Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 117 287
  • Obserwuję512
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań683 122

Eagle Kathleen - Namaluj mi pieśń

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :784.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Eagle Kathleen - Namaluj mi pieśń.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse E
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 216 stron)

Eagle Kathleen Namaluj mi pieśń ROZDZIAŁ PIERWSZY Connor Ryan poczuł, że ogarnia go nagły niepo­ kój. Za przednią szybą samochodu majaczył pogrą­ żony w mętnym świetle październikowego wieczoru dom - typowy, duży dom w stylu Nowej Anglii. Biała fasada budynku, niczym surowa twarz purytanina, przeświecała przez gałęzie sykomorów. Connor wziął głęboki oddech, ciężko westchnął i wysunął długie nogi w kowbojskich butach przez niski próg wynaję­ tego samochodu. Przyjechał tu, żeby zakończyć całą sprawę. Nieświadomie dotknął kieszeni koszuli, gdzie tkwił twardy prostokąt fotografii przedstawia­ jącej kobietę z dzieckiem. Przekonywał siebie, że przybył tu wyłącznie dla Kevina. To właśnie ta fotografia, a nie list, do którego zo­ stała dołączona, sprawiła, że się tu pojawił. Otrzy­ mywał przecież setki listów z najróżniejszymi, nie­ prawdopodobnymi wręcz propozycjami i żądaniami. Nie sprowadziła go tu też twarz dziecka o jasnych włosach i rysach, które przypominały mu jego włas­ ną twarz. Nie! Przywiódł go wizerunek kobiety - jej piękne, porcelanowe oblicze, jakby żywcem przenie­ sione z płócien dawnych mistrzów. Prawdziwość tre­ ści listu mógł przecież sprawdzić nie ruszając się z domu. Mógł wszystko zorganizować, nie przyjeż­ dżając tutaj. I tak by z pewnością zrobił, gdyby cho­ dziło wyłącznie o dziecko. Ale chciał ujrzeć na własne oczy kobietę, do której należała ta twarz.

6 We frontowym oknie pojawiło się światło i zama­ jaczyła czyjaś głowa, ale mężczyzna zdążył już wspiąć się na schodki i wiedział, że gospodyni nie może go widzieć. Spoglądała chwilę przez przezroczyste firan­ ki i dostrzegła na podjeździe samochód. Connor za­ stukał mosiężną kołatką. Drzwi otworzyły się i otu­ leni wieczornym mrokiem stanęli twarzą w twarz. - Sara Benedict? To pani? Na dźwięk jego głosu drgnęła i zaskoczona zrobiła krok do tyłu. Gość przestąpił próg i stanął przed ko­ bietą. Ta puściła klamkę i znów cofnęła się o krok. Widok zdumienia, malującego się w jej szeroko roz­ wartych, ciemnych oczach, sprawił Connorowi przy­ jemność. Wejście miał znakomite. Był święcie prze­ konany, że wzięła go za upiora. Sama zresztą swoją kredowobiałą twarzą bardziej przypominała ducha, niż człowieka z krwi i kości. Sara ponownie odstąpiła o krok i oparła się ple­ cami o balustradę schodów. - Boże jedyny - powiedziała słabym głosem. Twarz, którą miała przed sobą, była może bardziej surowa, bardziej opalona, włosy koloru słomy dłuż­ sze i staranniej uczesane, ale podobieństwo było uderzające. Potrząsnęła głową, starając się zapano­ wać nad gonitwą myśli. - Przypomina pan... Zdumiewająco przypomina pan... Na widok szoku, który malował się w niewinnych oczach tej pięknej kobiety, Connora ogarnęła litość. - Kevina Ryana - podpowiedział. - Tak, wiem. Ale nie jestem duchem. Nazywam się Connor Ryan. Kevin był moim bratem. Sara popatrzyła na wyciągniętą dłoń, której nigdy jeszcze wprawdzie nie dotknęła, ale która tak przy-

7 pominała tamtą... Kiedy podała mu rękę, poczuła, że palce gościa są ciepłe i delikatne. - Brat? - Znów popatrzyła mu w twarz i postano­ wiła wziąć się w garść; nie może przecież zachowy­ wać się jak ktoś niespełna rozumu. -Tak, pamiętam. Kevin wspominał coś, że ma brata. Ale nic nie mówił, że to bliźniak. Pan musi bardzo... Musiał bardzo... Connor spostrzegł, że dziewczyna ma brązowe oczy, usta o klasycznym kroju i lśniące, ciemne wło­ sy opadające miękką falą na ramiona. Kiedy cofnęła wreszcie rękę, uświadomił sobie, że trzymał ją dłużej, niż wymagała tego konieczność. Odruchowo wsadził dłonie do kieszeni dżinsów. - Nie, nie byliśmy bliźniakami. Kevin był o rok młodszy, ale kiedy zrównaliśmy się wzrostem, zaczę­ to nas z sobą mylić. Ma pani rację, byliśmy bardzo do siebie podobni. - Tak, z pewnością - powiedziała cicho Sara. - Trochę mi głupio. Powinienem był najpierw za­ dzwonić, ale przyjechałem... przyjechałem pod wpły­ wem impulsu. - A skąd w ogóle pan się o mnie dowiedział? Skrzywił usta w lekkim uśmiechu. - Z pani listu. A może z listu pani brata? - Jerry napisał do pana? On... - na twarzy ko­ biety pojawił się wyraz zrozumienia i zażenowania. - Jest pan piosenkarzem, prawda? Kevin mówił, że jego brat śpiewa. - To prawda, w urzędzie podatkowym figuruję ja­ ko muzyk... - ...a Jerry pomyślał, że być może występuje pan w jakimś znanym zespole - wpadła mu w słowo Sara. - No cóż, nasz zespół jest bardzo znany.

