Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 037 578
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań641 238

Enoch S. - 04 Grzechy księcia

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Enoch S. - 04 Grzechy księcia.pdf

Beatrycze99 EBooki E
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 93 osób, 43 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 376 stron)

Enoch Suzanne Rodzina Griffinów 04 Grzechy księcia Sebastian Griffin, książę Melbourne, sprawuje opiekę nad młodszym rodzeństwem. W trosce o reputację rodziny potrafi być surowy i władczy, a jego życie biegnie z dala od skandali aż do chwili, gdy na londyńskich salonach pojawia się lady Josefina Kataryna Embry. Jest pięknością i przestawia się jako księżniczka z odległej, nieznanej krainy. Sebastianowi trudno w jej obecności zapanować nad zmysłami, lecz wie, że romans z tą piękną damą oznaczałby dla niego wywołanie skandalu...

Rozdzial 1 Czerwiec, 1813 rok Miny żołnierzy maszerujących przed konną strażą mówiły wyraźnie, że szykuje się krwawa łaźnia. Klnąc pod nosem, Sebastian Griffin, książę Melbourne, galopem wyprzedził wojsko o pół kilometra. Niewielki dystans i niewiele czasu. Wstrzymał gniadego ogiera i zeskoczył z siodła. - Kto tu dowodzi? - krzyknął wprost w ścianę hałasu, którą miał przed sobą, ledwie zwracając uwagę na obecność swych dwóch młodszych braci i szwagra, podjeżdżających tuż za nim. - Ja - dobiegł go dudniący głos, gdzieś z przodu rozwścieczonego tłumu. Zwalisty mężczyzna, ubrany jak większość zebranych w znoszony strój typowy farmerów i robotników, przepchnął się do Sebastiana. - Czego chcesz, chłopcze? Chłopcze. Nikt tak go nie nazwał przez ostatnich siedemnaście lat, odkąd w wieku lat siedemnastu Odziedziczył księstwo. Sebastian uniósł brew. - Chcę wiedzieć, dlaczego uważacie obalanie bram Carlton House* za sposób na zdobycie pożywienia lub pozyskanie poparcia dla waszej sprawy. * Rezydencja w Londynie, będąca przez kilka dekad siedzibą księcia-regenta (przyp. tłum.).

- A kim ty, do cholery, jesteś, że zajeżdżasz tu na swym pięknym koniku ze swymi możnymi przyjaciółmi? - chciał wiedzieć mężczyzna. Sebastian zignorował pytanie i odwrócił się do podjeżdżającej właśnie drugiej grupy jeźdźców. - Kup całą żywność, jaką znajdziesz na targu w Pica-dilly - poinstruował swojego sekretarza. - Ma być dostarczona do opactwa Westminster. - Natychmiast, Wasza Miłość - skinął głową Rivers, zawracając wałacha. - Jennings, jedź z nim. Chcę mieć także koce i ubrania dla wszystkich potrzebujących. - Pomknę szybko jak wiatr, Wasza Miłość. Kiedy Sebastian znów zwrócił się do zwalistego mężczyzny, wojowniczy wyraz na twarzy człowieka ustąpił zmieszaniu. - A więc myślisz, że dasz nam trochę chleba i koszulę, a odejdziemy. To nie... - Jest was ilu, trzystu? - wtrącił Sebastian, przez chwilę wodząc wzrokiem po brudnych, głodnych, pełnych desperacji twarzach w tłumie i jednocześnie pilnując się, by nie zerknąć przez ramię na zbliżających się żołnierzy. - Jedźcie do Westminsteru i tam się spotkamy. Usiądziemy jak przystało na dżentelmenów i omówimy sprawę, by zadbać o twoich ludzi, nakarmić ich, dopóki na nowo nie obsadzi się waszych pól i nie poprawi irygacji. - Ja nie... - Jeśli będziecie upierać się przy atakowaniu siedziby księcia-regenta, będzie on zmuszony wezwać żołnierzy do obrony. - Sebastian przez chwilę patrzył mężczyźnie prosto w oczy, nim rzekł: - Macie tu dzieci, człowieku. Nie pogarszajcie sprawy. Nie, kiedy daję słowo, że pomogę wam naprawić sytuację. - Nadal nie wiem, z kim mówię, sir... Wasza Miłość. Nie wiem, czy ufam szlachcicowi.

- Jestem księciem Melbourne. Jeśli słyszałeś o mnie cokolwiek, to z pewnością wiesz, że nie łamię raz danego słowa. Mężczyzna zrobił gwałtowny krok do przodu. Obaj, Shay i Zachary, postąpili naprzód, lecz Sebastian gestem nakazał im się cofnąć. Ci ludzie byli zdesperowani i szukali kogoś, na kim mogliby wyładować miesiące frustracji. Należało przeklinać Keslinga za ignorowanie skarg i trudnej sytuacji mieszkańców farm graniczących z jego ziemią. Biorąc głęboki wdech, Sebastian wyciągnął dłoń. Farmer zacisnął zęby i uścisnął jego prawicę. - Jestem Brown, Wasza Miłość. Nathan Brown. I tak, słyszałem o panu. - Spotkamy się w opactwie za dwie godziny, panie Brown. - Będę tam - przytaknął mężczyzna. Zachęcony przez Browna tłum zaczął szybko kierować się ku opactwu Westminster. Kilku mężczyzn, przechodząc, uścisnęło Sebastianowi dłoń, a on uśmiechał się i pozdrowił ich skinieniem głowy. Gdy ostatni z tłumu odstąpili od bram Carlton House, Sebastian odetchnął głęboko. - Dobra robota, Seb - skomentował jego młodszy brat, lord Zachary Griffin. - Zważywszy, że mam przy sobie tylko jeden pistolet, mogło zrobić się nieco nieprzyjemnie. - Mhm. Shay, jedź do proboszcza Świętej Małgorzaty z wiadomością, że opactwo będzie przyjmować gości przez dzień lub dwa. - Już mnie tu nie ma - odparł jego średni brat, ruszając z kopyta w stronę opactwa. Sebastian na powrót dosiadł Merlina. - Tak jak i mnie. Za dwie godziny mam spotkanie. Jego szwagier, Valentine Corbett, lord Deverill, uśmiechnął się szeroko.

