Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 130 077
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 440

Drake Dianne - Szpital w dzungli

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :726.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Drake Dianne - Szpital w dzungli.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse D
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 80 stron)

Dianne Drake Szpital w dżungli

ROZDZIAŁ PIERWSZY David Gentry uniósł się na łokciu i zabił komara, który bzyczał mu przy twarzy. Leżał w dżungli i spał, a raczej był nieprzytomny. Komary używały sobie na nim od wielu godzin, a może nawet dni, bo nie miał pojęcia, jak długo tak leżał. Zamierzył się na kolejnego żądnego krwi napastnika. Z pewnością te stworzenia zaraziły go już malarią. W tej chwili jednak był świadom jedynie tego, jak się nazywa, choć i za to nie dałby głowy. Spróbował usiąść, lecz tylko skrzywił się z bólu, po czym wrócił do poprzedniej pozycji. Powoli przypominał sobie, co się stało. Ktoś go kopnął, słyszał trzask kości... Z lewej strony miał siniaka, czuł go, chociaż w ciemnościach nie mógł go zobaczyć. Obolałe miejsce zaczynało się pod pachą i kończyło tuż nad talią. Pewnie ma złamane dwa albo trzy żebra. Potem spróbował wstać. Łatwo powiedzieć. Bolało go także ramię. Gdyby jednak nie wstał, byłby skazany na to legowisko może już na zawsze. Ruszał się ostrożnie, ze strachu, by nie przebić płuca złamaną kością, bo to w tych warunkach może oznaczać śmierć. Nigdy nie zaznał ani nie wyobrażał sobie takiego bólu, jaki czuł w tej chwili. Z trudem uniósł rękę, by otrzeć twarz z potu. Cóż to jest kilka złamanych żeber i rana postrzałowa? Delikatnie dotknął ramienia, by upewnić się, że rana jest prawdziwa. To dlatego masz gorączkę, Davey, rzekł do siebie, wycierając znów czoło. Zainfekowana rana jest w tej chwili najgroźniejsza i jeśli szybko się nią nie zajmie... Chyba że jedno z żeber przebiło już płuca, wtedy tak czy owak umrze. Jeszcze godzina, Davey. Jeszcze godzina i poczujesz się na tyle dobrze, żeby wstać i opuścić to miejsce. Jeszcze godzina snu. Tylko jedna... Powieki zaczęły mu opadać, ziewnął głośno i przeciągle. Może faktycznie się położy. Ziemia nie jest taka twarda. Tylko godzinkę... Ale najpierw chciał się czegoś napić. Łyk wody, a potem spać! Sięgnął do stolika przy łóżku, by wziąć szklankę, ale jego ręka trafiła na stertę mokrych liści. Natychmiast podniósł powieki. Sen tym razem oznacza pewną śmierć. Jest zbyt słaby i odwodniony, by przetrwać noc. Wiedziałby o tym każdy student pierwszego roku medycyny, a on rozpoczynał studia medyczne przed szesnastu laty... Chyba się nie mylił. Usiłował liczyć w pamięci, ale za bardzo kręciło mu się w głowie. Podniósł wzrok na baldachim z liści palmowych. W świetle księżyca widział cienie drzew. Wiecznie zielone lasy. Tak, teraz sobie przypominał. W Toronto drzewa przy domu jego matki były liściaste. Że też pamięta się takie głupie rzeczy. Tylko człowiek w malignie może zajmować się w takiej sytuacji klasyfikacją drzew! Zaśmiał się głośno. A jeśli na tych drzewach są jakieś węże, to bardzo proszę, niech trzymają się ode mnie z daleka, dobrze? Wystarczą mu komary. Okej, Davey, jeśli chcesz się stąd wydostać, przestań gadać do węży. Ponownie spojrzał w górę, wyobrażając sobie błyszczące, wpatrzone w niego oczy gadów. Skup się, bo inaczej stąd nie wyjdziesz. Ale na czym ma się skupić? Nie jest w stanie wykrzesać z siebie ani odrobiny siły.

W krzakach obok niego coś zaszeleściło. Odwrócił głowę, by sprawdzić, co to było. Jakby mógł cokolwiek w tej ciemności dostrzec! A może to wąż? Zadrżał na samą myśl o tym, a to spowodowało dodatkowy ból. Położył dłoń na żebrach, jakby chciał je osłonić. – Zbieraj się, Davey – powiedział do siebie, kiedy ból zelżał. Teraz albo nigdy. Rozejrzał się, spojrzał na krzaki. Może mógłby podciągnąć się na nogi... Mech, orchidee, paprocie – to mu nie pomoże. Co prawda nie widział dobrze swojego bezpośredniego otoczenia, ale przypominał sobie, jak wyglądało, nim stracił przytomność. A nie chciał jeszcze umierać. Nie tu, nie w taki sposób. Pokonał w tym stanie tyle kilometrów, bo chciał żyć, i tę prostą prawdę doskonale pamiętał. – Niech to szlag! – mruknął, usiłując odsunąć od siebie obraz własnej śmierci. Musi poszukać rododendronu. Dużego, głęboko zakorzenionego. Gdyby się go chwycił, mógłby wstać. Nie brakuje ich tam, rosną pod drzewami, korzystając z ich cienia. Gdyby tylko starczyło mu sił, by się podciągnąć... Jeszcze raz spojrzał w górę, by upewnić się, że nie zbliżają się do niego żadne pałające gniewem oczy. Nie przejmował się stworzeniami, które mogły go zaatakować z ziemi. Z małpami jakoś sobie poradzi. Ale wyobraźnia podsuwała mu inne obrazy: dzikie psy, tygrysy, nosorożce. I najgorsze ze wszystkiego nietoperze. Sam nie wiedział, czy wolałby spotkać na swej drodze tygrysa czy nietoperza. A nietoperze w Dharavaju są prawie wielkości tygrysów. A więc znalazł się z powrotem w Dharavaju. Już nie jest w Kambodży? Potrzebuje wody. Oblizał popękane wargi. Potrzebuje też antybiotyków. Jego rozpalone czoło mówiło mu to aż nazbyt wyraźnie. Nie musiał go dotykać, by czuć gorączkę. Ale przede wszystkim musi się stąd wydostać. Jeśli jakimś cudem zdoła wrócić do małego szpitala na obrzeżach Kanthy, może wygra tę walkę o życie. Oczywiście mógłby się położyć i czekać do świtu, z nadzieją, że się obudzi. Przespać resztę nocy i rankiem zacząć od nowa. Wtedy może i trafiłby do domu... Opadł na wilgotną ziemię, położył głowę na poduszce z mchu i zamknął oczy. – Do rana – mruknął zmęczony. – Tylko do rana. – Westchnął głęboko, zadowolony ze swej decyzji. – Rano... Rano zacznie... – Czy ma operację? Tak mu się zdawało, ale nie mógł znaleźć planu dyżurów. Kolejna amputacja. Kolejny pacjent na krawędzi śmierci. Nie mógł sobie przypomnieć nazwiska tego pacjenta, a wiedział, że nie zaśnie, dopóki go sobie nie przypomni. Myśl, Davey. Już widział małą salę operacyjną. Tak, to on stoi przy stole operacyjnym, ale kto na nim leży? Nie zaczynaj zabiegu, dopóki nie znasz danych pacjenta, ostrzegł sam siebie. A mimo to rozpoczął operację, ponieważ pacjent umierał. Musiał go ratować. Już trzymał skalpel w ręku, by zrobić pierwsze cięcie. Nagle zobaczył twarz pacjenta. – Nie! – krzyknął, widząc własną twarz. Szeroko otworzył oczy i z trudem usiadł. Bez tchu wyciągnął rękę, szukając jakiegoś wsparcia. Ledwie kilkanaście centymetrów od niego rósł krzew. Może to rododendron, może nie. Nie mógł tego powiedzieć na podstawie dotyku, nie wiedział, czy ów krzew okaże się ratunkiem, czy może ostatnią nadzieją, która go zawiedzie. Przy pierwszej próbie podciągnął się ledwie kilka centymetrów z ziemi.

– Trzeba to zrobić inaczej – mruknął świadom, jak bardzo bolesna będzie druga próba. Aby uklęknąć, musi oprzeć się na ręce, w którą trafiła kula. Jeśli mu się nie uda, jeżeli upadnie na twarz, ryzykuje, że złamane żebro przebije płuco. Przygotowując się do kolejnej próby, zacisnął zęby. Gdyby nie był tak bardzo odwodniony, pociłby się o wiele bardziej niż teraz. Po omacku szukał dużej gałęzi. Dotąd wszystkie wydawały mu się zbyt słabe, jak jego własne nogi. Wreszcie znalazł odpowiednią gałąź, grubą, mocną... która wyśliznęła mu się ze spoconej ręki. Był początek czerwca, szczyt upałów, i choć temperatura dochodziła do trzydziestu ośmiu stopni, David trząsł się na skutek gorączki i infekcji. A także zbyt długiego przebywania na słońcu. Jego organizm nie potrafił sobie z tym poradzić. Raz było mu gorąco, raz zimno, majaczył, to znów odzyskiwał przytomność. Czuł się paskudnie. Chwycił znów gałąź, zacisnął mocno powieki i skupił się na swoim zadaniu. Potem nabrał głęboko powietrza i podciągnął się, wydychając całą rezerwę tlenu. Z wielkim bólem stanął wreszcie na nogi. Był zdumiony, że mu się udało, zwłaszcza że nogi miał jak z waty. – Dobra robota – wydyszał, zastanawiając się, co dalej. Wstał... i co? Nic ponadto nie zaplanował. Objął drzewo, jak nigdy niczego ani nikogo nie obejmował. Po prostu je uściskał, otoczył ramionami, jakby było najpiękniejszą kobietą, jaką spotkał w życiu... Już kiedyś ją widział. To nie są urojenia. Była olśniewająca, miała czarne włosy i ciemne oczy. Trzymał ją w uścisku, aż nogi przestały mu dygotać i mógł znowu normalnie oddychać. Brakowało jej tylko orchidei we włosach. – Dobra – rzekł do pnia drzewa. – A teraz zobaczmy, jak się stąd wydostać. Zrobił kilka kroków, potem kilka następnych, aż poczuł się pewniej. W ciemnościach, w obcym terenie, nie miał zielonego pojęcia, w którą stronę ruszyć. Ale to nieważne. Tutaj umrze, więc każde inne miejsce jest lepsze. Solaina nie lubiła tego odcinka drogi po zmroku. Jeździła tędy w każdy weekend ze swojego mieszkania w Chandelli do małego nadmorskiego domku, który wynajmowała w pobliżu parku narodowego. Biały piasek, błękitna woda – myślała o tym cały tydzień. Ale tego dnia spotkanie się przeciągnęło i jej wyjazd się opóźnił. Jadąc tą krętą drogą za dnia, często mijała wielobarwne parasolki plażowe. Należały do mieszkańców Dharavaju, którzy jak ona uciekali z miasta na wybrzeże. Ten teren wciąż czekał na odkrycie przez turystów. Miasta i miasteczka na tym sennym pasie ziemi były rozrzucone tak daleko od siebie, że podróż z jednego do drugiego była kłopotliwa. A ponieważ turyści pragnęli wygód, nie przyjeżdżali do Dharavaju. Solainę bardzo to cieszyło. Czasami, gdy jechała z Chandelli, a potem wjeżdżała na półwysep, gdzie na plaży stał jej mały domek, zatrzymywała się, by popatrzeć na głowy pływaków znikające pod falami albo na ludzi, którzy urządzili sobie piknik, ciesząc się bogactwem miejscowych owoców i słodyczy. Ten pas wybrzeża stanowił także ulubione miejsce pochówku chińskich mieszkańców Chandelli. Nie był to cmentarz w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, ponieważ Dharavaj był

