1
Już to, co poczuła na jego widok, zapowiadało kłopoty.
— Lynn Schuster? — zapytał, gdy otworzyła mu drzwi.
— Marc Cameron?
Oboje skinęli głowami, Lynn odstąpiła na bok, po
zwalając mu wejść. Jakbyśmy nie wiedzieli, kim jesteśmy,
zadrwiła w duchu, prowadząc go do salonu.
Skrupulatnie dopełnił wszystkich obowiązków gościa
składającego pierwszą wizytę: piękny dom, stwierdził kur
tuazyjnie. Miło z jej strony, że zgodziła się na to spotkanie,
zwłaszcza w wiadomych okolicznościach. Wyraził nadzieję,
że nie sprawia jej zbytniego kłopotu. Podziękowała za te
uprzejmości. Nie ma problemu, w niczym jej nie prze
szkadza, odrzekła z udaną swobodą, zastanawiając się
jednocześnie, czy aby nie wyczuł, że kłamie.
— Napije się pan kawy? — Och, wcale nie planowała
takich grzecznościowych gestów. Uprzejmie odmówił, zaj
mując miejsce w pasiastym biało-zielonym fotelu, naprzeciw
podobnej w tonie biało-zielonej sofy w duże kwieciste wzory.
Przez kilka następnych sekund wpatrywał się w nią bez
słowa.
Po co tu przyszedł? I dlaczego zgodziła się z nim spotkać?
— Czy coś się stało? — spytała wreszcie, starannie
unikając jego oczu. Były niebieskie i bardzo poważne.
Smutne jak blues... pomyślała przelotnie, czując, że nagle
miękną jej kolana. Jak głupiej podfruwajce. Usiadła na sofie,
5
zadając sobie pytanie, czy i on doznaje podobnych uczuć
i czy ten fizyczny odzew, jaki budzi w niej jego osoba, nie jest
zbyt widoczny?
— Nie, nic takiego. — W jego niskim głosie pojawił się
ton szyderstwa. — Przepraszam panią... Wydawało mi się, że
uporałem się już z tym wszystkim, tymczasem...
— Z czym się pan uporał, to znaczy, nie uporał?
— Zapragnęła nagle, żeby sobie poszedł, nic jej nie mówiąc.
Obecność tego mężczyzny działała na nią w sposób...
z którym absolutnie nie mogła sobie poradzić. Przygotowu
jąc się na tę wizytę (po jego nieoczekiwanym telefonie)
przewidywała u siebie wszelkie możliwe reakcje z wyjątkiem
tej jednej — że poczuje do niego tak silny pociąg fizyczny.
Przecież to niemożliwe, myślała, spoglądając nad jego ramie
niem w stronę frontowego okna, gdzie na parapecie stała
nieduża, oprawna w srebrną ramkę fotografia. Byli tam
wszyscy czworo: ona, Gary i dwoje ich dzieci.
Stwierdziła mimochodem, że gość jest równie wysoki jak
uśmiechnięty mężczyzna na zdjęciu, ten, z którym przeżyła
ponad czternaście lat, i że podobnie jak Gary'emu włosy na
czubku głowy zaczynają mu się przerzedzać. Z wyjątkiem
jednak tego drobnego uszczerbku włosy wciąż jeszcze ma
gęste (znacznie gęściejsze niż Gary) i dosyć długie po bokach,
gdzie łączą się dwoma miękkimi pasmami ze schludnie
przystrzyżoną, z lekka rudawą brodą. Odnotowała również,
że w przeciwieństwie do jej młodzieńczo szczupłego męża
Marc Cameron odznacza się mocną, a nawet zwalistą
budową. Nie, absolutnie nie jest w jej typie. Zupełnie nie
przypomina żadnego z mężczyzn, którzy kiedykolwiek wy
dawali jej się choć trochę pociągający. To jakaś chwilowa
aberracja, uznała, nerwowo zmieniając pozycję. Zbijała ją
z tropu ta zaskakująca, czysto fizyczna reakcja, w dodatku
jakże niestosowna w obecnych okolicznościach!
— Sytuacja jest dość niezręczna — powiedziała głoś
no.
— To prawda.
Zapadła cisza, którą po chwili przerwały dwa równie
głębokie westchnienia —jego i jej.
6
— Wspomniał pan przez telefon, że są pewne sprawy,
o których powinnam wiedzieć — nie wytrzymała Lynn,
przeklinając w duchu swe nieznośne skrzywienie zawodowe.
— Musiało to zabrzmieć melodramatycznie.
Wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć: cóż
mógł pan na to poradzić? Nie ufając własnemu głosowi,
w milczeniu czekała na ciąg dalszy.
— Cała ta sprawa rąbnęła mnie w łeb jak obuchem
— wyznał po dłuższej pauzie. — Ma pani coś do picia?
Nietrudno było się domyślić, że nie prosi o kawę.
— Mam jakieś piwo w lodówce...
— To świetnie — wszedł jej w słowo. — Chętnie się
napiję, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu.
Owszem, miała, bąknęła jednak, że nie. Przeprosiła go
i poszła do kuchni, licząc, że owa chwila samotności pomoże
jej nabrać dystansu do tego mężczyzny, że przywróci jej
obiektywizm niezbędny do przebrnięcia przez tę strasznie
kłopotliwą konwersację. Nic z tego — uznał za stosowne
przyjść za nią do kuchni.
— Czyje to dzieło? — zapytał, wskazując liczne, bajecz
nie kolorowe rysunki poprzylepiane do drzwi lodówki.
— Moich dzieci. Oboje lubią rysować — krótko od
rzekła Lynn. Nie miała ochoty rozwijać tego tematu.
— Ha, wystarczy zobaczyć lodówkę i od razu wiadomo,
czy w domu są małe dzieci — uśmiechnął się Marc Cameron.
— Ja mam dwóch chłopców. Pięcioletni bliźniacy. Jake
i Teddy. Obaj namiętnie malują palcami. Moja lodówka
wygląda bardzo podobnie.
— Czy powodem są dzieci? — niecierpliwie rzuciła
Lynn, zdecydowana jak najszybciej skończyć tę wizytę.
— Powodem czego?
— Pańskiej wizyty. Chciał mi pan coś powiedzieć. Czy
ma to jakiś związek z naszymi dziećmi?
— Nie. — Wziął od niej butelkę piwa.
— Przepraszam, może dać panu szklankę? Gary... nigdy
nie pije ze szklanki. — Na dźwięk tego imienia dostrzegalnie
drgnęła mu powieka. — Woli piwo prosto z butelki.
— Wobec tego poproszę o szklankę.
7
Lynn uśmiechnęła się lekko wbrew usilnym staraniom,
aby tego nie czynić. Wysoka rzeźbiona szklanka, którą
wyjęła z kredensu, pochodziła z kompletu kupionego przez
nią Gary'emu na Dzień Ojca. Wynosząc się z domu, nie
zabrał ich z sobą. Chyba nawet o tym nie pomyślał.
— Pani nie pije? — zagadnął ją gość.
— Nie lubię piwa.
— Wyznam, że mnie to nie dziwi. Suzette też nie lubi
piwa.
Suzette, jego żona! Lynn próbowała się uśmiechnąć, lecz
choć przed minutą przyszło jej to zgoła bez wysiłku, teraz
poczuła, że zamiast uśmiechu wokół ust rysuje jej się
mnóstwo głębokich, nieładnych zmarszczek — jakby ssała
cytrynę. Robiła, co mogła, aby sprawiać wrażenie, że
pogodziła się już z sytuacją, ale on jej tego nie ułatwiał!
