bardziej zła, wciąż bowiem nie pokazałam jej ani słowa z tego, co napisałam. Przypomniała mi, że przekroczyłam termin, ale nie zrobiło to na mnie wrażenia. Przysłała mi kopię okładki i opowiedziała dokładnie o wszystkich ludziach w wydawictwie, którzy są ode mnie uzależnieni, co zazwyczaj bardzo mnie dopingowało. Tym razem jednak nie zwracałam uwagi na nic ani nikogo oprócz Jamiego. Zdaje się, że dopiero gdy dostałam zaproszenie na ślub od Steve'a, zrozumiałam, że mam problem. Wiem, że wysłanie tego eleganckiego, ozdobnego bileciku prawdopodobie było z jego strony aktem zemsty, mającym mnie zranić, dowodem na to, że straciłam go na zawsze, ale nie mogło mi się przydarzyć nic lepszego. Zrozumiałam, że odrzuciłam prawdziwego, żywego, wspaniałego mężczyznę i wybrałam zamiast niego postać, stworzoną na papierze. Uświadomiłam sobie, że od miesięcy nie rozmawiam ze znajomymi i że branżowe pisma puszczają w obieg różne plotki o tym, co się dzieje z Hayden Lane. Ale zrozumienie nie może naprawić czegoś, co się stało. Wszyscy palacze wiedzą, że powinni skończyć z papierosami, aczkolwiek to nie wystarczy, by zerwali z nałogiem. Gdy jednak w końcu przyznałam przed sobą, że mam problem, postanowiłam poszukać pomocy. Spędziłam trzy miesiące na codziennych wizytach u terapeutki; niestety, tylko straciłam na to mnóstwo czasu. Byłam absolutnie niepowtarzalnym przypadkiem. Początkowo starałam się ukryć przed terapeutką, że mężczyzna, który mnie opętał, jest kaprysem mojej wyobraźni, ale

ponieważ mam długi język i nie należę do wprawnych intrygantek, wkrótce się wygadałam. Terapeutka poradziła mi, żebym częściej wychodziła do miasta i więcej widywała się z ludźmi. Próbowałam, ale nic z tego nie wyszło, bo zanudzałam wszystkich na prawo i lewo opowieściami o tym, co Jamie mówi, lubi i robi. Gdy się okazało, że terapia daje znikome efekty, zaczęłam szukać innych metod, by stwierdzić, co mi dolega. W Nowym Jorku na każdym rogu ulicy jest chiromanta, jasnowidz, specjalista tarota albo inny zwolennik wiedzy ezoterycznej. Odwiedziłam kilka takich miejsc. Pewnie chciałam, żeby ktoś z tych ludzi obiecał mi, że za tydzień albo dwa wrócę do swojego dawego ja. Ale nikt nie powiedział mi nic pomocnego. Powtarzano mi, że jestem bogata i sławna i że mam gwiazdę na dłoni, co oznacza, że jestem kimś szczególnym. Powiedziano mi też, że moi współpracowicy zaczynają podejrzewać mnie o obłęd i postanowili traktować mnie tak, jakbym była beczką nitrogliceryny. Innymi słowy, nie dowiedziałam się niczego nowego. Będąc w domu, płakałam i cierpiałam z tęskoty do Jamiego. Nie chciałam o nim tylko pisać. Chciałam czuć jego obecość, dotykać go, rozmawić z nim. Chciałam deptać te same ścieżki co on. Chciałam mieć z nim dzieci. Nie wiem, co by się stało ani jak długo by to trwało, gdybym nie poznała Nory. Niczym pająk czyhający pośrodku sieci, Nora miała swój lokal dokładnie naprzeciwko frzyjera, do którego chodziłam. Czerwony neon głosił: „Astrologia". Gdy siedziałam w salonie fryzjerskim z folią we włosach (jestem z natury jasną blondynką, więc robię sobie pasemka, żeby włosy wyglądały bardziej naturalnie - dziwaczne, prawda?), pomyślałam, że pójdę tam po horoskop. Powiedziałam, że Nora jest jak pająk, ponieważ wkrótce się przekonałam, że wie o astrologii chyba mniej niż ja. Umieściła neon, żeby przyciągnąć klientelę. W istocie rzeczy Nora jest jasnowidzem, więc gdy tylko usiadłam i poprosiłam ją o horoskop, zaproponowała: - Może zamiast tego urządzimy mały seans czytania myśli? - Zgoda - powiedziałam i od tego jednego słowa wszystko się zaczęło. 2 - Twoje miejsce jest nie tutaj - powiedziała Nora, trochę astrolog, trochę jasnowidz. - Gdzie powinnaś być? - Przy komputerze? - Zawsze lubię pożartować, zresztą to Nora była jasnowidzem, a nie ja. Czy więc nie do niej należało ustalenie, gdzie powinnam być? - Jesteś w kimś zakochana, bardzo zakochana, ale coś ci się nie układa. Coś blokuje tę miłość. Co to jest? Siedziałam osłupiała jak rzadko i gapiłam się na Norę. Niebezpiecznie zbliżyła się do prawdy, ale nawet gdyby próbowała mi wbijać wykałaczki pod paznokcie, nie skłoniłaby mnie do współpracy. W ostatnich miesiącach napotkałam na swej drodze stanowczo zbyt wielu ludzi o naprzyrodzonych zdolnościach, którzy odgadywali, jaki mam problem. Przede wszystkim zaś odniosłam wrażenie, że ta kobieta nawet nie przeczytała poradnika wróżki. Wcale nie wyglądała na wróżkę. Chiromantki i im podobne powinny sobie golić prawdziwe brwi, a za to mieć wymalowane sztuczne w najmniej spodziewanym miejscu na twarzy; powinny nosić kolczyki wielkości samochodowych kołpaków, a ramiona okrywać tanią chustą ze sztucznego jedwabiu w krzykliwych barwach. Nora zupełnie nie pasowała do tego opisu. Miała uroczą okrągłą twarz, wielkie piwne oczy, ciemne włosy, modnie ostrzyżone na krótko, i weekendowy strój mieszkanki Connecticut. Wyglądała po prostu normalnie i tym budziła sympatię. Nie miała w sobie nic dziwacznego. Byłam w stanie zrozumieć, że Nora ignoruje kod ubiorów, stosowany przez czarownice, ale dlaczego nie mówiła tego, co powinna? A powiną mi klarować, że poznam wysokiego, śniadego mężczyznę i tak dalej.

Co zaś najważniejsze, nie powinna mi zadawać pytań. Głęboko odetchnęłam. - Nie wiem, co mnie blokuje, bo nie jestem w nikim zakochana -odparłam ze zjadliwą ironią. Po licznych zabiegach terapeutyczych, którym poddano mnie w ciągu ostatnich miesięcy, wreszcie przyjęłam do wiadomości, że nie mogę kochać nieistniejącej osoby. W zasadzie byłam oburzona tym, że Nora, zamiast przepowiadać mi poznanie człowieka, którego pokocham, twierdziła jakobym już była zakochana. Wiedziałam, że to nieprawda. W moim życiu nie było mężczyny, w każdym razie na pewno nie mężczyzny z krwi i kości. Uznałam więc, że jest to najgorsza wróżka, u jakiej byłam. Nieco rozzłoszczona, że mnie oszukano, w dodatku mając świadomość tego, że powinnam być asertywna i zażądać zwrotu pieniędzy, wzięłam swoje rzeczy i zaczęłam zbierać się do wyjścia. - Nie wiesz, że jesteś w nim zakochana, ponieważ jeszcze go nie poznałaś. Z powrotem usiadłam na krześle. To już było coś. Zaraz dojdziemy do wysokiego, śniadego mężczyzny. Najlepsze, że zakochałam się w tym tajemniczym obcym, zanim się poznaliśmy. Może chodziło o człowieka, który miał mi wybić z głowy - i z serca - Jamiego. A może Nora jednak nie wiedziała, jakie są reguły tej gry. - Gdzie mam poznać tego człowieka? - spytałam, ja bowiem już znałam tę grę. Przez chwilę Nora wpatrywała się we mnie bez słowa, a ja odwzajemniałam jej spojrzenie, zadowolona, że nie płacę jej od godziny. - Przykro mi - powiedziała i odwróciła głowę - ale ja tylko czytam w myślach. Tym stwierdzeniem mocno zamieszała mi w głowie. Jakie właściwie są moje myśli? Czy Nora może czytać w nich, kiedy chce? Co się dzieje w ludzkich głowach? Czy Nora mogłaby usiąść koło faceta w autobusie i dowiedzieć się, że ten planuje morderstwo? Byłam pewna, że mam materiał na dobrą książkę. Ale, oczywiście, człowiek nie może czytać w myślach innych ludzi, prawda? Czekałam, a tymczasem Nora przesunęła dłonią po twarzy (dowodząc tym, że obchodzi się bez makijażu, czego szczerze jej pozazdrościłam; mam tak jasne włosy i tak bladą karnację, że bez retuszu wyglądam jak królik). - Jesteś bardzo nieszczęśliwa. Głośno nabrałam tchu. Nikt nigdy czegoś takiego mi nie powiedział. Jestem kobietą sukcesu, zadowoloną z siebie, bystrą, inteligentną i tak dalej. Ziściły się moje marzenia. Spojrzałam na Norę z niejakim zdziwieniem. - Jestem wziętą pisarką. - Do diabła! - pomyślałam. Podstawowa zasada: nigdy nie mów niczego jasnowidzom, niech sami ci coś powiedzą. - Pieniądze w życiu nic nie znaczą - odparła Nora. - Sukces też. Możesz być królową, której nie udało się życie. Brytyjska rodzina królewska tego dowiodła, czyż nie? - Co składa się na sukces? - spytałam, zdecydowana zrezygnować z sarkazmu za cenę usłyszenia cudzej opinii. - Dawanie i otrzymywanie miłości - odrzekła Nora. Miłość, pomyślałam. Właśnie o miłości piszę książki. A zwłaszcza o dawaniu miłości mężczyźnie. Sama jednak akurat nie byłam z mężczyzną z krwi i kości. - Mam przyjaciół - usłyszałam swój głos. - Kocham wielu ludzi, którzy odwzajemniają moje uczucie. - Zabrzmiało to tak, jakbym była rozkapryszonym dzieckiem. - Nie - odpowiedziała. - W twoim przypadku chodzi o coś więcej. Może wydałam jej się zawiedziona, a może wyglądałam tak, jakbym miała się rozpłakać, co bardzo dobrze odpowiadałoby mojemu samopoczuciu. Zawsze miałam skłonności do litowania się nad sobą, więc gdy Nora powiedziała, że nie jestem szczęśliwa, odezwała się we mnie czuła struna. Słyszałam, że Steve miał piękny ślub.

