Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Field Sandra - Burzliwa milość

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :663.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Field Sandra - Burzliwa milość.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse F
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 100 osób, 67 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 150 stron)

SANDRA FIELD Burzliwa miłość Z netu poprawki - Irena scandalous

ROZDZIAŁ PIERWSZY Pieniądze wszystko mogą, Lianę. Nie ma rzeczy niemożli­ wych. Lianę Daley pochyliła się nad kierownicą swego samocho­ du, wpatrując się w pracujące wycieraczki, które przegrywały walkę z padającym śniegiem. Małe grube płatki coraz szczel­ niej oblepiały przednią szybę. Śnieg zaczął padać już po po­ łudniu, gdy jeszcze rozmawiała z ojcem w jego domu, choć trudno było nazwać rozmową to, co zaszło między nią a Mur- rayem Hutchinsem za szczelnie zamkniętymi drzwiami. Na­ wet słowo kłótnia było zbyt delikatne, by opisać to spotkanie, które jego doprowadziło do ataku furii, a ją pozostawiło drżą­ cą i zdenerwowaną. Gdy wyjeżdżała z Halif axu dwie i pół godziny temu, padał duży śnieg i normalnie nigdy nie zdecydowałaby się na po­ dróż w takich warunkach. Ale nic nie zmusiłoby jej do pozo­ stania w domu ojca ani minuty dłużej. I tak była teraz jakieś sto mil od Halifaxu, w połowie Doliny Wentworth. Wiele by dała, żeby być już po drugiej stronie tej doliny, w drodze do granicy Nowej Szkocji i Nowego Brunswicku oraz do przystani promowej, łączącej ląd z Wyspą Księcia Edwarda. Tam był jej dom. I tam był Patryk. Cała droga pokryta była śniegiem rozjeżdżanym przez sa­ mochody. Co najmniej od godziny z trudem utrzymywała miejsce między szarym chevroletem z przodu, a nieokreślo­ nym niebieskim samochodem z tyłu -i zaczęła myśleć o nich Z netu poprawki - Irena

jak o bliskich przyjaciołach. Przed chevroletem jechał duży czerwony wóz z napędem na cztery koła. Gdyby miała takie auto, nie musiałaby się martwić śnieżycą. Zegarek elektroniczny przy kierownicy pokazywał godzi­ nę siódmą. Miała jeszcze co najmniej osiemdziesiąt mil do przystani, a już robiło się ciemno. Ale promy będą kursować. I przewioząją do Charlottetown. A to już niedaleko od domu. Opony ślizgały się na zamarzniętym śniegu. Zobaczyła przed sobą czerwone światła obu samochodów i zwolniła. Posuwali się teraz w żółwim tempie. Tak nigdy nie dojedzie. . Pieniądze wszystko mogą, Lianę. Nie ma rzeczy niemożli­ wych. Najgorsze było to, że postanowiła odwiedzić ojca z włas­ nej woli. Dwa tygodnie temu przeczytała o śmierci swego brata Howarda, więc razem z Patrykiem pojechała na po­ grzeb. Z Howardem nigdy nie łączyły jej bliskie stosunki, był od niej jedenaście lat starszy. Dzisiejsza wizyta spowodowana była współczuciem dla ojca, który stracił ukochanego syna. Chciała go pocieszyć w tym ciężkim momencie, jednakże to spotkanie nabrało zupełnie innego charakteru. Myśli jej znów wróciły do chwili obecnej. Zobaczyła przed sobą coraz więcej świateł. Policja. Coś się musiało stać. To tłumaczyło, dlaczego wszyscy tak bardzo zwolnili. Czerwony samochód zatrzymał się, za nim chevrolet. Coraz bardziej zdenerwowana, stanęła za nim. Zobaczyła, że kierowca chev- roleta wysiada i udaje się w kierunku migających świateł sa­ mochodów policyjnych. Siedziała, nie wiedząc, co robić. W końcu włożyła rękawiczki i, zostawiając pracujący sil­ nik, wysiadła. Poprzez zasłonę śniegu skierowała się w stronę czerwonego samochodu. Na nogach miała niepraktyczne skó­ rzane kozaki, na ramionach różową wełnianą kurtkę do bioder. Całe to ubranie miało dodać jej odwagi w spotkaniu z ojcem, Z netu poprawki - Irena

i nie chronić przed kaprysami przyrody. Obchodząc najgłęb­ sze zaspy i czując podmuchy lodowatego wiatru, minęła chevroleta i przed sobą zobaczyła oficera policji, stojącego przy czerwonym samochodzie. Kierowca chevroleta również przysłuchiwał się rozmowie. Odetchnęła z ulgą, nie widząc nigdzie wypadku i wtedy dobiegły ją słowa policjanta: - Droga zamknięta, proszę pana. Właśnie przygotowali­ śmy dla państwa nocleg w pobliskiej szkole. Kolega pokaże państwu drogę. - Do licha! - zaklął kierowca chevroleta. - Mam ważne spotkanie w Moncton. - Autostrada od granicy do Monctonjest także zamknięta - poinformował rzeczowo policjant. .. - Szkoła? Co-to za warunki? - Mężczyzna był bardzo zdenerwowany. - Najlepsze, jakie mogliśmy państwu zapewnić. Miejsco­ we kobiety przygotowują coś ciepłego do zjedzenia. Będzie to ;na pewno przyjemniejsze niż spędzenie nocy w zaspie na drodze. - Nocy? - wykrzyknęła Lianę. - Tak, proszę pani. Najświeższe prognozy zapowiadają, że śnieg będzie padać co najmniej do północy, a my nie mamy dość pługów, aby zagwarantować przejezdność tej drogi. - Ale ja nie mogę spędzić tu nocy! - Nie ma pani innego wyjścia. - Nie mogę! To niemożliwe! - Lianę słyszała w swym głosie narastającą histerię. - Muszę wrócić na Wyspę Księcia Edwarda jeszcze dzisiaj... - Promy także nie kursują. Proszę więc nie tamować ruchu i udać się z kolegą do szkoły... - Czy jest tu gdzieś telefon, z którego mogłabym skorzy- Z netu poprawki - Irena