w większości buddyjski i nie było tam cmentarzy. Ale wzdłuż drogi, w pięknym miejscu z widokiem na morze, znajdowały się groby. Czyż można lepiej spędzić wieczność, myślała, niż patrząc na ten piękny widok? Tego wieczoru niczego nie wypatrywała. Było już późno, ona była zmęczona i marzyła tylko o łóżku. Prawdę mówiąc, oczy jej się zamykały i po dwóch godzinach jazdy przegrywała walkę z sennością. Zastanawiała się, czy nie powinna się zatrzymać i zdrzemnąć, kiedy odtwarzacz CD nic nie pomógł. Symfonia „Fantastyczna” Berlioza powinna ją ożywić, ale tego wieczoru nawet największe wysiłki kompozytora nie skutkowały. Ma tylko dziesięć minut drogi do swojego domku. – Obudź się, Solaina. Na dworze jest za gorąco i za wilgotno. Nie była pewna, czy bez klimatyzacji przeżyłaby pięć minut w samochodzie, nie mówiąc o godzinnej drzemce. – Obudź się i skup. – Otworzyła oczy jeszcze szerzej i poczuła się trochę lepiej. Mówienie do siebie wyraźnie jej pomagało. Nie było nikogo, kto by uznał, że zwariowała. – No mów, powiedz mi o swoich nadziejach i marzeniach. Nadziejach i marzeniach? – Chcę dotrzeć do domku. To moja nadzieja. A moje marzenie to żeby klimatyzacja działała. Wróciła myślami do wcześniejszej rozmowy z Solange, swoją siostrą bliźniaczką. – Powiedz mi, czego naprawdę oczekujesz od mężczyzny? – zapytała Solange niczym wścibska telewizyjna reporterka. Trudne pytanie, ponieważ specjalnie się nad tym nie zastanawiała. Czasami umawiała się na randki, a potem odchodziła. Tak jest bezpieczniej. Nie chciała skończyć jak jej matka. – No cóż, nie byłoby źle, gdyby był przystojny. Dobry początek. Podobali jej się Skandynawowie. – Niebieskie oczy. Zdecydowanie chłodne i niebieskie. I przeszywające. – Skinęła głową, zadowolona. – Więc blondyn z niebieskimi oczami. No i żeby był dobrze zbudowany. Wysoki mężczyzna, szeroka klatka... Kolejny obraz, który przypadł jej do gustu. A potem nagle ujrzała jakiś poruszający się cień i zanim się zorientowała, usłyszała uderzenie w lewy zderzak. Natychmiast poczuła ucisk w żołądku, a gdy zatrzymała auto, zastanawiała się, czy to możliwe, by zderzyła się z jeleniem albo z dziką krową. Nie wiedziała, czy ma wysiąść i sprawdzić, co się stało. Nie, to zły pomysł. Jeśli to zwierzę, nie ma potrzeby wysiadać. A jeśli nie zwierzę? Ale kto w pełni władz umysłowych łaziłby tam po nocy! Nikt. Nie ma tu wiosek, a ośrodki wypoczynkowe znajdują się dużo dalej. Więc to musi być zwierzę, prawda? Spojrzała we wsteczne lusterko, ale widziała tylko mrok. – Zwierzę – powiedziała, otwierając okno. – Jest tam kto? – zawołała. – Czy coś się stało? Nasłuchiwała, ale nikt nie odpowiadał. – Jest tam kto?

I znowu żadnej odpowiedzi. Tak więc zamknęła okno i ruszyła, ale nie przejechała nawet paru metrów i znów stanęła. Tym razem otworzyła drzwi i wysiadła. – Okej, już idę, ale proszę niczego sobie nie wyobrażać, bo... Nie wiedziała, jak zakończyć swoje ostrzeżenie, więc szła dalej, spodziewając się, źe znajdzie jakieś nieszczęsne stworzenie rozciągnięte na ziemi. – Do diabła, mam nadzieję, że nie cierpi – powiedziała. Kochała zwierzęta, kochała drzewa, a nawet owady. W dzieciństwie wybiegała po burzy i zbierała wyłażące z ziemi dżdżownice, by nikt ich nie nadepnął. – Halo! – zawołała w noc. – Jest tam kto? Coś w pobliżu poruszyło się. Usłyszała jęk. – Halo – szepnęła, bo bała się odezwać głośno. – Halo... Solaina aż podskoczyła. – Jest pan ranny? – zapytała, zastanawiając się, czy mądrze postępuje. A może powinna jechać do domku i sprowadzić pomoc? Ale kogo? W Dharavaju nie zna nikogo poza swoimi współpracownikami. Howard i Victoria? Nie, wyjechali na południe. W tej okolicy nie ma pogotowia ani policji, a więc nie ma do kogo zadzwonić. A zresztą to ona potrąciła tego mężczyznę, więc powinna się nim zająć. Wzięła głęboki oddech i ruszyła w stronę, z której dochodził słaby głos. Miała nadzieję, że umysł płata jej figle. Obcy głos w nocy na opustoszałej drodze to typowa scena z filmowego horroru. – Jestem ranny – wybełkotał mężczyzna. – Myślę, że umieram. Sądząc z akcentu, musiał być Amerykaninem albo Kanadyjczykiem. – Gdzie pan jest? – Milczał. – Halo, może pan mówić? Znowu nie usłyszała odpowiedzi, więc zaczęła się denerwować. Albo umarł, albo jest oszustem. Zawahała się. – Muszę usłyszeć pański głos, żeby pana znaleźć. – Krążąc w kółko, mogła stać obok niego i go nie zauważyć. – Czy tam, skąd pani pochodzi, macie drzewa liściaste? – spytał w końcu słabym głosem. – Co? – zapytała, zbliżając się do krzewów, skąd jej zdaniem dobiegał głos. – Macie tam drzewa liściaste? Nie, jednak dobrze usłyszała. Dziwne pytanie, ale cenne, ponieważ doprowadziło ją do mężczyzny. – Mamy i liściaste, i iglaste – odrzekła, pochylając się nad nim. Nagle pożałowała, że jest taką kiepską pielęgniarką, ponieważ nawet w mroku widziała, że nieznajomy naprawdę jest w ciężkim stanie.

ROZDZIAŁ DRUGI – Ma pan dobry puls – oznajmiła, trzymając palce na jego tętnicy szyjnej. – Co znaczy, że musi pan być silny. – Silny i z silną wolą przeżycia, dzięki Bogu. Gdy zabrała palce z jego szyi, poczuła, że są lepkie i instynktownie uniosła je do nosa. Znany miedziany zapach. Co prawda rzadko miała do czynienia z krwawiącymi pacjentami, ale ten zapach rozpoznawała. – Mam złamane żebra – wydyszał. – Z lewej strony. Czwarte i piąte, i chyba szóste. I być może zerwaną chrząstkę żebrową. Więc zna się na medycynie. Może jest lekarzem? – Wydaje mi się, że pan krwawi. – Moje ramię... – jęknął. Złamała mu żebra i ramię? – Bardzo mi przykro – powiedziała, odsuwając połę koszuli. – Nie zauważyłam pana, naprawdę. – Ale ja panią zauważyłem. – Zakasłał, po czym burknął coś pod nosem. – Niech pan nic nie mówi. Musi pan oszczędzać siły, żeby się stąd wydostać. Dlaczego nie wpadł pan pod samochód w centrum Chandelli, gdzie znalazłby pan pomoc? – Widziałem pani światła. No tak. Widział światła jej samochodu, które go oślepiły i nie zdążył uskoczyć, a ona była zbyt zmęczona, by go ominąć. – Naprawdę nie powinien się pan ruszać przez jakiś czas, dopóki nie znajdę pomocy. Proszę spokojnie oddychać i nie zasypiać. Świetna rada. Pewnie doznał wstrząśnienia mózgu. To częsty skutek uderzenia przez samochód. – Pani mi pomoże – wymamrotał. Solaina zaśmiała się gorzko. – Gdyby pan wiedział, jak bardzo się pan myli. Mimo że od tamtej pory upłynęło dziesięć lat, nadal widziała twarz Jocoba Rennera, kiedy usiłowała zasnąć. On także miał nadzieję, że Solaina mu pomoże. – Chociaż faktycznie w tej chwili może pan liczyć tylko na mnie – dodała i poczuła się jeszcze gorzej. Nie możecie dopuścić, by pacjenci słyszeli wasze wątpliwości, powtarzała swoim pielęgniarkom. – A więc kiedy upewnię się, że może pan jechać samochodem, będziemy musieli rozstrzygnąć, dokąd pojedziemy. On oddycha, jest przytomny, ale krwawi. Ma złamane żebra, czyli może mieć przebite płuco. Tak, znała teorię, ale jeśli chodzi o praktykę... – Okej, obejrzę pana, żeby wykluczyć inne obrażenia. Gdzie pana jeszcze boli? – W wielu miejscach – jęknął, kiedy dotknęła jego ramienia. – Czy duma się liczy? Roześmiała się mimo woli. – Tak, ale kiedy będzie pan wyleczony. A co poza tym?