- Powinnam ci chyba coś wyjaśnić - odezwała się znów Nora. - Wiele kobiet może być szczęśliwych z... no, powiedzmy z jednym mężczyzną na dwudziestu. Ale te kobiety nie wymagają wiele. Chcą znaleźć miłego mężczyznę, który będzie je wspierał i bawił się z dziećmi. One... - To są pragnienia każdej kobiety. - Mam brzydki zwyczaj przerywania rozmówcy. Tylko w Nowym Jorku, gdzie ludzie mówią jedni przez drugich, nie zwracam tym niczyjej uwagi. - Nic innego nie powiedziałam - potwierdziła Nora, przeszywając mnie wzrokiem, by podkreślić, jak niegrzecznie się zachowałam. Okazało się, że ma więcej ikry, niż początkowo sądziłam. - Większość kobiet chce mężczyzny, który byłby dla nich dobry, i wybiera go według zgodności charakterów, rasy, zamożności, edukacji i takich tam. To powiedziawszy, zamilkła. No dobrze, pomyślałam. To był prolog, ale gdzie jest reszta fabuły? Zastanawiałam się, co powinam w tej sytuacji powiedzieć, bo Nora sprawiała takie wrażenie, jakby czekała, aż się odezwę. Czasem mózg pracuje mi z prędkością błyskawicy, czasem jednak jest bardzo niemrawy. - Aha - odezwałam się w końcu. - A czego ja chcę? Nora uśmiechnęła się do mnie tak słodko, jakbym znowu była w pierwszej klasie i dostała piątkę z plusem. - Ty - powiedziała z błyskiem w oku - chcesz mieć wszystko. Wielką namiętość. Wielki romans. Chcesz gwiazdki z nieba. Chcesz mężczyzny, który jest błyskotliwy i silny, lecz jednocześnie czuły i delikatny, mężczyzny, który jest przystojny i utalentowany, i... - Urwała, spoglądając mi w oczy surowym wzrokiem. - Chcesz mężczyzny, który jest zdolny do miłości. Żeby kochał cię całą swą istotą, tak samo jak ty jego. Bezwładnie opadłam na krzesło i wytrzeszczyłam na nią oczy. Przez wiele miesięcy terapeuci, chiromanci, astrologowie i im podobni razem wzięci nie dowiedzieli się o mnie tyle, co ta kobieta w ciągu niewielu minut. - Tak - zdołałam wybąkać. - Chcę tego wszystkiego. - Byłam tak poruszona, że ledwie dobywałam głos z gardła. Niestety, właśnie wtedy Nora przesłała mi bardzo surowe spojrzenie. - Powinnaś zgodzić się na mniej. Zaczęłam myśleć trzeźwiej. O czym my właściwie rozmawiamy? Powoli wracało mi poczucie humoru. - W porządku - rzekłam z uśmiechem. - Zgadzam się na połowę. Masz jakichś przystojnych kuzynów? Byle nie rudych. Rudzielców nie lubię. Nora nie pozwoliła sobie nawet na cień uśmiechu. - Nie. Dla ciebie nikt inny się nie nadaje. Gdy zobaczysz, kogo trzeba, będziesz o tym wiedziała. Straciłam chęć do żartów. Naturalnie, stara sztuczka: kiedy zobaczysz, to będziesz wiedziała. Tymczasem ja potrzebowałam adresu, a przynajmniej numeru telefonu człowieka, który wybiłby mi z głowy Jamiego. Nora przyglądała mi się tak, jakby istotnie czytała w myślach. A niech się gapi, ile chce. Wszystko, co miałam i mam w głowie, przelałam już na papier i sprzedałam wydawcy. A jeśli Nora „zobaczy" Jamiego, będę mogła jej zgodnie z prawdą powiedzieć, że to jeszcze jeden z moich papierowych bohaterów. - Co ty właściwie robisz? - spytałam dość agresywnie. - Przepowiadasz przyszłość czy tylko mówisz mi, co może się stać? - Twoja przyszłość jest w teraźniejszości. Pod warunkiem, że tego chcesz. Do diabła! Nie cierpię mówienia zagadkami. Nienawidzę książek pełnych mistycznego sztafażu i księżycowych dialogów. Gdybym napisała w którejś z książek coś takiego, jak usłyszałam przed

chwilą od Nory, Daria najpierw by mnie wyśmiała, a potem dowiodłaby, że to rozpaczliwe banialuki. Postanowiłam wprowadzić nieco logiki do tej rozmowy. - Raz mówisz, że jest gdzieś bajkowy mężczyzna tylko dla mnie, a zaraz potem, że przez resztę mojego życia nic się nie zmieni. Z tego wynika, jak wnoszę, że nawet jeszcze nie poznałam tego mężczyzny. Mówisz także, że moje życie układa się według moich życzeń, rozumiem więc, że jeśli spotkam tego człowieka, mogę z własnej głupoty go odrzucić. - Tak. Wrrrr! Chciałam ją zmusić do wyjaśnień, a nie zachęcić do potwierdzenia moich domysłów. Spojrzałam na nią gniewnie, jakbym chciała ją przybić wzrokiem do ściany. - Kiedy i gdzie mam spotkać tego wspaniałego człowieka? Nie zawahała się ani chwili. - Za trzy życia. Nic sobie nie pomyślałam i oczywiście się nie odezwałam. Po prostu siedziałam i mierzyłam ją wzrokiem. Chyba odgadła, jaki przeżyłam wstrząs. Gdy pytałam ją o swoją przyszłość, brałam pod uwagę, dajmy na to, najbliższe dziesięć lat. - Będziecie razem bardzo szczęśliwi - powiedziała, jakby miało mnie to pocieszyć. - Ale zanim go znajdziesz, musisz się jeszcze wiele nauczyć. Doszłam do siebie na tyle, by się roześmiać. - Do której biblioteki mam iść, żeby się tego wszystkiego nauczyć? Czy jeśli szybko zdam egzamin, to dostanę mężczyznę na gwiazdkę? Powoli zaczynałam podejrzewać, że Nora jest pozbawiona poczucia humoru (co dla mnie oznacza osobę, która nie śmieje się z moich dowcipów), ponieważ spoglądała na mnie z kamienną twarzą. Nadal się nie odzywała, więc powiedziałam: - Nie mogę mieć mężczyzny, bo czegoś się nie nauczyłam i w dodatku jestem zablokowana, czy tak? Skinęła głową. - Czy domyślasz się, co mnie blokuje? - Muszę jeszcze nad tym popracować. Na te słowa uśmiechnęłam się. Oho, pomyślałam, połóż na dłoni pieniążek. Teraz się od niej dowiem, że mam jej płacić tysiące dolców tygodniowo, żeby znalazła dla mnie tego faceta. Widząc mój arogancki uśmieszek, a być może również odczytawszy moje myśli, Nora poczerwieniała. Ze złości. - Czy wyglądam na bogatą? - burknęła. - Myślisz, że wystawiam ludziom gigatyczne rachunki za pomoc? Wyraźnie czuję, że masz poważne kłopoty, że dlatego do mnie przyszłaś i zadajesz mi pytania. Tylko że nie chcesz uwierzyć w nic z tego, co ci mówię. Prawdę mówiąc, wcale nie potrzebujesz moich odpowiedzi dla siebie. Na tym, co ci mówię, chcesz zarobić jeszcze więcej pieniędzy, niż masz. To ciebie interesuje zbijanie fortuny, a nie mnie! Bardziej zmaleć nie mogłam. W tej chwili zmieściłabym się chyba w szparze pod drzwiami. Niech będzie, może rzeczywiście traktowałam słowa Nory jak materiał do następnej książki. Może rzeczywiście siedziałam tu i kpiąco się uśmiechałam. Gdyby to był kto inny, zapłaciłabym mu za pomoc w zbieraniu materiałów, ale ponieważ społeczeństwo nadało tej kobiecie miano szarlatana (rzecz jasna bez procesu), zachowałam się, delikatnie mówiąc, w mało profesjonalny sposób. Głęboko odetchnęłam i wyraziłam skruchę. - Masz rację - przyznałam. - Zawsze szukam nowych materiałów, które mogłabym wykorzystać w książkach. - Trochę się odprężyłam i zadałam jej kilka pytań o najbardziej interesujących klientów. Nie chciała powiedzieć ani słowa. Dosłownie nic. - Jeśli chcesz wiedzieć, co robię i jak pracuję, powinnyśmy przyjrzeć się tobie. Sądzę, że