stać? - zapytała - Muszę przekazać wiadomość. To bardzo ważne. - W szkole jest telefon. Zakładając, że linie nie są zerwane. Ze strony czerwonego samochodu dobiegł ją sarkastyczny głos: - Młoda kobieto, wracaj do swego wozu i nie tamuj ruchu, chcemy jak najszybciej znaleźć się w ciepłym miejscu. Odwróciła się w jego stronę i odpowiedziała z gniewem, który był wprost proporcjonalny do jej strachu: - Czy mógłby pan nie wtrącać się w moje sprawy? - Gdy zatrzymuje pani cały ruch na szosie w czasie burzy śnieżnej, to jest to również moja sprawa. W błękitnym świetle jego włosy wydawały się czarne, w czerwonym - kasztanowe. W każdym wyglądał na najprzy­ stojniejszego mężczyznę, jakiego kiedykolwiek spotkała i do którego od razu poczuła instynktowną niechęć. - . Tak nie rozmawia się z kobietami... - wtrącił kierowca chewoleta, - Proszę natychmiast powrócić do swoich wozów - zaape­ lował policjant. - Proszę pana - zwrócił się do kierowcy czerwonego samochodu - czy mógłby pan jechać za tamtym wozem? Mężczyzna zamknął okno i nawet nie spojrzawszy na Lia­ nę, skierował się w stronę samochodu policyjnego, zapar­ kowanego na poboczu. Samochód policyjny skręcił w boczną drogę, która nie­ dawno musiała być odśnieżana i kończyła się dziedzińcem, na- którym stał budynek szkolny. Lianę zaparkowała obok szarego chewoleta i zgasiła sil­ nik. Najpierw telefon - pomyślała. Muszę dostać się do telefo­ nu. Z tylnego siedzenia wzięła neseser, zawiesiła na ramieniu torebkę i wysiadła ze swego volkswagena w chwili, gdy obok Z netu poprawki - Irena

ustawiał się niebieski samochód. Jego kierowca należał do osób nie rzucających się w oczy. Drugi oficer policji, który wydawał się jeszcze młodszy niż pierwszy, poczekał, aż kilkanaście samochodów zaparkuje na dziedzińcu, po czym powiedział: - A teraz, panie i panowie, proszę udać się za mną W całej grupie były jeszcze tylko dwie kobiety, obie z męż­ czyznami, którzy wyglądali na ich mężów. . Szkoła była ciepła i pachniała tą charakterystyczną wonią, na którą składał się zapach kredy, przemoczonych butów i pa­ sty do podłóg. Policjant zaprowadził ich do sali gimnastycznej ze sceną w głębi, zapalił światło, poczekał, aż wszyscy się zbiorą i powiedział: - Jeden z farmerów powinien niedługo przywieźć coś cie­ płego do jedzenia. Gdyby państwo mogli zwrócić mu ponie­ sione koszty, byłoby to mile widziane. Łóżka polowe są w sali na końcu korytarza, a koce tu w szafce. Chcemy również pro­ sić o niepalenie w klasach. - Wygląda na to, że takie sytuacje często tu mają miejsce - powiedział jeden z jowialnie wyglądających mężów. - Co roku, proszę pana i to co najmniej raz - odpowiedział policjant z uśmiechem. - Jutro rano powinni państwo móc kontynuować podróż. Około siódmej któryś z nas przyjedzie i poinformuje państwa o sytuacji. Czy są jakieś pytania? - Czy jest tu gdzieś telefon, z którego mogłabym skorzy­ stać? - zapytała Lianę. - Automat jest w holu, toalety po prawej stronie. Czy coś jeszcze? - Poczekał chwilę, po czym zasalutował i wyszedł z sali. Przewodzenie objął jowialny mężczyzna. - Może przedstawmy się sobie i wszyscy przejdźmy na ty Z netu poprawki - Irena

- zaproponował. - Mam na imię Joe, a to jest moja żona, Mabel. Mabel uśmiechnęła się nieśmiało. Lianę podała swoje imię. Kierowca chewoleta, któremu wyraźnie wpadła w oko, miał na imię Henry, a nie rzucający się w oczy mężczyzna, który zaparkował obok niej, wymamrotał pod nosem coś, co brzmiało jak Chester. Właściciel czerwonego samochodu, któ­ ry w pełnym świede okazał się tak przystojny, jak się tego spodziewała i który wyglądał, jakby chciał być od niej jak najdalej, nazywał się Jake. Lianę przeprosiła towarzystwo i wyszła z sali, żeby poszukać telefonu. Wykręciła numer i czekała by się ktoś odezwał. - Halo! - Megan? Tu Lianę. - Cieszę się, że dzwonisz. Wszystko w porządku? - Nie wrócę dzisiaj do domu. Drogi są nieprzejezdne i mu­ szę spędzić tę noc w szkole w Dolinie Wentworth. Megan... - Jakie to romantyczne! Czy są tam jacyś wysocy ciemno­ włosi nieznajomi? - Nie - odpowiedziała. - Megan, czy możesz zaopieko- wać się -Patrykiem do mojego powrotu? - Dlaczego ciągle się martwisz? - przerwała jej Megan: - Wiesz przecież, że zawsze chętnie się nim zaopiekuję. Teraz właśnie gramy w warcaby i jak zwykle rozłożył mnie na ło­ patki. Mówi, że jest taki zdolny po tobie, a jeszcze do tego taki ładny... To niesprawiedliwe. Co mówisz? - Zapytałam, czy mogę z nim rozmawiać? - Liane uśmie- chnęła się do siebie. Wesołe paplanie przyjaciółki działało na nią uspokajająco. - Oczywiście... Patryk, mama dzwoni. Patryk podszedł do telefonu. Z netu poprawki - Irena