- Co robisz w poranki, kiedy nie ratujesz monarchii i nie karmisz ubogich i potrzebujących? - Karmię Zachary'ego, co potrafi być równie niebezpieczne - odparł Sebastian, podjeżdżając do wyglądającego na wstrząśniętego sekretarza Prinny'ego*, który ukazał się u wylotu bramy w towarzystwie sześciu równie niespokojnych królewskich strażników. - Reszta z was niech wraca do przerwanych obowiązków. Green zostanie ze mną. Koniuszy przytaknął, a reszta grupy rozeszła się, Zach i Valentine na końcu. Choć udawał, że nie słyszy, Sebastian pochwycił pomruki niezadowolenia na temat ryzyka, jakie podjął, i co mogło się wydarzyć, gdyby Brown był uzbrojony w coś więcej niż tylko słuszne oburzenie. Jeśli zaś o niego chodziło, jako książę, a w szczególności książę Melbourne, spełniał ni mniej, ni więcej, tylko swoje obowiązki wobec Korony i narodu angielskiego. I tak właśnie spędzał każdy ranek. I każde popołu- dnie. Każdy wieczór. Gdy tylko opuścił Carlton House i minął żołnierzy niedaleko rezydencji regenta, nakazał koniowi zwolnić kroku, by spokojniej przejechać przez Mayfair. Trzy ulice dalej skręcili w Grosvenor Square, a potem w bramę podjazdu wiodącego do rezydencji Griffinów. Ześlizgując się z siodła, Sebastian rzucił Greenowi wodze, po czym wszedł po frontowych schodach, pozwalając służącemu odprowadzić Merlina do stajni. Drzwi otworzyły się, gdy tylko znalazł się przy wejściu. - Ufam, że wszystko się udało, Wasza Miłość? - spytał lokaj, odsuwając się, by przepuścić Sebastiana. - Całe szczęście tak, Stanton. Czy moja córka już wstała? - Sądzę, że nie, Wasza Miłość. Czy mam posłać po panienkę? * Prinny - tak nazywali poddani króla Jerzego IV, księcia-re-genta mianowanego w 1811 roku, zastępującego ojca Jerzego III w czasie jego choroby umysłowej (przyp. tłum).

- Tak. Chcę się z nią zobaczyć, zanim udam się do parlamentu. Kiedy wróci Rivers, poinformuj go, proszę, że będziemy musieli przełożyć nasze spotkanie przy lunchu na jutro. Większość dnia będę musiał spędzić w opactwie Westminster. - Dobrze, Wasza Miłość. Oddawszy swój kapelusz, rękawiczki i płaszcz, Sebastian udał się do pokoju śniadaniowego. Czekały tam na niego chleb, owoce i pokrojone mięsa, a u szczytu stołu rozłożony numer „The London Times". Książę skomponował sobie posiłek i usiadł, by poczytać o umowach odnośnie do taryf pomiędzy Anglią a Stanami Zjednoczonymi, próbując wyczuć jakiekolwiek oznaki wznowienia wrogich działań pomiędzy tymi krajami. Najwyraźniej według gazet, Jego Miłość, książę Melbourne naciskał na przedstawicieli rządu tak długo, aż wreszcie zdołał przemówić mu do rozsądku. - Przynajmniej na razie - stwierdził Sebastian i gestem poprosił o kawę. Jeden z pary służących pospieszył do stołu z parującą filiżanką. Nim zaczął pić, Sebastian przez chwilę rozkoszował się aromatem. Dzięki Bogu za Amerykę. - Nie spałam, tatusiu! - Od drzwi dobiegł go śpiewny, młody głosik, więc uniósł oczy znad gazety. - Dzień dobry, Peep - rzekł, uśmiechając się szeroko. - Wyglądasz prześlicznie. W wieku niespełna ośmiu lat lady Penelope Griffin zdążyła już wyrobić sobie własny styl i wyczucie mody, a tego ranka miała na sobie jasnożółtą, muślinową sukienkę, zdobioną białymi kwiatami oraz pasujący do niej żółty kapelusik, cały w białych stokrotkach. Dziewczynka dygnęła, po czym w podskokach podbiegła do ojca po całusa. - Jestem bardzo szykowna, prawda? - odparła, poprawiając kapelusz. - Rozumiem zatem, że razem z panną Beacham wybieracie się na urodzinowe przyjęcie Mary Haley?

- Tak. Podaruję Mary kapelusik do pary, biały z żółtymi żonkilami. - Będziecie najśliczniejszymi panienkami w całym Londynie. Dziewczynka wybrała sobie brzoskwinię i dwie zrumienione kromki chleba i usiadła przy stole. - Myślę, że rzeczywiście tak będzie. Czy mogę zaprosić Mary na jutro na herbatę? - Myślałem, że jesz jutro lunch ze swoimi ciociami - powiedział, marszcząc lekko czoło. - Ach, tak. Zapomniałam. Wiesz, mój plan dnia jest ostatnimi czasy straszliwie napięty. Sebastian przez moment przyglądał się swej ciemnowłosej, szarookiej córeczce. Myśl o tym, że za jakieś dziesięć lat jej plan dnia zostanie uzupełniony o spotkania z adoratorami i wieczory towarzyskie, na których będzie musiał patrzeć, jak Peep tańczy z chętnymi młodzieńcami, sprawiała mu fizyczny ból. - Jutro wieczorem w Vauxhall będą akrobaci - wtrącił nagle. - Może spytać Mary oraz lorda i lady Bernard czy nie zechcieliby się z nami wybrać? Peep aż podskoczyła na krześle. - Akrobaci? I żonglerzy? - Tak myślę. - Tak, proszę! - Odgryzła spory kawałek brzoskwini i spojrzała na niego z ukosa. - Ale wiesz, że do Mary przyjechała w odwiedziny ciotka, która z pewnością będzie chciała się do nas przyłączyć i będzie chciała wyjść za ciebie? Wspaniale. - Cóż, w takim razie możemy... - Dzień dobry wszystkim - powiedział Zachary, najmłodszy brat Sebastiana, wchodząc swobodnym krokiem do salonu, i od razu skierował się w stronę kredensu. - Kiedy powiedziałem, że powinieneś iść do domu, miałem na myśli twój dom - skomentował Sebastian,

