Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 130 077
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 440

Enoch S. - 01 Niesforne serce

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Enoch S. - 01 Niesforne serce.pdf

Beatrycze99 EBooki E
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 394 stron)

1 SUZANNE ENOCH Niesforne serceTytuł oryginału: Sin and Sensibility

2 Dla mojej siostry Cheryl, która pomimo niewiarygodnie trudnego roku wciąż potrafiła być zarówno pomocna, jak i postrzelona. Kocham Cię, mała łobuziaro!

3 Rozdział 1 Valentine Corbett, markiz Deverill, podniósł kieliszek. - Zauważam kłopoty - mruknął, pociągając łyk whisky. - Nie z moim mężem - odparła Lydia, lady Franch, podnosząc głowę. - Nie, on nadal pożera wzrokiem Genevieve DuMer. - Przesunąwszy się odrobinę, Valentine mógł dostrzec profil lorda Francha w pobliżu wejścia do pokoju karcianego. Uwagę wiekowego Francha niewzruszenie przykuwał bujny biust młodziutkiej panny DuMer, z którą gawędził. - Dureń. - Lydia raz jeszcze pochyliła głowę. Przymykając oczy, Valentine objął kark wicehrabiny, zachęcając ją do działania. Jednak jego spojrzenie powróciło do bardziej znaczącego małego dramatu, jaki rozgrywał się za przejrzystymi firanami. Lydia raz jeszcze przerwała. - Jakież to kłopoty tam widzisz? - zapytała. - John Priestley wręcza lady Eleanor Griffin bransoletkę z pereł, a ona pozwala mu zapiąć ją sobie na nadgarstku. Następna uwaga lady Franch zabrzmiała niewyraźnie i nieco go załaskotała, ale Valentine założył, że to domaganie się dalszych informacji. Odstawił na bok whisky i przesunął palcami po skraju firany. - Stoją tak, że każdy może ich zobaczyć - opowiadał dalej. - A przede wszystkim wszyscy trzej jej bracia. - Markiz westchnął, mocniej chwytając głowę Lydii, kiedy jej ruchy stały się bardziej energiczne. - Bardzo wątpię, by książę Melbourne choćby aprobował fakt, że jego siostra przyjmuje

4 podarki od dżentelmena... Zwłaszcza publicznie i to od idioty nieuważanego za godnego konkurenta. Odchylił głowę do tyłu; śmiesznostki jego bliźnich stawały się coraz mniej interesujące... w miarę jak ruchy ust Lydii na jego członku zaczynały przynosić rezultaty. Jednak nawet pozwalając sobie pogrążyć się w rozkoszy, Valentine miał oczy szeroko otwarte i zwracał uwagę na zatłoczoną salę balową za ich przytulną małą kryjówką. Nigdy nie zamykał oczu; w grach, w które lubił grywać, byłoby to zarówno głupie, jak i niebezpieczne. Kiedy Lydia znów się wyprostowała, podał jej kieliszek whisky. - Co za przyjemność tańczyć z tobą walca, moja droga - powiedział, wstając i pomagając jej podnieść się z kolan. - Tak, ale ty z przyjemnością tańczysz z każdą, Valentine - odparła, dopijając whisky, kiedy on zapinał spodnie. - Fakt, co do którego zawsze byłem szczery. - To jedna z nielicznych twoich pozytywnych cech. Valentine odwrócił spojrzenie od sali na chwilę dostatecznie długą, by unieść brew. - Mam przynajmniej dwie pozytywne cechy. Zaś biust znalazł sobie partnera do tańca, co, jak mniemam, oznacza, że Franch będzie szukał swojej żony. - Tak, przy swoim słabym wzroku lubi mieć w pobliżu coś, na co może się gapić. - Lydia poprawiła ledwie zakryte obiekty uwielbienia swojego męża. - W czwartek będę na wieczorku u Beckwithów - mówiła dalej, wygładzając przód sukni. - Mają tam ten uroczy tropikalny ogród. - I niedostatecznie oświetlony, jak słyszałem. Może powinienem popróbować łucznictwa. - Czy mam namalować na sobie tarczę?

5 - Myślę, że potrafię trafić w dziesiątkę. - Odsuwając się na bok, Valentine pozwolił lady Franch pierwszej powrócić do sali balowej. Przez chwilę opierał się o ścianę, obserwując dramat, który wcześniej przyciągnął jego uwagę. Lady Eleanor Griffin była niemądrą pannicą. Nie tylko pozwoliła Priestleyowi założyć sobie bransoletkę na rękę, ale teraz najwyraźniej zachęcała go, by afiszował się, tańcząc z nią walca. Wkraczając do olbrzymiej zwierciadlanej sali balowej, Valentine zerknął na najstarszego brata Eleanor. Sebastian, książę Melbourne, nie przerywał rozmowy z lordem Tomlinem, ale Valentine znał go dostatecznie dobrze, by widzieć, że nie jest zadowolony. Hm... Być może wieczór kryje jeszcze dla niego parę interesujących chwil. - On jest obłąkany. Valentine zerknął na lewo, chociaż już rozpoznał głos. - Zakładam, że masz na myśli Priestleya? - Już otrzymał ostrzeżenie. - Lord Charlemagne Griffin, oparty o ścianę w głębi sali balowej, śledził spojrzeniem jasnoszarych oczu krętą trasę swojej młodszej siostry i Johna Priestleya. - Zatem musisz mu przyznać punkty za odwagę. - Valentine skinął na lokaja po następny kieliszek whisky. Spojrzenie szarych oczu szybko przesunęło się z powrotem na niego. - Za skrajną głupotę. - To tylko bransoletka, Shay. Na wieczorku ledwie wartym wzmianki w towarzystwie. - Bransoletka na ręce mojej siostry. - Charlemagne wyprostował się. - A ja nie dbam o to, gdzie jesteśmy, do licha. W zeszłym tygodniu przegnałem go sprzed domu, a Melbourne już pogroził temu idiocie polującemu na posagi. Eleanor także wie o wszystkim.