– Najbardziej boli mnie duma. Ma poczucie humoru i jest uparty. Całkiem niezła kombinacja. – No cóż, nie mogę zbadać pańskiej dumy, więc obejrzę szyję i kark. Proszę nie ruszać głową. Wsunęła ostrożnie palce pod jego barki. Niczego nie wyczuła, żadnych otwartych ran ani zaschniętej krwi. – W porządku. – Och – jęknął. – Trochę niżej... – Boli? Może mi pan powiedzieć, gdzie dokładnie? – Masaż... Zabrała rękę z jego karku. – Żadnego masażu. – Była tak spięta, że masaż jej samej dobrze by zrobił. Podczas dalszego badania stwierdziła, że wokół rany na ramieniu mężczyzny jest zaschnięta krew. – Kiedy to się stało? – zapytała. – Nie wiem. Dwa dni, może trzy... – Urwał. – Niech pan nie żartuje – powiedziała, szukając śladów świeżej krwi. – Muszę wiedzieć, co to za rana. – Pod palcami czuła, że to rana postrzałowa. Wygląda na to, że zaczęła się goić, ale otaczająca ją tkanka była rozpalona, a to oznacza infekcję. – Proszę mnie zabrać do domu. No i znowu majaczy. Solaina położyła mu rękę na czole. – Ma pan gorączkę – stwierdziła. – I jest pan chyba odwodniony. – Żeby się upewnić, pogłaskała jego policzek i dotknęła wysuszonych, spękanych warg. – Od początku wiedziałem, że to będzie przyjemne. – To nie jest randka. – Sprawdziła znów jego puls na szyi. Nadał silny, tylko nieco przyspieszony. – Chciałem panią zaprosić na randkę. – Na pewno. – Ale pani mnie nie widziała. – Przepraszam – szepnęła, starając się zapomnieć tamto przerażające uderzenie, które wciąż wywoływało w niej mdłości. Nieznajomy najwyraźniej szedł drogą, już ranny, a ona go jeszcze potrąciła. – Rana postrzałowa – powiedział cicho. – Co? – Zostałem postrzelony. No tak, oczywiście. Ale nigdy nie miała do czynienia z taką raną, w każdym razie od ukończenia szkoły pielęgniarskiej. A i wtedy głównie obserwowała, stojąc za grupką koleżanek. Co prawda potem to ją wybrano, by założyła opatrunek. Żałosny opatrunek! To była jej cała dotychczasowa praktyka w tej kwestii. – Ma pan szczęście, ponieważ mam dość wyjątkowe doświadczenie w leczeniu ran postrzałowych – oznajmiła. Musi zrobić wszystko, by pacjent nie stracił do niej zaufania. To

kolejna zasada, którą wbijała do głowy pielęgniarkom. – No nie – szepnął. Jego głos był teraz słabszy. – Cii. – Wsunęła rękę pod ramiona mężczyzny. – Niech pan nic nie mówi, zajmę się panem. Wspominałam już, że jestem pielęgniarką? – W każdym razie teoretycznie, bo sama się za taką nie uważała. – A ja uwielbiam pielęgniarki. – Dobra, casanowo. Muszę obejrzeć pana ramię z tyłu. – Górna część pleców była nienaruszona, nie widziała żadnych ran. A więc kula nie wyszła na zewnątrz, wciąż tkwi w ciele. A jeśli leżał na brudnej ziemi, spocony... To cud, że w ogóle przeżył. Mógł złapać jeszcze gorszą infekcję albo zapalenie płuc... – Proszę nabrać powietrza – poprosiła, zastanawiając się, jak duże są uszkodzenia żeber. – To boli. – Na pewno, ale muszę posłuchać płuc. A mogę to zrobić tylko wtedy, kiedy nabierze pan powietrza. – Moje płuca są w porządku. – Sama to ocenię. – Żałowała, że nie ma stetoskopu, ponieważ uchem przytkniętym do piersi niewiele usłyszy. Rozpięła mu koszulę i pochyliła się. Jego serce biło mocno i rytmicznie. Tak rytmicznie, że było to niemal hipnotyczne. Wstrzymała oddech na sekundę, słuchając, czy nie ma płynu w płucach, po czym odetchnęła z ulgą. – Doskonale – powiedziała. – Nic nie słyszałam. – Może pani jeszcze posłucha. Ma pani takie miłe w dotyku włosy. Solaina uniosła rękę i poprawiła rozpuszczone włosy. Spinki, którymi je spinała, gdzieś wypadły. – Teraz rozepnę panu spodnie – oświadczyła. – Zbadam brzuch, zobaczymy, czy nie ma żadnych bolesnych miejsc... – Zresztą po co ona mu to mówi? Jeśli faktycznie jest lekarzem, wie, że będzie szukała oznak wewnętrznego krwawienia. A jeśli nie jest, nie powinna go straszyć. Chociaż nie wydawał się wystraszony, ani trochę. – Nie lubię nietoperzy. Tygrysy mi nie przeszkadzają, ale nie znoszę nietoperzy. Nie bał się, ale znowu wróciły majaki. Solaina uśmiechnęła się. Człowiek w malignie wyjawia najskrytsze sekrety, zdradza ukryte cechy charakteru. – Mnie tam nietoperze specjalnie nie przeszkadzają. Nietoperze zjadają komary, które są o wiele gorsze. Więc myślę, że nietoperze są w porządku – oświadczyła, zsuwając mu dżinsy poniżej pasa. Mężczyzna miał płaski brzuch. I dzięki Bogu miękki, czyli nie doznał żadnych wewnętrznych obrażeń. – Zaraz wrócę. Podjadę bliżej samochodem. Proszę nie wstawać – dodała, jakby mógł to zrobić. Niewiele ponad minutę później stała znowu nad nim. Tym razem widziała go w świetle reflektorów.

– Jest pan przytomny? – Postanowiła właśnie, że zamiast podciągać mu spodnie, ściągnie je całkiem, by obejrzeć jego nogi i sprawdzić, czy nie ma tam urazów. – Zabierz ten skalpel – odezwał się. – Nie chcę go. Jeszcze nie teraz. – Proszę mi zaufać. Nikt o zdrowych zmysłach nie pozwoliłby mi zbliżyć się do skalpela. – Solaina ściągnęła buty i skarpetki, a potem zdjęła mu dżinsy i zaczęła oglądać jego nogi. Dojrzała na nich mnóstwo siniaków, ale nie stwierdziła złamań. Doszła do przekonania, że został pobity. O ile mogła ocenić w tym świetle, siniaki przybrały już zielonkawożółty odcień, co świadczyłoby, że liczą sobie parę dni. Nietrudno było je zauważyć, bo mężczyzna miał bardzo jasną karnację. Nagle spojrzała na jego włosy. Były tak brudne, że mogła jedynie się domyślać, że jest blondynem. – Nie tak wyobrażałam sobie spotkanie w moim jasnowłosym mężczyzną – powiedziała, unosząc jego nogę, by obejrzeć ją od spodu. – Mam piaskowe włosy. – Więc pan mnie słyszy? – Na prawej nodze nie widziała nic prócz siniaków, a zatem wzięła się za lewą. – Przez chwilę, potem mogę znowu gdzieś odpłynąć. Ten człowiek jest bystry i świadomy swojego stanu. Wie, z czym walczy. To dobrze, pomyślała, ponieważ do czasu gdy nie znajdzie dla niego pomocy, może polegać jedynie na jego silnej woli. – Dobra, więc póki jest pan przytomny, może mi pan powie, jak się pan nazywa? – David. David Gentry. Szeroko otworzyła usta. Usłyszała to nazwisko jakiś rok temu. W Kambodży, gdzie wysłała kilka swoich pielęgniarek z IMO, czyli Międzynarodowej Pomocy Medycznej. David był wówczas głównym lekarzem IMO, znakomitym chirurgiem ortopedą. Ale porzucił tę pracę, podobno bez powodu. A w każdym razie nikt go nie znał. – Pan jest doktorem Davidem Gentry? – Kiedy jestem przytomny, tak. – Więc może mi pan powiedzieć, co się panu stało? Poza tym, że pana potrąciłam? – Pani mnie nie potrąciła. To ja wpadłem na samochód. – Co? – Wpadłem na panią. Zobaczyłem światła reflektorów. Potrzebowałem pomocy, bo inaczej bym tam umarł. – Wciągnął z trudem powietrze. – Cieszę się, że to pani, bo zawsze uważałem, że jest pani najpiękniejszą kobietą, jaką widziałem. Miły komplement, chociaż wypowiedziany przez człowieka w stanie delirium. – Nie wiem, jak to zrobię, doktorze, ale muszę pana stąd wyciągnąć. – Tak będzie dobrze – powiedziała, gdy nogawką spodni zabezpieczyła mu złamane żebra. Na razie to wystarczy. Nie ma przecież żadnego sprzętu w swojej podręcznej apteczce. Cieszyła się, że w ogóle wozi apteczkę w samochodzie, ponieważ przydał jej się plaster. Kołysząc się na obcasach, oceniała swoją pracę. Dżins to mocny materiał. Poddaje się, ale jest też sztywny. Tego właśnie potrzebuje David do czasu, aż ktoś zrobi mu prześwietlenie i