uśmiechając się do odwróconych ku niemu pleców brata. Najwyraźniej Zach miał za zadanie upewnić się, że patriarcha rodu wrócił do domu cały i zdrowy. - Caroline ma poranną sesję z księciem Yorku, który pozuje do portretu. Powiedziała, że moja obecność przypominałaby mu o tobie, co z kolei przypominałoby mu, że nie jest mile widziany w Izbie Lordów. - Czy to dlatego, że był winien przysługę jakiejś dzierlatce, która kazała mu awansować tych wszystkich żołnierzy? Dobry Boże! - Co ty wiesz na ten temat, Peep? - Sebastian spytał córkę, jednocześnie rzucając poirytowane spojrzenie Zachary'emu, który usiadł naprzeciw niej. - Wujek Shay powiedział, że książę powinien nauczyć się trzymać spodnie zapięte, a wtedy nie będzie winien przysług kobietom. Czy ona zaszyła mu spodnie? - Dokładnie - wtrącił Zach, chichocząc. - A ja mogę być teraz w Griffin House i jeść śniadanie z moją ulubioną bratanicą. Penelope potrząsnęła ciemnymi loczkami. - Nie powinieneś tak mówić. A gdyby cię usłyszeli ciocia Neli i wujek Valentine? Poczuliby się zranieni, że nie lubisz Rose tak bardzo jak mnie. - Tak, Zachary. Jakim cudem miałbyś wytłumaczyć swojej siostrze, że jej córka jest gorsza od mojej? - zauważył Sebastian, unosząc brew i przez moment udając, że nie był w tej chwili niewymownie wdzięczny za odrobinę dorosłego towarzystwa przy zajęciu innym niż tłumienie rebelii. Odkąd Shay się ożenił i ubiegłego lata opuścił rezydencję Griffinów, sytuacja stała się... Sebastian otrząsnął się po chwili. To nie była pora na takie myśli. - Cóż, Rose jest śliczna, oczywiście, ale ma zaledwie pięć miesięcy. Musisz przyznać, że nie może się wyróżniać, gdy chodzi o błyskotliwą konwersację. Penelope zaśmiała się i odparła:

- To dlatego, że nie ma jeszcze zębów. - Sięgnęła przez stół i poklepała wujka po ręku. - Nie martw się. Jestem pewna, że odrobinę starsza, będzie ci się bardziej podobała. Zachary odpowiedział uśmiechem. - Jestem pewien, że tak będzie. Będę wdzięczny za dyskrecję w tej sprawie. - Oczywiście. Nie chciałabym, żeby wujek Valentine sprzedał ci kuksańca. - Dziękuję. Ja także bym tego nie chciał. Rozmawiali dalej o błahostkach, dopóki Sebastian nie wstał od stołu. - Czy masz dla mnie chwilę, Zach? - spytał. - Oczywiście - odparł Zachary, wstając. - Peep, dam ci szylinga, jeśli posmarujesz dla mnie marmoladą kromkę chleba. - Dwa szylingi - odpowiedziała, sięgając po słoik. - Zgoda. Sebastian przeszedł przez hol do dziennego pokoju i przymknął drzwi za bratem. - Peep chce zaprosić Mary Haley do Vauxhall jutro wieczorem. Jej ciotka, lady Margaret Trent, najprawdopodobniej do nas dołączy. Zach zrobił kwaśną minę. - Myślałem, że zamierzasz poprosić mnie o pomoc w związku z Brownem i jego bardzo poirytowanymi przyjaciółmi. Oczywiście razem z Caro dołączymy do was w Vauxhall. Odetchnąwszy z ulgą, Sebastian klepnął brata w ramię. - Brown to prosta sprawa. Lady Margaret zaś chciałbym trzymać na dystans. - Jakby którekolwiek z nas chciało mieć w rodzinie stare pudło. - Hm... - Sebastian uniósł brew. - Mało prawdopodobne i bez twoich usług w charakterze przyzwoitki.