6 Valentine raz jeszcze spojrzał na tańczącą parę. Z włosami o barwie ciemnego miodu zwiniętymi w wypracowany węzeł na czubku głowy i w bladozielonej sukni wirującej wokół nóg, pełna wdzięku lady Eleanor Griffin wyglądała w tej chwili na bardziej opanowaną niż jej partner do tańca. Jednak to nie ją byli skłonni zabić jej bracia. Priestley mógł nie mieć tyle szczęścia. - Być może twoja siostra odgrywa mały bunt. - Jeżeli tak jest, to będzie on miał krótki żywot. Uśmiechając się, Valentine dopił kolejny kieliszek whisky. - Komplikacje. To z ich powodu jestem szczęśliwy, że nie mam rodzeństwa. Widzimy się jutro, nieprawdaż? Charlemagne przytaknął. - Melbourne powiedział, że cię zaprosił. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na Eleanor i Priestleya, Valentine skierował się ku drzwiom. Mógł przyjaźnić się z męskimi przedstawicielami rodu Griffinów, ale wplątywanie się w ich domowe kłopoty nie tylko go nie interesowało, a wręcz wzbudzało w nim przemożne pragnienie znalezienia się gdzie indziej. Zwłaszcza że usłyszał pogłoski o grze o wysokie stawki rozpoczynającej się właśnie w Society Club. Wychodząc, zauważył, że kilka młodych dam śledzi go wzrokiem. To było coś, do czego był przyzwyczajony, więc oferując panienkom przelotny uśmiech, zapamiętywał ich twarze na przyszłość. Nigdy nie wiadomo, kiedy znudzą się karty. * * * Eleanor Griffin ostatnio zaczynała zauważać pewien schemat w swoim życiu. Ilekroć zdarzał jej się wieczór, który mogłaby w przybliżeniu określić jako rozrywkę, następnego ranka wysłuchiwała wykładu od jednego, dwóch, a od czasu

7 do czasu nawet wszystkich trzech braci o tym, co zrobiła nie- właściwie i jak powinna się starać, żeby nigdy tego nie powtórzyć. Jak gdyby nie znała już zarówno zasad, jak i konsekwencji ich łamania... Nawet jeśli nigdy nie ośmieliła się zrobić nic więcej, niż tylko odrobinę je nagiąć. - Nie mam ochoty marnować czasu na wykłady, jeżeli nie zamierzasz uważać - powiedział brat numer jeden, bębniąc palcami o gładką powierzchnię swojego mahoniowego biurka. Eleanor domyślała się, że autorytet przychodził Sebastianowi Griffinowi w sposób naturalny; został wyniesiony do pozycji księcia Melbourne oraz patriarchy rodu w wieku lat siedemnastu. Jeżeli kolejne piętnaście zmieniło cokolwiek, to tylko sprawiło, że stał się jeszcze bardziej arogancki i pewny siebie, niż był na początku. Wydawało się jej, że powinna, kiedy to tylko możliwe, sprawiać, żeby co nieco spuścił z tonu, albo przynajmniej przypominać mu, że jest człowiekiem. Eleanor wyprostowała się. - Dobrze. Będę w pokoju muzycznym. - Przede wszystkim skup się. Gdybym zamierzał mówić po to tylko, żeby posłuchać własnego głosu, wygłosiłbym mowę w Parlamencie. - Czy ktoś powiedział ci już, że jesteś nie do wy- trzymania, Sebastianie? Ciemnoszare oczy wpatrywały się w nią. - Ktoś w tej rodzinie musi wykazywać nieco godności i powściągliwości. Ty nie wydajesz się do tego zdolna. Eleanor ciężko westchnęła. - Czy nie męczy cię nieustanne ogłaszanie, jaki to idealny i wszechmocny jest klan Griffinów? Towarzystwo już spogląda na nas z przerażeniem i rozpaczą. - Nie uważałabyś tego za nużące, gdybyś popatrzyła na to z boku. - Książę Melbourne na nowo zaczął bębnić palcami. -

8 Mężczyźni nie usiłowaliby dawać ci biżuterii, gdybyś była siostrą sklepikarza. - Biżuteria, Sebastianie, jest bez znaczenia. Wydaje się, że wszyscy trzej rozkoszujecie się zniechęcaniem mężczyzn do mnie, zanim zdążą się choćby przywitać. - My odpędzamy jedynie niewłaściwych mężczyzn. - Pochylił się do przodu. - A dzisiaj biżuteria ma znaczenie. - Nie, to... - Czy zajmiemy się więc twoim zachowaniem? Chociaż jeśli chciałaś pokazać, że twoje działania mogą spowodować szkody, już jestem tego świadom. - Na miłość boską, Sebastianie, nie masz pojęcia... - Być może chodziło więc o to, żeby rozmyślnie sprawić mi kłopot. Jakiekolwiek były przyczyny, Eleanor, dzisiaj skupimy się na tym, co zrobiłaś. Powiedz mi... Obiecaj mi... że nie będziesz więcej przyjmować błyskotek od dżentelmenów w miejscach publicznych. Zwłaszcza od dżentelmenów polujących na fortuny i z marnym skutkiem usiłujących sprawiać wrażenie, jakby wcale nie chodziło im o twój posag. Czasami Eleanor miała ochotę krzyczeć... Nawet gdy jej brat miewał rację, co zdarzało się zadziwiająco często, jeśli wziąć pod uwagę, że zwykle nie raczył łaskawie spoglądać na jej poczynania z szerszej perspektywy i próbować zrozumieć, dlaczego tak postępuje. Ale mając rację czy nie, nie musiał przemawiać do niej jak do przygłupiego dziecka. - Zgadzam się. Będę przyjmować błyskotki od dżentelmenów polujących na majątki czy też nie, wyłącznie na osobności. Opalona twarz okolona ciemnymi falującymi włosami pozostała niewzruszona. Jedynie oczy stały się zimniejsze, ale to wystarczyło. Sebastiana niełatwo było wyprowadzić z równowagi, ale Eleanor udało się to... po raz kolejny.