źródłem twoich kłopotów są poprzednie wcielenia. Musiałam przygryźć wargę, żeby nie parsknąć śmiechem. Ludzie nie wierzą w poprzednie wcielenia, czyżby tego nie wiedziała? W głowie kłębiło mi się od myśli o nierealności tej sytuacji, ale wybijała się spośród nich jedna, coś, co powiedziała mi kiedyś moja ulubiona i bardzo błyskotliwa redaktorka. Nieważne, czy historia jest prawdziwa, ważne że jest świetna. Poprzednie wcielenia, pomyślałam. Dwoje zakochanych ludzi, potem wielka tragedia, a potem spotykają się znowu i znowu. Niesamowity romans! Niesamowita historia! Jamie i ja moglibyśmy... Nie, nie. Jamie i moja bohaterka mogliby... Nagle zinterpretowałam cały mój kłopot w kategoriach braku fabuły do książki. Wcale nie groziła mi obsesja na punkcie papierowego bohatera, po prostu potrzebowałam nowego i oryginalnego tematu. A co może być lepszego niż wędrówka dusz? Dałam więc Norze czek na kilkaset dolców, księgując w myśli te pieniądze jako wydatek na zbieranie materiałów, ustaliłam godziny codziennych wizyt przez cały tydzień i poszłam do domu, by uczcić to szklaneczką dżinu z tonikiem. Oczami wyobraźni widziałam listę bestsellerów „New York Timesa" i próbowałam odgadnąć tytuły recezji. Ale tego wieczoru nie świętowałam. W pewnej chwili zorientowałam się, że stoję przy oknie i wpatruję się w oszklone wysokościowce, otoczona - jak zwykle - dźwiękami Traviaty Verdiego (o, ten człowiek na pewo poszedł do nieba) i rozmyślając nad słowami Nory. Ludzie zawsze zwracają uwagę na pozory, wierzą w to, co widzą. Jeśli wejdziesz do kancelarii adwokackiej, ubrana w żakiet Chanel, to nie ma najmniejszej wątpliwości, że pani mecenas podwoi stawkę. Jeśli pojedziesz na konferencję pisarzy i ludzie widzą cię przez pryzmat dziewiętnastu bestsellerów z pierwszego miejsca na liście „New York Timesa", myślą sobie: „Ho, ho, ona musi być szczęśliwa jak nikt inny. Taki sukces z pewnością rozwiązałby wszystkie moje problemy". Och, jak bardzo chciałam, żeby naprawdę tak było. Większość ludzi wierzy, że wielkie bogactwo uwolniłoby ich od problemów, choć jednocześnie z zapałem czyta książki o niepowodzeniach bogaczy. Ja jednak wiedziałam, czego brakuje w moim życiu, jeśli sięgnąć głębiej. Zrobiłam karierę, gdy umiejętnie zastosuję kosmetyki, można powiedzieć, że jestem ładna, a dzięki tysiącom godzin spędzonych w sali gimnastycznej jestem szczupła. Według książek mam wszystko, co potrzebne do szczęścia. Spełniam wszelkie ich kryteria. Wiem, czego chcę i jak o siebie zadbać. Sprawiam sobie przyjemności, pilnuję, żeby mnie chwalono. Co do mężczyzn, z każdym potrafię postawić na swoim. Nie ma miejsca na zabawy małych dziewczynek. Mówię mężczyźnie wprost, czego sobie życzę, wtedy, kiedy sobie życzę. Zrobiłam z siebie modelową postać, występującą w poradnikach psychologicznych. To właśnie mną chcą się stać ich czytelniczki. Co wobec tego jest ze mną nie tak? Dlaczego nie jestem szczęśliwa? A co najważniejsze, dlaczego pozwoliłam odejść wspaniałemu facetowi? Jak mogłam pozwolić, żeby ktoś taki jak Steve prześlizgnął mi się przez palce? Inna kobieta porwała go bez wahania, gdy był jeszcze ciepły po wyjściu z mojego łóżka. Czasem jednak wracam myślami do Steve'a i wtedy zdaje mi się, że było w nim odrobinę za dużo doskonałości, a my we dwoje za bardzo zbliżyliśmy się do ideału. Byliśmy jak para z artykułu w magazynie, postawiona jako przykład właściwych stosunków między dwojgiem ludzi. Czasem mam wrażenie, że w rzeczywistości pragnę mężczyzny takiego, jak... no, jak Jamie. Gdyby Jamie się zbudził i stwierdził, że dla mnie nie istnieje, bo siedzę przy komputerze, z pewnością nie okazałby mi zrozumienia i zdecydowanie domagał się ode mnie uwagi. Czasem z kolei zdaje mi się, że mój problem polega na lenistwie. Steve i ja przyzwyczailiśmy się wspólnie ćwiczyć. Razem wytrwale chodziliśmy do sali gimnastycznej, czyniąc z tego religię,

służącą utrzymaniu wysokiej formy. Prawie do czterdziestki udało mi się zachować smukłą sylwetkę i dobre zdrowie, ale teraz zdarza mi się słyszeć głos, który mówi mi, że już dość. Czyżbym miała sobie do końca życia odmawiać ciastek czekoladowych w imię daremnych starań o utrzymanie linii ud dwudziestotrzyletniej kobiety? Kiedy można wreszcie odpocząć od nieustannych porównań do modelek z rozkładówki? Przez wiele lat z pogardą odnosiłam się do małżeństwa moich rodziców. Było takie nudne. Potrzebowałam mocnych przeżyć i romantyki. Chciałam mężczyzny, który byłby wspaniałym kochankiem, wspaniałym przyjacielem i zarazem kimś znaczącym w świecie biznesu. Teraz przypominam sobie jednak, jak ojciec wręczał mojej pulchnej mamie kawałek modnego wówczas ciasta, a ona mówiła: - Nie mogę tego zjeść. Zrobię się tłusta. Wtedy ojciec stroszył brwi i mówił lubieżnym tonem: - Tak, tłusta. - Potem razem chichotali, a matka zjadała ciasto i do tego lody. Wówczas taka scena wydawała mi się niesmaczna. A to, że rodzice są dwadzieścia kilka lat po ślubie, matka ma około dwudziestu kilo nadwagi, lecz mimo to oboje ciągle chichoczą, przyprawiało mnie o mdłości. Teraz nie poczułam niesmaku na to wspomnienie; zachciało mi się płakać. Gdzie jest w moim życiu mężczyzna, który mówi mi, że jestem piękna, chociaż mam nadwagę i kurze łapki? Gdzie jest ten stary nudziarz, który dzień w dzień przychodzi wieczorem do domu i pyta, co jest na obiad? Gdzie są dzieciaki krzyczące: „Mamo, czy wyprasowałaś mi bluzę?" i „Mamo, zgadnij, co dzisiaj robiliśmy?". W gruncie rzeczy wiem, że szczęście mi dopisało. Mam swoje pisanie, które daje mi więcej satysfakcji, niżbym się mogła spodziewać. Mam przyjaciół i kolegów, których szanuję, podziwiam i kocham. Mam pod wieloma względami udane życie. Ale udane czy nieudane, wszystko sprowadza się do jednego: chociaż dobiegam czterdziestki, w moim życiu nie ma miłości. Tylko że nikt o tym nie wie. Dla świata jestem dynamiczną, pyskatą kobietą, piszącą o pyskatych bohaterkach, które znajdują bajecznych mężczyzn, by pokochać ich na zawsze. W moich książkach bohaterka prawi takiemu mężczyźnie różne impertynencje, ironizuje, a nawet uwłacza męskiej godności, lecz on i tak wie, że to ją los mu przeznaczył. Nie tylko wraca do niej, żeby mogła nagadać mu jeszcze więcej, lecz również dowodzi, że jest jej wart. Z życia jednak tego nie znam. Dziś odnosi się wrażenie, że mężczyźni mogą swobodnie przebierać wśród wszystkich kobiet świata, więc kobieta musi być dla nich miła, miła i jeszcze raz miła. Jeden fałszywy krok, i mężczyzna odchodzi. Chyba nie ma już ludzi, którzy mówią między sobą: - Będę cię kochał, nawet jeśli utyjesz, jeśli zapałasz obsesyjną namiętnością do książki albo jeśli będziesz mnie miesiącami ignorować. Mężczyźni już się nie wysilają, by podbić kobiece serce, ponieważ mają do dyspozycji krocie chętnych kandydatek. Taki to już mój los: dowiodłam sobie i światu, że mogę dokonać wszystkiego - zarobić pieniądze, obracać pieniędzmi, żyć bez mężczyzny. Jestem całkowicie niezależna. Ale gdzieś po drodze się zagubiłam i teraz przez to jestem samotna. Co powiedziała Nora? „Chcesz mieć wszystko. Wielką namiętność. Wielki romans. Chcesz gwiazdki z nieba". Tak, pomyślałam. Chciałabym. Podobałoby mi się, gdybym mogła wejść do jednego ze swoich romansów, ze wszystkimi ich fajerwerkami i niezapomnianym seksem. Może chciałabym mężczyzny, który miałby w sobie tyle magnetyzmu i siły, że po prostu nie mogłabym się zakochać w nikim innym. Nie realnego mężczyzny i z pewnością nie papierowego. Dopiłam dżin i dalej wyglądałam przez okno, a po chwili zaczęłam się zastanawiać. Może moje czytelniczki czują się podobnie jak ja. Może wkrótce skończą czterdzieści lat z poczuciem, że