Brat zamknął drzwi. - Wszystko w porządku, Seb? To znaczy... Pomijając twoje poranne dowody heroizmu, teraz, kiedy mieszkacie tu sami z Peep, to jest... - Nie mam zamiaru o tym rozmawiać. - Sebastian zacisnął szczęki. - Więc cokolwiek sugerujesz, daruj sobie. - Rozumiem. Przyjmij moje przeprosiny. Czy w takim razie nadal zabierasz mnie i Caro na wieczorek do Elkinsów, czy też mamy sami o siebie zadbać? - Zajadę powozem o ósmej. - Sebastian wpatrywał się w widok za oknem. - I wszystko jest w porządku. Przyzwyczajam się do mniejszej liczby domowników. Ponownie. - Nikomu spoza rodziny nie powiedziałby aż tyle. Zachary odchrząknął. - Po prostu... Nie odgryź mi za to głowy, ale w ciągu ostatnich dwóch lat Neli, Shay i ja... wszyscy założyliśmy rodziny. Ty... Nie chcę widzieć cię przygnębionego, gdy każde z nas znalazło tyle szczęścia w małżeństwie. - Wzruszył ramionami. - Może nie umiem tego właściwie wyrazić, ale wiesz przecież, że wciąż pamiętam. Pamiętam, co działo się z tobą cztery lata temu, gdy zmarła Charlotte. To, że się wyprowadziliśmy, nie znaczy, że cię opuściliśmy. To... - Na miłość boską, Zachary - odparł Sebastian, przywołując każdy gram swej słynnej samokontroli, by jego głos był chłodny i opanowany. - Nie jestem inwalidą. I nie próbuj stawiać się na moim miejscu. Jestem głową tej rodziny od siedemnastu lat. Kiedy choć przez dzień będziesz nosił tę odpowiedzialność, wtedy dopiero zrozumiesz, co to znaczy. Do tego czasu musisz mi wierzyć na słowo. - Podszedł bliżej i dodał: - A teraz wybacz, ale muszę jechać do parlamentu, a potem spotkać się przy stole z trzystoma rozzłoszczonymi farmerami i ich rodzinami. Nie mówiąc nic więcej, Sebastian wrócił do pokoju śniadaniowego.

- Peep, kochanie - rzekł ciepło, przywołując uśmiech na twarz - obiecaj mi, że kiedy wrócę, opowiesz mi wszystko o przyjęciu. Dziewczynka wstała, a on ukucnął, by ją objąć. - Obiecuję. Wrócisz na kolację? - Powinienem wrócić sporo wcześniej. - A potem idziesz na ten bal z wujkiem Zacharym i wszystkimi. - Muszę, Penelope - rzekł, przytulając ją mocniej. - Kiedy dam słowo, że gdzieś będę, a potem się nie pojawię, to zrani czyjeś uczucia. - To w żaden sposób nie tłumaczyło faktycznej złożoności sytuacji, ale jego córka miała jeszcze dużo czasu, by nauczyć się niuansów bycia jedną z Griffinów oraz córką księcia. - A więc dobrze - westchnęła głęboko, rozluźniając uścisk. - Kocham cię, tatusiu. - A ja ciebie, kochanie. Bądź grzeczna. - Postaram się. * * * - Cholerny, krótkowzroczny, żałujący każdego grosza... - Melbourne! Wychodząc z korytarza wiodącego od Izby Lordów, Sebastian przywołał swój temperament do porządku i zwolnił kroku. Przez wszystkie lata uczestniczenia w posiedzeniach parlamentu mógł sobie przypomnieć jedynie kilka przypadków, kiedy to udało mu się opuścić budynek, nie będąc przez kogoś nagabywanym. Tym razem jednak, po tym, w jaki sposób spędził przerwę na lunch, niemalże wyczekiwał tej konfrontacji. - Tak, Kesling? Wicehrabia przytoczył się korytarzem i zatrzymał o metr od Sebastiana. Cuchnął jakąś francuską wodą kolońską, która i tak nie zdołała stłumić odoru jego ciała. Książę opanował chęć cofnięcia się.

- Melbourne, myślałem, że jest pan bardziej postępowy. - Bardziej? - Twierdzi pan, że dba o dobro zwykłych obywateli, a jednak, kiedy Prinny prosi o fundusze na kolejne kaprysy, pan daje mu swoje poparcie. Nie rozu... Znów ta sama rozmowa, pomyślał Melbourne, a na głos rzekł: - Być może, Kesling, mógłby mi pan wytłumaczyć, dlaczego za każdym razem, kiedy wnoszony jest wniosek o opodatkowanie majątków, które to podatki zasiliłyby rząd i przyniosły ulgę społeczeństwu, pan głosuje przeciw. A to w żaden sposób nie wyjaśnia gruboskórności, z jaką traktuje pan ludzi żyjących na pańskiej ziemi. - Dlaczego my mielibyśmy nosić to brzemię? Tylko dlatego, że przypadek tak a nie inaczej zrządził o naszym urodzeniu? To nie jest... - A więc w tym tkwi problem - przerwał mu Sebastian. - Moje narodziny i pochodzenie nie są dziełem przypadku. Wyjaśnię to panu tylko raz. Aby Zjednoczone Królestwo pozostało potęgą w tym zmieniającym się świecie, musi się rozwijać. By tak się działo, potrzebni nam obywatele wykształceni i zadowoleni. A żeby reszta świata postrzegała nas jako potęgę, nasz rząd musi jawić się jako zdrowy organ. Rząd ten zatem wspiera swego monarchę i swój lud. A w każdym razie tak właśnie będzie, dopóki Griffinowie będą członkami Izby Lordów. Miłego dnia, Kesling - zakończył i odwrócił się na pięcie. Drzwi wejściowe otworzyły się w chwili, gdy powóz Sebastiana zatrzymał się na podjeździe. - Stanton - rzekł książę, wysiadając - czy lady Peep już wróciła? - Jeszcze nie, Wasza Miłość. Ale jest do pana wiadomość z Carlton House. Książę wziął list ze srebrnej tacy i otworzył go w progu. - Kiedy to dostarczono? - Dwadzieścia minut temu, Wasza Miłość.