- Mam już cztery damki - powiedział z dumą. - Megan ma tylko jedną. Lianę poczuła, jak bardzo za nim tęskni. Taki był kochany. Był jej jedynym słabym punktem. I jak sprytnie ojciec wyko- rzystałtęjej słabość... - Jesteś tam jeszcze, mamo? - Tak, kochanie, jestem... Patryku, nie wrócę dzisiaj do domu. Utknęłam w jakiejś szkole z powodu tej śnieżycy... - Nas zwolnili dzisiaj z lekcji i razem z Clancym zbudo­ waliśmy lądowisko ze śniegu dla naszej rakiety. - Patryku, chcę cię prosić, żebyś nie rozmawiał z obcymi - powiedziała ostrożnie Lianę. -I w żadnym razie nie wsiadaj do obcych samochodów. - Mamo, już tyle razy mi to mówiłaś. - I mówię jeszcze raz -powiedziała ostrzej niż zazwyczaj. Patryk zauważył tę zmianę tonu. - Dobrze - obiecał posłusznie. - To jest bardzo ważne, Patryku. Wytłumaczę ci, gdy się spotkamy. Co jadłeś na kolację? - Jedzenie meksykańskie - oznajmił entuzjastycznie i za­ czął opisywać ciastka, jakie Megan upiekła po południu. Zajęta rozmową nie zauważyła że Jake stanął niedaleko niej. '- Kochanie, muszę już iść - powiedziała w końcu. - Ktoś inny też chce skorzystać z telefonu. Dbaj o siebie. I pamiętaj, co ci powiedziałam. Kocham cię, Patryku. - Ja ciebie też - odpowiedział jak zawsze. Lianę odłożyła słuchawkę i przez chwilę stała w miejsca, opierając czoło o aparat Nic mu sienie stanie. Przecież jej ojciec nie wie, gdzie mieszkają Musi się opanować. Tylko bez paniki - Chciałbym skorzystać z telefonu, jeśli można. Tele­ fon... - powtórzył z przesadną cierpliwością. - Przepraszam, że kazałam ci czekać. Z netu poprawki - Irena

- Czy wiesz, że zalazlaś mi za skórę? - Podszedł kilka kroków. - Dajesz mi to wyraźnie odczuć. - Zwykle nie jestem tak mało subtelny. - Jestem pewna, że nie. - To nie dlatego, że jesteś piękna - powiedział. - Wielu mężczyzn z pewnością ci to mówiło, a ja nigdy nie lubiłem być jednym z wielu. Wyglądasz tak bezbronnie, z tymi wiel­ kimi niebieskimi oczami... - Czy chcesz mi wmówić, że usiłuję zwrócić na siebie twoją uwagę? - odburknęła Lianę ze złością. - Niekoniecznie moją. - A więc każdego mężczyzny, który, akurat jest w pobliżu? - Przerwała i spojrzała na niego z ironią. - Jak na kogoś, komu spieszyło się do telefonu, wydaje mi się, że tracisz ze mną ogromnie dużo czasu, choć mnie nie lubisz. A może to ty chcesz zwrócić na siebie moją uwagę? - Kim jest Patryk? - zapytał znienacka. Lianę zbladła. - Skąd wiesz o Patryku? - Jej głos zadrżał niepokojąco. - Przed chwilą powiedziałaś mu, że go kochasz. - Popa­ trzył na nią zagadkowo. - Och, oczywiście. - Zmęczonym ruchem ręki przetarła czo­ ło i dopiero wtedy zauważyła, jak bardzo jest zdenerwowana. - Patryk to moja sprawa-powiedziała bezbarwnym głosem. - Znakomicie zagrane... drżące palce, pobladłe policzki, bardzo sprytne. . ' - Nie lubię cię. Wcale cię nie lubię - powiedziała z brutal-.; ną szczerością, czując nagły przypływ energii. - Więc może zgodzisz się, że nie lubimy się nawzajem i postaramy się trzymać od siebie z daleka przez najbliższe dwanaście godzin? Z netu poprawki - Irena

- To dobry pomysł - odpowiedziała złośliwie. - Najlepszy ze wszystkiego, co od ciebie usłyszałam. Zareagował natychmiast. - Więc nie sądzisz, abym grzeszył inwencją? - zapytał. - Nie - odpowiedziała. - Wyrobiłeś sobie zdanie o mnie już w pierwszej minucie naszej znajomości. Bezradna kobiet­ ka, typowa głupia blondynka. Rzucił jej spojrzenie zgłodniałego wilka. - Niezupełnie typowa, kochanie. - Wyjaśnijmy sobie pewne rzeczy - powiedziała ostrym tonem. - Urodziłam się kobietąz blond włosami i niebieskimi oczami, a układ moich genów spowodował, że przestałam rosnąć, gdy osiągnęłam sto sześćdziesiąt dwa centymetry. Nikt mnie w tych sprawach nie pytał o zdanie. Więc jeżeli mój wygląd jest dla ciebie kłopotliwy, to twoja sprawa, nie moja. Po drugie, mam nadzieję, że kiedy zdecydujesz się poświęcić swój czas i uwagę jakiejś kobiecie, wybierzesz brunetkę lub rudą. Dla jej własnego dobra. Ale i tak jej współczuję. - Uśmiechnęła się słodko. - A teraz może skorzystasz z telefo­ nu? Nie chciałabym, żebyś musiał czekać choć chwilę dłużej. Tym razem jego uśmiech wyrażał uznanie. - Czy mówiłem, że jesteś bezradna? Jeśli tak, to cofam te słowa. Jesteś tak bezradna i bezbronna jak aligator. - Zniżamy się do poziomu dziecinnych wyzwisk - powie­ działa i minęła go z dumnie uniesioną głową. Awłaściwie, chciała minąć. Ale Jake błyskawicznie złapał ją źa rękaw kurtki. - Obrzucanie się wyzwiskami raczej dodaje pikanterii, nie sądzisz? - spytał. - Gdybyśmy spotkali się na przyjęciu, pro­ wadzilibyśmy grzeczną rozmowę o niczym i oboje bylibyśmy tym śmiertelnie znudzeni. Lianę nie była pewna, czy mogłaby być znudzona, będąc Z netu poprawki - Irena