namiętność i romans je ominęły. A może mają dwadzieścia pięć lat, dwoje dzieci i chciałyby wiedzieć, czy to już wszystko, czego mają oczekiwać od życia. Czy tak, czy owak, może chciałyby przeczytać opowieść o kobiecie, która wraca do swych poprzednich wcieleń, by się dowiedzieć, co jej przeszkadza w obecnym życiu? Położyłam się do łóżka z uczuciem zadowolenia, że umówiłam się na następny dzień z Norą. Spodziewałam się, że odkryje przede mną rozległy, całkiem nie zbadany teren. W każdym razie bez względu na wszystko wiedziałam, że byłoby dla mnie najlepiej, gdybym wyrzuciła z myśli i Stevena, i Jamiego. 3 Nie możesz być szczęśliwa w tym życiu, ponieważ nie załatwiłaś wszytkiego, co powinnaś załatwić w poprzednich wcieleniach. Tak brzmiały pierwsze słowa Nory, gdy wkroczyłam do jej gabinetu następnego ranka. Gabinet był umeblowany zgrabnymi imitacjami antyków, a w polu widzenia nie było ani jednego kryształu. Usiadłam naprzeciwko niej. Nie wyglądała tak dobrze jak poprzedniego dnia. Oczy, które wydały mi się wielkie jak spodki, były teraz zapadnięte i podkrążone, ramiona wyraźnie skulone. - A co powinnam załatwić w poprzednich wcieleniach? - spytałam. - Nie wiem. Po tych słowach miałam ochotę chwycić ją za ramiona i mocno nią potrząsnąć. Przypomniałam sobie jednak, że to wszystko pic na wodę, więc nie mam powodu się złościć. Z drugiej strony... - Jak to nie wiesz? - Każdy ma wiele wcieleń i trudno jest odnaleźć akurat te, które sprawiają kłopoty. - Aha - powiedziałam. - Więc wczoraj wieczorem nie stawiałaś kart, tylko przeglądałaś moje wcielenia, ale mimo to nie mogłaś znaleźć tego lub tych, w których była wielka namiętność. - Właśnie - przyznała zmęczonym głosem. Widocznie wędrówka dusz nie wydawała jej się tak samo pasjonująca jak mnie. - Czy nie masz nic przeciwko temu, żeby odkryć przede mną kilka kart? Założę się, że poznałabym wielką namiętność na samo wspomnienie o niej. - Bardzo się starałam pohamować, żeby nie zacząć skakać i wołać: „Powiedz mi, powiedz, proszę, powiedz! Powiedz zaraz!". Zerknęła na mnie przez palce, którymi przecierała oczy, i wtedy zrozumiałam, że doskonale wie, jaka jestem podekscytowana, ale upaja się moją niecierpliwością tak samo, jak aktor ostatnimi chwilami przed podniesieniem kurtyny. Jaka próżna, pomyślałam, wykorzystując swoje zdolności obserwacji, bynajmniej nie nadprzyrodzone. Jest dumna ze swoich zdolności i chce, żeby ludzie wyciągali od niej informacje siłą. - O którym wcieleniu chcesz się czegoś dowiedzieć? - spytała. Przesłałam jej odpowiedź w myśli i tym wywołałam na jej twarzy uśmiech. - Już kiedyś pisałaś, we Francji. - Jako kto? Jak się nazywała ta pisarka? - Przez głowę przemknęła mi myśl o napisaniu biografii (autobiografii?). Przestarszyło mnie tylko, że będę musiała nauczyć się francuskiego. Nora lekceważąco skinęła dłonią. - Nie wiem. Ona nie ma znaczenia. Twój karman ma związek z mężczyzną. Karman, pomyślałam, ale nie poprosiłam Nory o wyjaśnienie tego pojęcia. Sama potem sprawdziłam. Dowiedziałam się, że ideę karmami można streścić maksymą: masz to, na co sobie zasłużysz. Według tej teorii, jeśli krzywdzisz ludzi w jednym wcieleniu, sam zostaniesz skrzywdzony w następnym. Jest to chyba również prawo fizyki: każdej akcji towarzyszy reakcja. To samo napisano w Biblii: „Co człowiek sieje, to i żąć będzie". Zdaje mi się zresztą, że zasada karmami sprawdza się w wielu różnych dziedzinach i występuje pod wieloma postaciami. Nora tymczasem opowiadała mi dalej o moich wcieleniach, jednym we Wiedniu (bardzo

nieszczęśliwym), kilku w Anglii i bardzo nieudanym we Włoszech. - Masz teraz przyjaciółkę... - powiedziała. Wciąż byłam zirytowana jej uwagami z poprzedniego dnia o moim życiu bez miłości, więc jednym tchem wymieniłam około dwudziestu osób, które uważałam za przyjaciół. Nora spojrzała na mnie z dezaprobatą, dając mi tym do zrozumienia, że jej nie wmówię byle czego. - Masz tylko dwie prawdziwe przyjaciółki. - Tak - odrzekłam, usiłując zapanować nad rumieńcem, zalewającym mi twarz ze wstydu, że pozwoliłam się złapać na snobizmie. Daria była młodziutka, miała nogi po szyję, a wszyscy mężczyźni ślinili się na jej widok. Milly, grubawa autorka romansów, którą poznałam dawno, dawno, nie była ani ładna, ani seksowna i choć miała tylko trzydzieści pięć lat, wyglądała na pięćdziesiąt. Za to serce miała złote. - Tak; mam dwie przyjaciółki, Darię i Milly. - Znasz je od wielu wcieleń. One są twoimi prawdziwymi przyjaciółkami i życzą ci jak najlepiej. - Rozumiem, że to nie jest zwyczajne. Po twarzy Nory przemknął wyraz niesmaku, zrozumiałam więc, jak straszne rzeczy Nora widzi w ludzkich myślach. Osobiście nie zawsze mogę znieść własne myśli, więc co dopiero mówić o cudzych. Ileż ohydy musi się kłębić na przykład w głowie pedofila? - Kim były dla mnie te kobiety w przeszłości? - spytałam. - Ta młoda coś dla ciebie projektowała... nie wiem co, a ta starsza była... chyba taką matką nie matką. Urocza, zwięzła, precyzyjna, lecz nic nie mówiąca informacja, pomyślałam. Postanowiłam zachęcić Norę do zdradzenia czegoś więcej. - Czy nie byłam nigdy dziewczyną rewolwerowca? Albo femme fatale jakiegoś namiętnego piosekarza z knajpy? Kimś... no, nie wiem, kimś całkiem inym niż teraz. - Nie - odparła Nora i zaczęła mi tłumaczyć „reguły", jakimi rządzą się kolejne wcielenia. Wybaczcie, ale jeszcze nie pogodziłam się z istnieniem kolejnych wcieleń, a co dopiero z tym, że rządzą nimi jakieś reguły. Nora zaczęła mi mówić o charakterze. Charakter lub inaczej, jak często mówimy, osobowość nie ulega zmianom. Kim jesteś teraz, tym byłeś zawsze. Przynajmniej w kategoriach charakteru. Jeśli w tym życiu ktoś jest domatorem, był nim również w poprzednim. Szare myszki nie były nigdy ekstrawaganckimi uwodzicielkami bez względu na to, co im wmawiają rozmaici szarlatani. Nora powiedziała mi również, że talenty, które ma się w jedym życiu, można rozwijać w następnym (oznaczałoby to, że nigdy nie próbowałam grać na fortepianie). Kraje, które chce się odwiedzić, mogą być tymi, w których szczęśliwie się żyło. Poprzednie wcielenia mogą wpływać na sposób ubierania się, ulubione meble i w ogóle gust we wszelkich dziedzinach. Nora powiedziała mi też, że to, co człowiek lubi czytać, a w moim przypadku pisać, również ma związek z poprzednimi wcieleniami. Tu jej przerwałam. - Czy dlatego tak łatwo pisze mi się książki, których akcja jest osadzona w średniowieczu? I dlatego nienawidzę książek o piratach i wikingach? I dlatego uwielbiam wszystko, co dotyczy początków dwudziestego wieku? Nora odpowiedziała mi, że prawdopodobnie tak, ale musi „zobaczyć" jeszcze więcej z tego, kim byłam, a kim nie, zanim stwierdzi to na pewno. Osobiście nie miałam przekonania, czy można zyskać pewność co do czegoś, co być może w ogóle nie istnieje. Nora ciągnęła jednak swój wykład. Wynikało z niego, że określone smaki, dźwięki i zapachy są bardzo silnymi wrażeniami i towarzyszą człowiekowi w różnych wcieleniach. - Od niektórych zapachów - mówiła - robi ci się niedobrze. Zdaje się, że na przykład od nieświeżego oddechu.