- Tollins, zaczekaj tutaj - odwrócił się, by zawołać, zanim powóz skręcił w stronę stajni. Schował list do kieszeni, po czym znów wziął do ręki kapelusz i rękawiczki. - Proszę przekazać mojej córce, dokąd się udałem i że wrócę tak szybko, jak się da. - Oczywiście, Wasza Miłość - odparł lokaj, skinąwszy głową. Wzdychając, Sebastian znów udał się na ulice Mayfair. Domyślał się, czego mógł chcieć Prinny. Niezależnie od wydarzeń tego poranka, a także od tego, jak pusty mógł być jego skarbiec, książę regent nadal opętany był wizją ukończenia pawilonu w Brighton. A tego dnia w Izbie Lordów odbyło się wstępne głosowanie. W którymś momencie Sebastian z oddanego poplecznika monarchii stał się doradcą i powiernikiem władcy. Przynosiło to okazjonalne trudności, ale też zwiększało jego wpływ na losy kraju. Pozwoliło mu też poznać nieznane oblicze księcia regenta: jeśli ktoś już zdołał zignorować napady furii i skłonności do dramatyzowania, Prinny jawił się jako bystry człowiek o wyśmienitym guście. Gdy tylko Sebastian zjawił się w Carlton House, od razu wprowadzono go do oficjalnego, białego pokoju, co było dziwne. Biała sala była dla gości, a jego wizyty już od dawna nie miały formalnego charakteru. Najwyraźniej wydarzyło się coś nowego, więc Sebastian podszedł do okna wychodzącego na ogród i czekał. Po pięciu minutach drzwi się otworzyły i usłyszał znajomy głos: - Melbourne! Nie zdawałem sobie sprawy, że tu jesteś. Bez wątpienia masz ze mną do omówienia jakieś sprawy niecierpiące zwłoki. Sebastian odwrócił się w stronę regenta i uśmiechem zamaskował konsternację, gdy za monarchą na salę weszło jeszcze kilkanaście osób. A więc teraz był obiektem zainteresowania publiczności.

- Zgadza się, Wasza Wysokość - odparł, skłoniwszy się. - W takim razie za chwilę do ciebie dołączę. Najpierw jednak chciałbym przedstawić Jego Królewską Mość, Stephena Embry, władcę Costa Habichuela, a także jego żonę, królową Marię. Wasze Królewskie Mości, książę Melbourne, jeden z moich najbliższych doradców. Mężczyzna stojący na czele zebranego towarzystwa, wystąpił naprzód i podał Sebastianowi dłoń. - To radość was poznać, książę - powiedział z wyraźnie kornwalijskim akcentem. Hm... O ile pamiętał, Kornwalia nie odłączyła się od Anglii i nie zmieniła nazwy. - Wasza Wysokość - skłonił głowę, ściskając podaną dłoń. Pomimo swego hiszpańskiego tytułu król był wysokim jasnowłosym mężczyzną, o złotych wąsach i wyraźnie angielskich rysach. Tak jak czterech ludzi otaczających grupę, miał na sobie efektowny czarny mundur, lecz wyróżniała go wąska, biała szarfa przerzucona przez lewe ramię i związana przy prawym biodrze. Szarfę zdobiło kilka wyraźnie wojskowych odznaczeń, nad którymi widniał prosty, zielony krzyż. Natomiast dama u ramienia króla była wyraźnie hiszpańskiego pochodzenia - wysoka, czarnowłosa, o oliwkowej cerze i brązowych oczach. Królowa Maria, bez wątpienia. - Czy wolno mi spytać o położenie Costa Habichuela? - spytał po chwili, na powrót koncentrując uwagę na mężczyźnie. - O, cieszę się, że pan pyta - odparł z uśmiechem Embry. - U wschodniego wybrzeża Ameryki Środko- wej. Doprawdy, cudowne miejsce. Byłem wielce zaszczycony, gdy król Moskitów przekazał je mnie i moim następcom.

Był to zatem trzeci kraj utworzony w południowej lub środkowej Ameryce w ciągu ostatniego półtora roku. - Król Moskitów - powtórzył. - To znaczy, że to u wybrzeża Moskitów. - Tak, bardzo dobrze, Wasza Miłość. Znacie się na geografii. - Mniej znany jest za to fakt - wtrącił zza króla miękki, kobiecy głos - iż nazwa ta pochodzi raczej od grupy wysepek zwanej Moskitami niż od insektów. Sebastian odwrócił głowę i napotkał spojrzenie brązowych oczu. Ciemnobrązowych, jak żyzna ziemia, tętniąca życiem na wiosnę, w twarzy o kolorze świeżej śmietany, gładkiej i bez skazy. Dziewczyna miała długie włosy, falującą masę pasm czarnych niczym krucze skrzydła. - Wasza Miłość - dobiegł go głos króla - to moja córka, księżniczka Josefina Katarina Embry. Mrugając, Sebastian powrócił myślami do rzeczywistości. Czuł się wytrącony z równowagi, tak jakby błądził gdzieś daleko, wpatrywał się godzinę, a przecież nie mogło to trwać dłużej niż minutę. - Wasza Wysokość - skłonił się dwornie. - Wasza Miłość - odparła, dygając lekko, a oczy błyszczały jej tak, jakby dokładnie wiedziała, jakie zrobiła na nim wrażenie. - Król wraz z rodziną przybył do nas, by zapewnić sobie pewne pożyczki - wtrącił Prinny. Złożył silne dłonie i dodał: - Wiesz Melbourne, byłbyś dla nich idealnym kontaktem. Nadaję ci funkcję łącznika pomiędzy Costa Habichuela a Anglią. Jak ci się to podoba? - Jestem zaszczycony, Wasza Wysokość - odpowiedział z chłodnym uśmiechem Sebastian, tak naprawdę niezachwycony ani trochę. - Nie wiem, na ile faktycznie będę mógł okazać się pomocny, niemniej służę radą. - Wyśmienicie. Pojawisz się na dzisiejszym wieczorze u Elkinsów, prawda?