8 - Ale on nic... Jerry nic... - ze zdenerwowania nie mogła znaleźć właściwego słowa. - Mam nadzieję, że nie próbował przekonywać pana, że ja... Connor popatrzył w głąb mieszkania. - Proszę pani, może wejdziemy dalej. To ułatwi rozmowę. - Naturalnie, proszę... Sara odebrała od niego kurtkę z miękkiego za­ mszu i powiesiła ją na wieszaku przy drzwiach. Za­ czekała chwilę, aż wyjmie z kurtki paczkę papiero­ sów i schowa ją do kieszeni koszuli. Następnie za­ prowadziła go do salonu pełnego wyściełanych ma­ teriałem mebli. Ściany pokrywała niebiesko-biała ta­ peta w różowe wzorki. Stoliki i krzesła były stare i każde z innej parafii. Na kominku płonął ogień, do­ dając wnętrzu przytulności i ciepła. Sara wskazała gościowi krzesło, ale ten zajął miejsce obok niej, na kanapie. Chciał z bliska obserwować niewiarygodnie piękną twarz kobiety. - Zakładam, że Jerry powiedział panu o Dannie - westchnęła Sara. - Wspomniał o dziecku, o dziewczynce. - Connor wyjął z kieszeni fotografię. - Czy to córka mojego brata? Sara popatrzyła na zdjęcie, która zrobiła u Searsa w Dzień Matki. Niech szlag trafi Jerry'ego! - pomy­ ślała. - Tak, to córka Kevina. - Czy Kevin o niej wiedział? Sara potrząsnęła przecząco głową. - Jak to? - burknął Connor. - Gdy widzieliśmy się po raz ostatni, nie byłam jeszcze niczego pewna. Potem wysłano go w jedną z tych misji. Miałam wrażenie...

9 Doskonale wszystko pamiętała; zupełnie jakby działo się to wczoraj. Była w Paryżu. Zadzwonił do niej. Oświadczył, że telefonuje z klubu oficerskiego. Natychmiast poznała, że trochę wypił. Przygotowy­ wał się do jakiejś akcji. Powiedział, że musi na jakiś czas wyjechać i nie może się z nią spotkać podczas weekendu. Nie wiedział, kiedy wróci. Nie mógł po­ wiedzieć, dokąd jedzie. Obiecał, że jak tylko będzie mógł, zadzwoni. Odparła, że ma mu do przekazania ważną wiadomość, ale nie przez telefon. Oświadczył, że w takim razie musi to poczekać. I poczekało... na zawsze. - Też miałem wrażenie - powiedział Connor gło­ sem tak podobnym do głosu Kevina, iż Sara odniosła wrażenie, że nadal prowadzi tamtą rozmowę telefo­ niczną. - Miałem wrażenie, że wpakował się w kie­ pski interes. - Wyciągnął z kieszeni kolejne zdjęcie. Przedstawiało ono mężczyznę i kobietę, do złudzenia przypominających parę siedzącą teraz na kanapie. - Widziałem już panią - oświadczył, wręczając jej zdjęcie. - Kevin mi to przysłał. To pani, prawda? - Tak. Zrobiliśmy to zdjęcie w Paryżu... tamtego lata. - Uśmiechnęła się na wspomnienie cudownych, minionych bezpowrotnie chwil. Connor poczuł, że zaczyna mu mocniej bić serce. Sara do dziś nie otrząsnęła się po stracie Kevina; mi­ mo upływu tak długiego czasu, ciągle nie potrafiła pogodzić się ze śmiercią swego chłopaka-żołnierza. - Poznaję wieżę Eiffla. Pani nawet nie domyśla się, jaki jestem spostrzegawczy. Jak długo znała pani mojego brata? Pod wpływem przenikliwego wzroku gościa poczu­ ła się nieswojo. Przypomniała sobie, że spojrzenie Ke- vina zawsze działało na nią kojąco.

10 - Prawie rok. Poznaliśmy się w Wiesbaden, gdzie uczyłam w szkole dla dorosłych. Kiedy skończył się kurs, wróciłam do Paryża, ale... ale jeszcze tego lata zwiedziliśmy prawie całą Europę. - Wierzę pani. Kevin uwielbiał podróże. Skończyła pani z nauczaniem? - Wysunął do połowy papierosa z paczki i Sara popatrzyła na niego z wyraźną nie­ chęcią. - Czy mogę zapalić? - Nie m a m popielniczki - odparła sucho. Mężczyzna zawahał się, po czym schował papie­ rosa. - Widzę, że nie mogę zapalić. - Raczej nie. Miała już dosyć gościa i zakłopotania, w jakie ją wprawiał. Wsadził kolorowe pudełko do kieszeni i rozparł się wygodnie na kanapie. - Więc jak się nazywa? - Kto jak się nazywa? - Ta dziewczynka. Córeczka mojego brata. Przesłała mu badawcze spojrzenie. - Danielle. Takie samo imię nosiła moja gospody­ ni w Paryżu. Okazała mi tyle serca po tym, jak... - I tam dziecko przyszło na świat? - Nie. Wróciłam do kraju i urodziłam ją tutaj - odparła z lekkim uśmiechem, jakby wyrażając dez­ aprobatę dla samej siebie. - Narodziny córeczki oz­ naczały koniec mojego pobytu w Paryżu. Być w Pa­ ryżu w charakterze głodującej artystki to przygoda, lecz głodująca matka z dzieckiem to już całkiem inna sprawa. - Artystka, no, no. - Jakoś nie potrafił sobie wy­ obrazić romansu Kevina z artystką. - Ile lat ma Da­ nielle?