Jego telefon — godzinę wcześniej —nie tylko strasznie ją
zaskoczył, ale i wytrącił z równowagi.
— Mówi Marc Cameron — oznajmił. — Bardzo chciał
bym z panią porozmawiać. Są sprawy, o których powinna
pani wiedzieć. Czy mogę przyjechać?
Lynn w pierwszej chwili nie miała pojęcia, kim jest ten
człowiek ani o co mu chodzi, choć on najwidoczniej zakładał,
że wszystko jest dla niej jasne. To nazwisko nic jej nie
mówiło, aczkolwiek uznała je za ładnie brzmiące.
— Bardzo przepraszam, ale nie wiem, z kim mam
przyjemność...
— Jestem mężem Suzette — wyjaśnił pospiesznie i za
milkł.
Stojąc ze słuchawką w ręku pośrodku swojego salonu
(Gary pozostawił je} tę małą parterową willę), bezskutecznie
próbowała wyobrazić sobie rozmówcę. I co on właściwie
chce jej powiedzieć? Doświadczenie zdążyło już ją nauczyć,
że gdy ktoś postronny uważa za konieczne poinformować ją
o czymś, okazuje się to zwykle doprawdy ostatnią rzeczą,
którą by chciała usłyszeć.
— To chyba niezbyt dobry pomysł... — Czuła, że gardło
ma suche, a słowa więzną jej w ustach.
— To ważne.
8
— Nie rozumiem, co takiego...
— Bardzo panią proszę. — Dodał, że mieszka w pobliżu.
Z Palm Beach do jej domu w Delray to tylko piętnaście
minut.
— No dobrze — niechętnie wyraziła zgodę. Niechętnie,
gdyż czuła, że popełnia błąd. — Niech pan przyjedzie za
godzinę. Muszę położyć dzieci do łóżek.
— Będę za godzinę. Och, jeszcze jedno. Proszę nie
wspominać nikomu o mojej wizycie.
— A komu miałabym mówić? — spytała Lynn, ale już się
zdążył rozłączyć.
Natychmiast zadzwoniła do swojej prawniczki.
— Renee, mówi Lynn Schuster — powiedziała z lekkim
zniecierpliwieniem, gdy po kilku sygnałach zgłosił się auto
mat. — Przepraszam, że niepokoję cię w domu, ale sprawa
wydaje się ważna. Przed chwilą odebrałam ciekawy telefon.
Jest teraz dziesięć po ósmej. Jeśli wrócisz do domu w ciągu
godziny, zadzwoń do mnie, jeśli nie, skontaktuję się z tobą
jutro rano.
Odłożywszy słuchawkę, zaczęła sprzątać ze stołu wielkie
płachty papieru szczelnie pokrywające całą jego szklaną
powierzchnię. Przypominały obiadowy obrus, na którym
ktoś beztrosko nagryzmolił rzędy czarnych znaków. Były
to sprawozdania, nad którymi pracowała, kiedy zadzwonił
ten intruz. Zaczęła je składać i na siłę upychać do i tak już
pękatej teki. Przyszło jej na myśl, że aby to skończyć, bę
dzie musiała wstać jutro rano co najmniej godzinę wcześ
niej. Trudno, nie była w stanie skupić się teraz na pracy.
Teraz gdy ten człowiek, ten „mąż Suzette", ma tu być za
godzinę...
Ale Bogiem a prawdą jak właściwie miał się przedstawić?
Jest wciąż jeszcze mężem tej kobiety — dopóki się nie
rozwiodą... Podobnie jak ona jest nadal żoną Gary'ego.
Jakież to wszystko pogmatwane, westchnęła w duchu,
i zarazem całkiem trywialne, jeśli spojrzeć na rzecz bez
emocji. Gary porzucił mnie dla innej i właśnie zadzwonił mąż
tej kobiety pod pretekstem, że chce mi przekazać jakieś
bardzo ważne informacje.
9
Całą tę godzinę przed jego przybyciem pamiętała niezbyt
wyraźnie. Jak obraz widziany przez mgłę. Przypominała
sobie, że jeszcze przez kilka minut stała przy telefonie,
a potem nagle zaczęła się spieszyć. Uprzątnąwszy papiery,
pędem ruszyła do pokoju syna. Siedmioletni Nicholas już
spał. Poprawiła mu skopany kocyk, delikatnie odsunęła
z buzi pasmo jasnych włosów i leciutko pocałowała w czoło.
Nawet nie drgnął. Zaskoczona, że śpi tak spokojnie, przyj
rzała się bacznie swojemu młodszemu dziecku. Nicholas był
chłopcem typu „żywe srebro", z tych, którzy ciągle są
w ruchu — nawet we śnie. Lynn nie robiła już tego od lat,
teraz jednak pochyliła się nad nim tak nisko, że poczuła na
twarzy ciepły oddech syna. W tym momencie mały głośno
westchnął i z impetem przewrócił się na bok, omal nie
trafiając matki mocno zaciśniętą pięścią. Z uśmiechem
cmoknęła go w nosek i cichutko wyszła z pokoju.
Dziesięcioletnia Megan siedziała na podłodze, pochło
nięta bez reszty lekturą najnowszych przygód Nancy Drew.
Na Lynn ten widok podziałał dziwnie uspokajająco, przy
wracając utracone ostatnio poczucie ciągłości życia i zara
zem rodzinnej więzi. Ona też w wieku Megan uwielbiała
dzielną Nancy Drew. Świadomość, że przynajmniej to jedno
łączy ją z córką, stanowiła dla niej powód do radości, gdyż
pod innymi względami Megan była dzieckiem swego ojca.
Spokojna i silna—zupełnie jak Gary—miała jego usta i jego
głowę do liczb (jeśli Lynn ma jedno jabłko i jakaś Suzette
wyrwie jej to jabłko z ręki, to ile jabłek pozostanie Lynn?
zakpiła w duchu, zmierzając do swego pokoju).
Krytycznie oceniwszy swe odbicie w lustrze wiszącym
naprzeciw nie pościelonego łóżka, niedbale przygładziła
szczotką brązowe, naturalnie wijące się włosy (sięgały ra
mion), szybko przeciągnęła różową kredką po wargach
(pełnych i o ładnym kroju), a po krótkim namyśle nałożyła
na policzki trochę różu. Patrząc na jej białą cerę, trudno się
było domyślić, że od urodzenia mieszka na Florydzie. Cóż,
należała do osób zmuszonych unikać słońca. Już po kilku
minutach jej twarz i ciało przybierały odcień pomidora.
Mogła tylko zazdrościć Gary'emu i dzieciom złocistobrązo-
10
wej opalenizny (jeśli Lynn ma jednego pomidora...). Nie
stety, słońce ci nie służy, oznajmiła swojemu odbiciu, lekko
pogrubiając rzęsy ciemnogranatowym tuszem. Matkakiedyś
wciąż jej powtarzała, że jedynym zabiegiem upiększają
cym naprawdę potrzebnym kobiecie jest właśnie tuszowa
nie rzęs... I po co ja zadaję sobie tyle trudu? pomyślała
cierpko. Dla tego faceta? Była pewna, że go z miejsca
znienawidzi.