Ona naprawdę próbowała się czegoś dowiedzieć! I miała rację, chociaż nigdy w życiu nikomu o tym nie wspomniałam. Kiedy jestem zamknięta w małym pomieszczeniu z człowiekiem mającym nieświeży oddech, rzeczywiście zbiera mi się na mdłości. - Jest też zwierzę, które lubisz. - Psy? - Owszem, lubię je, ale nie mam psa w domu. - Nie - odparła Nora, przeszywając mnie skupionym wzrokiem. - Zwierzę z dżungli. - Miałam kiedyś chłopaka, który według chińskiego zodiaku był tygrysem- podsunęłam. Nie uśmiechnęła się, ale nagle podniosła głowę, jakby ją oświeciło. - Jesz z tego zwierzęcia. Szybko przeanalizowałam tę wypowiedź. - Małpy! - wykrzyknęłam. - Tak - odrzekła Nora i uśmiechnęła się. Nie wiem, dlaczego lubię małpy. W całym mieszkaniu mam przedmioty z małpami: lichtarze, talerze, lampy, naczynia na potpourri. Nie jest jednak tego aż tyle, żeby ludzie zaraz po wejściu mówili: „Ojej, ale małpiarnia!". Tylko kilka osób wie o moim upodobaniu i niekiedy obdarowuje mnie jakimś przedmiotem, który powiększa kolekcję. - Co jeszcze? - spytałam zainteresowana. - Gdzie mieszkałam? Co robiłam? - Chyba zapomiałam o swoim sceptycyzmie. Swędziały mnie dłonie, żeby wyciągnąć notes, w którym zapisuję zdobyte informacje. Napisałabym czyjąś dokładną biografię. Zawsze chciałam to zrobić, ale tym razem miałabym większą możliwość wczucia się w postać, bo przecież pisałabym o sobie. A w każdym razie o kimś podobnym do mnie. Nora w zamyśleniu zmarszczyła czoło. - Jak się nazywa ten jubiler, którego lubisz? - Cartier? Tiffany? Harry Winston? - Mogłabym tak wymieniać przez cały dzień. - Nie - odparła rozdrażniona. - Jubiler, którego naprawdę lubisz. Cartiera lubię naprawdę, pomyślałam, ale zdecydowałam pohamować ironiczną reakcję i zastanowić się poważnie, czy któregoś z wytwórców biżuterii darzę szczególnym upodobaniem. Prawdę mówiąc, lubię wszystkich. - Ojej, wiem - powiedziałam po chwili. - Faberge. - Tak. - Nora nie powiedziała nic więcej, ale czułam, że jest ze mnie dumna. Takiemu człowiekowi jak ona musi dodawać otuchy, że ktoś z nas, śmiertelników, umie się czasem posłużyć swym jednowymiarowym umysłem dla swojego dobra. - Jeśli poczytasz o tym jubilerze, to odnajdziesz siebie. Znowu księżycowe stwierdzenie. Osobiście wolałabym usłyszeć nazwisko i datę, ale widziałam, że Faberge jest jedyną informacją, jaką mogę z Nory wycisnąć. Tymczasem upłynął już czas wizyty, więc pożegnałam się i natychmiast pojechałam taksówką na Strand. Jest tam miejsce reklamowane jako największy antykwariat świata, choć zasługiwałoby również na miano miejsca z najbrudniejszym, najbardziej niegrzecznym i najdziwaczniejszym personelem. Jestem z zamiłowania historykiem ubiorów, więc któregoś dnia tak bardzo zainteresowała mnie tam kobieta z pierścieniami w nosie, wardze i policzku, która wypisywała mi rachunek za książki, że musiała cztery razy prosić mnie o kartę kredytową. Ale Strand, mimo iż dziwny, jest wspaniałym miejscem zakupu staroci. Kupiłam po egzemplarzu wszystkich książek, w których był wspomniany Faberge, złapałam taksówkę, straciłam dziesięć minut, żeby wytłumaczyć, gdzie mieszkam, kierowcy nie mówiącemu po angielsku (licznik naturalnie był włączony), i wreszcie wróciłam do siebie. Wprawdzie recenzenci uważają, że autorki romansów są beznadziejne, ale zbierać materiały do książek niewątpliwie umiemy. O Boże, musimy być w tym dobre, bo nasze czytelniczki mają pamięć lepszą niż komputerowa baza danych. Byle potknięcie, i natychmiast zasypują nas listami. Nie myślę tylko o datach, lecz również o przedmiotach, na przykład takich jak nożyczki. Czytelniczki niechybnie napiszą ci, że kazałaś bohaterce posłużyć się nożyczkami, zanim jeszcze je

wynaleziono. Nie możesz włożyć bohaterowi w usta kwestii „Poczekaj minutkę", jeśli zegarki nie były jeszcze w powszechnym użyciu. A jedzenie! Nie wolno popełniać błędów z pomidorami i ziemniakami, bo inaczej też może ci się oberwać! Naturalnie piszą o tym kobiety uważane przez recenzentów i ogół czytelników za osoby mające inteligencję marchwi i równowagę psychiczną Sybilli. Jednym słowem, szperać w źródłach na pewno umiem. Potrafię przekartkować książkę, mając hasło zapisane w myślach, i błyskawicznie znaleźć to, czego potrzebuję. Dwadzieścia minut po rzuceniu sterty moich nowych starych książek na dywan w salonie, przy dźwiękach pieśni Jasmeny z Lakme, znalazłam to, czego szukałam. W sukcesie Fabergego miało udział pięć kobiet. Dwie były Rosjankami. Nie, to nie mogłam być ja. Mozolnie przebijając się przez Wojnę i pokój, nigdy nie identyfikowałam się w najmniejszym stopniu z żadną postacią. Nawet nie byłam w stanie wytrzymać do końca filmu. Jedna kobieta była bardzo bogatą Amerykanką. Ta hipoteza mi się spodobała, ale przeczytałem, że Amerykanka była wielką filantropką, otwierała szpitale dla ubogich i czyniła mnóstwo dobrego. To, niestety, do mnie nie pasowało. Ja składam wszystkie pieniądze w banku i pilnuję każdego centa. Jedna z kobiet była księżną Walii, późniejszą królową Aleksandrą. O niej wiele czytałam, więc nie byłam w stanie uwierzyć, że mogłybyśmy mieć zgodne charaktery. Alix była piękna, ale niezbyt błyskotliwa i mściła się na wciąż romansującym mężu, spóźniając się zawsze i wszędzie, gdy tylko była okazja. To nie było w moim stylu. Ostatnie nazwisko na liście przyprawiło mnie o ciarki. Lady de Grey. Wiele lat temu z zapartym tchem oglądałam serial o Lillie Langtry i przez cały czas fascynowała mnie postać jej przyjaciółki, lady de Grey. Nawet kupiłam sobie kilka książek o Jersey Lii, żeby się dowiedzieć więcej o tamtej kobiecie, znalazłam jednak zaledwie kilka zdań. Ale już sama sympatia, jaką budziło we mnie to nazwisko, wystarczyła, bym uznała się za ponowne wcielenie lady de Grey. W indeksie jednej z książek poświęcoych Fabergemu znalazłam jej nazwisko. Przeczytałam historyjkę o tym, jak damy z towarzystwa domagały się od Fabergego więcej i więcej wyrobów, nawet nie dając mu się spokojnie wyspać i zjeść. Najgorzej ze wszystkich dopiekła mu lady de Grey - napisał autor. -Była to wyjątkowo urocza i błyskotliwa młoda kobieta, ale gdy coś wbiła sobie do głowy, nie było siły, która mogłaby ją powstrzymać. Pewnego wieczoru, gdy lady de Grey weszła do sklepu w czasie przerwy obiadowej, Faberge próbował uciec tylnym wyjściem, ale dama szóstym zmysłem to wyczuła i zatrzymała jubilera. Obezwładniony jej urokiem, poczuciem humoru i nieugiętą wolą Faberge zrozumiał, że tego dnia musi zrezygnować z obiadu w domu. Opis wydał mi się do tego stopnia znajomy, że aż wzbudził we mnie lekki niepokój. Wzmianka o błyskotliwości bardzo mi się spodobała, ale nie byłam pewna, jaki mam pogląd na „nieugiętą wolę". To sformułowanie za bardzo przypominało mi wszystkie przykre słowa, jakich w dzieciństwie nasłuchałam się od matki. Zaraz jednak przypomniałam sobie, że to wszystko jest na niby i że poprzednie wcielenia nie istnieją, więc to, że lady de Grey miała nieugiętą wolę, też jest bez znaczenia. I w ogóle nie wiąże się to ze mną. W spisie zdjęć był wymieniony przedmiot należący do lady de Grey. Zmarszczyłam czoło, zirytowana ględzeniem Nory o niezmienności charakteru, i otworzyłam książkę na odpowiedniej stronie. Tam, na tablicy XVIII, przedstawiono piękną jadeitową figurkę uroczej małpki. Bezwładnie opadłam na dywan i powiedziałam głośno: - W co tym razem wetknęłaś swój wścibski nos? 4 Następnej nocy Nora zadzwoniła do mnie o drugiej i powiedziała, że właśnie musi wyjechać z miasta. Najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy, że wybrała dziwną porę na telefon, więc nie