profesjonalny opatrunek. – Może pan oddychać? – zapytała. – Mogłem oddychać do chwili, kiedy panią zobaczyłem. Teraz chciałbym tylko znaleźć orchideę, żeby mogła ją pani wpiąć we włosy. Przykucnęła obok Davida, by spróbować go unieść. Ciekawe, czy jest z natury romantykiem, kiedy jest przytomny? Niewykluczone, sądząc z rodzaju jego urojeń. – No, casanowo, bez względu na orchideę muszę wymyślić, jak pana podnieść. Zapowiadało się to na trudne zadanie, bo David niewiele mógł jej pomóc. Zwłaszcza że wracało delirium. – Czy ma pani orchideę nad prawym czy nad lewym uchem? – To hawajski zwyczaj, doktorze. – Orchidea nad lewym uchem oznacza, że kobieta jest mężatką, a nad prawym, że jest panną. Solaina zaczesała włosy za prawe ucho, a David równocześnie dotknął jej lewego ucha. – Dobrze – rzekł i opuścił rękę. – Nie ma orchidei. Nawet w stanie delirium był czarujący. Jaki jesteś, kiedy jesteś zdrowy i masz jasny umysł? – Innym razem porozmawiamy o orchideach, a teraz musimy się skupić na tym, żeby pan wsiadł do samochodu. – Jej bardzo małego samochodu, niestety. Azjatyckie samochody były małe i ekonomiczne, i dlatego jej się podobały. Ale teraz wolałaby mieć amerykańskiego kolosa, dużo metalu, dużo benzyny i dużo miejsca. Miejsce było teraz najważniejsze, ponieważ David Gentry był wysoki. – Dobra, spróbuję pana podnieść. Proszę mnie objąć mocno za szyję, a kiedy dam znak, proszę się podciągnąć. Chociaż bardzo się starał, ledwie uniósł się nad ziemię. Potem upadł z powrotem, ciągnąc za sobą Solainę. Gdy się z niego stoczyła, stęknął, łapiąc się za żebra. – Jest pani ciężka. Nigdy dotąd nikt jej o to nie oskarżył. Była drobnej budowy i choć nie należała do chudzielców, nie była też gruba. Oczywiście, dla Davida liść, który spadłby na jego złamane żebra, byłby ciężki. – Nic panu nie zrobiłam? – Nie – odparł z trudem. – Ale przydałby się rododendron. Znowu mówi bez sensu, a skoro jego delirium wraca coraz częściej, zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie doznał poważniejszego uszkodzenia głowy. Przerażało ją każde takie uszkodzenie, ponieważ nie miała możliwości, by to zdiagnozować, nie mówiąc już o udzieleniu pierwszej pomocy. Opatrunek z drugiej nogawki spodni nie pomógłby jego głowie. Nie miała ze sobą niczego, co mogłaby wykorzystać. – Przy moim domu rośnie ładny rododendron – powiedziała. To był jakiś krzew, może i rododendron. Nie wiedziała, i wcale jej to nie obchodziło. W tej chwili pragnęła jedynie wciągnąć tego człowieka do samochodu, a jeśli pomoże w tym obietnica, że pokaże mu rododendron, niech i tak będzie. – Kiedy się pan znajdzie w samochodzie, zawiozę tam pana i zobaczy pan go. Jej domek jest tylko dziesięć minut drogi od tego miejsca. Jeśli nie będzie w stanie

krytycznym, tam najszybciej mogłaby go zawieźć. Potem umyje go i zadzwoni do Howarda Brumleya zapytać co dalej. Może Howard zna jakiegoś lekarza w okolicy? Albo może niedaleko znajduje się jakiś szpital, o którym ona nie wie. Nie chciała ściągać Howarda z wakacyjnej wyprawy tylko na konsultacje, i by udzielił jej moralnego wsparcia. Howard znalazłby jakieś rozwiązanie, była tego pewna. Melancholijny ujjmiech wypłynął na jej usta. Będzie tęsknić za Howardem, kiedy na dobre wyjedzie z Chandelli. Prawdę mówiąc, już za nim tęskni. Howard Brumley, jej drogi przyjaciel i absolutnie najlepszy lekarz pod słońcem. On z całą pewnością by jej pomógł. – Więc ma pan jakieś sugestie, jak przenieść pana do drzwi mojego samochodu? Samochód stał niedaleko. Solaina wyliczyła, że to tylko parę dużych kroków, ale David niestety nie może chodzić. – Mogę się podczołgać – odparł. – To upokarzające, ale działa. – Czołgać się? A co z pana ręką? – Gdyby się czołgał, mogłaby się otworzyć rana, która i tak była groźna. Z zainfekowanej rany w takich warunkach może łatwo zrobić się gangrena. David bez słowa obrócił się i podczołgał kawałek do samochodu. Potem padł i leżał płasko, patrząc w niebo. – Co dalej? – wydyszał. – Może pan wskoczyć do samochodu, a ja zawiozę pana do mojego letniego domku. Gdyby to tylko było takie proste. – A którą częścią ciała miałbym wskoczyć według pani? Ucieszyła się, że odzyskał przytomność. Kiedy mówił z sensem, to nawet w tych okolicznościach czuła się o wiele pewniej i wydawało jej się, że więcej może zdziałać. – Myślę, że w tej chwili byłabym szczęśliwa, widząc, że jakakolwiek część pana ciała wskoczyła do samochodu. Przyklękła obok Davida. – A teraz proszę mnie objąć za szyję. – Nie próbowaliśmy już tego? Przypominam sobie, że leżała pani na mnie. Solaina zdusiła śmiech. – Nie poddaje się pan, casanowo. – Póki oddycham, jest nadzieja. – Więc proszę wziąć głęboki oddech i trzymać mnie mocno. Jakimś cudem wstała, mimo że bezwładne ciało Davida było potwornie ciężkie. Podniosła go na taką wysokość, że mógł paść na siedzenie jej miniaturowego auta. Oparł się bokiem o fotel, próbując złapać oddech. – Mam nadzieję, że nic panu nie zrobiłam? – Poza moją dumą... – Duma się nie liczy na poboczu drogi w środku nocy. Zwłaszcza że nie ma pan na sobie spodni. Więc teraz musimy wsadzić pańskie nogi do środka. – Najpierw się zdrzemnę – wymamrotał. – Potem może pani robić z moimi nogami, co się pani podoba. – David zamknął oczy, oparł brodę na piersi i natychmiast zasnął. – Wiem, że jest pan wyczerpany, casanowo – powiedziała – ale nie może pan spać,

dopóki nie dojedziemy na miejsce. – Potrząsnęła nim lekko. – David, słyszy mnie pan? Potrzebuję pomocy. – Jest na pewno zmęczony, ale ona ma za sobą ciężki dzień i marzyła tylko o tym, by zakończyć go przyjemną lekturą oraz snem. Nawet przez myśl jej nie przeszło, że spotkają coś takiego! Zaczerpnęła głęboko powietrza i wróciła do roboty. – David, niech się pan obudzi. Nie zrobię tego sama. – Zmierzyła mu tętno. Trochę przyspieszone, ale rytmiczne. – David – spróbowała znów, wciąż bez powodzenia. Wydawało się, że zapadł w mocną drzemkę. – Pewnie wyjdzie mu to na dobre – powiedziała do siebie, zginając jego prawą nogę i wpychając ją do samochodu. Potem to samo zrobiła z lewą nogą. Zanim zamknęła drzwi, zlustrowała tę parę nóg. Całkiem ładne, atletyczne. Zapewne David uprawia jakiś sport. Na jednej nodze miał jednak tyle siniaków, że nasuwało się podejrzenie, że został skopany. – W jakie kłopoty się wpakowałeś, że ktoś tak cię potraktował? I zostawił, żebyś umarł samotnie... Próbował otworzyć oczy. Bardzo chciał rozejrzeć się i sprawdzić, czy to wszystko mu się śni, czy to jest rzeczywistość – czy ta kobieta jest prawdziwa. Pamiętał fragmenty wędrówki przez dżunglę, upadał i znowu wstawał. Szukał mocnej gałęzi, przy pomocy której mógłby się podciągnąć. Te obrazy tkwiły w nim głęboko, choć były niepełne. I nie układały się w spójny obraz. Jednego był pewien: że widział najpiękniejszą kobietę w swoim życiu. – Chciałbym, żebyś to była ty – mamrotał. – Żebyś przyszła po mnie. Teraz, w jego marzeniach, zabierała go właśnie do swojego domu. Pragnął otworzyć oczy i przekonać się, czy to prawda, ale nie był w stanie podnieść powiek. Wszystko go bolało, umysł płatał mu figle, ponieważ nawet w stanie bliskim nieświadomości jej zapach wypełniał jego nozdrza. Przypomniał sobie, że pachniała kwiatami. Nie była to orchidea, chociaż on łączył ją z orchideą. Więc może jaśmin? Tak, jaśmin do niej pasuje. – Jaśmin – powiedział cicho. – Myślałam, że orchidea. Albo rododendron. Prawdziwy głos? Czy może głos z jego snu? Zmusił się, by choć odrobinę podnieść powieki, ale otaczała go mgła, wszystko było zamazane. Czy znajduje się w samochodzie? Z kolanami praktycznie pod brodą? I bez spodni? Nie, to niemożliwe. Nigdzie nie poszedłby bez spodni. Dotknął swoich nóg i poczuł, że są gołe. Potem pomacał prowizoryczny opatrunek na piersi. Powoli przypominał sobie, co się stało. – Jak długo byłem nieprzytomny? – Tym razem kilka minut. W każdym razie nie pomógł mi pan wsadzić swoich nóg do samochodu, a to nie było łatwe. Ile ma pan wzrostu? – Metr osiemdziesiąt sześć – odparł, wiercąc się. – Na pana miejscu nie ruszałabym się – ostrzegła go. – Ma pan obwiązane żebra, a ramię przestało krwawić, więc nie chciałabym, żeby pan sam sobie zaszkodził. Za pięć minut będziemy w domu. Obiecuję, że zobaczy pan mój rododendron.