— Wychodzisz?—W drzwiach ukazała się Megan. W jej
południowo miękkim głosie słychać było obawę kryjącą się
za owym pozornie prostym pytaniem.
— Nie, dziecinko — uspokoiła ją Lynn, łapiąc się na
tym, że przy swoich 158 centymetrach wzrostu „dziecinka"
jest od niej niższa zaledwie o siedem centymetrów. — Nigdzie
się nie wybieram. Ktoś ma tu przyjść.
— Kto?
— Klient — skłamała Lynn, czując, że się rumieni.
— Mężczyzna? — Głos Megan stwardniał, ramiona jej
zesztywniały.
— Tak. — Zabrzmiało to w miarę obojętnie. — Za
dzwonił do mnie przed chwilą mocno zdenerwowany, więc
jeśli się zjawi, nim pójdziesz do łóżka, byłabym ci wdzięczna,
gdybyś podczas jego wizyty pozostała w swoim pokoju.
— A czemu ten twój klient nie może przyjść do biu
ra?
— Bo... po prostu nie może. Gotowa do spania?
— A wyglądam na gotową?
Lynn prześliznęła się wzrokiem po ubranej w bawełniany
kombinezon córce. Jej wciąż jeszcze dziecięca sylwetka
sprawiała już jednak wrażenie, jakby lada moment z pączka
miał wykluć się kwiat. Smukła i jasnowłosa, cerę miała
śniadą i brązowe, złociście nakrapiane oczy.
— Więc radzę ci się przygotować — rzuciła Lynn
możliwie łagodnym tonem.
Megan przygwoździła matkę spojrzeniem ciężko skrzyw
dzonej ofiary, którego perfekcja sięgnęła ostatnio wyżyn
dzieła sztuki. Okres dojrzewania zaczyna się dziś znacznie
wcześniej niż kiedyś, westchnęła Lynn.
11
— Jesteś uperfumowana? — zaatakowała ją córka i nim
Lynn miała szansę odpowiedzieć, wypuściła następną strza
łę: — Nie zamierzasz się przebrać?
Lynn popatrzyła na swe białe dżinsy i czerwony pasiasty
trykot.
— Nie jestem uperfumowana — odparła, nie podnosząc
głosu—a moje ubranie jest całkiem w porządku, nie uważasz?
— Nie wygląda na strój służbowy — zwięźle orzekła
Megan.
— Będzie musiało wystarczyć — oschle rzuciła Lynn.
—A ty jeszcze nie przebrałaś się do spania? — szybko odbiła
piłeczkę. Tym razem zabrzmiało to ostro.
W odpowiedzi posłano jej spojrzenie zdolne zrujnować
miasto. Poczuła się nagle kompletnie bezradna i zagubiona.
Dlaczego, na Boga, zgodziła się zobaczyć z tym człowiekiem?
Czy samo to, że mąż się z nią rozstał, bo wolał inną, nie jest
już wystarczającym upokorzeniem, zwłaszcza w tak małym
mieście jak Delray? Co gorsza, ta druga, zgodnie z powszech
ną opinią, nie jest ani zbyt młoda, ani szczególnie ładna!
A teraz jeszcze na dodatek musi znieść towarzystwo męża tej
kobiety! Z jakiej racji? Czyżby to, że oboje zostali odtrąceni
przez swych szacownych małżonków, stwarzało między nimi
jakąś perwersyjną więź?
Starannie zasłała łóżko (nie znosiła zasypiać w zmiętej
pościeli), raz jeszcze zlustrowała salon, dokonując tu i ów
dzie korekt, z trudem zapędziła dziwnie dziś czepialską
Megan pod kolorowy baldachim rozpięty nad mosiężnym
łóżkiem i zaledwie ukończyła te czynności, rozległ się
dzwonek do drzwi.
— Ktoś dzwoni! — krzyknęła Megan, demonstrując, że
czuwa.
— Słyszę, kochanie. — Lynn specjalnie zniżyła głos, by
dać córce do zrozumienia, że o tej porze dzieci powinny już
spać. Poprawiła jeszcze trochę włosy, wymusiła na sobie
powściągliwy uśmiech i po trzech głębokich wdechach
szeroko otworzyła drzwi.
— Lynn Schuster? — spytał mężczyzna stojący za pro
giem.
12
Tak się to zaczęło.
Prowadząc teraz gościa z kuchni do salonu, powiedziała
sobie, że ten gwałtowny pociąg fizyczny do zupełnie obcego
mężczyzny nie jest ostatecznie aż taki znów dziwny. Widocz
nie obie z Suzette (imię to więzło jej w gardle) mają
identyczny gust co do mężczyzn. Może ten Marc Cameron
też jest prawnikiem, jak Gary?
— Nie jest pan przypadkiem adwokatem? — zapytała
głośno, siadając znowu na sofie. Wydawało jej się, że
przejmując inicjatywę w tej rozmowie, zapewnia sobie mini
malną przynajmniej przewagę. Marc Cameron tymczasem,
obrzuciwszy spojrzeniem wygodny salon, utrzymany w spo
kojnych odcieniach zieleni, niespiesznie podszedł do wiel
kiego okna.
— Prawie słychać tu szum oceanu — mruknął jakby do
siebie ze wzrokiem utkwionym w bezgwiezdną ciemność.
— Nie, z prawem nie mam nic wspólnego. Jestem pisarzem.
— Tak? A co pan pisze? — Natychmiast ugryzła się
w język, niezadowolona, że zbyt spontanicznie dała wyraz
swojej ciekawości. On teraz wsiądzie na swego konika
i będzie gadać bez końca.
— Książki — odrzekł sucho. — I proszę mnie nie pytać
o tytuły. Nie przeczyta ich pani, a moje ego i tak już boleśnie
dostało po uszach. — Spróbował się uśmiechnąć, ale szybko
tego zaniechał. — Od czasu do czasu pisuję również jakieś
kawałki do różnych nowojorskich czasopism, na tyle snobis
tycznych, by udawać miłość do sztuki, no i mnóstwo głupa
wych artykulików do prasy lokalnej. Sylwetki przyjezdnych
znakomitości i tak dalej. Naprawdę to panią interesuje?
— Cóż, ja... — Owszem, interesowała ją jego działal
ność, nie chciała się jednak do tego przyznawać.
— Wiem, że pani pracuje w opiece społecznej.
— Tak. Od dwunastu lat.
— I lubi pani tę pracę?
— Czemu nie? — Lynn zdobyła się na czarny humor.
— Nędza, przemoc, porzucone rodziny, znęcanie się nad
dziećmi, czyż to nie bogaty repertuar? A ja mam go na co
dzień.
13
— Dość jednostronne menu. Moim zdaniem tego rodza
ju dieta dzień po dniu jest raczej deprymująca.
— No, jeśli mam być szczera... — I czemuż to mam być
szczera, żachnęła się w duchu — ...zanim to wszystko się
stało, myślałam o zmianie zajęcia, ale teraz... Jedna general
na zmiana mi wystarczy. — Odchrząknęła, choć właściwie
nie musiała tego robić i ku własnemu zdziwieniu podjęła
przerwany wątek: — W tej pracy cała sztuka polega na tym,
że nie wolno angażować się w nią uczuciowo, to znaczy,
w poszczególne sprawy. Po prostu po wyjściu z biura należy
brać z nimi rozwód... Bardzo przepraszam za tę dość
niefortunną metaforę.