11 To akurat wiedział dokładnie, ale chciał polwier dzenia z ust Sary. - W marcu skończy pięć. Zgadza się. - To już minęło pięć lat - mruknął zdumiony. Jak ten czas leci! - Tak. Pięć lat. Czy pan wie... czy dowództwo poinformowało pana, co się właściwie wydarzyło? Co się wydarzyło! Kevin zginął; to się wydarzyło. Kevin wrócił ze swej wspaniałej, chwalebnej misji w regulaminowej, wojskowej trumnie. Connor po­ trząsnął głową i ponad ramieniem Sary zapatrzył się w ogień, którego odblaski tańczyły na ścianach po­ koju. Powiedziano mu, że ciało było tak zwęglone, że nie sposób było nawet pokazać go najbliższym. - Nawet nie wiem, gdzie to się stało - wyjaśniła Sara. - Chuck, przyjaciel Kevina, powiedział, że jego helikopter spadł, a zwłoki pilota odesłano rodzinie. Oczywiście nie mogłam sobie rościć do niego prawa, ale bardzo pomogłoby mi... być na pogrzebie. Sam pan rozumie... Connor skrzywił się i wzruszył ramionami. - Mnie tam nic nie pomogło. Chciałem, żeby ciało sprowadzono do nas do domu, do Kalifornii, ale oj­ ciec uparł się, że pogrzeb odbędzie się w Arlington z całą wojskową pompą. No więc pojechałem tam, za­ kopaliśmy trumnę, ale gdzie był Kevin? Kiedy widzia­ łem go po raz ostatni, żył. W spojrzeniu gościa wyczytała, że on też nie po­ trafi pogodzić się ze śmiercią brata. - Tragedia wydarzyła się gdzieś na Bliskim Wschodzie. Tak w każdym razie nas poinformowano. Tajna operacja. Nie mamy zielonego pojęcia, co się stało; czy został zestrzelony, czy popełnił błąd? Te

12 olbrzymie helikoptery, którymi latał... no cóż, na do­ brą sprawę mogą one służyć do wszystkiego. Po raz pierwszy od chwili pojawienia się w jej do­ mu Connora, Sara. podzielała jego uczucia. Oboje drążyło to samo nieznośne uczucie pustki. - Nieważne, jak to się stało - zauważyła. - On nie żyje, prawda? I do tego się wszystko sprowadza. - Tak, do tego się wszystko sprowadza - powtó­ rzył jak echo Connor. - Czy chciałby pan ją zobaczyć? - odezwała się Sara, wyrywając go z zadumy. - Kogo zobaczyć? - Dannie. Cały dzień spędziłyśmy poza domem i bardzo się zmęczyła. Zaraz po kolacji poszła spać. - Nie chciałbym jej budzić, ale jeśli pani pozwoli, chętnie na nią spojrzę. Nie mógł wprost uwierzyć, że to on wypowiedział te słowa. Przecież przyjechał tutaj tylko po to, żeby dowiedzieć się, czego ta kobieta żąda. Potem zamie­ rzał natychmiast wynieść się i nigdy już tu nie wra­ cać. A jednak szedł posłusznie po schodach na górę, do pokoju małej dziewczynki. Niewielka lampka o podstawce w kształcie kucy­ ka rozświetlała zalegający w pomieszczeniu mrok. Idąc niezdarnie na palcach przez lilipuci pokój, Con­ nor czuł się jak goryl w budzie pudla. W sypialni 'wszystko było różowe, białe i miniaturowe. Leżący przy łóżku dywan tłumił dźwięk jego kroków i męż­ czyzna z ulgą oparł ponownie ciężar ciała na całych stopach. Spoglądając na Dannie, na jej jasne włosy spadające w nieładzie na twarz, ujrzał Kevina. Jedy­ ną cechą, jaką dziecko odziedziczyło po matce, był piękny rysunek ust. Tak, niewątpliwie była to córka jego brata.

Namaluj mi pieśń 13 Connor bez namysłu klęknął przy łóżku na jed- no kolano. Zapominając o stojącej za plecami ko biecie wyciągnął rękę i, przesuwając na bok plu­ szowego misia o szklanych oczach, dotknął jedwa­ bistych włosów dziewczynki. Uśmiechnął się i wstał. Bał się, że obudzi Dannie, że dziecko przestraszy się i zacznie płakać. Wstrzymując oddech ruszył do drzwi. Kiedy przeszedł korytarzem kilka kroków, wyczuł raczej niż usłyszał idącą za nim Sarę. - To... śliczne dziecko, Saro - powiedział miękko. - Wykapany Kevin. Który wyglądał jak ty, dodała w myślach Sara. Fa­ ktycznie, musiało to być dla niego dziwaczne przeży­ cie ujrzeć po raz pierwszy dziecko nieżyjącego już brata. - A ty masz dzieci, Connor? - spytała, również przechodząc na ty. - Ja? O nie, żadnych dzieci. Nie mam nawet żony. Kevin też nie miał żony! Przystanęła na chwilę u góry schodów i obserwo­ wała schodzącego energicznie na parter mężczyznę. Jego obcasy hałaśliwie stukały o stopnie. Kiedy był już na dole, odetchnął z wyraźną ulgą i natychmiast skierował się do salonu. Towarzysząca mu Sara zo­ baczyła, że odruchowo wyjął z kieszeni papierosy. Natychmiast podsunęła mu kolorowy talerzyk, który kupiła kiedyś na wyprzedaży. - To nie popielniczka - zauważył Connor. - Wiem, ale łatwo się myje. Mężczyzna z rozkoszą zaciągnął się dymem. - Chcesz kawy? - spytała. - Poczęstowałabym cię czymś mocniejszym, ale nie trzymam w domu alko­ holu.