9 Powoli wstał, zmuszając ją do spoglądania w górę, by nadal mogła patrzeć mu w oczy. - Nazwisko i reputacja Griffinów pozostają nie- splamione od ośmiuset lat. I to nie ulegnie zmianie, kiedy ja sprawuję nad nimi pieczę. - Wiem o tym, Seb... - Jeżeli nie życzysz sobie spędzać sezonu w Londynie, mogę wysłać Charlemagne'a, by odwiózł cię z powrotem do Melbourne Park. Podniosła się niezdarnie, a na tę groźbę jej serce zaczęło bić szybciej. Na miłość boską, sezon dopiero co się rozpoczął, a Melbourne leży w drugiej połowie kraju, w hrabstwie Devon. - Shay by tego nie zrobił. Jedna brew uniosła się. - Ależ owszem, zrobiłby. - Książę pochylił się, opierając kostki palców na blacie biurka. - Na twoim miejscu wolałbym nie kontynuować tej gry, Eleanor. Przegrasz. Mruknąwszy coś, wyszarpnęła z kieszeni bransoletkę z perłami. Wprawdzie nie przepadała jakoś szczególnie za perłami, ale to było takie romantyczne, gdy wicehrabia Priestley założył je na jej nadgarstek - tym bardziej że zabroniono mu czegokolwiek więcej poza tańcem z nią od czasu do czasu. Musiała podziwiać odwagę Johna, bez względu na jego motywy. - Dobrze. Odeślij ją więc. Boże uchowaj, żeby jakiś dżentelmen polubił mnie na tyle, żeby rzeczywiście coś mi podarować. - Trzasnęła błyskotką o biurko. Przynajmniej udało się powiedzieć ostatnie słowo. Zaciskając wargi, Eleanor dumnym krokiem podeszła do drzwi gabinetu. Otworzyła je z lekceważącym prychnięciem. - Prawdziwy dżentelmen nie zaryzykowałby skandalu, wręczając ci podarek na środku zatłoczonej sali balowej. Przyszedłby do mnie i poprosił o pozwolenie na złożenie ci

10 wizyty. - Eleanor usłyszała, jak bransoletka sunie po blacie biurka i wpada do szuflady. - Lord Priestley - Sebastian mówił dalej - nie otrzyma takiego pozwolenia. Zaciskając dłoń na klamce, Eleanor zmusiła się, by wziąć głęboki wdech. - Już mu to mówiłeś. - A zatem nie powinien niczego ci dawać. To przesądzało sprawę. Chyba będzie musiała zacząć pić. - Idę do klasztoru - powiedziała; - Tam przynajmniej nie będę musiała spodziewać się wizyt składanych przez dżentelmenów. - Nie kuś mnie, Nell. Ha! Chciałaby zobaczyć, jak próbuje. - Życzę waszej książęcej mości miłego dnia. Czy mam przysłać jakiegoś prostaczka, by mógł pan ściąć mu głowę? - Nie, dziękuję. Miała zamiar pewnego dnia przekłuć balon jego arogancji i protekcjonalności. Jedyną rzeczą gorszą od tego, że Sebastian traktował ją jak dziecko, było to, że przez to rzeczywiście czuła się jak dziecko. Oczywiście, wiedziała, że publiczne przyjmowanie błyskotek jest niestosowne; gdyby jej bracia zawczasu nie odprawili lorda Priestleya przy czterech poprzednich okazjach, nigdy nie byłoby jej na tyle żal wicehrabiego, by pozwolić mu zapiąć bransoletkę na swoim nadgarstku. Poprzedniego wieczoru wydawało się jednak, że to jedyny sposób na pokazanie tyranom, że nie mogą całko- wicie panować nad każdym elementem jej życia. Tyle że najwyraźniej mogli. A utrącanie konkurentów, których uznali za niegodnych, to tylko jedna strona medalu. Teraz, po swoich dwudziestych pierwszych urodzinach, zaczęła się martwić, co się stanie, kiedy dojdą do wniosku, że znaleźli godnego. O ile wiedziała, już rozważali kilku nudnych, nijakich kandydatów. Kandydatów, którzy oczywiście uznają