– Dlaczego miałbym oglądać rododendron? Solaina roześmiała się mimo woli. – Na przemian tracił pan i odzyskiwał przytomność, i niemal cały czas plótł pan coś na temat drzew. – I śniłem o pani. – W ciągu minionych piętnastu minut urywał się kontakt z panem co najmniej sześć razy. Umysł w zabawny sposób zniekształca świat, kiedy traci pełną świadomość. Widziałam ludzi, którzy byli nieprzytomni przez kilka dni, a potem budząc się, wierzyli, że minęła tylko minuta. Nawet naukowcy nie potrafią wyjaśnić pańskich rododendronów, orchidei czy drzew. – Ma pani jaśminowe perfumy? – spytał. – Nie, ale używam jaśminowego mydła. Westchnął i zamknął oczy. Pora wrócić do świata ze snu. Miał tylko nadzieję, że ona będzie z nim, kiedy się obudzi. Teraz, kiedy odnalazł cudowną Solainę, naprawdę chciał się znów obudzić. I to prędko.

ROZDZIAŁ TRZECI Wyłączyła budzik i podniosła się z białego rattanowego krzesła, które zwykle stało po drugiej stronie pokoju. Teraz znajdowało się obok jej łóżka, by mogła widzieć Davida. Przez ostatnie osiem godzin patrzyła, czy oddycha. Wiedziała już, kiedy spodziewać się lekkiego chrapania, a kiedy cichego jęku. Wiedziała nawet, kiedy David wstrzyma oddech nieco dłużej niż powinien, choć te pierwsze kilka razy, gdy tak zrobił, zrywała się na równe nogi, sądząc, że będzie zmuszona go reanimować. A potem okazywało się, że to niekonieczne. Po prostu oddychał po swojemu. Zadzwoniła do Howarda zaraz po wejściu do domu. Tego wieczoru popijał koktajle w hotelowym holu, słuchał kwartetu jazzowego i palił cygara. A teraz ona czekała, ponieważ Howard po ciemku nie prowadził samochodu. Wydawało jej się, że czeka już kilka dni, zamknięta w swoim małym domku, gdzie słyszy tylko oddech Davida i widzi jego unoszącą się i opadającą klatkę piersiową. Był tam jeden pokój, dostatecznie duży dla jednej osoby. Solaina niczego więcej nie potrzebowała, ale teraz, kiedy znaleźli się w nim we dwoje, zrobił się tłok, dom pękał w szwach. Nie miała tam wielu mebli, ponieważ to jedyne pomieszczenie musiało spełniać rozmaite funkcje i służyć jej za sypialnię, salonik, kuchnię i kącik jadalny. Ale im więcej myślała o Davidzie, tym dom wydawał się jej mniejszy i bardziej zagracony. A przecież nie cierpiała na klaustrofobię. Spojrzała na swoją lilipucią przestrzeń, by odwrócić uwagę od Davida. Prawdę mówiąc, było tam ładnie. Bez luksusów, ale dorastała w luksusach, jakie tylko można mieć za pieniądze, i już ich nie potrzebowała. Od lat zarabiała nieźle, a to łącznie ze spadkiem po matce, którego jeszcze nie naruszyła, pozwalałoby jej na zaspokajanie wszelkich kaprysów i fantazji. Tyle że nie miała na to ochoty. A ten mały, pozbawiony ekstrawagancji domek był wprost idealny, zwłaszcza że tylnymi drzwiami wychodziło się «& ścieżkę prowadzącą na plażę. Było to cudowne miejsce, bez sąsiadów, bez turystów. Większość wieczorów spędzała na tarasie. To był jej azyl. Wzięła głęboki oddech. Tak, to jest dla niej wymarzone miejsce. Dla każdego, kto chciałby mieć święty spokój. Ale teraz przejmowała się Davidem, i to jej przeszkadzało. Zwłaszcza że minęło już osiem godzin, odkąd go wciągnęła do środka, i co godzinę wstawała z krzesła, by go zbadać. Tak polecił jej Howard. Stan Davida nie uległ zmianie ani na lepsze, ani na gorsze. Czasami ruszał się i zadawał jej pytania. – Jaki mamy dzień, ślicznotko? Która godzina? Czy dzisiaj pada? To znów mamrotał o jakichś kwiatach, nietoperzach i innych bzdurach. – Potrzebny mi rododendron. Zabierzcie tego nietoperza. Przynieście mi orchideę. Dziękowała swemu uśmiechniętemu, czerwonoustemu Buddzie za Howarda. Najpierw oznajmił jej, że w pobliżu nie ma szpitala ani nawet lekarza, a potem poinstruował ją, jak opiekować się Davidem, po czym obiecał, że przyjedzie, jak tylko wstanie dzień. Zerkała na

swego małego Buddę, który wszędzie z nią podróżował. Był trochę dziwaczny, z jasną skórą i wydatnymi czerwonymi wargami. Leżał na boku, z głową wspartą na ręce, i uśmiechnięty patrzył w niebo. Może po prostu kontemplował. Tak właśnie Solaina pragnęła przeżyć swoje życie. W stanie nirwany. Od rozmowy z Howardem minęło już sporo czasu. Denerwowała się, była bliska tego, by wstać i zacząć krążyć po pokoju. Nawet uśmiechnięty Budda nie poprawił jej nastroju. – Dobra, ranę oczyściłam – powiedziała do siebie, po raz piąty przeglądając listę zaleceń podyktowaną przez Howarda. – Podałam mu płyny. – Mimo swego wykształcenia nie czuła się pielęgniarką, w związku z czym bez przerwy zadawała sobie pytanie: A jeśli zrobiłam coś nie tak? Solaina kierowała pielęgniarkami. Opracowywała plan ich dyżurów, budżet, akceptowała wydatki, ale nie praktykowała. Nigdy nie miała bezpośredniego kontaktu z pacjentami. Można powiedzieć, że nie miała do tego kwalifikacji, i znała swoje braki. Nie chciała brać na siebie ryzyka opieki nad pacjentem. Była świetna w tym, co robiła, i koszmarna w tym, czego nie robiła. Biedny Jacob Renner jednak tego nie wiedział. Westchnęła i pełna niepokoju usiadła znów na krześle. Zastanawiała się, czy wyjść na taras i spędzić następną godzinę na świeżym powietrzu, skoro zbliża się świt, a ona tak bardzo lubi obserwować wschód słońca nad oceanem, czy też raczej poczekać przy łóżku do chwili, kiedy David znów się ocknie, albo ona będzie musiała go obudzić. To była jej ulubiona pora dnia. Leżak, filiżanka herbaty, i cała wspaniałość poranka przed oczami. Po prostu raj, którego będzie jej brakowało, kiedy stąd wyjedzie. Nie wyobrażała sobie, że znajdzie coś, co dałoby się porównać z porankami z Dharavaju. W zamyśleniu podniosła się z krzesła i poszła do spiżarni. Nie trzymała zapasów żywności w domku, ponieważ nigdy nie przebywała tam długo, ale zawsze miała kilka rodzajów herbaty. – Milo cię widzieć, Earl – szepnęła do puszki z herbatą, wyjmując ją ze spiżarni. Nalewając wodę do czajnika i stawiając go na kuchence, patrzyła na Davida, który wiercił się na łóżku. Przyjemnie było na niego patrzeć. – Więc kawa czy herbata dla pana? – zapytała, pragnąc, by się obudził i normalnie z nią porozmawiał. – A może woda mineralna? Tylko gdyby obudził się w tym momencie, wyznając swoją niezmienną miłość do wody mineralnej o poranku, to co wtedy? Tak naprawdę nie sprawiał wielkiego kłopotu, poza tym, że zajął jej łóżko, a ona marzyła o tym, by mieć je tylko dla siebie. – Dlaczego nie wpadłeś na inny samochód? – mruknęła, zapalając gaz. Kiedy woda gotowała się na wolnym ogniu, Solaina podeszła do łóżka. David oddychał normalnie. – Lubi pan herbatę? – Szturchnęła go w ramię, by go obudzić, jak robiła co godzinę. – Może się pan napije? Nie ma kawy, nie ma wody mineralnej, nie ma wyboru. Nie miała nic innego do zaproponowania temu intruzowi.