- Taki miałem zamiar. - Będziesz więc towarzyszył naszym przyjaciołom. Gdyby nie wcześniejsze zobowiązania, sam bym ich odprowadził. Przez chwilę Sebastian zastanawiał się, czy Prinny zdaje sobie sprawę z tego, o ile podnosi wiarygodność i autentyczność tego nowego państewka, włączając księcia Melbourne w kwestie przedstawienia królewskiej rodziny wszystkim ważnym osobistościom Ix>ndynu, ale prawie w tej samej chwili znał już odpowiedź. Książę regent widział jedynie okazję do zaimponowania kilkorgu cudzoziemcom swoją szczodrością i wpływami. - To będzie dla mnie przyjemność - odparł, nie mając w danym momencie wyboru. - Obawiam się, że razem z królową też jesteśmy już umówieni - powiedział król z przepraszającym spojrzeniem. Dzięki Bogu. - Przykro mi to sły... - Księżniczka Josefina jednakże z pewnością będzie świetnie reprezentować Costa Habichuela w naszym imieniu. - Tak, z przyjemnością - powiedziała melodyjnym głosem księżniczka. Na brzmienie jej głosu po plecach Sebastiana przebiegł dreszcz. - W takim razie proszę powiedzieć, gdzie się państwo zatrzymali, a zjawię się o ósmej. - Josefino, proszę, dopilnuj wszystkiego - rzekł król, odwracając się do Prinny'ego, by spytać o jedną z szeregu marmurowych rzeźb zdobiących salę. - Obecnie jesteśmy gośćmi pułkownika Winsto-na Branbury, dopóki nie znajdziemy odpowiedniejszego konsulatu - powiedziała księżniczka, ujmując Sebastiana pod ramię.

- Branbury. Wiem, gdzie to jest. - Nie chciał stać bez ruchu, poprowadził więc księżniczkę z dala od reszty, ku najbliższym oknom. - To dobrze. Nie mogłabym udzielić wskazówek - ciągnęła z uśmiechem - jako cudzoziemka w Londynie. Sebastian zdał sobie sprawę, że wpatruje się w jej usta, w lekko wydęte, jak to u Hiszpanki, pełne wargi. - Proszę się nie kłopotać - wydusił w końcu. - Mój powóz zajedzie pod Brunbury House dokładnie o ósmej. Jej uśmiech stał się szerszy. - Lubię punktualnych dżentelmenów. Plotka głosi, Wasza Miłość, że dziś rano dokonaliście bohaterskich czynów. Sebastian potrząsnął głową. - Pełniłem jedynie swoje obowiązki. To wszystko. - Ach. Szarmancki i skromny. Choć atrakcyjna, hipnotyzująca wręcz, księżniczka Josefina rozmawiała w taki sam sposób, i zdawała się być pod wrażeniem tych samych rzeczy, co każda inna znana mu kobieta, jednak te oczy... - Muszę dopiero dowieść swej rycerskości - powiedział, uwalniając ramię z jej palców i ciesząc się, że miała rękawiczki. Miał wyraźne poczucie, że paliłby go dotyk jej skóry. Wycofał się do drzwi. - Do wieczora. Na korytarzu Sebastian oparł się o ścianę, żeby złapać oddech. Nagle poczuł się tak jakby przebiegł całą drogę z Maratonu. Co, u diabła, się z nim działo? Po pierwsze, powinien był się zorientować, do czego zmierzał Prinny i grzecznie odmówić. Po drugie, nie był przecież uczniakiem z mlekiem pod nosem. Miał trzydzieści cztery lata, na miłość boską. I widział już niejedną ładną dzierlatkę. Z jedną się ożenił. Nie czuł się... wytrącony z równowagi od tamtego czasu. Z nią nawet zwykła konwersacja wydawała się niezwykła.

Sebastian wziął się w ryzy, odsunął od ściany i skierował w stronę frontowego wejścia Carlton House. Postawiono go w niefortunnym położeniu, ale miał zamiar poradzić sobie z tym tak, jak ze wszystkim innym w swoim życiu - sprawnie i skutecznie. A co do reszty, z ignorowania wszystkiego poza sprawami rodzinnymi i interesami uczynił sztukę. Zignorowanie Josephiny Katariny Embry nie będzie dla niego wyzwaniem. Nie dopuści do tego.

Rozdzial 2 Sebastian wsiadł do powozu i usadowił się naprzeciwko swego brata i bratowej. - Możemy ruszać? Zachary zastukał w sufit i powóz ruszył. - Czy zamierzasz nam powiedzieć? - zapytał po chwili milczenia. - Co takiego? - Dlaczego jedziemy dziś moim powozem. Peep chyba nie ucieka z domu w twoim, co? - Posłałem go po kogoś. - Po kogo? - Zachary - upomniała męża lady Caroline. Zdaniem Sebastiana, im mniej się o tym mówiło, tym lepiej, lecz jego brat był bardziej ciekawski niż kot i wytrwały niczym buldog. Coś musiał mu powiedzieć. - Wyświadczam Prinny'emu przysługę. - Myślałem, że jedną już wyświadczyłeś dziś rano. Sebastian zignorował ten komentarz. - Poprosił mnie o eskortowanie na przyjęcie zagranicznego dygnitarza. - A zatem jeszcze raz pytam, dlaczego siedzisz w moim powozie? - Ponieważ jechanie własnym byłoby teraz niestosowne. A także dlatego, że nie miał ochoty, by znów ogarnęło go to przedziwne wrażenie, jednoczesne poczucie naj-