11 wyższość i władzę męskich członków rodu Griffinów. Kogoś, kto nie kwestionowałby ich przywództwa i kto tym samym nigdy nie byłby odpowiednim kandydatem - czy może wyzwaniem - dla niej. Zatrzymała się jednak w otwartych drzwiach do pokoju bilardowego. Jej bracia rozmawiali, a do ich głosów dołączył trzeci, który mówił cicho, sardonicznie cedząc słowa. Przez chwilę Eleanor nasłuchiwała, smakując ten gładki, wyrafinowany ton. Znała zasady równie dobrze jak każde z Griffinów: żadnych rodzinnych awantur przy obcych. Na szczęście ten gość nie zaliczał się do obcych. - Wy obaj jesteście tchórzami - oznajmiła, wkraczając do pokoju. Bila zadudniła, upadając na wyłożoną dywanem podłogę. Shay, wyższy z braci, wyprostował się znad stołu. - Do diabła, Nell - zaklął, stawiając kij pionowo. - Właśnie kosztowałaś mnie pięć funciaków. - I dobrze. Myślałam, że twoją powinnością jest mnie chronić. - Nie przed Sebastianem. - A poza tym - wtrącił Zachary, opierając się na własnym kiju - Melbourne ma rację. Nie chcemy, by kobieta z naszej rodziny sprawiała wrażenie, że można ją kupić za sznureczek pereł. - On mnie nie kupował! - odparowała. - I najwyraźniej wcześniej próbował dać mi tę bransoletkę w bardziej dyskretnym otoczeniu, i to przy więcej niż jednej okazji. Ktoś... kilka osób... sprawiło, że było to dla niego niemożliwe. Zachary, najmłodszy z trzech braci, wykrzywił się. - A zatem powinien postąpić jak dżentelmen i odstąpić. Eleanor zaplotła ręce na piersi, przenosząc uwagę na wysokiego, czarnowłosego mężczyznę nalewającego sobie whisky przy stoliku z karafkami.

12 - Hm. A co o tym sądzi lord Deverill? - Tak właściwie - odezwał się Valentine Corbett, markiz Deverill - twoi bracia mają całkowitą słuszność. -Co takiego? -Widzisz? Możesz nie słuchać nas, ale... - Zamilcz, Zachary - warknęła, poza tym ignorując swoich braci na korzyść szczupłej twarzy i na wpół przymkniętych zielonych oczu mężczyzny, którego zawsze uważała nie tyle za swojego mistrza, co raczej za najlepszy przykład tego, jak pragnęłaby postępować... Chociaż wiedziała, że nigdy, przenigdy nie ośmieli się go naśladować. - Wyjaśnij, co masz na myśli, Deverill. Skinął głową. - Chociaż nie jestem zbyt skłonny przyznawać racji braciom Griffinom w czymkolwiek, to każdy dżentelmen wie, że nie należy okazywać publicznie afektu kobiecie, o którą się stara. To jest przyczyną wszelkiego rodzaju trudności. - Nie mówię o twoich potajemnych związkach z zamężnymi damami i śpiewaczkami z opery - odparła. - Mówię o prawdziwym dżentelmenie żywiącym szczery szacunek dla damy; o takim, który chciał okazać swoje uczciwe zainteresowanie, dając jej drobny podarek. Nikły uśmieszek pojawił się na wargach słynących z doświadczenia i zgasł raz jeszcze. - A zatem powinnaś być bardziej dokładna. Ja nie wiem nic o bzdurach tego rodzaju. „Uczciwe” zainteresowanie? - Widzicie? wykrzyknęła, zamaszyście gestykulując w kierunku braci. - Nawet Deverill nie wie, o czym wy mówi... - Z drugiej strony - przerwał lord Deverill - w przypadku „uczciwego” uszanowania, Priestley powinien był dołączyć do bransoletki naszyjnik i kolczyki. Wtedy przynajmniej mielibyśmy pewność, że po prostu nie zwędził tej błyskotki ze szkatułki swojej matki. Co zresztą zapewne zrobił, wziąwszy

13 pod uwagę, że nie posiada własnych pieniędzy i poluje na twoje. Kiedy Shay i Zachary śmiali się, Eleanor spoglądała w te zwodniczo obojętne zielone oczy. Jedno z nich przysłonił opadający kędzior włosów czarnych jak węgiel. Niektóre mamy co wrażliwszych córek twierdziły, że gdyby diabeł mógł wybrać sobie oblicze, którym nęciłby młode damy do grzechu, wyglądałby dokładnie jak Valentine, lord Deverill. Dzięki Bogu, Eleonor wiedziała, jaki potrafił być czarujący. Oczywiście, nie było to żadne wyzwanie, by mu się opierać, skoro nigdy nawet nie spojrzał w jej stronę. Zrobiła kwaśną minę. - Właśnie uznałam, że nie chcę twojego poparcia w tej dyskusji. - Rozumiem. Ja też nie chciałbym mieć siebie po swojej stronie. Tak czy owak, powinnaś czuć się zawstydzona, pozwalając Priestleyowi, by podszedł i rozmawiał z tobą publicznie. Za chwilę powiesz mi, że tylko tam stałaś, a on cię zagadnął. - Tu nie o to chodzi, Deverill - przerwał Zachary. - Nie musiała przyjmować bransoletki bez względu na wszystko. - Dumne słowa z ust brata, który przede wszystkim powinien był spisać się lepiej, trzymając Priestleya z dala od niej - powiedział markiz, jeszcze bardziej leniwie cedząc słowa. - Zanim ten nieborak zdoła ją skusić śliczną błyskotką. Nie żebym stawał po czyjejś stronie, ale wydaje mi się, że to wy trzej popełniliście błąd. Twarz Shaya pociemniała. - Nie można od nas oczekiwać, że... - I nadal popełniacie błędy - wtrącił Deverill, pochylając się nad stołem bilardowym, żeby wycelować. - Na przykład, skoro tak się niepokoicie o panieńską cnotę lady Eleanor, dlaczego, u diabła, znowu wpuściliście mnie do domu?