– Jak się tu dostałem? – mruknął, otwierając oczy. – Z moją pomocą. – Tak mu powiedziała poprzednim razem, kiedy go zbudziła, a on zadał to samo pytanie. – Nie pamiętam. Nie pamiętam, cholera, nic. – Bo miał pan wstrząśnienie mózgu. – To także już mu mówiła, a on stwierdził, że musiało być łagodne. – To dlatego budzę pana co godzinę. Nie chcę, żeby pan odpłynął za daleko. – Po mocnym uderzeniu w głowę pacjenta trzeba budzić co godzinę, by nie stracił na dobre przytomności albo nie zapadł w śpiączkę. Solaina czuła się lepiej, stosując się do tego zalecenia. Miała przynajmniej czym wypełnić czas, skoro nie mogła spać. Tej nocy jej bezsenność nie miała nic wspólnego ze wspomnieniami o Jacobie Rennerze, które wciąż ją nawiedzały. Była wyłącznie skutkiem zupełnie nowych obrazów, które zepchnęły na bok wszystko inne. – Zajmuję pani łóżko – wymamrotał David. – Ma pan świętą rację. Łóżko bardzo by mi się przydało, ale moja odpowiedź brzmi nie. Jest pan w zbyt kiepskim stanie na takie głupstwa, casanowo. Dotknęła jego czoła. Dwie godziny wcześniej dała mu ibuprofen, zgodnie z poleceniem Howarda, i gorączka trochę spadla. Ibuprofen, czyszczenie rany i płyny, i jego stan wyraźnie się poprawił. Może nie rewelacyjnie, ale wystarczająco, by była zadowolona. A przede wszystkim przestała się bać, że David nie doczeka przyjazdu Howarda. – Będzie pani w moich snach, Solaino... – Skąd pan zna moje imię? – zapytała, naciągając mu koc na ramiona. Potem poprawiła mu poduszkę. – Znam je od zawsze. Piękna Solaina. Moja śliczna pani. Jakże mogłoby być inaczej? Biedny człowiek, znowu majaczy, pomyślała, patrząc, jak David zapada w sen. A może jednak podała mu swoje imię? Ze zmęczenia miała już taki zamęt w głowie jak jej gość. – Proszę wypić choć kilka łyków, a potem dam panu spokój. – Kilka łyków herbaty, kilka kęsów bułeczki, antybiotyk, a potem pozwoli mu dalej spać. W ciągu ostatniej godziny tak bardzo rzucał się na łóżku, a podczas krótkiej chwili przytomności był taki zrzędliwy, że odchodziła już od zmysłów. – Jest pan przytomny, Davidzie? Rozumie pan, jak ważne jest, by wypił pan tę herbatę? A może wolałby pan wodę? – Nie lubię earl greya – burknął. – Czy przyszło panu może do głowy, żeby mi to powiedzieć, zamiast ze mną walczyć? – Najwyraźniej nie. – Próbował się uśmiechnąć, po czym zacisnął powieki. – Boli mnie głowa. Nie jestem w stanie myśleć. – Z powodu wstrząśnienia mózgu. Odwodnienia. Infekcji. Niech pan wybiera. – A ja przyprawiam panią o ból głowy, moja śliczna? Teraz był znowu łagodny i czarujący. Takim go lubiła. – I to jaki. Głowa boli mnie od kilku godzin. – Nie chciałem sprawiać kłopotu. Ale wie pani, co mówią o lekarzach... – Że są najsłodszymi, najbardziej chętnymi do współpracy pacjentami na świecie. Ze piją

i jedzą, i połykają tabletki bez słowa protestu. I nawet na ochotnika zmieniają sobie pościel, kiedy przychodzi pora. To właśnie chciał pan powiedzieć, prawda? David zaśmiał się cicho. – A ja myślałem, że to ja mam urojenia. Podeszła szybkim krokiem do kranu, by nalać szklankę wody, po czym wróciła do łóżka. – Więc skąd pani jest, Solaino? – zapytał, wziąwszy szklankę do ręki. – Słyszę w pani głosie francuski akcent, ale pobrzmiewa też amerykański. – Urodziłam się na Haiti, wychowywałam w Kije, studiowałam w Stanach i tam pracowałam kilka pierwszych lat po dyplomie. Potem pojechałam na rok pracować w Paryżu i Szwajcarii, a jeszcze później dostałam posadę w Tokio. Teraz jestem w Dharavaju. W szpitalu w Chandelli. – I wkrótce miała nadzieję dodać do tej listy kolejne miejsce, którego jeszcze nie znała. Oferty pracy napływały, ale dotąd nie zdecydowała, którą z nich wybierze. – A pan, Davidzie? Tam na drodze prosił mnie pan, żebym pana zawiozła do domu. – Urodziłem się, wychowałem i wykształciłem w Toronto, i kiedy przyjdzie pora, wrócę tam z radością. Nie kręciłem się po świecie tak jak pani. Byłem w Kambodży i... – Westchnął i spróbował podnieść szklankę do ust, aie jego ręka tak drżała, że trochę wody wylało się na pościel. – Czy teraz mam pani pokazać, jakim jestem dobrym pacjentem i zmienić sobie pościel? – Teraz ma mi pan pokazać, że jest dobrym pacjentem i wypić wodę, a potem chociaż ze dwa razy ugryźć bułeczkę. Za to później na deser dostanie pan kolejną dawkę amoksycyliny. Nie jest pan na nią uczulony? W przebłysku świadomości powiedział mi pan, że nie. – Znalazła lekarstwo w swojej domowej apteczce. Howard kazał jej natychmiast podać je Davidowi. – Nie jestem uczulony – odparł – a amoksycylina jest antybiotykiem o szerokim spektrum działania, więc powinna mi pomóc. Dobry wybór. – Raczej szczęśliwy zbieg okoliczności. Kilka kapsułek zostało mi po infekcji, którą miałam w zeszłym roku. – Czy lekarz pani nie powiedział, że trzeba wziąć całe opakowanie? – spytał, oddając jej nietkniętą szklankę. – Ma pan szczęście, że nie zawsze słucham swojego lekarza. – Odłamała kawałek owsianej bułeczki i podała Davidowi, który zjadł go, po czym zamknął oczy. – Chyba bym się teraz przespał. – A ja bym wyszła, poleżała na moim skrawku plaży, ale nie mogę tego zrobić. W każdym razie dopóki nie połknie pan pigułki. – Uśmiechnęła się do niego. Teraz, kiedy był czysty, potrafiła sobie nawet wyobrazić, że jest zdrowy. Była ciekawa, jak utrzymuje się w takiej dobrej formie. Jeździ na rowerze? Biega? Podejrzewała, że to właśnie dzięki temu udało mu się przeżyć. – Może pozwoli mi pani przespać się z godzinkę, a potem zobaczę, co będę mógł dla pani zrobić? – David nabrał powietrza, po czym wypuścił je powoli, szykując się do snu. Ale jeszcze nie wziął antybiotyku i Solaina nie mogła mu na to pozwolić. – Nie, nie. – Potrząsnęła go za ramię. – Może pan zasnąć, ale najpierw łyk wody, kęs

bułeczki i tabletka. Bez dyskusji. – Już nie mówiła jak słodki anioł miłosierdzia, i była z tego zadowolona. Zwłaszcza że mina Davida sugerowała, że tym razem dopięła swego. – Dobra – burknął. – Co tylko pani zechce. Znów był zły. No i dobrze. – Chcę, żeby się pan napił wody. Nie podała mu jednak szklanki, tylko przystawiła mu ją do ust i trzymała tak długo, aż wypił łyk. Dla niego był to spory wysiłek. Już po paru sekundach opuścił głowę na poduszkę i zamknął oczy. – Jestem bez formy – szepnął. – Myślę, że gdyby był pan bez formy, nie przeżyłby pan tak długo – odparła, odstawiając szklankę i sięgając po bułeczkę. – Gotowy na kęs albo dwa? – Nie odpuszcza pani facetowi, co? – Kiedy mężczyzna śpi w moim łóżku, musi robić, co mu każę. A pan przecież śpi w moim łóżku. – Pościel pachnie jaśminem. To zauważyłem. – Dość już tych botanicznych dysertacji – powiedziała, odłamując kolejny kawałek bułeczki. – Ma pan fiksację na punkcie flory. Wie pan o tym? – W tej chwili wiem niewiele ponad to, że piękna kobieta siedzi na brzegu łóżka i wpycha mi bułkę do ust, co powinno być bardzo erotycznym doświadczeniem, gdyby nie fakt, że jestem zbyt zmęczony, by przeżuwać. Proszę mi wierzyć, w moich snach robi pani coś zupełnie innego. I mnie stać na wiele więcej niż przełknięcie kęsa bułki. – Dwóch kęsów. Postara się pan i przełknie dwa kęsy. No, czyż nie jest pan lubieżnikiem? Nawet w tym stanie... – Musiałbym być martwy, żeby pani nie zauważyć. – Wyciągnął rękę po bułkę. – Trzy kęsy, a jeśli będzie pan się sprzeczał, dojdziemy do czterech. Ostatnim razem, kiedy usiłowałam pana karmić, nazwał mnie pan chyba starą grubą krową. – A pani zamierza wykorzystać moje urojenia? – Trzy kęsy i bez urazy. – Nigdy nie nazwałem pani krową, prawda? – spytał, zanim zabrał się za jedzenie. – Nawet w delirium nie powiedziałbym o pani czegoś takiego. – Cztery kęsy. – Wygrała pani. – Udało mu się zjeść tylko dwa kawałki, zanim zmęczenie go pokonało. – Dziękuję – szepnął, biorąc od niej antybiotyk. – A jeśli jeszcze tego nie powiedziałem... bo naprawdę nie pamiętam wszystkiego, dziękuję, że zatrzymała się pani tam na drodze. Wykazała się pani odwagą. – Włożył pigułkę do ust i popił ją kolejnym łykiem wody, po czym opadł na poduszkę. – Teraz muszę spać i śnić o... Pochyliła się i dotknęła jego czoła. Nadal miał gorączkę, chociaż trochę mniejszą dzięki temu, że po raz drugi oczyściła mu ranę i podała płyny. Wkrótce powinien zacząć działać antybiotyk, ale Davidowi długo nie wystarczy ten prowizoryczny opatrunek, który mu zrobiła. Chirurg powinien wyjąć kulę. Powinien podać mu środki przeciwbólowe, zrobić prześwietlenie. A ona ma tylko wodę, bułkę i pigułkę. To za mało. Zaczęła się denerwować,