zwróciłam jej na to uwagi. Wszak mimo że zachowywała pozory normalności, to żyła w świecie wędrujących dusz i czytania myśli, może więc miała prawo do małych ekstrawagancji. Chociaż, rozmawiając z nią, bardziej spałam niż nie, wykazałam dość przytomności, by spytać, czy wyjeżdża w sprawach osobistych, czy w interesach. Nastąpiło długie milczenie toteż zrozumiałam, że przekroczyłam granice wścibstwa. Jednakże nie skłoniło mnie to do odwrotu. Tchórze nigdy nie dowiadują się niczego ciekawego, co można wykorzystać w książce. Po chwili Nora powiedziała: - W interesach. Opadły mnie niezliczone pytania. Co może być tak „pilne" dla jasnowidza? Duch poprzedniego wcielenia, kręcący się po sypialni? Dawny kochanek, który przyszedł po swą ukochaną? A może mężczyzna, chcący zabić kobietę, którą już w jednym z wcieleń zabił? Te rozmyślania trochę mnie obudziły i Nora widocznie to wyczuła, bo w okamgnieniu się rozłączyła. Przez chwilę leżałam i zastanawiałam się, co może widzieć jasnowidz. Potem zaczęłam snuć fabułę, której bohaterka umie czytać w cudzych myślach. Zaciekawiło mnie, co wyczytałaby w głowie Jamiego. Czy spłonęłaby rumieńcem, gdyby się zorientowała, dlaczego w jego oczach widać żar? A może powiedziałaby: „Jak pan śmie?" I czy zachowałaby się na widok Jamiego tak samo jak ja, gdybym go zobaczyła? Bo ja przyłożyłabym dłoń do czoła, powiedziała „Bierz mnie, jestem twoja" i z wdziękiem osunęłabym się bez czucia w jego silne męskie ramiona. Złapawszy się na tej myśli, postanowiłam wstać z łóżka i nieco się ochłodzić. Lepiej nie oglądać programów, pokazywanych późnym wieczorem w sieci kablowej, bo nie można potem zasnąć. W końcu wypiłam kieliszek mojego ulubionego likieru mandarynkowego i napisałam bardzo gorącą scenę erotyczną do książki o Jamiem, wiecie, do tej, do której wciąż jeszcze nie miałam fabuły. Następnego ranka poszłam do biblioteki sprawdzić, co znajdę o sobie, to znaczy, hm, o lady de Grey. Dzięki swoim nadzwyczajnym talentom szperacza wyszukałam informacje prawie od razu. Zbieranie materiałów wydaje mi się dziecinnie łatwe. Moim zdaniem, ludzie są w błędzie, jeśli historia kojarzy im się z nudami, zapamiętanymi ze szkoły. Myślę tu zwłaszcza o wojnach. Szkolna historia dotyczy właściwie wyłącznie wojen, niczego więcej. O okresach międzywojennych w ogóle się nie mówi. Kto wie, co się zdarzyło między pierwszą a drugą wojną światową? Może słyszeliście co nieco o gospodarce, lecz z pewnością o niczym innym. Napisałam kilka milionów słów, z których wszystkie dotyczą różnych okresów historii, ale o wojnach nie wiem nic. Do zbierania materiałów przyjęłam żelazną zasadę: nie czytaj niczego, co nie jest ciekawe. Zakładam bowiem, że jeśli coś nie jest ciekawe dla mnie, nie jest również ciekawym tematem do książki, a zatem znudziłoby moje czytelniczki. Dlatego gdy zbieram materiały, czytam tylko to, co warto. Interesuję się ubiorami, jedzeniem i tym, jak ludzie myśleli o różnych kwestiach. Jak traktowano dzieci. Jak traktowano kobiety. Takie sprawy. Szukając informacji, nigdy nie czytam encyklopedii ani książek zawierających w jednym tomie trzysta biografii. Lubię książki tematyczne, na przykład historię okularów albo stomatologii. Mam ponad czterysta książek o historii ubiorów, wszystkie skatalogowane i z indeksami, żebym mogła łatwo znajdować szczegóły. Nienawidzę powieści, w których autorka pisze: „Lady Daphne nosiła się zgodnie z ostatnim krzykiem mody". Jak wyglądał ten ostatni krzyk mody? Czy ważny był wtedy kolor, czy kształt rękawa, czy może nowy typ kapelusza? Chcę to wiedzieć. Jedna z moich ulubionych autorek, Nora Lofts, raz powiedziała, udzielając wywiadu, że o każdym okresie ludzie chcą wiedzieć dwie rzeczy: jak zarabiano pieniądze i jak załatwiano potrzeby fizjologiczne. Korzystając z tej rady, staram się subtelnie i względnie taktownie zaopatrzyć swoje powieści w te szczegóły. Kiedyś bardzo się śmiałam ze „średniowiecznej" książki, której idiotka autorka myślała, że garderoba to jest mały pokój. Czytelniczki wiedzą, że jest

to toaleta, ale owa głupia autorka posadziła swoich bohaterów na podłodze i kazała im rozmawiać. Śmiesznie to wyszło. W każdym razie zbierać materiały nauczyłam się już dawno. Sięgać do źródeł szczegółowych, nie ogólnych. Dlatego w Nowojorskiej Bibliotece Publicznej skierowałam się prosto do sali poświęconej genealogii i zażądałam najstarszego możliwego egzemplarza „Burkę's Peerage". Niestety, ze względu na straszne złodziejstwo w nowojorskiej bibliotece nie ma swobodnego dostępu do półek, staram się więc korzystać z tego, do czego mogę dotrzeć względnie szybko. Potrzebowałam około pięciu minut, by znaleźć kogo trzeba. Rachel de Grey zmarła w 1903 roku. To by pasowało do Fabergego. Jej mąż był trzecim earlem de Grey i pierwszym markizem Ramsden. Wypisałam sobie z tej książki kilka danych, po czym rzuciłam się na gigantyczny katalog biblioteczny, spisany na fiszkach zebranych w niewygodne, czarno oprawne książeczki. Prawie natychmiast znalazłam książkę o pierwszym markizie Ramsden. Z zapartym tchem złożyłam zamówienie przy kontuarze. Praca w nowojorskiej bibliotece przypomina strzelanie do rzutków, połowa książek jest bowiem „skradziona" albo „nie odłożona na miejsce". Pół godziny później mój numer wyświetlono na tablicy i jednak dostałam książkę. Po kilku minutach wiedziałam już, że o żonie markiza są tam dwie wzmianki. No bo przecież jak ważna może być czyjaś żona? W gruncie rzeczy jest przecież potrzebna tylko wtedy, gdy mężowi coś się nie uda, by go zapewnić, że jest najwspanialszym człowiekiem na świecie, i dodać mu otuchy. Czyżby jeszcze nikt nie zauważył, że właśnie z tego powodu samotni mężczyźni rzadko osiągają sukcesy? W każdym razie byłam taka zadowolona tym, co napisał autor o mnie... to znaczy o niej, że szybko mu wybaczyłam. Lady de Grey mimo deliktanego zdrowia była osobą najbardziej życzliwą z życzliwych. Oboje z mężem byli przyjaznego, pogodnego usposobienia, toteż od dnia ślubu ich życie było jednym, długim miodowym miesiącem. To już lepiej! - pomyślałam. Nie ma śladu banialuków o nieugiętej woli. Jeśli tak miało wyglądać dowiadywanie się czegoś o poprzednich wcieleniach, to szkoda, że nie zaczęłam szperać wcześniej. Dalej przeczytałam, że Rachel z mężem byli małżeństwem przez trzydzieści pięć lat i mieli dwóch synów. Jeden zginął w Turcji (napadnięty przez zbójów), a drugi, imieniem Adam, odziedziczył tytuł. Spędziłam całe popołudnie na czytaniu o „moim" mężu, chciwie chłonąc każde słowo dotyczące jego drogiej i uroczej żony, która pomagała mu na każdym kroku. Gdy mój, to znaczy jej, syn zginął, wybudowała piękną kaplicę ku jego pamięci. Zanim zamknięto bibliotekę, kręciło mi się już w głowie, trochę z głodu, a trochę od nadmiaru miłych faktów. Prawie wyfrunęłam z czytelni. Rachel znalazła sobie wymarzonego mężczyznę, swojego Jamiego. Gdy zaś to się stało, była przez trzydzieści pięć lat jego wierną towarzyszką i gdziekolwiek się pojawiła, stanowiła żywy obraz miłości, wdzięku i skromności. Zanim Nora wróciła do Nowego Jorku w następnym tygodniu, omal nie pękłam z dumy, zachwycona sobą i swoją umiejętnością znalezienia wszystkiego, co tylko może być ukryte w bibliotece. Bardzo mnie podbudowało, że wiodłam takie przykładne, dobre życie. To doprawdy cud, że zmieściłam się w drzwiach gabinetu Nory, taka czułam się wielka. Byłam święcie przekonana, że jeszcze nigdy nie miała klientki, która dowiedziałaby się o sobie tak wiele i tak szybko. Z dużą pewnością siebie położyłam jej na kolanach plik kserokopii. Miałam nawet zdjęcie tej uroczej kobiety. Sporządziłam też skomplikowaną tablicę chronologiczną, urozmaiconą zastosowaniem różnych czcionek, co miało dowodzić mojej biegłości w posługiwaniu się komputerem. Wręczyłam ją Norze zamaszystym gestem, po czym zrelacjonowałam, czego dowiedziałam się o sobie. Nora siedziała w milczeniu i patrzyła na mnie, przez dłuższy czas mrugając.