wyższego skupienia i całkowitego roztrzęsienia, żar palący pod skórą. - W takim razie to musi być kobieta. Sebastian prędko powrócił myślami do rozmowy i uniósł brew. - Bystrość twego umysłu nie przestaje mnie zdumiewać. - Czy ta dzierlatka nie ma jakiejś pokojówki? Wtedy sytuacja nie wydawałaby się niestoso... - Z pewnością ma - skwitował książę. - Wolałem podróż z wami, choć teraz zaczynam myśleć, że razem z twoją żoną poradzilibyśmy sobie świetnie bez ciebie. - Ja tylko zadałem pytanie - nachmurzył się Zachary. Caroline poklepała go po kolanie. - Byłeś wścibski. - To nie wścibstwo, gdy chodzi o rodzinę. - Zachary pochylił się i dodał: - A więc jak bardzo jest brzydka? - Zachary! Szybko posyłając żonie szeroki uśmiech, Zachary znów usiadł wygodnie. - To o to chodzi, tak? Prinny zrzucił na ciebie zajmowanie się zagranicznym dygnitarzem, który okazuje się kobietą wyglądającą jak worek kartofli. Nie musisz z nią tańczyć, prawda? A może pokręciła ją podagra? Prawdopodobnie... - Caroline, jak idzie praca nad portretem księcia Yorku? - wtrącił Sebastian. - Całkiem nieźle, dziękuję. Dopóki nikt mu nie przypomina, że należę teraz do rodziny Griffinów, dogadujemy się znakomicie. - Nie wiem, czemu unikasz tematu, Seb - Zachary próbował wrócić do sprawy. - Zobaczymy ją na przyjęciu. A ja zamierzam trzymać się ciebie jak cętki lamparta, dopóki mnie nie przedstawisz. Po kręgosłupie Sebastiana przebiegł dreszcz. Czy to niechęć? Lęk? Oczekiwanie? Tego nie wiedział, lecz nie było to przyjemne uczucie.

- Rób, jak zechcesz - odparł chłodno. - Wiedz tylko, że Willits i Fennerton też będą za mną chodzić, więc będziecie musieli wszyscy stać razem. Zachary zmarszczył nos. - Fennerton? - Fennerton. Gdy wysiadali z powozu, Sebastian po raz kolejny przegnał z myśli obraz ciemnookiej księżniczki Josefiny. Przy odrobinie szczęścia bycie łącznikiem dla Costa Habichuela miało oznaczać jedynie przedstawienie króla sir Henry'emu Sparksowi w Banku Anglii. Na dziś, w ramach grzeczności, oferował transport i służył ramieniem. Nic więcej. A niepokój w żołądku był całkowicie spowodowany niestrawnością. Najprawdopodobniej zaszkodził mu węgorz, którego kucharz podał na obiad. - Shay i Sarala są tutaj - zauważył Zachary, unosząc rękę, gdy średni z braci i jego żona się zbliżyli. - Słyszeliście - powiedział Charlemagne bez wstępów - że Prinny został odznaczony jakimś honorowym tytułem Rycerza Zielonego Krzyża? Najwyraźniej oszalał na punkcie rodziny królewskiej z jakiegoś nowego południowoamerykańskiego kraju, Costa-coś-tam. Nawet wyznaczył jednego ze swych sługusów na ich tłumacza, czy kogoś równie niedorzecznego. A niech to! - pomyślał Sebastian. - Rzecznika - poprawił sztywno. Oczywiście bardziej aktywny politycznie Shay musiał mieć lepsze pojęcie o tym, co się działo, niż Zach. - Dla Costa Habichuela. - Ciebie? - wykrztusił Zachary. - Tak, mnie. Nie sądzę, by zbyt wiele to wymagało, a Prinny prosił mnie o to. - Mimo to, Seb - odparł Shay, z kombinacją zaskoczenia i rozbawienia na twarzy - wyznaczenie księcia Melbourne na jakiegokolwiek łącznika dla... dla czego? Nigdy nawet nie słyszałem o tym kraju. - Podszedł bliżej

i ściszył głos. - Czy Prinny rozzłościł się na ciebie za poranną interwencję? Normalnie Sebastian nigdy nie tolerował, gdy ktokolwiek spekulował na temat jego obowiązków i motywów. Tego wieczoru jednak Shay prawdopodobnie jedynie powtarzał to, co inni arystokraci powiedzieli lub pomyśleli, słysząc te wieści. Jeśli chciał powstrzymać wszelkie niepochlebne komentarze, musiał się dowiedzieć, jakie już krążyły. - Nie, Prinny nie jest na mnie zły - odpowiedział. - Nowy, najwyraźniej stabilny reżim w tamtych stronach jest rzadkością, szczególnie taki, który wspiera Anglię. Jeszcze nie wiem o tym zbyt wiele, ale wiem, że jeśli Anglia nie zapewni im tego, czego potrzebują, mogą zwrócić się do innego kraju, na przykład do Francji. Poza tym jeśli król dostanie tu pożyczkę, może to być potencjalnie lukratywna okazja do handlu, a nawet kolonizacji. - Lukratywna? - powtórzył Shay, a w jego jasnoszarych oczach pojawił się błysk. U jego boku Sarala uśmiechnęła się szeroko. - Potencjalnie lukratywna - poprawiła męża. - Myślę, że to znaczy: poczekamy zobaczymy, czyż nie tak, Sebastianie? Sebastian przytaknął. - Cieszę się, że obaj poślubiliście damy ze zdrowym rozsądkiem, skoro najwyraźniej sami nie macie go za grosz. Poruszenie przy drzwiach do sali balowej przykuło jego uwagę i dostrzegł w tłumie kruczoczarne włosy. - To nie w porządku, skoro... - Wybaczcie - powiedział, ucinając wypowiedź Zachary'ego. Księżniczka Josefina, jej pokojówka oraz umundurowany na czarno mężczyzna, którzy jej towarzyszyli, wszyscy odwrócili się ku niemu, gdy podszedł bliżej. Tego wieczoru dama miała na sobie bogato zdobioną, żółtą suknię,