Musiał to odczuć podobnie, bo zmienił temat:
— To zdjęcie — wziął do ręki rodzinną fotografię Lynn
(wydawała się taka malutka w jego potężnej dłoni!) — musia
ło być zrobione parę lat temu?
— Rzeczywiście. Dokładnie przed trzema laty. Aż tak się
postarzałam? — Do licha, i po co to pytanie?
— Pani nie — stwierdził, odstawiaj ąc zdjęcie na parapet.
— On się postarzał. Gary. — Wymówił to imię niezwykle
starannie, tak jakoś przesadnie okrągło, że zabrzmiało to...
z lekka obscenicznie.
— Ach tak. — Lynn pilnie zajęła się własnym paznok
ciem, obskubując z niego łuszczący się biały lakier. — Zapo
mniałam, że poznał pan mojego męża.
— Ha, żeby tylko! To przecież ja przedstawiłem go
Suzette! „Moja droga, poznaj pana Gary'ego Schustera. To
świetny prawnik, wkrótce sfinalizuje kupno naszego nowego
domu." — Roześmiał się głośno. — Czysta ironia losu, co?
Ale pisarz podobno powinien ją umieć docenić. — Pociągnął
łyk piwa i znowu zapatrzył się w okno. — Przyjemnie jest
mieszkać tuż nad oceanem — dorzucił nie a propos.
— Uwielbiam spacery po plaży — podjęła Lynn, uzna
jąc, że to znacznie bezpieczniejszy temat i można opuścić
gardę. — Bardzo mi to pomaga zachować właściwą perspek
tywę w widzeniu ludzi i zdarzeń.
— Tego też? Ciekaw jestem, jak to pani robi, że udaje
się pani zachować tę właściwą perspektywę?
14
i
— Nie bardzo rozumiem, co pan ma na myśli.
— No, choćby to, że któregoś dnia mąż po powrocie
z pracy nagle informuje panią, że odchodzi do innej. Jak
sobie pani z tym radzi?
— To moja sprawa. — Lynn czym prędzej schowała się
znów za murem.
Uśmiechnął się lekko. Wokół jego niebieskich oczu
mocniej zarysowały się drobniutkie zmarszczki.
— Przepraszam. Pisarska ciekawość.
— Raczej ciekawość wzgardzonego męża. — Natych
miast pożałowała tych słów. Głupie, bezsensowne okru
cieństwo. Ten człowiek i tak dość już cierpi. A jego pytanie
nie było ani niestosowne, ani nawet nieoczekiwane. Tylko
jak mu powiedzieć, że choć prawie pół roku minęło od owej
chwili, gdy Gary oświadczył, że odchodzi, gdy spakował
swoje ubrania i swoje książki prawnicze — och, zwłaszcza te
książki przekonały ją, że mówi serio, że naprawdę wynosi się
z domu — mimo to cała sprawa nadal ma dla niej posmak
czegoś nierzeczywistego? Gdy powiedział jej bez ogródek:
„Kocham inną", doznała osobliwego uczucia, że nie dzieje
się to naprawdę, że po prostu usnęła nad książką i przyśnił jej
się zły sen. Dopiero gdy zaczęła mówić — a zaczęła,
ponieważ wyraźnie tego oczekiwał — zrozumiała, że to
obiektywna, trójwymiarowa rzeczywistość, a jej mąż, z któ
rym przeżyła czternaście lat, ojciecjej dwojga dzieci, napraw
dę postanowił odejść.
„Chyba żartujesz!" — zawołała, choć widać było prze
cież, że wcale tak nie jest.
Wygłaszając swój komunikat, miał dobrze jej znaną minę
winowajcy, która zawsze zapowiadała ważną według niego,
acz niezbyt miłą wiadomość, a jego łagodne zazwyczaj usta
drgały nerwowo, jakby już chciał odeprzeć zarzuty, mimo że
jeszcze nie padły.
„Nie — odrzekł z wolna — mówię bardzo serio. Wiesz, że
od pewnego czasu nie jesteśmy z sobą szczęśliwi..."
„Co ty pleciesz?! — gwałtownie weszła mu w słowo,
zupełnie nie bacząc na to, że nie znosił, by mu przerywano.
— Ja byłam i jestem szczęśliwa. Co ty wygadujesz?"
15
On wdał się wtedy w szczegółowy wywód, a ją w tym
momencie nawiedziło uczucie, że to, co się dzieje, dotyczy
kogoś innego, nie jej. Było tak, jakby siedziała za swoim
biurkiem w Wydziale Opieki Społecznej w Delray, słuchając
opowieści o cudzych losach. W takich chwilach znajdowała
się zawsze po swojej, urzędowej stronie biurka, bezpiecznej
i wolnej od tego rodzaju nieszczęść. Mogło ją coś poruszyć,
czasami nawet do łez (szczególnie w pierwszych latach
pracy), nigdyjednak nie dotknęło jej to osobiście, a już z całą
pewnością nie zraniło. Codziennie wysłuchiwała rozdzierają
cych relacji członków rozbitych rodzin. O małżeństwach
kończących się rękoczynami, o zaniedbywanych i bitych
dzieciach, o aktach uczuciowego szantażu, o zbłąkanych,
zagubionych duszach, które rzadko udawało się sprowadzić
z ich błędnych, pogmatwanych ścieżek. Słuchanie o takich
sprawach należało do jej obowiązków, podobnie jak współ
czucie, analizowanie sytuacji, poszukiwanie wyjścia z kryzy
su — jeśli tylko było to możliwe. Wszystko to zamykała
potem w sprawozdaniach, starając się nadać całemu temu
szaleństwu jakie takie pozory zdrowego rozsądku. Ból
i tragedie były, owszem, nieodłącznym elementem jej pracy,
ale nie życia prywatnego. Tak więc dopiero w chwili gdy
Gary z walizkami w rękach zamknął za sobą drzwi wspól
nego domu, do świadomości Lynn zaczęła przenikać wresz
cie gorzka prawda, że jej udziałem stało się to samo, czego
doświadczają codziennie tysiące kobiet w całym kraju:
porzucono ją jak starą rękawiczkę, bo mężowi zapachniała
nowa. A teraz stoi przed nią mąż tej kobiety, który ciągle
jeszcze nie wyjaśnił, po co właściwie tu przyszedł.
— Panie Cameron, pora chyba przystąpić do celu pań
skiej wizyty. — Usłyszała w swym głosie nutę zniecierpliwie
nia. On też to musiał usłyszeć, bo ramiona nagle mu obwisły.
— Czy w ogóle ma jakiś cel?
— Sam już nie wiem — wyznał, opadając na biało-
-zielony fotel, który pod jego potężnym ciałem jakby się
raptem skurczył. — Kiedy do pani dzwoniłem, wydawało mi
się, że tak. — Urwał i uśmiechnął się do niej. — Intencje
miałem jak najlepsze. W każdym razie wtedy tak myślałem.
16
— Mówił pan, że są sprawy, o których powinnam
wiedzieć.
Wzruszył ramionami.
— Są i mogę je pani przedstawić. Pewne rzeczy, które
być może ułatwiłyby pani zawarcie korzystnej umowy z mę
żem, które... ach, mniejsza o to. Ale na pani widok uświado
miłem sobie, że przyniosło mnie tu coś innego. — Zrobił
pauzę, potęgując tym efekt dalszej wypowiedzi. — Prawda
jest taka, że powodowała mną ciekawość. Tak, raz już
użyłem tego słowa. Wzgardzony mąż był ciekaw, jak wyglą
da porzucona żona. I wie pani co? Pani jest od niej ładniejsza.