14 - Właśnie miałem zadać sobie to samo pytanie - dobiegł od drzwi ostry głos Sebastiana. -Uważam, że wszyscy powinniście wyjść - mruknęła Eleanor, krzyżując ręce na piersiach. Początkowo sądziła, że lord Deverill jest przynajmniej częściowo po jej stronie, ale stwierdzenie, że to jej bracia są odpowiedzialni za jej postę- powanie; niezupełnie sprawiło, że poczuła się choć trochę lepiej. W rzeczywistości to dotknęło ją jeszcze bardziej niż argumentacja jej braci. Bądź co bądź, z łatwością mogłaby odtrącić lorda Priestleya, gdyby tylko chciała. Było o wiele bardziej prawdopodobne, że Deverill nie stoi po niczyjej stronie, a wynik nic a nic go nie obchodzi. Nie był skłonny spierać się tylko dlatego, że go to bawi. Co oczywiście oznaczało, żeby był w tym przerażająco dobry, tak jak we wszystkim, do czego się wziął. - Zostałem zaproszony - odrzekł markiz, jak zawsze niewzruszony. - W rzeczy samej - przyznał Sebastian. - Czy zechcesz dołączyć do mnie w stajni? Deverill rzucił swój kij bilardowy Charlemagne'owi. - A więc nadal chcesz usłyszeć moją opinię o tym swoim nowym wierzchowcu? - spytał, kierując się w stronę drzwi. Książę przytaknął, odsuwając się na bok, żeby przepuścić Valentine'a. - Rzeczywiście, pomyślałem, że może zechcesz mnie od niego uwolnić. Bestia próbowała wczoraj ugryźć Peep. Eleanor przez chwilę stała z otwartymi ustami. - Co za tupet - wypaliła wreszcie. - To jest mój koń, a Peep już powiedziała, że nęciła go jabłkiem. Valentine zatrzymał się w progu, żeby spojrzeć na nią, potem na Sebastiana.

15 - Nie pozbawię damy jej wierzchowca - powiedział, a jego wargi wygięły się w chytrym uśmieszku. - W żadnym razie nie bez zaoferowania godziwego zastępstwa. - Valentine - książę Melbourne odezwał się oschłym tonem. - Niech mnie diabli, jeśli dam się wciągnąć w rodzinny spór. Odwołałem lunch z L... Z bardzo miłą młodą damą, żeby odpowiedzieć na twoje wezwanie. - Może z Lydią Franch? - podsunął Shay, pieszczotliwie przeciągając „L”. - Albo Laurene Manchester? - wtrącił Zachary. Markiz zaśmiał się. - Ja nigdy nie zdradzam sekretów. Och, tego już było za wiele. - Wybaczcie, ale wydaje mi się, że mówiliśmy o moim koniu - przerwała Eleanor. – Zapytajcie Peep, jeżeli mi nie wierzycie. Obiecała być bardziej ostrożna. Sebastian spojrzał na nią w sposób, który ponoć sprawiał, że dorośli mężczyźni drżeli jak osika. Mimo że Eleanor dorastała pod jego rozkazami, widząc taki wzrok, miała ochotę dać bratu kuksańca albo uciec. Bóg jeden wie, że nigdy nie prosiła się o to, by mieć księcia za najstarszego brata. Ostatnio jednak ten fakt boleśnie jej doskwierał. - Eleanor - Melbourne odezwał się chłodnym, pełnym cierpliwości głosem, który kłócił się z błyskiem w jego oku. - Moja córka ma sześć lat. Przedkładam własne zdanie nad jej. - Przedkładasz własne zdanie nad zdanie wszystkich innych, Sebastianie. I nie zabierzesz mi konia. - Nie, nie zabiorę. Deverill zabierze. - Ja jeszcze nawet go nie widziałem - wtrącił markiz. - Chociaż nie mogę się nie zastanawiać, dlaczego uważasz, że miałbym chcieć konia jakiejś damy.

16 - To nie jest koń jakiejś damy - odparł Sebastian, - Eleanor dopiero trenuje go, żeby tolerował damskie siodło. - Wyszkoliłam go, żeby to robił. - Wsparła się rękoma pod boki. - Nie waż się zabierać mojego Heliosa, Valentinie Corbetcie. - Dosyć tego, Eleanor - warknął Sebastian, a resztka humoru ulotniła się z jego tonu. - Tak, rzeczywiście - przytaknął Deverill. Skinąwszy głową w stronę Eleanor, minął Sebastiana i wyszedł z pokoju. - Jeżeli mi wybaczycie, może jeszcze uda mi się uratować moje umówione spotkanie przy lunchu. Gdy markiz schodził po schodach, bracia Eleanor wpatrywali się w nią gniewnie. - Dąsajcie się, ile chcecie - powiedziała, odwracając się do nich wszystkich plecami. - Możecie zabrać moją bransoletkę i możecie próbować ukraść mi konia, ale to nie sprawi, że będziecie mieć rację. To jedynie uczyni z was tyranów. Energicznym krokiem wyszła na korytarz. - A tobie się zdaje, że dokąd się wybierasz? - rozległ się spokojny, opanowany głos Sebastiana. - Zdaje mi się, że wybieram się na zakupy - odparła przez ramię, wchodząc do swojej sypialni. Wywołałoby to większy efekt, gdyby miała jakąś mocniejszą ripostę. „Wyruszam na morze” albo „zaciągam się do armii” zabrzmiałoby znacznie bardziej buntowniczo. Jednak nawet zakupy to było coś, i to małe coś pokazywało braciom Griffinom, że nie posiadają nad nią pełnej władzy ani nie mogą zaplanować całego jej dnia, choć zapewne bardzo tego pragną. Eleanor stłumiła westchnienie frustracji. Nie, deklaracja o pójściu na zakupy nie dowiodła zbyt wiele. I żadna rozrywka nie była tak skuteczna jak niegdyś, by ukoić jej pragnienie zrobienia czegoś skandalicznego, czegoś całkowicie...