dlaczego Howard tak długo nie przyjeżdża. Było już widno, robiło się coraz cieplej. Wkrótce gorące wilgotne powietrze przypłynie i przegoni wszystkich poza osiłkami z powrotem pod dach, gdzie usiądą pod swoimi wiatrakami albo klimatyzatorami. Lubiła tę porę dnia. Czekała na nią, prawdę mówiąc. Jej poranne potrzeby – dzbanek herbaty, dobra słodka bułka, dobra książka. Zerknęła przez oszklone drzwi na książkę leżącą na stoliku obok leżaka. Kolejna powieść Marion Lennoxmedycyna, intryga kryminalna, romans. Stłumiła śmiech. To prawie jak w jej własnym życiu, z wyjątkiem romansu. Ten facet naprawdę nazwał ją starą grubą krową. Poza tym romanse jej nie interesowały, nie angażowała się uczuciowo. Zresztą nigdzie nie zagrzewała długo miejsca. Dziś jest tu, jutro tam. Nie zawierała przyjaźni ani związków, które trzeba by rozwiązywać. Nie było to jej wymarzone życie, ale takie właśnie życie wybrała, i całkiem nieźle jej się to sprawdzało. Może nie wspaniale, ale wystarczająco dobrze. Spojrzała znów na powieść i wiedziała, że gdzieś na tych stronach ktoś się z kimś zwiąże. Szczęśliwe zakończenie, szczęśliwe życie. Lepsze niż jej własne. – Później sobie poczytam – powiedziała cicho, wzdychając. Usiadła na leżaku, z herbatą i babeczką, i zapatrzyła się w piasek i fale. – Co zrobić z Davidem? – zapytała siebie, poprawiając się na swoim czerwono-żółtym leżaku. Zamiast odpowiedzi, zobaczyła Davida walczącego o życie na poboczu ciemnej pustej szosy. Gdyby znalazł się tam o innej porze albo gdyby jej spotkanie w Chandelli skończyło się punktualnie, albo gdyby wróciła do swojego małego mieszkanka, zamiast jechać nad morze, czego o mały włos nie zrobiła... Było tyle możliwości, a każda z nich oznaczała, że zamiast leżeć teraz w jej łóżku, sprawiając jej ogromny problem, David Gentry mógł... Nie, on już by nie żył. Zmarłby w nocy z wyziębienia. Trudno było to sobie wyobrazić, biorąc pod uwagę jego energię następnego ranka. Mimo to Solaina zadrżała. Martwy David. Nie chciała widzieć takiego obrazu obok obrazu Jacoba Rennera. Nie chciała widzieć tego wszystkiego w snach, więc otworzyła oczy i popatrzyła na rozciągającą się przed nią plażę. Stan Davida był stabilny. Z całą pewnością nie umrze. Nie wygląda nawet na to, żeby bardzo cierpiał. A wkrótce przyjedzie Howard. Musi tylko czekać, co było jednak o wiele trudniejsze niż te poranki w Boże Narodzenie, kiedy była dzieckiem, a rodzice nie pozwalali jej ani Solange otworzyć paczek przed śniadaniem. Nigdy nie myślała, że coś może trwać dłużej niż tamto czekanie. Zniecierpliwiona sięgnęła po powieść Marion Lennox i otworzyła ją na pierwszej stronie. Naprawdę nienawidziła tych rodzinnych śniadań w Boże Narodzenie.

ROZDZIAŁ CZWARTY David wiercił się, aż w końcu znalazł dość wygodną pozycję – położył się płasko na plecach, ze wzrokiem utkwionym w sufit. Tym razem, gdy się obudził, wiedział, gdzie się znajduje i skąd się tam wziął. Poprzednio razem zajęło mu to kilka minut, i gdzieś z daleka przypłynęło do niego wspomnienie nadąsanego chłopca w wieku szkolnym, który daje się we znaki swojej pielęgniarce. – To może być sen – wymamrotał. Zjedzona do połowy bułka i wypełniona do połowy szklanka z wodą na stoliku obok łóżka mówiły mu co innego. Chciał ją zawołać. Solaina. Piękne imię. Piękna kobieta. Pomyślał tak za pierwszym razem, kiedy ją zobaczył. Kiedy to było? Czy było to w nocy na drodze, kiedy go uratowała? Czy może miesiąc temu w Chandelli? A może pół roku temu w Szwajcarii? Teraz wszystkie wspomnienia były zamazane, ale to się zmieni. Jego wspomnienia dotyczące Kambodży były także niewyraźne. Pamiętał, że dostali wezwanie. To był rutynowy kurs karetki, jeśli można nazwać rutynowym wezwanie do ofiary miny. W małym szpitalu na obrzeżach Kanthy zdarzało im się bardzo często ratować kogoś, kto potknął się o minę leżącą w ziemi trzy dekady. Ale nie pamiętał szczegółów tej wyprawy, w rezultacie której wylądował w łóżku Solainy. Musiało się stać coś naprawdę złego. To znaczy, że nadal ma kłopoty, a także mimowolnie może wciągnąć piękną Solainę w swoje problemy. – Więc wynoś się stąd, zanim spadną na nią konsekwencje twojego działania – powiedział na głos. Nie zamierza umierać, jeszcze nie teraz, więc może powinien przenieść się gdzieś indziej, wylizać rany, poczekać, aż odzyska formę i będzie mógł wrócić do Kanthy? Odsunął koc i uniósł się, by spojrzeć na swoje ciało. Przypomniał sobie, że ma złamane żebra na skutek kopniaka czarnym butem podbitym metalem. To było ostrzeżenie, że ma się wynosić z Kambodży, wynosić z Dharavaju. Teraz to wszystko pamiętał. Pamiętał mężczyznę, który wyciągnął go z samochodu – z początku myślał, że to jakiś złodziej, ale tamten zwrócił się do niego: – Pan jest doktor Gentry? Trzymał go na muszce. To także pamiętał. Ale była to tak groteskowo mała broń, że nie spodziewał się, iż mężczyzna jej użyje. Mały rewolwer z perłową rączką, który mieścił się w dłoni. A może znowu miał majaki? Głowa bolała go jak diabli, ręce mu się trzęsły. Cóż, jedno jest pewne: ktoś próbował kopnąć go tak, by umarł. Przynajmniej taką postawiłby diagnozę, gdyby coś podobnego zdarzyło się jednemu z jego pacjentów. Dotknął żeber i wciągnął powietrze. Ból był ostry, głęboki, przeszywający. Cieszył się z każdego bólu, ponieważ to znaczyło, że żyje. No i ona znakomicie go opatrzyła. Jej dotyk był miły... Kochana Solaina. Pragnął pamiętać ten dotyk, gdy się obudzi. Niczego nie był pewien poza tym, że kogoś takiego jak Solaina... trzeba zapamiętać. Ostrożnie zgiął rękę, delikatnie dotykając bandażu. Wyjął już w swoim życiu dość kul, by

wiedzieć, że ta utkwiła płytko w mięśniach, choć do tego czasu infekcja sięgnęła w głąb ciała. Zabiłaby go zapewne, gdyby nie Solaina. Uniósł się jeszcze trochę i zobaczył ją w progu. – Wybiera się pan gdzieś? Słońce padało na jej plecy, widział zarys jej sylwetki, który pozostawiał szczegóły jego wyobraźni. – Czyja panią znam? Spotkaliśmy się już kiedyś? – To ma być podryw? Bo jeśli tak, to nie jest pan oryginalny. – To nie jest podryw. Tak mi się przynajmniej wydaje. – Uśmiechnął się do niej. – A gdyby był, czy osiągnąłbym sukces? – Byłam głupia, sądząc, że wszystko, co pan mówi, to delirium. – Poznała mnie pani w niekorzystnej sytuacji. Zresztą nie wszystko pamiętam. Czy pani i ja... Czy my... Potrząsnęła gwałtownie głową. – Szkoda – rzekł, kładąc się znowu na plecach. Był wciąż bardzo słaby, to dobry powód, by przespać się chwilkę, zanim zdecyduje się na jakiś drastyczny ruch, na przykład wyjście czy wyczołganie się stąd. – Bo ja myślałem, że choć jeden raz w życiu wykazałem się wyjątkowo dobrym gustem. – Za te pochlebstwa czeka pana kolejny antybiotyk. – Podeszła do łóżka i położyła rękę na jego czole. – Myślę, że gorączka panu spada. – Nie ma to jak dobra opieka pielęgniarska. Solaina odwróciła się i poszła do części kuchennej. – Niech pan nie nazywa tego, co robię, dobrą opieką pielęgniarską. To błąd. – Ale jest pani pielęgniarką? Nie przyśniło mi się to? – Mam dyplom pielęgniarki. Jej zachowanie zmieniło się w jednej chwili. Już nie była miła, lecz lodowato zimna. David zastanowił się, czy nie zapomniał o czymś ważnym, o czym mu wcześniej mówiła. – Ale dyplom nie czyni ze mnie pielęgniarki, przynajmniej jeśli chodzi o umiejętności praktyczne. Kieruję pielęgniarkami, podejmuję decyzje administracyjne, przygotowuję budżet, uczestniczę w spotkaniach zarządu. I nie zbliżam się do pacjentów. – Bandaże założyła pani dobrze – zauważył. – Każdy potrafi założyć opatrunek. – Nabrała głęboko powietrza, by się uspokoić. – Ma pan ochotę coś zjeść? Może sałatkę owocową? Albo ugotuję trochę ryżu. Pokręcił głową. Prawdę mówiąc, chciał dowiedzieć się o niej więcej. Dlaczego tak się denerwuje, kiedy mówi o pielęgniarstwie? I dlaczego taka wspaniała kobieta zamyka się w takiej dziurze? W jego głowie było pełno pytań, lecz jego organizm domagał się snu. Dwie minuty na jawie i już czuł, jak ciągnie go znowu w objęcia Morfeusza. – Czy mówiłem pani, że jestem chirurgiem? – zapytał bardziej po to, by nie zasnąć, niż by podtrzymać konwersację. Lubił rozmawiać z Solainą. – Powiedział mi pan, jak się pan nazywa. Wiedziałam, że jest pan chirurgiem. Słyszałam o panu.