w jednym pokoju z tym niepokojącym mężczyzną, ale nie miała zamiaru mu tego powiedzieć. - Obrzucanie się wyzwiskami też prędko staje się nudne. - Starała się uwolnić rękaw z jego uchwytu. - Pozwól mi odejść. - Kiedy mi się spodoba. - Masz dwie możliwości, do wyboru - powiedziała spo­ kojnym głosem. - Albo mnie puścisz, albo za chwilę zacznę wrzeszczeć i ściągnę tu wszystkich, co będzie dla ciebie kło­ potliwe. - Trzy możliwości... - Uśmiechnął się, puszczając jej rękaw. - Mogę nie pozwolić ci krzyczeć. - Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego, więc bądź tak uprzejmy i trzymaj się z dala ode mnie. - Z przyjemnością - odpowiedział z grymasem drapieżni­ ka. Żałując, że to nie do niej należało ostatnie słowo, Lianę odwróciła się na pięcie i szybko ruszyła do sali. Od jutra rana nigdyjuż nie będzie musiała oglądać tego faceta. Podczas jej nieobecności Joe i dwaj inni mężczyźni usta­ wili stoły pod ścianą, a kilku innych wnosiło dymiące garn­ ki. Lianę chciała im pomóc, ale została odesłana do pokoju nauczycielskiego po talerze i sztućce. Zupa była wspania­ ła, a ona nie miała nic w ustach od śniadania i byla głodna. Z apetytem zabrała się do jedzenia. Poczuła się bezpieczniej, gdy ktoś przekazał wiadomość, że lotniska w Nowej Szkocji i na Wyspie Księcia Edwarda są zamknięte. A więc ojciec nie będzie mógł nic zrobić, dopóki burza się nie skończy. Patrykowi nic nie zagraża. Przynaj­ mniej na razie. Przy posiłku dowiedziała się również, że Jake wybierał ii« do Ottawy. Ottawa oddalona była setki mil od Z netu poprawki - Irena

małej wioski Hilldale na Wyspie Księcia Edwarda. To dobrze, pomyślała, dolewając sobie zupy. Po posiłku Lianę pomogła posprzątać, a panowie zajęli się przynoszeniem i rozstawianiem łóżek polowych. Ktoś zapro­ ponował grę w karty, do której się włączyła. Miała wspaniałą pamięć i zdolności matematyczne, które przekazała synowi. Grali w różne gry, w końcu doszli do pokera. Gdy stale po­ większała swą pulę drobnych wygranych, poczuła, że Jake ją obserwuje. Teraz mu pokażę, pomyślała. Głupia blondynka! Rzeczy­ wiście! . ' Przed jedenastą wszyscy już byli w łóżkach, okrywając się kocami i własnymi płaszczami. Lianę zdecydowała się nie rozbierać. Podłożyła sobie pod głowę zwiniętą kurtkę i trochę zakurzonym kocem okryła nogi. Zamknęła oczy i starając się nie myśleć o ojcu, Patryku ani Jake'u, próbowała zasnąć. Z netu poprawki - Irena

ROZDZIAŁ DRUGI Było ciemno, gdy Liane się obudziła Czuła, że ma lodowa­ te nogi i zdrętwiały kark. Obok niej pochrapywał energicznie Joe. Przez chwilę leżała spokojnie, rozpamiętując wydarzenia poprzedniego dnia. Zamknęła oczy, starając się zasnąć. Ale nic nie mogło zagłuszyć głosu, który ciągle dźwięczał jej w uszach. Ojciec chciał Patryka. Był bogatym człowiekiem, przyzwyczajonym do tego, że wszyscy tańczyli, jak im zagrał i głęboko wierzącym w to, że każdego można kupić. Nie pozwoli, abym sprzeciwiała się jego woli, myślała Wcześniej czy później dowie się, gdzie mieszkamy. I co wtedy? Przykryła nogi żakietem i oparła głowę na ręku, wpatrując się w otaczającą ciemność i czując się bardziej samotna niż kiedykolwiek w życiu. Musi walczyć. Wykorzystać wszystko, by przechytrzyć Murraya Hutehinsa. Patrykowi należy się lepsze dzieciństwo niż to, które było jej udziałem. Ale ojciec miał pieniądze. Zagroził, że wynajmie prawni­ ków, aby doprowadzili do odebraniajej praw rodzicielskich. Miał pieniądze i władzę. Jakie mogła mieć szanse, by z nim wygrać? Przewróciła się na drugi bok, szczelniej okrywając się ko­ cem. Zamknęła oczy, znów próbując usnąć. Ale ramiona za­ częły ją swędzić od angorowego swetra, stopy marznąć i bar­ dzo chciało jej się pić. Z netu poprawki - Irena