— I cóż mam teraz powiedzieć? — westchnęła Lynn po
dłuższej chwili milczenia, podczas której bezskutecznie usiło
wała wymyślić jakąś dowcipną ripostę.
— Miałem nadzieję, że będzie pani wściekła tak jak ja
— kontynuował Marc Cameron — i że opowie mi o tym ze
wszystkimi paskudnymi szczegółami. Na przykład, jakich
słów użył Gary, informując panią o romansie, co pani
powiedziała jemu, co pani wtedy czuła, czy zacny małżonek
uznał za stosowne powiedzieć coś o Suzette lub o mnie. Bo
może skarżyła się na mnie? Może byłem kiepskim mężem
i ojcem albo nie daj Boże, fatalnym kochankiem? Widzi pani,
detale dla pisarza to woda na jego młyn.
— Nie bardzo umiem opowiadać — szczerze wyznała
Lynn. I wcale nie miała ochoty odnaleźć się później na
kartach jego nowej książki jako obiekt bezlitosnej wiwisek
cji. — Jestem jednak dobrą słuchaczką — oznajmiła wbrew
własnym intencjom — więc gdyby pan chciał...
— Tak, rzeczywiście — gwałtownie podniósł się z fotela
— bardzo chcę się wygadać! — Mówił teraz coraz szybciej
i z coraz większym przejęciem. — Prawdę powiedziawszy,
niczego tak nie pragnę, jak usiąść obok pani i porównać
nasze doświadczenia punkt po punkcie, jeden soczysty kąsek
po drugim! A kiedy już nas to znudzi, chciałbym zawieźć
panią do motelu, najlepiej do tego samego, w którym nasi
współmałżonkowie odbyli swoją pierwszą randkę, tak, zde
cydowanie do Jego właśnie motelu, do tego samego pokoju
z tym samym cholernym łóżkiem i tam... — urwał. — Może
jednak moje intencje nie były tak całkiem czyste — zakończył
z lekkim westchnieniem.
Nastąpiła długa chwila ciszy, tak martwej jak gdyby
oboje przestali oddychać.
— Niezłe przemówienie — odezwała się wreszcie Lynn,
starając się ukryć szok i zarazem falę podniecenia.
— Przejdźmy się po plaży — zaproponował Cameron.
Wysączył resztkę piwa i głośno odstawił szklankę na ratano-
wy stolik. — Proszę mi powiedzieć, szanowna opiekunko
społeczna, czy to odpowiednia propozycja? Czy ocenia ją
pani z właściwej perspektywy?
— Pan jest wściekły, sam pan to przyznał... — niepewnie
bąknęła Lynn ze zdradzieckim rumieńcem na twarzy. Nie
miała pojęcia, co by tu jeszcze powiedzieć. Oby się tylko nie
domyślił, jak sprzecznych doznaje uczuć: kazać mu się
wynosić czy rzucić mu się w ramiona?
— A pani nie jest wściekła? — spytał, gdy umknęła
wzrokiem. — Ach, prawda, zapomniałem, pani wszak ze
wszystkim radzi sobie sama. Proszę posłuchać — bezradnym
gestem podniósł ręce — przykro mi, jeśli panią obraziłem.
— Nieprawda, wcale nie jest panu przykro.
— Rzeczywiście, ma pani rację. Chyba właśnie po to tu
przyszedłem.
— Czuje się pan teraz trochę lepiej?
— To zależy...
— Od czego?
— Od pani odpowiedzi na mą propozycję.
Lynn nie umiała powstrzymać uśmiechu.
— Odpowiedź brzmi „nie".
— Mimo to czuję się lepiej.
— Świetnie, może więc pan już iść.
Pokiwał głową, ale nie ruszył się z miejsca.
— Trochę mi teraz głupio.
— Być może poprawię pańskie samopoczucie, jeśli po
wiem, że i ja czuję się nie najświetniej. — Lynn podniosła się
z sofy i poszła do drzwi. Kiedy je otworzyła, fala skoncent
rowanego ciepła dosłownie zatkała jej nozdrza. —Poznanie
pana było dla mnie rzadką przyjemnością, panie Cameron.
18
Mam nadzieję, że pańska pisarska dusza potrafi docenić tę
ekstrakropelkę ironii — w żaden sposób nie mogła się
powstrzymać przed wbiciem mu tej szpileczki.
— Chciałbym znów panią zobaczyć — powiedział to
nem prośby. Stał w progu, uniemożliwiając Lynn zamkniecie
drzwi. Byłojej równocześnie gorąco i zimno: na twarzy czuła
upał letniej nocy, na plecach chłodny powiew z klimatyzato
ra. — Niech mi pani wierzy, nie zawsze zachowuję się jak
kretyn. Kiedy tu wszedłem, od razu wyczułem czy raczej
wydawało mi się, że wyczuwam coś na kształt wzajemnych
wibracji. Jakby coś miedzy nami zaiskrzyło... Cóż, może się
omyliłem. Prawdą jest jednak, że pani mi się podoba i że
pragnę się z panią widywać. Myślę, że łączy nas wiele
wspólnego poza tym, co oczywiste. No i — zawahał się lekko
— czuję, że właśnie przed panią mógłbym się chyba wyga
dać... Nie radzę sobie z tym wszystkim tak dobrze jak pani.
Wciąż brak mi :
,właściwej perspektywy". — Uśmiechnęła
się na te słowa. — Może gdy następnym razem wybierze się
pani na spacer po plaży, wolno mi będzie pójść z panią.
— Chyba nie.
— Ja jednak zadzwonię.
Za całą odpowiedź wzruszyła tylko ramionami, a potem
z fałszywie kamienną twarzą patrzyła, jak wolnym krokiem
idzie do stojącego na ulicy wozu. Kiedy usiadł za kierownicą,
czym prędzej zamknęła drzwi; nie chciała, by zauważył, że
mu się przygląda. Słysząc oddalający się odgłos silnika,
pomaszerowała do salonu, gdzie stanęła zdziwiona, widząc,
że wszystko jest na swoim miejscu. A jej się zdawało, że
przemknął tedy huragan!
Ręce jej się trzęsły, kiedy niosła do kuchni pustą szklankę.
Umyła ją szybko, odstawiła na półkę i gwałtownie zatrzas
nęła drzwiczki. Usunąwszy w ten sposób wszelkie ślady
bytności Marca Camerona, odetchnęła głęboko raz, potem
drugi. Spojrzenie na kuchenny zegar upewniło ją, że nie jest
jeszcze za późno na rozmowę z prawniczką. Podeszła do
telefonu i wybrała numer Renee Bower.
19
2
Kiedy Renee Bower wróciła z przyjęcia, było już po
pierwszej w nocy. Sprawdziwszy pocztę głosową, znalazła
trzy wiadomości: jedną z Nowego Jorku od swej siostry
Kathryn i dwie od klientki, Lynn Schuster, opuszczonej
niedawno przez męża, który jednak zaproponował żonie
bardzo korzystną umowę rozwodową.
— Ciekawe, o co tu chodzi? — zaczęła się zastanawiać,
siadając na brzegu wielkiego małżeńskiego łóżka, żeby
wreszcie zdjąć srebrne pantofle, które przez cały wieczór
fatalnie piły ją w palce. Czyżby i stopy jej się powiększyły?