Nie był pewien, jak daleko może się posunąć. Najlepiej by było, gdyby następnym razem, kiedy się obudzi, wymyślił, jak się stąd wydostać. Zniknąć gdzieś daleko, żeby była bezpieczna. – Co takiego pani słyszała? Mam w tej kwestii zaniki pamięci. Aha, i chętnie zjem kilka plasterków owoców. Zdaje się, że w brzuchu mi burczy. Solaina wyjęła karambolę z koszyka, który stał na blacie obok małego zlewu, i umyła ją pod bieżącą wodą. Potem wyjęła z szufladki nóż i zaczęła obierać owoc. – Słyszałam, że jest pan bardzo dobrym chirurgiem. Może jednym z najlepszych w okolicy. – I? Solaina pokroiła karambolę w plastry i włożyła je do miski, potem wyjęła biały papkowaty mangostan i wrzuciła jego kawałki do tej samej miski. Trzecim owocem, który wybrała, była japońska gruszka, która bardziej przypominała żółte jabłko. – To już wszystko. Poza jai ron. Wie pan co to znaczy? Gorące serce. – Myśli pani, że ja mam jai roni – zaśmiał się. – Nawet w majakach, casanowo. David przyglądał się, jak Solaina wyjmuje durian z koszyka z owocami, a potem z powrotem go tam chowa. Durian to najdroższy z owoców Dharavaju, i zapewne najbardziej oryginalny, a najlepiej smakuje w połączeniu z mleczkiem kokosowym albo ryżem. Ale ma wyjątkowo odrażający zapach i David nigdy go nie polubił. Miejscowi za to go uwielbiali, ale dla farang – czyli obcokrajowców – których odrzucała ta woń, zawsze były lody z durianu, ciasto z durianu, a nawet guma do żucia. Jednak David nie odważył się spróbować durianu w żadnej formie. Zabawne, że to wszystko pamiętał. Przypomniało mu się też, że plótł coś o rododendronie. – Nie pomyślałbym, że jest pani miłośniczką durianu. Wygląda mi pani raczej na zwolenniczkę ananasów, kokosa czy truskawek. – Nigdy nie wiadomo, prawda? – zauważyła, marszcząc nos. – Choć przyznaję, że truskawki są smaczniejsze. Nagle David przyłapał się na tym, że wyobraża sobie Solainę jedzącą truskawki, jej zmysłowe wargi pochłaniające ten czerwony owoc... – Jai ron – mruknął. Solaina zawróciłaby w głowie każdemu mężczyźnie, nawet osłabionemu tak jak on. – Przypuszczam, że jest panijai yen. – Zimne serce. Albo spokojne. Solaina uśmiechnęła się, niosąc mu owoce. – Nie jai yen, raczej krienjai. – Czyli ktoś, kto unika konfrontacji. – Przynajmniej tak było do wczorajszego wieczoru, kiedy pana spotkałam. – Za co bardzo przepraszam. – Przyjmuję przeprosiny. – Postawiła miskę na stoliku obok łóżka. – A więc żeby utrzymać mój status krienjai, muszę wymyślić, co z panem począć. Ma pan jakieś sugestie? Może kiedy mój przyjaciel pana zbada, zawiozę pana do Chandelli. To długa podróż, ale tam

mieszkam. Chandella. On musi dostać się do Kanthy. Chciał zawiadomić ministra policji o ostatnim ataku, a potem spróbować wrócić do normalności, z nadzieją, że czymkolwiek była ta wendeta, to już koniec. I modlić się, by Solaina nie została w to przez niego zamieszana. – Jeszcze trochę odpocznę i będę w stanie wyjść stąd sam. – Nie był pewien, jak daleko by zaszedł, ale jeśli ktoś go ściga, ona będzie bezpieczniejsza bez niego. Solaina zaśmiała się krótko. – Mieszkańcy Dharavaju są co prawda dość liberalni, ale nie wyobrażam sobie pana wędrującego drogą bez spodni. Niech pan to sobie jeszcze raz dokładnie przemyśli. Jego spodnie. O tym nie pomyślał. Jeśli dobrze pamiętał, pocięła je i obwiązała jego żebra paskami dżinsu. A zatem to chyba koniec jego planu, a nie miał w tej chwili dość siły, by wymyślić coś innego. Zabrał się zatem za karambolę, a potem ugryzł japońską gruszkę. Później położył się i zamknął oczy, oddając się losowi i swojej pięknej strażniczce. – Skoro nie mogę wyjść bez spodni, kiedy się obudzę, chyba będzie pani musiała zrobić mi mały zabieg – powiedział, po czym odpłynął w sen. – Mogę pokroić panu owoce, Davidzie, ale niczego więcej nie tknę nożem. Pamięta pan, że jestem krienjail. Usiadłszy na leżaku z naam phon-la-mai – sokiem, który zrobiła z owoców nie zjedzonych przez Davida – Solaina wzięła znów powieść Marion Lennox i otworzyła ją na drugim rozdziale. Nawet gdyby nie David, tak właśnie spędzałaby weekend. Czytając, odpoczywając, drzemiąc... Westchnęła zadowolona. Już prawie skończyła pierwszy paragraf, kiedy uderzenie, które niemal wstrząsnęło ścianami domku, a następnie stek przekleństw, przedarły się przez zamknięte drzwi tarasu. Solaina upuściła książkę na bambusową podłogę i skoczyła na równe nogi, po czym wpadła do środka i znalazła Davida na podłodze obok przewróconego stolika. Jego ramię krwawiło. Siedział pośród kawałków rozbitej szklanki i jej małego Buddy, który również się potłukł. Wyglądał na bardziej złego niż rannego, toteż pomyślała, że lepiej nie pytać go, co się stało. Zresztą odgadła, że to zapewne kolejny atak delirium. Próbował wstać – pewnie chciał wyjść. Wsuwając stopy w huaraches o skórzanej podeszwie, podeszła do Davida, który próbował się podnieść. – Rana się otworzyła – powiedziała, wyciągając rękę. Nie widziała żadnych innych dodatkowych obrażeń. Poza jego dumą, oczywiście. – Trzeba wyjąć kulę – mruknął, podnosząc się, po czym opadł z powrotem na łóżko. – Ryzyko infekcji dla kości. Szedłem po panią. – To znaczy? – Miała przeczucie, że następne słowa, jakie wypowie David to: Może pani to zrobić. – To proste. Pani tnie, a ja wyciągam kulę. Pięć minut i po robocie. Zamrugał powiekami i zamknął oczy. – Nie mogę tego zrobić – oznajmiła.

Nie miała sprzętu ani wprawy. Czuła rosnącą panikę, natychmiast pojawił się jej przed oczami obraz Jacoba. Potem ręce zaczęły jej dygotać. Ale zapanowała nad oddechem i zwalczyła słabość, zanim ona ją pokonała. Oddychaj głęboko. Skup się, Solaino, skup. Jacob Renner... Tamten wypadek zawsze do niej powracał, ilekroć pomyślała, że może jednak jej się uda. Kosztem życia biednego Jacoba nauczyła się jednej strasznej prawdy: że nie nadaje się na pielęgniarkę. – Proszę posłuchać – powiedziała, walcząc ze sobą, by utrzymać się na nogach. – Największe urojenie, jakie pan miał do tej pory, to przekonanie, że ja mogę to dla pana zrobić. Nie mogę. Nie potrafię. Musi pan poczekać na mojego przyjaciela. – Zerknęła na ścienny zegar. Od chwili, gdy zadzwoniła do Howarda, minęło dwanaście godzin. Wiele dróg w Dharavaju było w kiepskim stanie, ale Howard powinien już tu być. – Okej, jeśli pani tego nie zrobi, ja sam to zrobię. – Pan? Pan nie ma majaków, pan jest szalony. – Zobaczyła, że David patrzy na kuchenkę. – Przepraszam, chyba muszę schować wszystkie noże. A jeśli pan nie pamięta, że mówiłam to już dziesiątki razy, powtarzam, że mój przyjaciel jest w drodze i zaraz się panem zajmie. Howard Brumley, Brytyjczyk i sąsiad Solainy w Chandelli, był znakomitym chirurgiem. Przeszedł na emeryturę, by podróżować po świecie ze swą żoną Victorią, ale dotarł tylko do Dharavaju, pierwszego i ostatniego przystanku w ich wyprawie dookoła świata. Teraz byli dla niej jak rodzina, chociaż nie widywała ich zbyt często. Uważała, że Howard i Victoria to prawdziwy dar niebios, i ufała im jak nikomu – poza swoją siostrą. – Nie będę czekał na pani przyjaciela – odparł David spokojnym głosem. Był przytomny i zdeterminowany. To niebezpieczne połączenie w jego stanie. Ten człowiek jest albo szalony, albo najdzielniejszy z ludzi, jakich znała. – On ma skalpel. Prawdziwy skalpel, a nie kuchenny nóż. Ma środek odkażający i kleszcze. Jest chirurgiem i ma wszystko, co potrzeba, żeby wykonać ten zabieg prawidłowo. – Co prawda Howard cierpiał na zaawansowany artretyzm w rękach. Martwiła się tym od momentu, gdy przeszedł na emeryturę. – Jak na słabego człowieka, na dodatek bez spodni, jest pan wyjątkowo apodyktyczny. – Nie apodyktyczny, tylko praktyczny. – Słaby, ale uparty i nieznoszący sprzeciwu. Nie ma to nic wspólnego z byciem praktycznym. – Solaina pomyślała, że David jest bardzo silnym człowiekiem, także jeśli chodzi o moralność i zasady. – I przywiezie panu spodnie – podjęła. – Co jest akurat bardzo praktyczne. Więc nie ma pan wyjścia. Zaczekamy. Chyba że pan sobie wstanie i pójdzie, gdzie pan chce. – Przepraszam za kłopoty – powiedział David. – Za stłuczone szkło i pani lampę. I tego małego Buddę. Za to, że jestem starym zrzędą. Spojrzała na małą porcelanową lampkę nocną, która leżała teraz na dnie kosza na śmieci. I z żalem przeniosła wzrok na swojego Buddę. Wiedziała, że to tylko bibelot, ale i tak było jej smutno. Zabawne, teraz, kiedy straciła swojego Buddę, przypominała sobie, jak często przywoływał na jej twarz uśmiech. – To nie jest moja lampa, ja tylko wynajmuję ten domek – oznajmiła. – Ale przyjmuję