17 nieposkromionego, czegoś, co pokazałoby nie tyle jej braciom, co bardziej jej samej, że może być wolna. W trakcie poszukiwania pary rękawiczek zatrzymała się, żeby wyjrzeć przez okno sypialni. Na dole Valentine przejął wodze od chłopca stajennego i wskoczył na siodło. Niech to licho, zazdrościła markizowi Deverillowi, który mógł robić wszystko, na co tylko miał ochotę, kiedy tylko miał ochotę i z kim miał ochotę. Nikt nie mówił mu, że to niestosowne albo niewłaściwe, nikt nie groził mu wstrzymaniem funduszy ani nawet nie krzywił się na niego... Cóż, niektóre starsze, pruderyjne matrony mogły się krzywić, ale on z pewnością nie dbał o to, co one mogą sobie myśleć. Nie dbał o to, co myśli ktokolwiek. Biorąc głęboki oddech, Eleanor naciągnęła rękawiczki. Hm. Ona troszczyła się o nazwisko i reputację Griffinów, cokolwiek myślał sobie Sebastian. A tym samym nie mogła uprawiać hazardu ani palić cygar, ani włóczyć się po mieście... cudzołożąc z każdym, kogo by sobie wybrała, ale jej bracia jeszcze nie wygrali. W końcu wygrają, gdy uznają, że zmęczyły ich jej bunty, i zmuszą ją do wyjścia za mąż. Co do tego nie miała złudzeń. Tak się stanie, a Sebastian tak całkowicie panował nad jej finansami, że realnie rzecz biorąc, Eleanor nie będzie w stanie odmówić spełnienia jego rozkazów. Jednak tak będzie kiedyś, a teraz jest teraz. I tego wieczoru Eleonor zamierzała postawić na swoim.

18 Rozdział 2 Zanim Eleanor zeszła na dół na obiad, Zachary, Shay i Melbourne już siedzieli przy stole, tak jak i córka Sebastiana, Penelope. Obecność Peep mogła być przeszkodą w realizacji jej planu, ale Eleanor była pewna, że kiedy już dramat zacznie się rozgrywać, Sebastian zadba o to, żeby sześciolatka wyszła, zanim poleje się krew. - Dobry wieczór - powiedziała, odczuwając ulgę, że jej głos zabrzmiał spokojnie. Żadnej histerii, żadnych krzyków, nic, tylko spokój i logika. Dziś wieczorem tak właśnie miała odnieść sukces. - Wydaje mi się, że kazałem powiadomić twoją pokojówkę o tym, iż dzisiaj obiad rozpocznie się o siódmej - odezwał się Sebastian. - Czy muszę kazać ją zwolnić za nieprzekazanie ci tej informacji? Spokój. - Helen mnie poinformowała. To moja wina, nie jej. - W to nie wątpię. Zajmij swoje miejsce, jeśli łaska. Stanton, możesz zacząć podawać. Kamerdyner ukłonił się. - Dziękuję, wasza książęca mość. - Jeszcze chwila, jeśli można, Stanton - wtrąciła Eleanor, wyciągając złożoną kartkę, którą trzymała za plecami. Tak trudno było nie zaciskać na niej palców, ale zagniecenia albo ślady potu na papierze przyniosłyby jej przegraną, jeszcze zanim gra się zaczęła. Sebastian zerknął na jej rękę i znowu przeniósł wzrok na jej twarz. - Co tam masz, Nell?

19 Skoro użył jej zdrobniałego imienia, to już zdawał sobie sprawę, że coś się szykuje. Do licha! On wiedział, że słysząc „Nell”, czuła się jak dziecko. - To deklaracja - powiedziała, podchodząc bliżej, żeby wręczyć ją najstarszemu bratu. - Deklaracja czego? - spytał Zachary, kiedy Eleonor zawróciła, żeby zająć swoje miejsce przy stole. Wcześniej brała pod uwagę uparte stanie przy Sebastianie, podczas gdy on będzie czytał pismo, ale nieznaczne oddalenie się od niego wydało się rozsądniejsze. - Niezależności. Mojej niezależności, uprzedzając twoje następne pytanie. - Przyszła do jadalni przygotowana na bitwę na słowa i charaktery, a więc równie dobrze mogła mieć to już za sobą. Peep siedząca obok niej nachyliła się bliżej. - Ciociu Nell, za coś takiego kolonie napytały sobie biedy. - Tak, wiem - odpowiedziała szeptem. - Zapewne napotkam takie same trudności. - O rety! - wyszeptała Peep, potrząsając głową, aż podskoczyły jej ciemne, skręcone pukle. Sebastian nie rozłożył kartki. Nawet nie spojrzał na nią ponownie, lecz wciąż wbijał wzrok w Eleanor, podczas gdy ona odpowiadała mu tym samym. To było poważne i im prędzej on to zrozumie, tym lepiej. - Stanton - odezwał się spokojnie. - Proszę od- prowadzić lady Penelope na górę do pani Bevins, a później poinformować kucharkę, że obiad nieco się opóźni. Książę Melbourne zrozumiał. - W tej chwili, wasza książęca mość. - Ja nie chcę iść - protestowała Peep, gdy kamerdyner już podszedł, by odsunąć jej krzesło od stołu. - Chcę pomóc cioci Nell.