14 Nieważne - powiedział puszczając dym w prawą stronę by nie dmuchać gospodyni w twarz. - Może być kawa. Kiedy Sara poszła do kuchni, zaczął z ciekawością rozglądać się po pokoju. Salon był przytulny i wy­ godny, ale meble sprawiały wrażenie starych i zuży­ tych. Przez chwilę zastanawiał się, czy ten dom nie należał kiedyś do jej rodziców, a nawet i do dziad­ ków. Może nadal w nim mieszkają? Obrazy na ścianach, w przeciwieństwie do mebli, nie były ani zniszczone, ani odnawiane; oryginały o bardzo specyficznej stylistyce. Connor niezbyt znał się na sztuce, ale odniósł wrażenie, że malowidła te przypadłyby do gustu najwytrawniejszym konese­ rom, a już na pewno były dużo, dużo lepsze od ogro­ mnych bohomazów, które na ścianach w jego salonie w Santa Cruz umieściła dekoratorka wnętrz. Zaczął z uwagą studiować nie oprawione płótno przedsta­ wiające martwą naturę: ścięte purpurowe i białe kwiaty. W rogu widniał podpis Sary. - I co o nim sądzisz? Na dźwięk głosu pani domu Connor odwrócił się gwałtownie. Poczuł występujące mu na twarz ru­ mieńce, zupełnie jakby nakryła go na zaglądaniu do jej szafy. - Bardzo ładne. - Wzruszył lekko ramionami i uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Nie znam się na malarstwie, ale ten obraz powiesiłbym u siebie w domu. - To już coś. Jeśli możesz z przyjemnością pa­ trzeć na jakieś dzieło sztuki codziennie, znaczy to, że jest dobre. Postawiła na stoliku tacę z dwiema kamionkowy­ mi filiżankami z kawą, dzbanuszek ze śmietanką

15 i cukiernicę. Connor, który lubił kawę czarną i lxv. cukru, wziął swoje naczynie i przeniósł się na kana- pę. Sara wlała do kawy śmietankę i wsypała cukier. Burza brązowych, lśniących włosów, które przy tej czynności opadły jej na twarz, stanowiła egzotyczny kontrast z delikatnymi rysami twarzy. Trudno jed­ nak było określić, jaką Sara ma figurę. Ubrana bo­ wiem była w podkoszulek, na który narzuciła obszer­ ną, pochlapaną farbami męską koszulę wypuszczoną na luźne dżinsy. Zapewne jej strój roboczy, pomyślał Connor mając nadzieję, że nie zawsze tak się ubiera. - Mówisz zatem, że gdy chcesz trochę pogłodo- wać, jedziesz do Paryża? - przerwał milczenie. - A kiedy nudzi ci się głodowanie? - Wracam do krainy nieprzebranych możliwości, gdzie mogę znaleźć stałą pracę lub coś pokombinować. - Pokombinować? - Kiedy masz na wychowaniu dziecko, musisz wy­ najdywać takie prace, żebyś mógł zabierać ze sobą dzieciaka. - I? - I... to oczywiste. Pomoc domowa. Wynajmuję się jako pomoc domowa. - Pomoc domowa? - Popatrzył na nią przez smu­ gę papierosowego dymu. - Jesteś sprzątaczką? Nie spodobał się jej ton, jakim wypowiedział to ostatnie słowo. - Mam wielu klientów. Sama ustalam godziny, które mi odpowiadają, i zabieram ze sobą Dannic. Zarobki są bardzo wysokie, no i dzięki temu mogę poświęcić sporo czasu malarstwu. - Nie możesz utrzymywać się tylko z malowania? - spytał. - Sądząc po tych obrazach, pucując innym domy marnujesz czas i talent.

18 Sara wybuchnęła śmiechem i potrząsnęła głową. - Może po mojej śmierci ktoś to doceni. Ale na razie dochody z malowania nie wystarczają. Galeria sprzedaje czasem jakiś mój obraz, ale na tych zarob­ kach nie możemy z Dannie polegać. Mogę polegać je­ dynie na bałaganie w domach moich pracodawców. - Popatrzyła na Connora znad filiżanki. Nie wiadomo dlaczego sprawiał wrażenie, że jej odpowiedź bardzo go rozczarowała. A kimże on jest, do cholery, że oce­ nia mój styl życia, pomyślała ze złością. - Jaki rodzaj muzyki gracie? - Jestem z grupy Georgia Nights. Słyszałaś o nas? Powiedz, że nie, a będę musiał się roześmiać, po­ myślał Connor. - Jerry wymienił kiedyś tę nazwę, ale nie skoja­ rzyłam jej z tobą. Nie pochodzisz z Georgii. - Po prawdzie mieszkałem w tylu miejscach, że pochodzę zewsząd. Kiedy Mike, to znaczy Mike Tan- ner, nasz lider, przedstawia mnie, wymienia miaste­ czko najbliższe miejsca, gdzie występujemy, i ogła­ sza, że stamtąd właśnie pochodzę. Daje to znakomite rezultaty. Kiedy gram swoje solówki, ludzie puchną z dumy, że to gra ich rodak. - A może puchną dlatego, że tak dobrze grasz? - rzuciła. Słowa te zaskoczyły go, ale skwitował je milczeniem. - Wasz ojciec też był wojskowym, pra­ wda? To dlatego ciągle się przeprowadzaliście? - Limit przeprowadzek wykorzystałem już do końca życia. - A jednak obecny zawód dalej cię do nich zmusza. Uniósł lewą rękę w geście protestu. - Muszę podróżować, ale nie muszę się przepro-