Palce u nogi też tyją?
— Przecież wiesz, o co chodzi — odezwał się Philip,
jej mąż, z drugiego końca nieskalanie białej sypialni.
— Potrzebny jej słuchacz. Po prostu chce się przed kimś
wygadać.
— Nie mówię o Kathryn, tylko o Lynn Schuster. Byłam
pewna, że udało nam się zapiąć tę sprawę na ostatni guzik, po
co więc do mnie dzwoni, i to do domu?
— Cokolwiek to jest, musi poczekać do rana. Chodź do
łóżka — rzucił niecierpliwie. Zdążył się już rozebrać i wsko
czyć pod kołdrę.
— Nie mam pojęcia, jak ty to robisz! — Renee przeszła
do ogromnej, wzorowo urządzonej garderoby, gdzie zrzuciła
czarny sweter i spodnie, pozostawiając je niedbale na
podłodze, tam gdzie upadły. Narzuciwszy na siebie długą
koszulę nocną, ruszyła do białej marmurowej łazienki, czując
pod stopami miękki biały dywan.
— Nie mam zwyczaju o pierwszej w nocy przesłuchiwać
poczty głosowej przez ponad dwadzieścia minut — łagodnie
upomniał ją mąż.
— Ja również nie mam takiego zwyczaju. — Renee
przejrzała się w lustrze, stwierdzając z przykrością, że nawet
pod warstwą makijażu jej cera sprawia wrażenie ziemistej.
— Nie zwalaj na mnie winy za to, że twój przyjaciel
postanowił w środku tygodnia urządzić żonie przyjęcie
20
niespodziankę. — Płynnym gestem nałożyła na policzki dwie
porcje kremu do demakijażu, trzecią zaś umieściła na czubku
krótkiego zadartego nosa.
— Mówisz tak, jakby twoim przyjacielem nie był.
— Ja nie mam przyjaciół. — Miał to być żart, uświado
miła sobie jednak, że właściwie powiedziała prawdę. Wszak
wszyscy wspólni znajomi to w rzeczywistości osoby za
przyjaźnione z Philipem, które jej przyjaciółmi zostały chyba
przez osmozę. Odziedziczyła ich po prostu sześć lat temu,
biorąc z nim ślub. Jej przyjaciele, nie wyłączając kilku
najbliższych, znanych od dzieciństwa, gdzieś znikli. Inny
tryb życia, mało czasu... Już prawie o nich nie myślała.
Należeli do innej epoki — tej sprzed Philipa.
— Może byś się trochę pospieszyła? — zawołał z sy
pialni.
Było w jego głosie coś takiego, jakby miał ochotę na
seks.
Cóż, bardzo by chciała przyspieszyć ten codzienny
wieczorny obrządek, ale jak? Absolutnie nie mogła sobie na
to pozwolić. Zaczęła powolutku wmasowywać krem w skó
rę, uważając, by nie trzeć zbyt mocno okolicy oczu. Gdyby
natura obdarzyła ją hojniej, nie musiałaby tak się starać...
Żałowała, że nie jest ładniejsza, niekoniecznie dla własnej
satysfakcji... Pragnęła być piękna dla niego, dla Philipa.
Miała wprawdzie dopiero trzydzieści cztery lata, ale właśnie
zauważyła, że u większości kobiet obecnych dziś na przyjęciu
kurze łapki nie są tak widoczne jak u niej. Nawet solenizant-
ka, której stuknęła czterdziestka i dla której, rzecz jasna, nie
mógł to być powód do radości, nawet ona wyglądała lepiej.
Sięgnąwszy do marmurowej szkatułki, gdzie trzymała płatki
higieniczne, zaczęła ostrożnymi pociągnięciami usuwać
krem z twarzy, studiując przy okazji rozszerzone pory i inne
skazy na urodzie.
— Dlaczego mam brązowe oczy, a nie zielone jak
Kathryn? — mruknęła do siebie. Przyszło jej na myśl, że
w głosie siostry brzmiała dziś jeszcze większa desperacja niż
zwykle. Od trzech miesięcy, to znaczy od nagłej śmierci męża
na atak serca, Kathryn tonęła w depresji. Ostatnio dzwoniła
21
wprawdzie coraz częściej, lecz mimo usilnych nalegań nie
chciała opuścić Nowego Jorku nawet na kilka dni.
Renee zbliżyła twarz do lustra, starając się odnaleźć we
własnych rysach jakiś ślad swojej siostry. Niestety, żadnego
podobieństwa. W jej rodzinie tą ładną była Kathryn. Wes
tchnęła, zmywając całą górę tuszu, który tak pracowicie
nakładała kilka godzin wcześniej. Cóż, może to i prawda, że
dostał jej się w spadku rozum ojca, ale to Kathryn, jak często
powtarzał, miała szczęście odziedziczyć po matce wielkie
zielone oczy i przepięknie rzeźbione, wysokie kości poli
czkowe. Moje kości, jeśli je w ogóle miałam, pomyślała
ponuro, z pasją wklepując w policzki odżywczy krem na noc,
już dawno zniknęły w tłuszczu... Za dużo tych kilogramów
dźwigam na sobie od roku. No, nie ma się co oszukiwać, to
trwa już raczej dwa lata. Zerknęła w stronę wagi — był to jej
najgorszy wróg, którego od tygodni starała się lekceważyć,
przekonując zarazem samą siebie, że problem tkwi nie
w kilogramach, tylko we wzroście, w tych marnych stu
sześćdziesięciu centymetrach.
Znowu! skarciła się ostro. Znów ta twoja głupia obsesja
na punkcie wagi i wzrostu! Jak kobieta z twoją pozycją,
twoimi osiągnięciami, i to w stosunkowo młodym wieku,
podobno inteligentna, może myśleć takimi kategoriami! Jak
muzealny przeżytek z epoki przed emancypacją. Jesteś
wziętym prawnikiem. Klienci uważają cię za zdolną, błyskot
liwą i twardą. I wcale im nie przeszkadza tych parę kilo
nadwagi. Zaczęła energicznie czyścić zęby. A na gruncie
prywatnym... Gdy wychodzą gdzieś razem z Philipem, i tak
nikt na nią nie patrzy. Słyszy wtedy zawsze te same uwagi:
„Ale z ciebie szczęściara! Twój mąż to fantastyczny facet.
Jakim cudem udało ci się go uziemić?" Przestała na chwilę
wywijać szczoteczką, bo nagle do niej dotarła jawna złoś
liwość tych uwag. Jak mogła tego nie widzieć? Chyba przez
sześć lat małżeństwa przywykła do takich tekstów, a Philip...
Philip rzeczywiście jest nie tylko szalenie przystojny, dystyn
gowany i bardzo ceniony zawodowo, ale jeszcze przy swoich
czterdziestu sześciu latach zachował czarująco młodzieńczy
wygląd.
22
Nie ma się czemu dziwić, że wszyscy jego przyjaciele
— wspólni przyj aciele — powtarzaj ą przy każdej możliwej
okazji, jaką to ładną byłaby kobietą, gdyby tylko postarała
się troszeczkę schudnąć. Dziś na przykład ta jakaś Alicia
(„mów mi Ali"), szczupły rudzielec w głęboko wyciętej sukni,
która przez cały wieczór kręciła się koło Philipa, orzekła
autorytatywnie, że zrzucenie kilku kilogramów to żadna
sztuka, to tylko kwestia silnej woli. I kto to mówi! Chudzie-
lec, który nigdy w życiu nie miał tego rodzaju problemów
i który swe męskie zdobycze (ślubne i nieślubne) może liczyć
jak inne kobiety kalorie! A jeśli przypadkiem któryś z owych
panów był albo jest żonaty — wielkie rzeczy! Przekąska
smakuje nieraz lepiej niż kilkudaniowy obiad. Czyżby taką
przekąską miał być teraz Philip?