20 - Nie, nie chcesz - odpowiedział jej ojciec. - Na górę. Każę, by posłano ci obiad do pokoju zabaw. Kamerdyner i jego podopieczna wyszli, a po jednym spojrzeniu Melbourne'a dwaj pozostali lokaje, którzy przebywali w pokoju, także czmychnęli. Byłoby bardziej uczciwie, gdyby Sebastian odesłał także Zacharego i Shaya, ale oni, rzecz oczywista, nie darowaliby sobie utraty okazji wystąpienia przeciwko niej. Eleanor złożyła ręce na podołku i czekała, starając się ignorować nieprzyjemne łaskotanie w żołądku. Przemyślała to już wcześniej; to może jej się udać. Kiedy drzwi się zamknęły, Sebastian przeniósł wzrok na złożoną kartkę, którą trzymał w ręku. Rozłożył ją, przeczytał może jedną linijkę i raz jeszcze spojrzał na Eleanor. - To absurdalne. - To najzupełniej poważne, zapewniam cię. Równie poważne jak ja. Shay wyciągnął rękę po papier. - Co to... Książę uchylił się przed bratem. - Aby zaoszczędzić czas, pozwólcie, że ja to zrobię. Ja, Eleanor Elizabeth Griffin - przeczytał na głos - będąc w pełni zdrowa na ciele i umyśle, niniejszym oświadczam, co następuje. Ja... - Brzmi jak jakaś cholerna ostatnia wola i testament - mruknął Zachary, posyłając spojrzenie w kierunku Eleanor. - Mam nadzieję, że to nie prorocze. - Nie przerywaj mi - odparł Melbourne; jego oschły ton był jedyną wskazówką, że książę nie jest spokojny. - Zgodnie z prawem jestem w wieku wystarczającym, by podejmować samodzielne decyzje. Jestem też zdolna je podejmować. Mam świadomość konsekwencji złych decyzji i jestem w stanie wziąć odpowiedzialność za moje decyzje wszelkiego rodzaju, złe czy inne. W związku z tym - czytał dalej - niniejszym

21 domagam się... Nie, ja nalegam, aby pozwolono mi podejmować własne decyzje bez ograniczeń, w tym również te dotyczące wyboru męża. Dalsza tyrania i zastraszanie nie będą tolerowane albo będę zmuszona - publicznie skomentować moje niezadowolenie z tego, jak jestem traktowana w tym domu. Eleanor wydawało się, że głos Sebastiana zadrżał odrobinę, kiedy czytał ten fragment, ale jej własne nerwy były zbyt napięte, by mogła mieć pewność. W każdym razie książę kontynuował bez zająknięcia. - W konsekwencji tego, niniejszym od tej chwili zwalniam moich braci, Sebastiana księcia Melbourne, lorda Charlemagne'a Griffina oraz lorda Zacharego Grijfina, ze wszelkiej odpowiedzialności za moje życie, a w obliczu jakichkolwiek niefortunnych okoliczności poinformuję wyraźnie każdego, kogo należy, że inni członkowie rodziny Griffinów nie mają być w żaden sposób ani w żadnej formie obwiniani za moje działania. Dalej mamy podpis i datę dwudziestego trzeciego maja tysiąc osiemset jedenastego roku. Przez długą chwilę nikt się nie odzywał. Z ogólnego tonu brata Eleanor nie potrafiłaby rozpoznać, czy Melbourne przeczytał listę rzeczy do prania czy może obwieszczenie o wojnie z Francją. Pozostałych braci było łatwiej rozszyfrować, chociaż niemal wolałaby, żeby to nie było tak łatwe. Zachary, najbliższy jej wiekiem i temperamentem, wyglądał na przerażonego, zaś szczęka Shaya była mocno zaciśnięta, wyraźnie w gniewie. Cóż, rzuciła im rękawicę. Pozostało tylko pytanie, kto podejmie ją pierwszy. Wreszcie ciemnoszare oczy Sebastiana raz jeszcze spojrzały prosto na nią. - Tyrania? - powtórzył powoli, przemieniając to słowo w coś, co kazało jej się wzdrygnąć.

22 - Gdy odmawiacie wysłuchania mojego punktu widzenia albo wzięcia pod uwagę moich uczuć lub życzeń, a w zamian składacie daleko idące deklaracje, podważające wszelką nadzieję na to, bym była szczęśliwa, wówczas owszem, nazywam to tyranią. - Przysunęła się do stołu. Wezuwiusz właśnie wybuchł; strzeżcie się, Pompeje. - Jak by to nazwał wasza książęca mość? - Jesteśmy twoimi starszymi braćmi - odparował Shay. - To nasz obowiązek, nasza powinność, by oferować wskazówki i... - Oferować? Nie nazwałabym... - Zakładam, że jako dodatek do swojej absolutnej wolności żądasz otrzymywania nadal swoich comiesięcznych funduszy na wydatki? - przerwał książę, jak gdyby on i ona byli jedynymi osobami w pokoju. - Ach, pogróżki. - Nie bujam w obłokach - odparła. - To nie jakiś przelotny kaprys. Ja tylko będę podejmować decyzje we własnym imieniu. Nie mam zamiaru odżegnywać się od mojej rodziny. - Wiedziała wcześniej, że to będzie najbardziej niewygodny punkt, i poświęciła całe godziny na przemyślenie swojej odpowiedzi. - Nalegam, by moje wybory były niezależne i wolne od waszej ingerencji. - Ingere... - zaczął Shay. - Dobrze - stwierdził Sebastian. Charlemagne warknął. - Co takiego? - wypalił; twarz mu pociemniała. - Melbourne, nie mówisz poważnie. - Mówię bardzo poważnie. - Książę włożył jej list do kieszeni. - Zgoda na twoją niezależność... pod jednym wszakże warunkiem. Ha. Wiedziała, że będzie jakiś haczyk. - A co to takiego?