17 wadzać. Mam już swój dom, ciągłe w tym samym miejscu, do którego zawsze wracam. Może mi nie uwierzysz, ale spędzam w nim wiele czasu. Żadnych tłumów, żadnych harmonogramów; po prostu ja i moja muzyka. - Gracie muzykę country? Najwyraźniej cały czas stara się przekonać go, że nie wie, kim jest. Rozparł się jeszcze wygodniej na kanapie i po raz ostatni zaciągnął się papiero­ sem, o którym dopiero teraz sobie przypomniał. Dumał chwilę, dlaczego Sara zdecydowała się odgry­ wać tak naiwną komedię. Wystarczył przecież jeden rzut oka na dziecko. Z całą pewnością spostrzegła, jakie wrażenie wywarł na nim widok dziewczynki. A Connor Ryan, jak nikt inny, mógł zapewnić dziec­ ku Kevina niezły byt materialny. No i co z tego? - po­ myślał ze złością. Mam dużo pieniędzy i czasami sam nie wiem, co z nimi robić. A ona zdążyła już mnie poinformować, że pracuje jako sprzątaczka. Jezu Chryste! Teraz trzepocze niewinnie rzęsami, jakby mówiła: Nic a nic nie znam się na muzyce rozryw­ kowej. - Gramy country rock - wyjaśnił lakonicznie, zgniatając niedopałek papierosa na różowym tale­ rzyku. - I śpiewasz? - spytała. - Nie jestem głównym wokalistą. Ale... śpiewam. Gram na gitarze prowadzącej, na banjo i skrzypcach. Trochę też dla nas komponuję. To wzbudziło jej ciekawość. - Tworzysz muzykę? Co napisałeś? Skrzywił usta w lekkim uśmiechu. Po chwili spo­ ważniał. Teraz już jestem twórcą, artystą takim sa­ mym jak ona, pomyślał z przekąsem.

18 - Pamiętasz „Gentle On My Mind" i „Me and Bob- by McGee"? - Oczywiście - odparła pogodnie. - To żadnej z nich nie napisałem. - Aha. Zachichotał. - Napisałem natomiast „Dressed For Dancing" i „Your Soft Voice". - Kiedy przecząco pokręciła gło­ wą, dodał: - A słyszałaś „Misty River Morning"? - O, tak. „Mglisty poranek nad rzeką". To bardzo ładna piosenka. Ty ją skomponowałeś? Skinął głową zaskoczony tym, że fakt, iż zna tę piosenkę, sprawił mu przyjemność. - Znam ją z radia. Przykro mi, ale nigdy nie przy­ kładałam wagi do nazw zespołów. Tę piosenkę jed­ nak bardzo dobrze zapamiętałam. - A więc obojgii nam się podoba - przyznał. - A ty jaką muzykę lubisz? Poważną? Sara lekko wzruszyła ramionami. - To zależy od nastroju. Raz taką, raz inną. No, nie przepadam za hard rockiem, czy... czy za jakimiś popłuczynami muzyki country. Ale kiedy słyszę coś, co mi się podoba, pamiętani to i chętnie słucham. - Czyli masz do muzyki taki sam stosunek jak ja do malarstwa - zauważył. - Dokładnie. Widzisz, nie kupuję płyt i trudno mi spamiętać... nazwiska artystów. Uśmiechnęła się wymawiając słowo, które ich łą­ czyło. - No cóż, kupiłem wprawdzie kilka obrazów, które poleciła mi dekoratorka, ale twoje płótna podobają mi się tysiąc razy bardziej. Myślę, że wyrzucę tamte śmieci i zacznę urządzać dom od nowa.

19 Wyrzuci! Dlaczego od razu marnotrawić pieniądze na kaprysy? - pomyślała z niechęcią Sara. - Czy wasza grupa jest rzeczywiście tak popular­ na, jak twierdzi Jeny? Connor najwyraźniej zesztywniał. Jesteśmy w do­ mu, Saro, powiedział sobie w duchu. Zaraz wylezie szydło z worka. - Wydaliśmy najlepiej sprzedający się w zeszłym roku album muzyki country. Naprawdę świetnie po­ szedł. - Ciekawe. Kevin wspominał, że jesteś piosenka­ rzem, ale nie mówił, że należysz... - Bo wtedy jeszcze nie należałem. - Jedną z naj­ większych niesprawiedliwości losu jest to, że Kevin nie doczekał mego sukcesu, pomyślał. Podniósł fi­ liżankę i dopił letnią już kawę. - Teraz naturalnie mogę zrobić wrażenie w... jak się nazywa to mias­ teczko? - Amherst. - Mogę wywrzeć wrażenie na kilku osobistościach w Amherst w stanie Massachusetts. Zobaczymy, może uda się coś zrobić. Czego potrzebujesz, Saro? - Nie rozumiem. -- Czego potrzebujesz dla Dannie? I dla siebie. Do licha, ostatecznie Kevin jest wam to dłużny. Czy chcesz udziały w funduszu inwestycyjnym plus mie­ sięczne alimenty? Na dłuższą metę to najlepszy spo­ sób, aczkolwiek... - Co ty w ogóle wygadujesz? - wycedziła Sara, wymawiając kolejne słowa coraz twardziej. - Posłuchaj, wiem, że nie zastąpię wam Kevina w takim stopniu, w jakim bym pragnął. - Obrzucił ją szybkim, lecz badawczym spojrzeniem. - Ale mogę grać rolę bogatego wujka. Kevin był moim bratem.