wyciętą na tyle śmiało, że kremowe wzgórki jej piersi unosiły się wyraźnie przy każdym oddechu. Boże, była zjawiskowa. Oczywiście to nie świadczyło o niczym istot... Josefina go spoliczkowała. Sebastian zamrugał i zacisnął pięści, by powstrzymać odruchową chęć odpowiedzi na cios. To był bolesny policzek, ale gorszy był towarzyszący mu szmer, jaki roz-szedł się wśród gości zebranych w sali balowej. Sebastian spojrzał prosto w jej ciemne, brązowe oczy. - Proszę nigdy więcej tego nie robić - wymamrotał, unosząc usta w niby-uśmiechu, co przypominało bardziej wściekły warkot. - Mój ojciec i pański regent żądali od pana bardzo prostej rzeczy - rzuciła ostro, a w jej głosie i wyrazie twarzy nie było nawet śladu miękkości i flirtu, które pamiętał z minionego popołudnia. - Jeśli nie jest pan w stanie sprostać nawet tak niskim wymaganiom, dopilnuję żeby bezzwłocznie zwolniono pana z pełnienia obowiązków wobec Costa Habichuela, zanim wyrządzi pan jakieś szkody swoją niekompetencją. Potrzeba było każdej cząstki ciężko wypracowanej samokontroli, by pozostać na miejscu, niewzruszonym. Nikt, dosłownie nikt, nigdy nie mówił do niego tym tonem. A jeśli chodziło o ten policzek... Sebastian zacisnął zęby. - Gdyby zechciała pani towarzyszyć mi poza parkiet - powiedział cicho niskim głosem, w którym nie zdołał powstrzymać lekkiego drżenia - wierzę, że uda mi się wyjaśnić to nieporozumienie. - Nieporozumienie? Ja, mój panie, jestem królewską córką. Pan zaledwie księciem Melbourne. I jestem dalece niezadowolona. Krąg widowni, jaka się wokół zebrała, zacieśnił się i rósł, aż zdawało się, że ludzie podchodzili wprost z ulicy, żeby się gapić. Sebastian wziął głęboki oddech przez nos.

- Proszę ze mną - powtórzył, tym razem już nie prosił - a dojdziemy do konsensusu w sposób cywilizowany. - Najpierw mnie pan przeprosi - odparta księżniczka, unosząc jeszcze wyżej podbródek. Wystarczyłoby, żeby odwrócił się do niej plecami i odszedł. Tłum spekulowałby na ten temat, rozeszłyby się plotki, lecz w końcu jego władza i reputacja zapewniłyby mu zwycięstwo w tej sprzeczce. Jednak dla niego to byłoby oszustwo. Chciał poczuć, że zwyciężył. Chciał jej przeprosin, jej poddania się, jej ust, jej ciała. Powoli rozprostował palce. - Przepraszam, że panią zdenerwowałem Wasza Wysokość. Proszę dołączyć do mnie w bibliotece, byśmy mogli porozmawiać. - Wyciągnął dłoń, by ująć ją za nadgarstek, a księżniczka odsunęła się i odwróciła ku niemu ramieniem. - Nie dałam panu pozwolenia na dotknięcie mnie. W tej chwili chciał zrobić o wiele więcej, niż tylko dotknąć jej nadgarstka. Boże! Było tak, jakby tym ciosem przeszyła jego ciało żarem aż do kości. - W takim razie jesteśmy w impasie - odparł, nadal głosem niskim i spokojnym, nie pozwalając, by ktokolwiek dostrzegł, co czaiło się tuż pod jego skórą - ponieważ nie zamierzam kontynuować tej rozmowy na środku sali balowej. Josefina spojrzała mu prosto w oczy. Pomimo złości, analizująca wszystko część jego natury odnotowała fakt, że rzadko która osoba stawiała mu czoła tak otwarcie. Cokolwiek tam zobaczyła, sprawiło, że jej rysy nieco złagodniały. - Może w takim razie, zamiast konwersować, powinniśmy zatańczyć. Tańczyć. On chciał ją udusić, a ona miała ochotę tańczyć. To w istocie było najlepszym wyjściem z sytuacji, prowokującym jak najmniej spekulacji. Plotki, które dopiero miały powstać, wcale mu się nie podobały. Czy ona

była świadoma tego, że to wygląda jak kłótnia kochanków? Nie mógł tak po prostu spytać. Odwrócił więc głowę i odszukał lorda Elkinsa. - Czy mógłbyś zarządzić walca, Thomasie? - spytał, uśmiechając się pobłażliwie. - Księżniczka Josefina chciałaby zatańczyć. - Oczywiście, Wasza Miłość. - Wicehrabia machnął ręką w kierunku orkiestry, której członkowie wychylali się z balkonu, by popatrzeć na rozgrywającą się w dole scenę. - Grajcie walca! Potrącając się nawzajem, muzycy się ustawili i po pierwszych paru fałszywych nutach zaczęli grać walca. To zaradzi krzykom, ale nie przerwie spektaklu. - Czy można? - rzekł Sebastian, ponownie wyciągając dłoń. Po chwili umyślnego wahania księżniczka wyciągnęła obciągniętą rękawiczką dłoń i włożyła ją w jego nagie palce. - Tylko na ten taniec. Mając ją teraz w swym uścisku, Sebastian ledwo panował nad chęcią pokazania jej, kto tu tak naprawdę rządzi. Uzbroił się psychicznie i położył dłoń na jej talii, jednocześnie spoglądając ponad jej ramieniem na Shaya. - Tańczmy - mruknął. Za żadne skarby nie miał zamiaru samotnie pląsać po parkiecie. - Czy ma pan zamiar wytłumaczyć mi, dlaczego przysłał pan powóz, nie troszcząc się o mnie osobiście? - spytała księżniczka Josefina. - Pani angielski jest zaskakująco dobry jak na cudzoziemkę - zaznaczył z rozmysłem. - Jako rodzimy Anglik pozwolę sobie udzielić pani pewnej rady. Nieważne kim... - Nie będę... jesteś, pani, gdzie indziej - kontynuował ściszonym głosem i wzmocnił uścisk, gdy spróbowała się odsunąć - powinnaś brać pod uwagę, iż w Anglii nie policzkuje się dżentelmena publicznie.