Niechętnie wróciła myślą do dzisiejszej uroczystości,
przypominając sobie różne niepokojące szczegóły. Jak to jej
mąż szeptał coś uwodzicielsko do ucha ładnej blondynki, jak
przytulał się w tańcu do solenizantki — och, widząc to,
zapragnęła być na miejscu tamtej! —jak poufale pochylał się
nad tą rudą w głęboko wyciętej sukni, niby to się z nią
drocząc... Renee tymczasem, piastując w ręku kieliszek
szampana, tkwiła samotnie w kącie, całkiem jak stojąca
obok palma doniczkowa, starając się iście nadludzkim
wysiłkiem stłumić zawiść, udawać, że się dobrze bawi. Nie
chciała, by Philip znowu wytykał jej zazdrość. Robił to
wielokrotnie. Nie masz powodu, powtarzał, co jednak
zamiast uspokajać, działało na nią jak groźba.
Zapewniał ją uroczyście, że „etap romansowy" dawno
ma za sobą. Pragnie tylko jej i tylko ją kocha. Tamte kobiety
nie miały znaczenia. To zamknięta przeszłość. Znasz życie,
mówił. Mało to prowadziłaś spraw rozwodowych, których
jedynym powodem było coś tak trywialnego jak nic nie
znaczący flirt? Chyba nie chcesz, żeby z nami stało się to
samo? Nie popychaj mnie do tego, czego wcale nie chcę,
ostrzegł ją pewnego razu. Przemknęło jej wtedy przez myśl:
jak to? Ja mam odpowiadać za twoje czyny?
Pragnęła mu wierzyć, ale... nadal znał tyle atrakcyjnych
i szczupłych dziewczyn, że kręciło się od tego w głowie.
23
Większość tych pań miała mężów o parę dziesiątków lat
starszych. Tu, na Florydzie, roiło się od tego rodzaju
małżeństw: młoda, bajecznie piękna kobieta i stary bogaty
mężczyzna na tyle głupi, by wierzyć, że walorem, któremu nie
sposób się oprzeć, jest jego urok osobisty, a nie zawartość
portfela. Gdy jednak kończyło się takie małżeństwo — nim
bogaty małżonek pożegnał się z tym padołem — młoda żona
najczęściej zostawała na lodzie. Wielkie pieniądze Florydy
umiały się zabezpieczyć. O tak! Renee w tym momencie
pomyślała o sobie: chybaby nie przeżyła rozstania z Phili-
pem, gdyby postanowił ją opuścić. Na samą tę myśl ogarnęło
ją przerażenie. Nie mogła już teraz zrozumieć, jak kiedyś żyła
bez niego.
— Renee, na litość boską, co ty tam robisz?
Dziwne, że taki mężczyzna jak Philip wybrał akurat
ciebie, mruknęła pod nosem, przyglądając się swojej pulch
nej twarzy okolonej modną blond fryzurą z pasemkami. No
ale wybrał, powiedziała sobie, wyskubując z włosów po-
przylepiane tu i ówdzie resztki kremu. Z jakichś niepojętych
przyczyn to ja zostałam jego żoną.
— Mam szczęście — stwierdziła głośno. Z autentycznym
przekonaniem.
— Coś ty tak długo robiła? — spytał Philip, kiedy
wreszcie wśliznęła się do łóżka.
— Nie uważasz, że powinnam zrzucić z dziesięć kilo?
— Renee przytuliła się do jego pleców.
— Nie podobałabyś mi się tylko z jedną nogą.
— Piękne dzięki!
— Moglibyśmy już zasnąć?
— A gdybym zastosowała tę dietę, no wiesz, same
arbuzy... Co o tym myślisz?
— Może zamiast jeść te arbuzy, zaczęłabyś je teraz
liczyć? Zamiast baranów? Skutek będzie ten sam, a wysiłek
mniejszy.
— Philipie, przeżywam kryzys, a ty jesteś psychiatrą.
Pomóż mi! — Był to żart tylko w połowie.
— To nie moje godziny przyjęć. Porad udzielam od
ósmej do czwartej.
24
— Proszę cię!
Przewrócił się ciężko na plecy, podparł głowę łokciem
i spojrzał jej w twarz.
— I cóż to się stało w tej łazience? Z kim tam roz
mawiałaś?
— Uważasz mnie za atrakcyjną?
— Uważam, że jesteś w porządku.
— „W porządku" to niezupełnie takie określenie, jakie
pragnęłam usłyszeć.
— Renee — w jego tonie pojawiła się szczypta zniecierp
liwienia — jesteś zdolną, inteligentną kobietą...
— Wiem o tym! Wiem, że jestem zdolna i inteligentna.
— Jesteś prawnikiem...
— Oczywiście! Nie musisz mi o tym mówić.
— Masz męża, który cię kocha.
— Poważnie? Mam męża, który mnie kocha?
— Ty w to wątpisz?
— Przyjmujesz od ósmej do czwartej, więc nie pytaj mnie
teraz, w co wątpię — Renee odbiła mężowską piłeczkę.
— Zostaw to sobie dla swoich pacjentek. Powiedz mi, że
mnie kochasz, że jestem dla ciebie najpiękniejszą istotą na
świecie.
— Kocham cię. Jesteś dla mnie najpiękniejszą istotą na
świecie.
— No to mi wytłumacz, czemu ci nie wierzę.
— Bo chociaż jesteś zdolna i inteligentna, choć masz
wielkie wzięcie jako prawnik, bywasz też po babsku his
teryczna. A ze mnie, jeżeli zaraz nie zasnę, będzie jutro
rozhisteryzowany psychiatra, co niechybnie udzieli się moim
pacjentom — odrzekł, zamierzając przewrócić się na bok,
powstrzymało go jednak pytanie:
— Nie chcesz się kochać?
— Teraz? Jest wpół do drugiej w nocy.
— Nie pytałam cię o godzinę. Dobrze wiem, że jest
późno, przypominałeś mi o tym z dziesięć razy. Pytałam, czy
chcesz się kochać.
— Z tobą doprawdy można dostać szału — mruknął,
przyciągając ją do siebie. Poczuła jego kolano na swoim
25
obfitym udzie i w tej akurat chwili rozległo się lekkie pukanie
do drzwi.
— Tatusiu?
Otwarte ramiona Renee — chciała właśnie objąć smukłe
biodra męża — opadły na poduszkę ciężko jak kamienie.
Philip natychmiast usiadł, z napięciem wpatrując się w ciem
ność, z której po krótkiej chwili wyłoniła się sylwetka
Debbie, jego nastoletniej córki.
— Co się stało, dziecinko? — Czułość, z jaką zadał to
pytanie, sprawiła, że Renee poczuła się momentalnie usunię
ta ze swego miejsca. Jakby była intruzem, który przez
pomyłkę trafił do jego łóżka. — Dlaczego nie śpisz, córecz
ko?