20 Z tego, co wiem, jest to jego jedyne dziecko. Chciał­ bym czasami je widywać, jeśli naturalnie... - Przekroczył pan pewne granice, panie Ryan - powiedziała cicho. Gdyby Connor znał Sarę, wie­ działby, że ogarnia ją szewska pasja. Im bardziej była wściekła, tym ciszej mówiła i dokładniej dobierała słowa. - Nie interesuje mnie ani kim pan jest, ani w jaki sposób zarabia na życie. Ja osobiście nie po­ trzebuję żadnych pańskich pieniędzy. - Co masz na myśli mówiąc „żadnych moich pie­ niędzy"? Czego zatem chcesz? - Panie Ryan, to pan przyszedł do mojego domu. To pan przyszedł zobaczyć moją córeczkę, a ja panu pozwoliłam. - Zgadza się. Teraz nie mam już żadnych wątpli­ wości. To moja bratanica. Pragnę spłacić... - Nie będzie żadnego płacenia, panie Ryan. Jest pan, jak sarn stwierdził, jej wujem. Nie pozwolę, by wchodził pan w jej życie za pieniądze. Może pan od­ wiedzać Dannie, ale pod moim nadzorem. Dannie ma swoją malutką rodzinę i jeśli chce pan do niej nale­ żeć, proszę bardzo. Ale ani nie potrzebujemy, ani nie chcemy pańskich pieniędzy. Connor nie wierzył własnym uszom. Sara rzeczy­ wiście nie próbowała go na nic naciągać. Przeciwnie, jego propozycja rozgniewała ją. Ale musiał też przy­ znać, że postąpił bardzo nietaktownie. - Posłuchaj, Saro, wcale nie twierdzę, że sobie nie radzisz. Harujesz jak wół i należy ci się odpoczynek. Naprawdę chcę pomóc dziecku Kevina. Posłuchaj, nie uwierzyłabyś, z jakimi historyjkami ludzie do mnie przychodzą. Nie raz i nie dwa próbowano wro­ bić mnie w ojcostwo. Dostałem listy od co najmniej stu koleżanek z czasów szkolnych. Po latach zapra-

2 1 gnęły wyznać mi, jaki wspaniały był ze mnie chłopak. - Potrząsnął głową z pełnym ironii niedowierzaniem. - Musiałem być ogierem pierwsza klasa! Sara wybuchnęła śmiechem i Connor wyraźnie się odprężył. Dopiero teraz dotarło do niego, jak bardzo był spięty i zdenerwowany. W nadziei, że Sara odzy­ ska dobry humor, ciągnął beztrosko: - Za grosz nie wierzę tym, które przypominają mi, jaki byłem łebski i czarujący. Koń by się uśmiał. Chyba pomyliły mnie z Kevinem. Sara też się rozluźniła. Wyobrażała sobie, że na świecie jest wielu takich Jerrych, a ludzie pokroju Connora muszą niestety mieć z nimi nieustannie do czynienia. Jej brat, na nieszczęście, należał do takich farbowanych lisków i z tego listu będzie się musiał jej wytłumaczyć. - Ale nie wszystkie listy wyrzucasz do kosza, pra­ wda? I zawsze jesteś gotów podarować komuś trochę pieniędzy? - domyśliła się Sara. - Zwłaszcza, jeśli te­ mu komuś to się należy. - Jeśli prośba mieści się w granicach zdrowego rozsądku i jest uzasadniona z prawnego punktu wi­ dzenia, czemu nie. - A kto ustala te warunki? - Zazwyczaj „granice zdrowego rozsądku" określa mój księgowy, a „prawny punkt widzenia" ustala mój adwokat. - Więc o co dokładnie prosił mój brat? - spytała cicho. - Tak naprawdę, to o nic nie prosił. Napisał tylko, że wie o moim koncercie w Springfield i sądzi, że przy okazji może zechcę poznać córeczkę mojego bra­ ta. Podał szczegóły i załączył zdjęcie, by wzmóc swoją wiarygodność i moje zainteresowanie.

22 - Rozumiem. Może Jerry wcale nie jest takim bufonem i niedo­ rajdą, pomyślała. Z tego, co mówi Connor, wynika jasno, że zabrał się do rzeczy bardzo chytrze. - To ładne zdjęcie - zauważył mężczyzna pochy­ liwszy się w stronę gospodyni, która mówiła bardzo cicho. - Dannie jest fotogeniczna. - Mówię o twoim zdjęciu. - Patrzył na nią długo i w milczeniu, po czym dokończył: - A zatem nikt o nic nie prosił, ale ja mimo to chcę coś dać. - Dziękuję za propozycję. - Wiesz, że możesz dostać rentę wojskową na wy­ chowanie dziecka? W tych okolicznościach... - Wiem - odparła krótko, sięgając po jego filiżan­ kę. - Napijesz się jeszcze kawy? - Nie, dziękuję. I nie miałabyś wtedy uczucia, że to jakaś jałmużna. Mogłabyś myśleć, że to Kevin po­ maga ci w wychowaniu dziecka. Wiesz, że był zawo­ dowym oficerem. Jak ojciec. - Przecież nie byłam żoną Kevina - przypomniała cicho Sara. - Danielle nosi moje nazwisko. Po twarzy Connora przebiegła chmura. - Ale gdyby Kevin żył, wyszłabyś za niego. - Nie wiem, co by się stało, gdyby Kevin żył. - Było to bardzo uczciwe postawienie sprawy, ponieważ od śmierci Kevina nieustannie prześladował ją problem „gdyby-żeby". - Stanowiliśmy odmienne typy osobowo­ ści, ale wtedy... Oboje mieszkaliśmy w obcym kraju, oboje byliśmy Amerykanami, to nas siłą rzeczy zbliżało. Ale tutaj wszystko mogłoby potoczyć się inaczej. - To znaczy... nie kochałaś go? - spytał, czując z jakichś niezrozumiałych względów ucisk w dołku.