Wbrew woli, jej myśli znów wróciły do wczorajszej wizy­ ty. Najgorsze w tym wszystkim było to, że dała się zastraszyć jak małe dziecko. Miała dwadzieścia siedem lat i w ciągu ośmiu lat, jakie minęły od czasu, gdy uciekła z domu, urodziła Syna i zapewniła utrzymanie im obojgu. A jednak trzy kwa­ dranse, spędzone w towarzystwie Murraya Hutehinsa, zupeł­ nie przekreśliły te lata Czuła się, jakby znów była małą wystraszoną dziewczynką Podkuliła nogi i przez kilka minut wsłuchiwała się w od­ głosy nocy. Joe przestał chrapać, za to Henry zaczął. Obok szkoły przejechał pług śnieżny. Poczekała jeszcze dwie czy trzy minuty nadsłuchując, czy ktoś się nie obudził, po czym po cichu wstała ze swego łóżka W samych skarpetkach, bez butów, poszła napić się wody. . Wyszła z łazienki i powędrowała korytarzem w kierunku najdalej położonej klasy, udekorowanej wycinankami bał­ wanków, gdzie małe stoliki świadczyły o tym, że należy ona do najmłodszych uczniów. Atmosfera tej sali przypominała sypialnię Patryka i Liane poczuła, że ogarniają uczucie spo­ koju. Usiadła na ławce najbliżej okna, oparła łokcie na kola­ nach i wpatrywała się w ciemność za oknem. Kilka płatków śniegu wirowało za szybą, kaloryfer wyda­ wał bulgoczące dźwięki, a poza tym panowała taka cisza, że poczuła się tak, jakby była jedynym człowiekiem na ziemi. Starała się myśleć logicznie i racjonalnie ocenić swoje szanse. Mogłaby pozostać w domu, w którym mieszka z Pa­ trykiem od trzech lat, licząc na to, że ojciec nie zdecyduje się na porwanie własnego wnuka Mogłaby wynająć adwokata, mając nadzieję, że prawo zapewni jej ochronę. Mogłaby się gdzieś ukryć. Ale gdzie? I jak? Patryk musi przecież chodzić do szkoły, potrzebuje spokoju i stabilizacji. Bo Patryk nie ma ojca... Z netu poprawki - Irena

Tak mało mogę zrobić, myślała ze strachem. Ale jeżeli nic nie zrobi, ojciec odbierze jej Patryka. Cóż za zaklęte koło! Nagle zobaczyła w szybie odbicie męskiej sylwetki. Odwróciła się w popłochu i stwierdziła, że to Henry, nie Jake. - Pług śnieżny mnie obudził, ale właśnie wybierałam się z powrotem do łóżka - powiedziała. Henry miał pewną nadwagę i przelewając się z nogi na nogę, torował sobie drogę między małymi stolikami w jej kierunku. - Wyglądamy, jakbyśmy dźwigali na sobie wszystkie pro­ blemy świata - odezwał sięjowialnie. - Taka ładna istotka... Co się stało? Kłopoty z mężusiem? Gdyby to było takie proste, pomyślała z ironią. - Nie mam męża - odpowiedziała oschle. I to był błąd. - Dokucza nam brak męża... - powiedział ze śmiechem, który miał być wesoły, a był obleśny. - W takim razie mogę ci pomóc. . Sięgnął w stronę Liane tłustą łapą. Była młoda i zręczna, więc zwinnie przemknęła między stolikami, przesuwając je­ den tak, by mu zagrodzić drogę. - Nie potrzebuję pomocy - warknęła. - Nie potrzebuję również męża. Ajeżeli mnie dotkniesz, to rozbiję ci na głowie ten stolik. - No, no, nie mówisz tego serio... Od strony drzwi rozległ się głęboki męski śmiech. - Wydaje mi się, że bardzo serio, Henry - powiedział Jake. - Na twoim miejscu wróciłbym do łóżka. Henry, na szczęście, przejął się tą radą i mamrocząc pod nosem wyzwiska, oddalił się spiesznie. Z netu poprawki - Irena

- Schadzka o północy? - spytał z kpiącym uśmieszkiem Jake. - Czyżbyś rozmyśliła się w ostatniej chwili? - Na pewno uważasz, że to znów moja wina - odpowie­ działa ostro Liane. - Oczywiście, zwabiłam go tu spojrzeniem moich wielkich błękitnych oczu, prawda? Jake trzymał ręce w kieszeniach swoich świetnie uszytych spodni, a obszerny wełniany sweter jeszcze poszerzał go w ra­ mionach. - Henry jest bogatym człowiekiem i od niedawna wdow­ cem. Na pewno zdążył już podzielić się z tobą tą wiadomością. - Nie dałam mu dość czasu - odrzekła. - I możesz mi wierzyć, że jego bogactwo wcale nie czyni go bardziej atra­ kcyjnym. Przynajmniej dla mnie. Rzuciła mu spojrzenie spod rzęs, które były jednym z jej atutów i ze zdumieniem stwierdziła, że zaczyna się dobrze bawić. - Nie tylko jestem bezradną kobietką, ale jeszcze bez­ względną awanturnicą. Zaskakująca kombinacja. - Pieniądze to dobra rzecz. - Owszem, ale nie aż tak bardzo, żeby pozwolić takim typomjak Henry, by mnie napastowali. - Grasz o jakąś wyższą stawkę? Stał oddzielony od niej tylko jednym rzędem ławek. Liane przyglądała sięjego twarzy. - Gram jedynie w pokera - powiedziała. - To bardzo dobrze. Pokerową twarz... Trzeba przyznać, że umiesz ukrywać swoje myśli. Ciekaw jestem, dlaczego? Starając się mieć tę pokerową twarz, Liane zasugerowała: - Może po to, by zmusić zbyt ciekawskich do zgadywania? - Na wszystko masz odpowiedź. - Uśmiechnął się. - A więc, skoro nie zwabiłaś tu Henry'ego w celu przeżycia małej przygody, dlaczego z takim uporem wpatrujesz się Z netu poprawki - Irena