A potem doprowadziła mnie do wściekłości, jakiej nie powstydziłaby się bohaterka niejednej mojej książki, bo zaczęła się śmiać. Tak jest. Roześmiała mi się w twarz. Nie musiała mi mówić, dlaczego się śmieje, dobrze to wiedziałam. Tak samo śmiała się moja matka po każdej obietnicy, że będę grzeczna i przestanę pakować się w tarapaty. Często przyrzekałam, że nie będę niepotrzebnie otwierać buzi i wydawać sądów na różne tematy. Przyrzekałam, że będę „zachowywać się jak dobrze wychowana panienka". Przyrzekałam niejedno, ale jakoś nigdy nie byłam w stanie dotrzymać słowa. Zycie obfituje w najrozmaisze podniety, a ja chciałam spróbować ich smaku, ludzie zaś, którzy próbują różnych smaków życia, nie mogą się zachowywać tak, jak dobrze wychowane panienki. - Sądzisz, że to nie ja? - spytałam potulnie, myśląc, jakie to jest strasznie niesprawiedliwe. Wszyscy ludzie, o których słyszałam, że poszli zbadać swoje poprzednie wcielenia, zawsze okazywali się kimś bardzo ciekawym. Moje obecne życie jest wystarczająco ciekawe, dziękuję bardzo, dlatego chciałam się dowiedzieć, że kiedyś, w dawnych czasach kochałam mężczyznę przez trzydzieści pięć lat i miałam z nim nie kończący się miodowy miesiąc. Już przyzwyczaiłam się do tego, że Nora czyta mi w myślach. - W twojej przeszłości była wielka miłość - powiedziała, kiedy już przestała się śmiać, wyczuła bowiem, że jestem naprawdę urażona. - Ale nie jesteś kobietą, która... - Zawahała się. - Która się spokojnie godzi na rolę drugoplanową - skończyłam za nią, ogarnięta nagle poczuciem beznadziejności. Co jest złego w tym, że chce się być człowiekiem, którego wszyscy lubią? Nie byłam już z siebie dumna. - Co jest ze mną nie tak? - spytałam. - Piszę książki o miłości po to, żeby zarobić na życie. Wygląda na to, że nigdy nie chciałam od życia nic więcej oprócz miłości. Większość ludzi, których poznaję, uważa mnie za osobę twardą i cyniczną, ale to nieprawda. Po prostu chcę tego, co mają inne kobiety, tylko że jest ze mną coś nie tak. - Do oczu cisnęły mi się łzy i nagle uświadomiłam sobie, że z nikim jeszcze nie byłam tak szczera jak z Norą. - No, bo jest coś nie tak. Muszę mieć jakiś defekt. Zdaje się, że jestem inna niż wszyscy. Miałam wspaniałego mężczyznę, który był we mnie zakochany. Był ideałem, a ja dałam mu kosza. Pozwoliłam mu zniknąć z mojego życia i teraz nie mam nikogo. Tylko mężczyznę na papierze. Mężczyznę, który nie istnieje. Nie mogłam dłużej znieść tego użalania się nad sobą; łzy jak grochy potoczyły mi się po policzkach. Nora poczekała, aż trochę zapanuję nad sobą, i dopiero wtedy się odezwała. - W przeszłości - powiedziała cicho - bardzo, bardzo kochałaś pewnego mężczyznę. Kochałaś go do tego stopnia, że mimo upływu czasu nie potrafisz zapomnieć tej miłości. Nikt inny nie obudzi w tobie uczucia, które dorównywałoby głębią twojej miłości do tamtego człowieka, więc gdy spotykasz mężczyznę, którego mogłabyś pokochać, odrzucasz go, ponieważ wciąż kochasz tamtego człowieka z przeszłości. Wydmuchałam nos. - Dużo mi to daje, kiedy wieczorem kładę się do pustego łóżka. Nora uśmiechnęła się, ale nic nie powiedziała. Pociągnęłam nosem i mózg nagle zaczął mi znów pracować. - Jeśli wciąż go kocham, to jak jest z nim? Co do mnie czuje? - Kocha cię tak samo, jak ty jego. W głowie miałam tyle sprzecznych myśli, że język mi się plątał, gdy chciałam je wyrazić. - Chcesz powiedzieć, że gdzieś na świecie żyje człowiek, który odwzajemnia moją miłość, datującą się jeszcze z poprzednich wcieleń? Czy on mnie szuka? Jak go znajdę? Czy on, czekając na mnie, odrzuca miłość innych kobiet? Co ja robię? Nora miała smutną minę. - Przecież ci mówię. Jestem typem człowieka, który walczy o to, na czym mu zależy a nie kimś, kto potulnie godzi się z losem. Nigdy nie uważałam, by człowiek musiał się godzić na to, co jest. Jeśli mu się coś nie

podoba, powinien robić wszystko, by to zmienić. Widziałam jednak, że Nora należy do drugiego typu. Głęboko odetchnęłam. - Czy możesz udzielić mi nieco dokładniejszych informacji? Może, znając więcej faktów, lepiej to wszystko zrozumiem. - A wtedy zdecyduję, jak rozwiązać problem, pomyślałam. Jeśli chodził gdzieś po świecie mężczyzna, który był mój, mężczyzna, który był wcieleniem Jamiego, to zrobiłabym wszystko, byle go znaleźć. Nora uśmiechnęła się w dość irytujący sposób, jakby wiedziała, co mi się roi, i zaczęła mi opowiadać o bratnich duszach. Słysząc ten termin, jęknęłam. Jeśli istnieje na świecie jakieś nadużywane pojęcie, to jest nim właśnie „bratnia dusza". Znajduje się ono bardzo wysoko na liście znienawidzonych przeze mnie wyrażeń, zaraz po „przeredagować", wraz z dwoma innymi słowami: „wykorzystywać" i (tfu!) „wazelina". Chciałabym, żeby oba te słowa znikły z powierzchni ziemi. W każdym razie po prawie godzinie wałkowania tematu doszłam do wniosku, że zaczynam rozumieć, czym jest bratnia dusza w kategoriach jasnowidza. To druga połowa człowieka. Czy pamiętacie, jak w Biblii jest powiedziane, że Bóg stworzył Adama, potem wyjął mu żebro i stworzył Ewę. Według Nory, tak powstały wszystkie pierwsze dusze. Podział jednego ducha na pół dawał duszę męską i kobiecą. To były pierwsze klony, jeśli można tak powiedzieć. Krótko mówiąc, nic nowego pod słońcem. Według tej teorii, bratnia dusza jest czyimś idealnym partnerem. Człowiek może być szczęśliwy z innymi ludźmi, ale nie tak bardzo jak z tym jednym jedynym. Bratnia dusza jest czyimś „duchowym dopełnieniem", jak mówi Nora. Teoretycznie bratnie dusze powinny być razem w każdym wcieleniu, ale z biegiem stuleci wszystko się pomieszało. Zawiodła synchronizacja. Na przykład bratnie dusze rodzą się drzwi w drzwi w starożytnej Grecji, ale on spada z konia i skręca kark, gdy ma osiemnaście lat. Ona dożywa osiemdziesięciu. On po śmierci wciela się w rzymskiego gladiatora, ona jest więc już w takim wieku, że mogłaby być jego matką, a poza tym są daleko od siebie. Mniej więcej po stuleciu fazy życia się dopasowują i oboje znów rodzą się drzwi w drzwi, ale ich ojcowie są skłóceni i nie pozwalają zakochanym dzieciom na ślub... i tak dalej. Widzicie więc, jak rozstają się bratnie dusze. Co do mnie, zawsze mam kłopoty, żeby dopasować swój terminarz do terminarza przyjaciół, więc tym bardziej nie umiem sobie wyobrazić Niebiańskiego Ośrodka Sterowania, który usiłuje zbliżyć do siebie bratnie dusze, żyjące w różnych wiekach w różnych miejscach kuli ziemskiej. Zważywszy na znikome prawdopodobieństwo spotkania, w jaki sposób bratnie dusze mimo wszystko się spotykają? Wygląda na to, że połączenie z drugą połową jest wielkim darem Boga. Ktoś musi w tym celu: 1) prosić o bratnią duszę, 2) zasługiwać na tę osobę, 3) godzić się na tę osobę w takiej postaci, w jakiej żyje ona w danym czasie. Jak to wszystko ma się do mnie? Według Nory, o bratnią duszę błagam już od lat. Słysząc to, odparłam ze śmiertelnie poważną miną: - Najlepiej, żeby była ładnie opakowana, obwiązana kolorową wstążeczką i położona pod choinką. Nora potrzebowała sporo czasu, żeby złapać, na czym polega moje poczucie humoru, ale ponieważ zaczęłyśmy spędzać razem dużo czasu, w końcu jej się to udało. Twierdzi, że ludzie, którzy do niej przychodzą, są śmiertelnie poważni. Skoro jednak - zanim zwrócili się do niej - zrezygnowali z usług konwencjonalnych terapeutów i poradni dla osób ze skłonnościami samobójczymi, rozumiem, że nie mogą być radośni jak psotne chochliki. Ja natomiast wszędzie widzę powody do śmiechu, dlatego nie musiałam się nawet szczególnie starać, by rozbawiła mnie wizja mojej osoby modlącej się o bratnią duszę. Matka raz na zawsze wbiła mi do głowy, że grzeczne małe dziewczyki modlą się tylko o pokój na świecie. Mniejsza jednak o grzeczne małe dziewczynki. Gdybym naprawdę modliła się o bratnią