23 - Ależ nie, kochałam. Bardzo kochałam. Jak moż­ na było nie kochać Kevina? - Sara uśmiechnęła się wiedząc, że Connor ją rozumie. - Był przyjacielem całego świata. Zawsze uśmiechnięty, pełen optymi­ zmu, zawsze gotów coś ciekawego i śmiesznego opo­ wiedzieć. Ale należał do armii. Zwiedziliśmy razem kawał Europy - Paryż, Nicea, Wenecja, Florencja - najbardziej romantyczne miasta świata. Pod tym względem spełniły się wszystkie moje romantyczne fantazje. Ale z drugiej strony cieszę się, że nigdy nie miałam okazji poznać tych klubów oficerskich. Ta część życia Kevina była i jest dla mnie nie zapisaną kartą. Kochałam go, ale nie wiem, czy moglibyśmy razem żyć. - Ale miałaś z nim dziecko. Sara wyczuła w jego głosie nutkę oburzenia i uz­ nała, że w obecnej sytuacji jest to całkiem zrozu­ miałe. - Tak, miałam. Ale co powiesz o dziecku, które urodziło się wprawdzie zupełnie nie w porę, ale stało się największą radością mojego życia? Czy to był błąd? Teraz już wiem, że postępowałam wtedy bardzo lekkomyślnie, ale kierowały mną wyłącznie uczucia. Nie myślałam o tym, co będzie. I wcale nie miałam zamiaru zachodzić w ciążę. I Kevin też nie miał zamiaru robić ci dziecka, dodał w myślach Connor. - Mogłaś ją przerwać - powiedział bezbarwnym głosem. - Och, łaska boska, że tego nie zrobiłam. Nie wy­ obrażam sobie życia bez Dannie. Jest tak podobna do Kevina, wiesz... taka radosna, miła... Mężczyzna wyprostował się, przesunął na brzeg kanapy i położył dłonie na kolanach.

24 - No tak - mruknął. - Panno Benedict, czy przyj­ mie pani ode mnie pieniądze lub jakąś inną pomoc? - Nie, panie Ryan. Nie zamierzam brać od pana żadnych pieniędzy. Kiedy wypowiadała słowa „panie Ryan", przesłała mu ciepły uśmiech. - W takim razie sprzedaj mi obraz. - Jaki znów obraz? - Którykolwiek. Mnie podobają się wszystkie. - Nie potrzebujesz przecież obrazu - zaprotesto­ wała. - Przeciwnie, bardzo potrzebuję. Gdybyś widziała te paskudztwa, które zdobią mój salon, udławiłabyś się własnymi słowami. Spoglądał na nią bacznie i Sara skonstatowała ze zdziwieniem, że w jego oczach maluje się więcej cie­ pła, uczucia i radości niż u Kevina. - Wybierz sobie. - Ten z purpurowymi kwiatami - odparł odwra­ cając się i wskazując głową na nie oprawione płótno. - Jest twój. Daję ci go w imię przyjaźni. - Dajesz mi go w imię przyjaźni? Też coś! - wy­ krzyknął, ale natychmiast ściszył głos, gdyż Sara po­ łożyła palec na ustach dając mu znak, aby mówił ci­ szej. - Powiedziałem, że chcę go kupić. - Nie odbieraj mi przyjemności złożenia pierwszej darowizny na rzecz podniesienia estetyki pozbawio­ nego dobrego smaku salonu. Rozmowę przerwało głośne skrzypnięcie podłogi w przedpokoju, a następnie dźwięk zatrzaskiwanych drzwi wejściowych. - Nie słyszałam żadnego samochodu - mruknęła zdziwiona Sara, zrywając się z miejsca. - Mam nadzieję, że Danielle mocno sypia - od-

25 parł Connor idąc w ślady gospodyni i też wstając z kanapy. - Siostrzyczko, potrzebuję łóżka na dzisiejszą noc. Pieprzyk znów mnie wygoniła. Był to Jerry, i to pijany. - To mój brat - powiedziała szeptem Sara. - Po­ słuchaj, wiem, że jesteś na niego zły, ale proszę, nie dzisiaj. Obawiam się, że jest... Connor uniósł uspokajająco ramię. - Na nikogo nie jestem zły. Pojawiłem się z włas­ nej, nieprzymuszonej woli. A kto to jest Pieprzyk? Sara zdusiła śmiech. - Powinnam odpowiedzieć wierszem, ale mi się nie chce. Pieprzyk to jego dziewczyna. Jerry marudził dłuższą chwilę przy wieszaku, a następnie po obu stronach futryny pojawiły się za­ ciśnięte na nich dłonie. Na koniec w drzwiach stanął ich właściciel i z ciekawością popatrywał na gościa siostry. Stopniowo, przez spowijające jego umysi opary alkoholu, zaczęła docierać doń prawda. - To ty... to naprawdę... Connor Ryan? - Panie Ryan, to mój brat. - Jerry Bendict - wybełkotał Jerry, opuszczając w nazwisku jedną literę. Z kręconymi, brązowymi włosami, ciemnymi oczami i z niedowagą, brat Sa­ ry sprawiał wrażenie dwudziestopięcioletniego na­ stolatka. - Connor Ryan. - Connor Ryan! Wielki Boże! - Mimo zamroczenia i trzęsących się rąk, Jerry zdobył się na ogromny wy­ czyn i wykonał na jednej nodze bezbłędny piruet, ob­ racając się o trzysta sześćdziesiąt stopni. - Nie mogę w to uwierzyć. Connor Ryan. Człowieku, jesteś naj­ lepszy! Gdybym potrafił grać na gitarze jak ty...