w ten niezbyt ciekawy widok za oknem - tu spojrzał na zega­ rek - o trzeciej nad ranem? Każdy, kto ma czyste sumienie, śpi teraz snem sprawiedliwego. - Wobec tego, co ty masz na sumieniu, Jake? Tym razemroześmiał się na głos. - Sam się o to prosiłem, prawda? Zobaczyłem, jak wycho­ dzisz z sali, a kilka minut później Henry wymknął się za tobą. Prosta ciekawość. - Nic nie jest proste, jeśli dotyczy ciebie - powiedziała Liane, zastanawiając się, skąd jej ta złota myśl przyszła do głowy. - Jesteś czarodziejką - szepnął Jake miękkim ciepłym głosem. Poczuła, że coś ścisnęło ją za gardło, tak że nie mogła wydobyć z siebie głosu. Jeżeli ona była czarodziejką, on był królem demonów, z kruczoczarnymi włosami i oczami jak węgle. Czuła jego obecność każdą komórką swego ciała. Było to wrażenie tyleż niezwykłe, co przerażające. - Nie jestem ani czarodziejką, ani awanturnicą, Jake - odezwała się głosem, któremu starała się nadać normalne brzmienie. - Po prostu zwyczajną kobietą. - Zwyczajną kobietą, która czegoś panicznie się boi - zauważył, nie spuszczając wzroku z jej twarzy. - Czego się tak obawiasz, Liane? - Niczego! - wykrzyknęła, cofając się bezwiednie. - Boisz się. Boisz od czasu rozmowy z policjantem, kieru­ jącym wczoraj ruchem na szosie. Co zrobiłaś, że jesteś tak przerażona? - Oczywiście, to ja musiałam coś zrobić - powiedziała I goryczą. - Tylko takie rozwiązanie przychodzi ci do głowy. - Muz rację. Więc od kogo uciekasz? Dlaczego mi nie powtoiz? Może mógłbym ci pomóc? Z netu poprawki - Irena

Przez moment miała ogromną ochotę podzielić się z nim swoimi problemami, przekonać się, czy może rzeczywiście mógłby jej pomóc. Bo przecież potrzebowała tego, była pew­ na. Nie mogła sama walczyć z ojcem. Ale nie mogła też nikomu ufać. - Wyobrażasz sobie niestworzone rzeczy. Martwię się po­ godą, to wszystko. - Kłamiesz - odpowiedział. - Tak, kłamię! - wybuchnęła. - Bardzo sprytnie to odgad­ łeś, Jake. Gratulacje. Może coś jeszcze na bis? - To. - Wziął ją w ramiona i pocałował. Był to pocałunek zrodzony z gniewu i tak krótki, że prawie obraźliwy. Zesztywniała ze zdumienia. Stała bez ruchu nawet wówczas, gdy już wypuścił ją z objęć. - Używasz takiej samej wody kolońskiej jak mój ojciec - wypowiedziała na głos pierwszą myśl, jaka przyszła jej do głowy, - Ale nie takiej samej jak Patryk? - Och, nie. Nie takiej jak Patryk. Ty i Henry polujecie na łatwą zdobycz. Wasze zaloty nie sprawiają mi żadnej przyje­ mności. Wiedziała, że poczuje się dotknięty tym porównaniem z Henrym. Wiedziała również, że nie pozostawi tej uwagi bez ciętej riposty i przygotowała się na jego atak. Ale ten nie nastąpił. Jake przyglądał się jej bez słowa, ajego twarz przy­ pominała maskę wyciosaną w kamieniu. W końcu, gdy już nie mogła wytrzymać tej ciszy, powiedział bezbarwnym głosem: - Przepraszam, że cię pocałowałem. Nie miałem prawa tego robić. Liane była całkowicie zaskoczona. - Nigdy w życiu nie spotkałam tak niepokojącego czło­ wieka! - wykrzyknęła. Z netu poprawki - Irena

- Czy to oznacza, że przyjmujesz moje przeprosiny? - Uśmiechnął się. - A czy to ma jakieś znaczenie? - Tak, skoro pytam. - W takim razie dobrze. Przyjmuję. - Świetnie. Dlaczego więc tak się wczoraj bałaś, Liane? W samych skarpetkach była znacznie niższa od niego. Wysoko zadzierając głowę, spojrzała mu w twarz i nagle za­ pragnęła podzielić się z nim dręczącym ją koszmarem. Jaka szkoda, że to niemożliwe, pomyślała z żalem. - Nie mogę ci tego powiedzieć, Jake. Nie mogę. Przykro mi - powiedziała szczerze. - Nie ufasz mi? - Wyglądał na zawiedzionego. - Jak mogę ci ufać? Nie znam cię. I od początku dałeś do zrozumienia, że mnie nie lubisz. Zamyślił się, jak gdyby rozważał, co należy teraz zrobić. - Lepiej wracaj do łóżka - powiedział w końcu. - Mam wrażenie, że o świcie policja nas stąd.wyrzuci, żeby szkoła mogła normalnie pracować. Liane poczuła się dziwnie zawiedziona. Już niedługo ten ciemnowłosy nieznajomy uda się w swoją stronę i drogi ich się rozejdą, by nigdy sienie spotkać. Była równie pewna tego, że jej nie lubi, jak tego, że chciałjej pomóc. - Myślę, że masz rację - powiedziała cicho. - Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że nawet nie wiem, jak się nazywasz? Znam tylko twoje imię. - Brande. Jacob Brande. Siedem lat wcześniej, gdy urodził się Patryk, Liane oficjal­ nie zmieniła swoje nazwisko na nazwisko rodowe matki. - Liane Daley. - Panna? - zapytał. - Nigdy nie wyszłam za mąż - odpowiedziała. II Z netu poprawki - Irena