duszę, to bałabym się, że dostanę jakiegoś owłosionego faceta z Los Angeles, który będzie się zaklinał, że jest producetem filmowym i może mnie wylansować. Zapewiłam więc Norę, że wcale się nie modliłam o bratnią duszę. I wtedy mnie zaszokowała. Zawsze uważamy, że świat myśli jest naszym prywatnym terytorium, absolutnie nienaruszalnym, aż tu nagle zjawia się jasnowidz i mówi ci, o czym myślałaś i śniłaś przez ostatnie trzy lata. Nora nazywa to modlitwą, ja nazwałabym raczej wyrażaniem życzeń. Od dawna życzyłam sobie znaleźć mężczyznę, z którym byłoby mi lepiej niż z wszystkimi innymi. Pamiętam, jak z zapałem wyobrażałam sobie, że musi istnieć mężczyzna przeznaczony tylko dla mnie. Lepszy od innych. Mężczyzna, któremu mogłabym dać całą swoją miłość i który by ją odwzajemnił. Chciałam mężczyzny, przed którym nie musiałabym grać i udawać, że nic się nie stało, gdy głęboko mnie zranił. Takiego, na którego mogłabym krzyczeć, a on i tak by mnie kochał. Takiego, przy którym czułabym się bezpieczna. Takiego, co do którego byłabym głęboko przekonana, że mnie kocha. Nie dlatego, że tak mówi, lecz dlatego że to czuję, że sama jego obecność budzi we mnie wibracje. Nora powiedziała, że moje książki są szkicami tego mężczyzny. Powiedziała mi to wszystko, a ja spłonęłam rumieńcem, zawstydzona że moje najskrytsze myśli wyszły na jaw. Ludzie, którzy mnie znają, uważają, że jestem cyniczna, czego ma dowodzić moje upodobanie do ironii. Nikt nie zauważył, że w środku jestem do przesady sentymentalna. Nora wyjaśniła mi też, że zgodziłam się na tego mężczyznę pod każdą postacią. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiałam, o czym mówi. Pewnego wieczoru byłam całkiem sama i wypiłam uczciwą porcję dżinu z tonikiem. Wspominam to teraz z dużym zażenowaniem. Czasem samotność i przygnębienie doprowadzają człowieka do przerażającej depresji. Tamtego wieczoru gorąco „życzyłam sobie" tego wymarzonego mężczyzny. Myślałam, dokładnie to pamiętam, że skoro jestem pisarką i stać mnie na podróże, mógłby mieszkać w dowolnym kraju, być zdrowy albo chory, jakikolwiek. Gdy więc Nora wygłosiła przede mną ten wykład, a mnie się wydało, że go zrozumiałam, poczułam wątłą nadzieję. Gdzie jest moja bratnia dusza? Jak znajdę tego człowieka? Czy mam dać ogłoszenie do gazety? Niestety, Nora raz jeszcze przesłała mi bardzo ponure spojrzenie. A potem oświadczyła, że moi „przewodnicy duchowi" przyprowadzili mnie do niej, żeby mogła mi zakomunikować złą nowinę. Ona zresztą nazwała tę nowinę dobrą. Ustalono, że znajdę swą bratnią duszę za trzy wcielenia, nie licząc obecnego. Omal nie zaczęłam krzyczeć. Czy choć cząstka mózgu tej kobiety myśli kategoriami relanego świata? Nie ma czegoś takiego jak minione życia i na pewno nie ma żadnych „duchowych przewodników". Zgrzytałam zębami na jej upór i niezłomność. - Chcę Jamiego, a co więcej, chcę go jeszcze w tym życiu - powiedziałam.- Jestem Amerykanką i życzę sobie natychmiastowego skutku. Na to Nora wybuchnęła śmiechem. - Mogłabyś go mieć, gdybyś umiała zmienić przeszłość - powiedziała z uśmiechem. - Ale gdybyś spotkała go dziś po południu, nie pokochałabyś go, lecz znienawidziła. Znienawidziłabyś go od pierwszego wejrzenia. Znienawidziłabyś go tak bardzo, że nie chciałabyś go więcej widzieć. Siedziałam oszołomiona, aż wreszcie Nora powiedziała mi, że czas mojej wizyty dawno się skończył i zaraz przyjdą następni klienci. - Może poszukasz prawdziwej lady de Grey? Na pewno była więcej niż jedna - zaproponowała. - Dobrze - bąknęłam, zbierając rzeczy, i wycofałam się do drzwi. Wszystko to było tak nierzeczywiste, że równie dobrze mogłam jeszcze trochę poszperać po bibliotecznych zbiorach. Rachel de Grey była wprawdzie szlachetna, ale nie nadawała się na bohaterkę książki.

Potrzebowałam twardej kobiety, która byłaby godną parterką dla Jamiego. Ruszyłam więc do biblioteki, a po drodze kupiłam sobie hot-doga w ulicznej budce. Koniec z zarozumiałością, pomyślałam. Tym razem moje poszukiwania będą rzetelne. 5 Gdy trochę się uspokoiłam i ukoiłam urażoną dumę, natychmiast zrozumiałam, że Rachel nie może być tą samą postacią, co lady de Grey związana z Fabergem. Nawet jeśli wzięłabym pod uwagę tylko osobowość, Rachel wydawała się zbyt oddana mężowi, by popierać sztukę wybitnego człowieka, takiego jak Faberge. No, więc dobrze, skoro już się przekonałam, że Rachel nie jest mną, mogłam sobie pozwolić na parę myśli o kwaśnych winogronach. „Moja" lady de Grey nie była niefrasobliwą kobietą, która przesadza z wydatkami, lecz patronką sztuk. Ponieważ lady de Grey, której szukałam, nie miała szczęścia zostać żoną sławnego człowieka, było ją bardzo trudno znaleźć. Przykra to prawda, lecz jeśli kobieta nie trzymała się fraka swego znamienitego męża, była nic nie znaczącą istotą. Ale szczerze mówiąc, nasławniejsze kobiety nigdy nie wyszły za mąż, żeby nie musieć wypraszać u mężczyzny pozwolenia na robienie tego, co je zajmowało. A moją lady de Grey naprawdę było niełatwo odszukać. Na imię miała Hortense, ale na datę urodzenia nie mogłam nigdzie natrafić, bo w czasach Edwarda VII zdradzanie wieku kobiety uważano za niestosowne, nawet w książce poświęconej historii rodziny. Osobiście żałuję, że ten przejaw elegancji nie dotrwał w pewnym stopniu do naszych czasów. A najbardziej, że nie honoruje się go w magazynie „People". Oni zupełnie nie potrafią o kimś napisać, nie wspominając jego wieku, jakby wiek był wszystkim. (Nabrałam obrzydzenia do tego zwyczaju w dniu trzydziestych piątych urodzin.) Zamykano już bibliotekę, a ja wciąż szukałam czegoś o lady de Grey. Do tej pory znalazłam tylko podstawowe fakty. Wyszła z mąż za syna Rachel, Adama, w 1904 roku, a umarła w 1907, cztery lata po śmierci Rachel. Według źródła, do którego dotarłam, zarówno Hortense, jak i jej mąż zmarli ósmego czerwca 1907 roku, zaczęłam się więc zastanawiać, czy nie zginęli w katastrofie, i zanotowałam w pamięci, żeby sprawdzić datę zatonięcia Titanica. Po śmierci Adama prawo do tytułu wygasło, bo nie było dziedzica. Do domu wróciłam zasmucona. Jako autorka romansów, która spędza mnóstwo czasu na ślęczeniu z nosem w książkach historyczych, dobrze wiem, jak ważną postacią jest dziedzic. Słuchając z aparatury stereo boskiego głosu Frederiki von Stade, rozmyślałam o tragedii młodego earla i jego małżonki, którzy nie doczekali się potomka, mogącego przejąć po nich rodowe nazwisko. To niedorzeczość, ale poczułam się winna, wiedziałam bowiem, że stało się tak przeze mnie. Nigdy nikomu o tym nie opowiedziałam, ale jakieś dziesięć lat temu miałam chłopaka, a ponieważ myślałam, że to on jest tym jedynym, więc czułam się bezpieczna i przez rok nie używałam żadnych zabezpieczeń. Mimo to nie zaszłam w ciążę i, jak przypuszczam, między innymi dlatego zerwałam ten prawie doskonały związek. Może jeśli Nora powiedziała prawdę i charakter przez wieki się nie zmienia, to również bezpłodność może trwać przez kolejne wcielenia. Bądź co bądź, Hortense była z mężem trzy lata i nie doczekali się dzieci. Adam na pewno nie miał żadnych problemów. Każdy autor i każda czytelniczka romansów wiedzą, że są męskie i niemęskie imiona. Są nawet męskie litery w alfabecie. Nie bez powodu nie znajdziecie wielu bohaterów, których imiona zaczynają się na literę O. Również L jest rzadkie. Najlepszymi początkowymi literami dla imion bohaterów są R, S i T. Jednakże Adam i Aleksander również są dobrymi imionami, a każdy autor romansów pisał kiedyś o Nicholasie. Wiedziałam więc, że człowiek o tak dobrym, męskim imieniu nie mógł być bezpłodny. To z