23 - Nie zamierzam dopuścić do tego, by o twojej „deklaracji” plotkowano publicznie, i w żadnym wypadku nie zezwoliłbym ci na publiczne wyrażanie skarg na ten dom. I bez względu na to, co napisałaś, nie możesz uwolnić naszej rodziny od skandalu, jaki wywołasz. Tym samym, jeżeli jakiś skandal, w który będziesz zamieszana, zwróci publiczną uwagę, to będzie oznaczało koniec tej umowy. Eleanor potrzebowała ledwie chwilki, by to rozważyć. Myślała nawet, że będzie miał w planach coś znacznie bardziej odstręczającego. -Dobrze. - Jeszcze nie skończyłem. Nie tylko będzie to koniec tej umowy, ale kiedy już uporam się z kłopotami spowodowanymi przez ciebie, zgodzisz się poślubić dżentelmena, którego ja ci wybiorę, bez... - Co takiego!? - Bezzwłocznie i bez protestów. - Sebastian podniósł dzwonek leżący obok jego łokcia i zadzwonił na służbę. Natychmiast pojawili się lokaje, żeby zacząć podawać obiad. - Czy myślałaś, że nie będzie żadnych konsekwencji? - kontynuował tym samym niewzruszonym tonem. - Jesteś... niegodziwy - wyrzuciła z siebie, a wizja tuzina nudnych dżentelmenów tłukła jej się po głowie. - Jestem tyranem, jak sądzę - odparł. - Wolność zawsze ma swoją cenę. Jeżeli chcesz grać, musisz być gotowa płacić. Umowa zawarta? Gdyby odmówiła, przy pierwszej nadarzającej się okazji wykorzystałby przeciwko niej zarówno jej deklarację, jak i tchórzliwość. A poza tym zapewne zmusiłby ją do poślubienia pierwszego pozbawionego wyrazu mężczyzny, jakiego by napotkał, tylko po to, żeby udowodnić swoją rację. Eleanor nabrała powietrza. Najtrudniej było zdecydować się na walkę, gdy wynik wojny był już pewny. Należała do Griffinów i nigdy

24 nie porzuciłaby rodziny. Jakiegokolwiek wybierze sobie męża, musi choćby odrobinę odpowiadać wymaganiom Melbourne'a. Ale będą liczyły się chwile przed podjęciem przez nią tej decyzji... lub przed podjęciem jej za nią. Przynajmniej wymusiła uchylenie drzwi. Musi tylko przez nie przejść, a będzie miała moment wolności i głos przy podejmowaniu decyzji dotyczącej jej własnej małżeńskiej przyszłości. - Mamy umowę - odpowiedziała powoli. - Nie, nie mamy - warknął Shay. - Melbourne, to absurdalne. Mrugając, jak gdyby zapomniał o obecności swoich braci, książę przeniósł uwagę na drugi koniec stołu. - Eleanor i ja zawarliśmy umowę. Będziecie ją honorować. Czy to jasne? Przez chwilę Eleanor myślała, że Shay dostanie apopleksji, ale jej średni brat tylko przytaknął zduszonym burknięciem. Zachary, który wyglądał, jakby był rozdarty między przerażeniem a rozbawieniem, poszedł w jego ślady. - Na Boga, Nell, masz niezłe... - mruknął. - Niezłe co? - spytała słodkim głosem, chociaż doskonale wiedziała, co miał na myśli. Nie dorasta się przy trzech starszych braciach, nie słysząc od czasu do czasu wulgaryzmów, z których większość dotyczyła męskiej... albo kobiecej anatomii. Zachary tylko pokiwał głową. - Jezu. Tylko bądź ostrożna. - O to chodzi, Zachary - odparła. - Jestem wolna. Mogę robić to, na co mam ochotę... - zerknęła na Melbourne'a - o ile nie wywoła to skandalu. - I niech niebiosa mają nas w opiece - mruknął Shay.

25 - Nie - wtrącił Sebastian, spokojnie wybierając pierwszą porcję wołowiny z tacy podanej przez lokaja. - Niech niebiosa mają w opiece Eleanor. Bo my nie będziemy. * * * Dochodziła pierwsza po południu, gdy Valentine podniósł się z kłębowiska poduszek i jedwabnych prześcieradeł. Klan Griffinów i ich sprzeczki rzeczywiście zrujnowały wczoraj to, co - jak miał nadzieję - mogło być prywatnym dekadenckim lunchem, ale dzięki temu natknął się na lorda Whittona i Petera Burnseya, i grę w faraona na wysokie stawki u White'a. Piętnaście godzin później, już po wschodzie słońca, bogatszy o niemal tysiąc funtów Valentine wrócił do domu i do łóżka. - Matthews! - ryknął, zrzucając nakrycia i sięgając po parę spodni z koźlej skóry, a jednocześnie wolną ręką przytrzymując głowę, żeby nie eksplodowała. Drzwi sypialni otworzyły się tak szybko, że jego kamerdyner najpewniej musiał się o nie opierać. - Tak, milordzie? Czy mam nakazać wydawanie śniadania? - Nie. Daj mi czystą koszulę. Szczupły lokaj przytaknął, dając nura do najbliższej szafy. - Powinien pan coś zjeść, milordzie - dał się słyszeć jego stłumiony głos. Valentine zrobił skrzywioną minę. - Jeżeli jeszcze raz wspomnisz dzisiaj o jedzeniu, będę musiał cię zastrzelić - burknął. Chociaż wieczór przyniósł markizowi rozrywkę i zysk, Burnsey był jednym z niewielu mężczyzn, którzy mogli się z nim mierzyć w piciu. Zapewne pomagał w tym fakt, że Peter