- Musisz być bardzo wybredna. Czy żaden z kandydatów nie był dość bogaty? Zareagowała niezbyt elegancko. - Wypchaj się, Jake. My, kobiety, nie wszystkie lecimy na pieniądze. - Czas do łóżka, panno Daley. Mogłaby się sprzeczać, mogłaby jeszcze przedłużyć tę dziwną nocną rozmowę w wiejskiej szkółce. Ale co by to dało? Niezależnie od silnych emocji, jakie nimi targały, nie mielijuż sobie nic do powiedzenia. Ani wspólnej przeszłości, ani możliwej przyszłości. Jedynie teraźniejszość. - Dobranoc - powiedziała, wyciągając rękę. - Dobranoc, Liane. - Uścisnął jej dłoń. Odwróciła się na pięcie i pomknęła korytarzem w kierunku ich zaimprowizowanej sypialni. Na jej widok Henry ostenta­ cyjnie odwrócił się plecami. Joe znów chrapał. Położyła się na swoim łóżku, zamierzając przeanalizować, co wydarzyło się między nią a Jake'em, ale natychmiast usnęła. Naglę usłysza­ ła głos Mabel: - Czas wstawać, kochanie. Zamieć się skończyła i drogi już są przejezdne... Dobrze spałaś? - Dobrze - odpowiedziała. - To wspaniale - dodał Jake. Liane skrzywiła się na jego widok. Stał kilka kroków od niej i patrzył kpiąco. Zaczerwieniła się na myśl, że przyglądał się jej, gdy spała. Odgarnęła włosy z twarzy, wiedząc z do­ świadczenia, że pod oczami ma błękitne sińce, ponieważ cera jej była zbyt jasna, by ślady nie przespanej nocy mogły być niewidoczne. On natomiast wyglądał wspaniałe. Całkowicie obudzony, świeżo ogolony, z błyszczącymi włosami. Nawet się nie zaciął przy goleniu, pomyślała z żalem. Ten mężczyzna nie miał w sobie żadnych ludzkich słabości. Z netu poprawki - Irena

Pochylił się nad nią i; wyszeptał,, aby tylko-ona.mogła. ta usłyszeć: - Czarodziejka,, awanturnica i w dodatku wstaje: lewą no­ gi- Wiedząc, że: zachowuje się jak jędza, powiedziała:: - Mam nadzieję, że nie jesteś żonaty Jake'u Brande: Po­ myśleć tylko, ile trudu musiałaby zadać sobie twoja żona, by zawsze móc sprostać twoim wymaganiom. Niełatwo jest współzawodniczyć z doskonałością. - Widzę, że rano twój język jest tak samo ostry - powie­ dział pogodnie. - Może umyjesz twarz, a poczujesz się lepiej. - I tak nie mogłabym już czuć się gorzej, nigdy nie należa­ łam do rannych ptaszków. Nie dobudzę się jeszcze przez co najmniej dwie godziny. Następnie, zastanawiając się, co spowodowało, że podzie­ liła się z nim tą informacją pospieszyła w stronę łazienki. Gorąca woda, staranny makijaż i dobrze wyszczotkowane włosy zdecydowanie poprawiły jej humor. Pomyślała sobie, że byłoby dobrze móc tak samo łatwo poradzić sobie z innymi kłopotami. Gdy wróciła do sypialni, łóżka były już zwinięte i tylko kilkoro podróżnych kręciło się jeszcze po sali. Jake'a nigdzie nie było. Henry'ego, na szczęście, też. Mabel szybko się z nią pożegnała. - Joe spieszy się, żeby jak najszybciej napić się kawy. Ale mieliśmy przygodę, prawda? Uważaj, żeby nie wpaść w po­ ślizg i nie wylądować w rowie. Liane włożyła kurtkę i zapięła torbę. Z kluczykami w ręku wyszła z sali i podążyła śladami Mabel. Jake'a już nie było. Nawet się nie pożegnał, pomyślała z żalem, otwierając drzwiczki samochodu. A może jest przyzwyczajony do cało­ wania kobiet o trzeciej nad ranem, w dodatku tych, których Z netu poprawki - Irena

nie lubi? Ale jeżeli jej i nie_lubi, to dlaczego czuje się taka zawiedziona, żę się; z nią nie pożegnał? Z lusterka, samochodowego sppjrzały na nią zakłopotane niebieskie oczy., Co z tego że Jake nie; lubi kpbiet,, Ona prze- cież. nie lubi mężczyzn.. Nie ufa im. Dlaczego więc poświęca tej sprawie, tyle uwagi?' Nie znała odpowiedzi na to pytanie. Zauważyła kątem oka, że Chester zdrapuje lód z szyb swego wozu. Pomachała mu na pożegnanie i wycofała się z parkingu. Im szybciej znajdzie się na głównej drodze, tym szybciej przestanie myśleć o Jake'u Brandzie. Dzień zapowiadał się bardzo ładny. Świat wyglądał jak na zimowych pocztówkach. Jasnozłote słońce powoli wznosiło się na błękitnym niebie. Drzewa rzucały długie fioletowe cienie, śnieg był głęboki i gładki, oślepiający białością. Liane wjechała na autostradę, pomiędzy dwa wały śniegu pozostawione przez pług, .Mabel i Joe byli już poza zasięgiem jej wzroku. Jadąc, zaczęła robić plany na rozpoczynający się dzień. Najpierw zatrzyma się przy jakiejś restauracji, zje śnia- danie i wypije kawę, a następnie jak .najszybciej postara się dojechać na prom. Przed pierwszą restauracją zobaczyła, zaparkowany samo­ chód Joego, ale nie było tam czerwonego samochodu Jake ! a, Pojechała dalej. Przed drugą restauracją przy stacji benzyno­ wej, stał cadillac i ciężarówka. Zdecydowała, że nie może już i nie chce dalej ścigać Jake ! a Zaparkowała i wysiadła, Kawa i dwa dompwe pączki wyraźnie poprawiły jej na­ strój. Pół godziny później znów była na autostradzie. Musiała jechać bardzo ostrożnie, ale posuwała się do przodu i dziesięć po dziewiątej opuściła granicę Nowej Szkocji, kierując się w stronę przystani. Krajobraz był teraz głownie nizinny, z roz­ rzuconymi gdzieniegdzie zabudowaniami. Słońce grzało Z netu poprawki - Irena