26 - Jerry - odezwała się z pogróżką w głosie Sara. - Jestem ci wdzięczny za ten list, Jerry. Nie wie­ dzieliśmy, że Kevin ma... - Tak też i myślałem, Connor. Kiedy odkryłem, że jesteś wujem małej Dannie, wiedziałem, że muszę się z tobą skontaktować. Jasne, że już wcześniej coś po­ dejrzewałem, ale chciałem być pewny na sto procent. Próbowałem rozmawiać o tym z Sarą, ale ona się nie zna na muzyce, a poza tym nie zgodziłaby się na na­ pisanie listu. No to... cholera, człowieku, wiedziałem, że będziesz chciał... - Jerry... - znów odezwała się ostrzegawczo Sara. - Dobrze zrobiłeś, Jerry - pochwalił chłopaka Connor. - A widzisz, Saro? Dobrze zrobiłem. Przynajmniej raz w życiu coś zrobiłem dobrze. No i proszę, ni z te­ go, ni z owego na środku twojego pokoju stoi sam Connor Ryan. - Jerry chciał po przyjacielsku kle­ pnąć gościa w ramię, ale zachwiał się, stracił równo­ wagę i wylądował prosto w ramionach znanego pio­ senkarza. Sara skamieniała ze zgrozy, lecz Connor ze śmie­ chem posadził Jerry'ego na najbliższym krześle. - I co powiesz, siostrzyczko? - wyrecytował, wy­ ciągając w jej stronę palec. - Siedzę sobie wygodnie i po raz pierwszy w życiu zrobiłem coś dobrze. Obawiając się kolejnych małpich wyskoków brata, Sara odwróciła się w stronę Connora. - Może lepiej będzie, jak już sobie pójdziesz. Kiedy jest pijany, czasami lubi się nad sobą rozczulić. - Może więc pomogę położyć go do łóżka. - Obawiam się, że dopóki tu jesteś, żadna siła nie zmusi go do pójścia do łóżka. Prędzej zaśnie na krze­ śle, na co zresztą w pełni zasługuje.

27 - Nie masz litości, siostrzyczko - oświadczył Jer- ry, lecz Connor najwyraźniej współczuł nie jemu, lecz siostrze. - Connor, bracie, wiesz, że na wasz koncert sprze- dałi już wszystkie bilety. - Jerry z trudem utrzymy­ wał na krześle pionową pozycję. - I wiesz, mnie się już nie udało kupić. Upokorzona Sara zamknęła oczy pragnąc, by Con­ nor nie słyszał tych tak dobrze jej znanych skowytów Jerry'ego. Chwyciła gościa pod rękę i zaprowadziła do drzwi. - Nie chcę być niegrzeczna, ale naprawdę już idź - powiedziała zdecydowanie. Ujął jej dłoń w swoją, dużą i ciepłą, i lekko uścis­ nął. - Zadzwonię - obiecał. I już go nie było, ale Sara jeszcze przez chwilę czu­ ła ciepło jego ręki. Odwróciła się w stronę brata i przesłała mu miażdżące spojrzenie. Jerry jednak odpowiedział jej tym swoim dopro­ wadzającym do furii, łobuzerskim uśmiechem. -- Ale jesteś na mnie wściekła, co?

ROZDZIAŁ DRUGI Sara była rzeczywiście wściekła. Była wściekła je­ szcze następnego dnia rano, kiedy udręczony kacem Jerry powlókł się z powrotem do Pieprzyka. Dwie godziny później zadzwonił Connor. Deja vu. Kevin. Nie, ku swemu zdumieniu, przed oczami cią­ gle miała obraz Connora. Spytał, czy Dannie już wstała i czy nie mógłby jej zobaczyć. Wszak tylko po to przyleciał tutaj wcześniej, a ponieważ reszta ze­ społu pojawi się dopiero następnego dnia, może bez reszty poświęcić dziecku czas aż do wieczora. Jeśli Sara ma jakieś plany, czy mogłaby uwzględnić w nich również jego? Tak? Cudownie! Obiecał stawić się za godzinę. - Mamusiu, zobacz co znalazłam w szafie! Dużą kopertę obwiązaną tasiemką. To wygląda jak pre­ zent. Sara odłożyła słuchawkę i popatrzyła na córeczkę, która wniosła właśnie pakunek do kuchni i położyła go na podłodze obok stołu. - Wiem, schowałam to kiedyś do szafy. A czego ty w niej właściwie szukałaś? - Spodenek w różowe słonie. Chcę je nałożyć. Sara westchnęła i usiadła po turecku obok dzie­ cka, które pracowicie rozwiązywało tasiemkę. - Ależ kochanie, one są już za małe. Należy je oddać jakiemuś innemu dziecku, na które będą dobre.

2 9 Dannie popatrzyła na matkę błękitnymi oczami, w których malował się wyraz oburzenia i żalu. - Nie oddawaj moich spodenek w różowe słonic. Wcale nie są za małe. Chcę dzisiaj w nich chodzić. - Dannie, właśnie dzisiaj nie powinnaś chodzić w ubranku, które jest dla ciebie za ciasne. Włóż te nowe spodnie, ze sztruksu. Twarz Dannie rozjaśnił szeroki uśmiech, zwłasz­ cza że udało się jej rozwiązać do końca tasiemkę i otworzyć kopertę. - Nowe spodnie? Nie muszę ich już oszczędzać? - Nie, dzisiaj nie musisz - odparła z uśmiechem Sara, biorąc w dłonie twarzyczkę córki. - Dzisiaj po­ znasz nowego wujka, Dannie. Twarz dziewczynki zmarszczyła się i dziecko prze­ słało matce pytające spojrzenie. - Nie, nie mówię o wujku Jerrym, to mój brat. Ten drugi wujek... wujek Connor... - Słowa te dziw­ nie brzmiały jej w uszach i wolała dla wprawy kilka razy je powtórzyć. - Wujek Connor jest bratem two­ jego ojca. Przyjechał aż z Kalifornii, żeby cię zoba­ czyć. Pójdziemy razem... - A ja myślałam, że pójdziemy w góry - jęknęła Dannie. - Pójdziemy. Wujek Connor pójdzie z nami. - Och, to dobrze - zgodziła się i zaczęła badać za­ wartość koperty. - Popatrz mamusiu, rysunki. - Dannie wyjęła plik szkiców wykonanych węglem i pastelami, które kiedyś, przed laty, Sara pokryła sprayem, żeby utrwalić ich kolory. - Czy to ty je ma­ lowałaś, mamusiu? Sara wyjęła z rąk dziecka plik kartek i zaczęła je kolejno oglądać. Od dawna już nie wracała myślą do czasów spędzonych w Paryżu i dopiero wieczorna