26 przez szyby i czuła już,, że zbliża się do domu. Sama myśl ojej własnych czterech, ścianach, napełniała ją dumą i dodawała, pewności, siebie.. Jeśli chodzi o ojca,, na pewno coś wymyśli.. Może będzie musiała poprosić o pomoc sąsiadów, może weź­ mie adwokata i kupi obronnego, psa, a może zrobi to wszy­ stko? Z pewnością będzie musiała wyjaśnić sytuację Patryko­ wi. Droga była gładka, bez zakrętów. Strach minionej nocy wydawał się niczym nie uzasadniony. Po prostu zareagowała na spotkanie z ojcem tak, jak zawsze. Tym razem nie. dam się zastraszyć, pomyślała ze złością. Z przeciwka minął ją autobus, ochlapując mokrym śnie­ giem szyby. Włączyła wycieraczki i przez moment obserwo­ wała w lusterku, jak się oddala. Nagle jej dłonie mocniej zacisnęły się na kierownicy, tak że samochód lekko zarzuciło. Na horyzoncie, daleko z tyłu, zobaczyła czerwony samochód. Jake? Przyśniło ci się, ofuknęła samą siebie. Drogi pełne są czer­ wonych samochodów, z których każdy możejechać do przy­ stani. Nie każdy z nich musi należeć do Jake'a. W każdym razie, Jake wyjechał przecież dużo wcześniej. Jest już pewnie w pół drogi do Montrealu. Czerwony samochód był ciągle tak daleko, że nie mogła rozpoznać marki. Zagryzając wargi ze złości, że w ogóle po­ święca mu tyle uwagi, zwolniła, żeby ewentualnie mógł ją wyprzedzić. Dlaczego, Liane? - mruknęła. Dlaczego jesteś ciekawa, czy to Jake? Kim on jest dla ciebie? Po prostu jestem ciekawa, to wszystko, odpowiedziała so­ bie. Jest bardzo atrakcyjnym mężczyzną, z którym, w pew­ nym sensie, spędziłam noc. A on nawet się ze mną nie pożegnał. Z netu poprawki - Irena

Minęła wierzchołek wzgórza, i przyhamowała. Serce biło jej szybciej, a dłonie mocniej zacisnęły się na kierownicy. Cyferki na tarczy zegarka, na tablicy rozdzielczej, zmieniały się denerwująco powoli. I wtedy zobaczyła w lusterku nadjeż- dżający czerwony samochód. To był Jake Dlaczego jedzie na Wyspę:Księcia Edwarda? Mówił przecież w nocy, że wraca do. Ottawy. Chce mnie znów zobaczyć.. To dlatego odjechał bez pożeg­ nania, pomyślała. Nie oszukuj się.. Wyrosłaś już z bajek o Kopciuszku, ofuk­ nął ją wewnętrzny głos. Stopniowo zwiększała prędkość. Czerwony samochód nie podejmował żadnej próby, by ją wyprzedzić, stale utrzymując tę samą odległość. Zdając sobie naglę sprawę, że uśmiecha się do siebie, Liane włączyła radio i zaczęła nucić najnowszą melodię Anne Murray. W dali widać było cieśninę Northumberland. Na stalowo­ niebieskiej powierzchni wody unosiły się kawałki kry.. Gdy dojechali do przylądka Tormentine, czerwony samochód za­ trzymał się na stacji benzynowej. Liane jechała dalej, bo prze- cież gdzie indziej mógłby dostać się tą drogą, jak nie na przystań? W porcie zapłaciła dziesięć dolarów za bilet i zajęła miejsce w kolejce samochodów czekających na załadunek. Trzy inne ustawiły się za nią i dopiero wtedy podjechał znajo- my czerwony wóz. Na przeprawę trzeba było czekać dwadzieścia, minut. Liane postanowiła nie wysiadać z auta. Była ciekawa, co zrobi Jake. Dziesięć minut później ogłoszono przez megafony, że za­ czyna się zaokrętowanie i pierwsze samochody ruszyły na prom. Utrzymując swoje miejsce w kolejce, Liane posuwała się stopniowo, aż usłyszała pod kołami chrzęst metalowego pokładu. Stosując się do wskazań kierującego ruchem, zapar- Z netu poprawki - Irena

kowala na górnym pokładzie. Z doświadczenia wiedziała, że kierowcy proszeni są o opuszczanie pojazdów podczas prze­ prawy, więc Jake będzie musiał coś zrobić. Ciekawe, jakie będąjego pierwsze słowa, gdy się spotkają. Minął ją niebieski samochód, zajmując miejsce po jej lewej stronie. Natychmiast rozpoznała kierowcę. Również spędził z nią noc w szkole. Chester. Człowiek tak nie rzucający się w oczy, jak i jego samochód. Czując nagły przypływ strachu, zacisnęła dłonie na kie­ rownicy. Jake za nią. Chester obok. To nie mógł być przypa­ dek. Jeden albo obaj musieli ją śledzić od chwili, gdy wyjechała od ojca wczoraj po południu. Jeden lub obaj byli przez niego opłacani. Jakaż była głupia! To logiczne, że ojciec kazałją śledzić. Była to najprostsza metoda, żeby się dowiedzieć, gdzie miesz­ ka. Jechać za nią w pewnej odległości, aż sama doprowadzi ich do swego domu. Jakże to zagranie pasowało do stylu ojca. I prawie wpadła w tę pułapkę. Jeden czy obaj? - myślała w kółko. Kto pracuje dla mojego ojca? Jake? Chester? Jak mogłaby to sprawdzić? Z netu poprawki - Irena