— Miałam taki zły sen — zaszemrał drżący głosik. Było
w nim tyle udanej trwogi, że nawet Renee w pierwszym
odruchu serca zapragnęła przytulić do piersi to przerażone
biedactwo, pocieszyć je i uspokoić. Zmroził ją dopiero chytry
półuśmieszek, którego mała spryciara nie umiała skutecznie
ukryć. O, nawet w ciemnościach można było dostrzec w jej
oczach mściwą determinację.
— Opowiesz mi o tym?
No proszę! A któż to przed chwilą marzył jedynie
o spaniu?
— Och, tato, to było straszne — jęknęła Debbie, drżąc
na całym drobniutkim ciele. Nie wyglądała na swoje szesna
ście lat. Łaskawie pozwoliła ojcu otoczyć się ramionami.
— Mieliście wypadek samochodowy, ty i Renee.
Znów ta „Renee"! Debbie uparcie wymawiała to imię
z francuska, choć za każdym jej przyjazdem na wakacje (z
Bostonu, gdzie mieszkała z matką) Renee wygłaszała tę samą
żartobliwą mówkę: Nie jestem „Renee"; „Renee" to rym do
„ole", a ja jestem „Renee", rym do „dyni". Ale gdzie tam!
Do ciebie można mówić jak do słupa, myślała z rosnącą
irytacją.
— Jechaliście strasznie szybko i ryzykownie — mówiła
tymczasem Debbie, nieświadoma wewnętrznych odzywek
macochy. — To nie ty prowadziłeś, tylko Renee...
— Komediantka — mruknęła Renee.
26
— Przy drodze stały znaki ostrzegawcze „niebezpieczne
zakręty", ale...
— Aleja przecież zawsze lekceważę takie znaki —wark
nęła Renee, nie kryjąc już teraz sarkazmu. — Nie lubię tych
namalowanych zakrętasów. Nigdy nie lubiłam.
Debbie zacięła usta, tak że pozostała z nich ledwie
kreseczka.
— Cieszę się, że cię to bawi — oświadczyła z heroicznym
stoicyzmem. — A jeśli przeszkadza ci moja obecność, to
bardzo przepraszam. Pójdę do swego pokoju.
— Nonsens! — Philip czym prędzej znów przygarnął
córkę, żonę natomiast dosłownie zmiażdżył spojrzeniem.
— Ty nam nigdy nie przeszkadzasz, złotko. Pamiętaj, że to
twój dom.
I na tym polega mój koszmar, westchnęła w duchu
Renee. Ogarnęła ją wściekłość, gdy Philip zaczął prze
konywać Debbie, ze musi opowiedzieć mu swój sen do
końca.
— Widziałam, że jesteście w niebezpieczeństwie — kon
tynuowała ta mała zgaga, pozwoliwszy mu się udobruchać.
— Wiedziałam, że jeśli ona nie zwolni...
Aha, „ona"! Teraz już zostałam kobietą bez imienia!
— ...wpadniecie do oceanu.
— I cóż zrobiła ta „ona"?
— Renee! — syknął Philip.
— Próbowałam was ostrzec, wołałam: „Renee, Renee"...
— Widocznie myślałam, że to nie do mnie!
Debbie puściła to mimo uszu.
— Ale ty mnie nie słuchałaś. Wóz pędził coraz szybciej
i w końcu stoczył się w przepaść, a ja... ja nie mogłam nic
zrobić! Musiałam bezradnie patrzeć, jak się obija o skały.
Zaczęłam krzyczeć...
— Moje kochane biedactwo. — Philip zdawał się wie
rzyć w każde najgłupsze słówko tej smarkuli.
— Och, tatku! Pobiegłam tam, ile sił, i wyciągnęłam cię
z wraku. — Nie do wiary! W oczach Debbie zalśniły
prawdziwe łzy! — Renee nie żyła — dodała jakby mimo
chodem.
27
— Och, no więc nie był to znów taki koszmar — ro
ześmiała się Renee, aczkolwiek dość cierpko,
— Nie rozumiem — Debbie wydęła usta — dlaczego
jesteś taka złośliwa.
— Zawsze jestem złośliwa, gdy po upadku w przepaść
pozostaje ze mnie zimny trup.
— Przecież to tylko sen.
— Uhm—potwierdziła Renee bez cienia wątpliwości co
do uczuć pasierbicy. — Niestety, to tylko sen.
— Czujesz się lepiej, córeczko? — troskliwie włączył się
Philip.
„Córeczka" wzruszyła ramionami, po czym omdla
łym ruchem złożyła głowę na jego nagiej owłosionej pier
si.
— Tak się o ciebie bałam, tatusiu — wyznała żałosnym
szeptem. — Czułam się taka bezsilna! Bo co mogłam zro
bić, kiedy ona mnie nie słuchała? — Teraz zaczęła już pła
kać.
— Wiesz co? Pójdę do kuchni i zrobię nam po kubku
pysznej czekolady! — zawołał Philip tak rześko, jakby nie był
to środek nocy. Jego córka natychmiast podniosła głowę
i z uśmiechem triumfu popatrzyła w stronę złej macochy,
która nagle zamilkła z półotwartymi ustami. — Pamiętasz,
jak to było dawniej? — uspokajająco gruchał czuły tata.
— Zawsze gdy przyśniło ci się coś złego, szliśmy we dwoje do
kuchni na filiżankę pysznej gorącej czekolady.
— Pamiętam! Siedziałeś przy mnie, dopóki wszystkiego
nie wypiłam. Aż do ostatniej kropelki. Ale że ty to pamię
tasz?
— Ja wszystko pamiętam, dziecinko. Każdy zły
sen i każde twoje kichnięcie. Zobaczysz, za chwilkę oczka
ci obeschną i zaczniesz się śmiać. Tatusiowa czekolada
działa cuda. No i nic dziwnego, czyż nie twój tata jest tu
taj lekarzem? Renee, bądź tak dobra i przynieś mi szla
frok!
Widząc, że przegrała tę rundę z kretesem, Renee bez
słowa podreptała do garderoby po jedwabny mężowski
szlafrok.
28
Joy Fielding Dobre intencje
1 Już to, co poczuła na jego widok, zapowiadało kłopoty. — Lynn Schuster? — zapytał, gdy otworzyła mu drzwi. — Marc Cameron? Oboje skinęli głowami, Lynn odstąpiła na bok, po zwalając mu wejść. Jakbyśmy nie wiedzieli, kim jesteśmy, zadrwiła w duchu, prowadząc go do salonu. Skrupulatnie dopełnił wszystkich obowiązków gościa składającego pierwszą wizytę: piękny dom, stwierdził kur tuazyjnie. Miło z jej strony, że zgodziła się na to spotkanie, zwłaszcza w wiadomych okolicznościach. Wyraził nadzieję, że nie sprawia jej zbytniego kłopotu. Podziękowała za te uprzejmości. Nie ma problemu, w niczym jej nie prze szkadza, odrzekła z udaną swobodą, zastanawiając się jednocześnie, czy aby nie wyczuł, że kłamie. — Napije się pan kawy? — Och, wcale nie planowała takich grzecznościowych gestów. Uprzejmie odmówił, zaj mując miejsce w pasiastym biało-zielonym fotelu, naprzeciw podobnej w tonie biało-zielonej sofy w duże kwieciste wzory. Przez kilka następnych sekund wpatrywał się w nią bez słowa. Po co tu przyszedł? I dlaczego zgodziła się z nim spotkać? — Czy coś się stało? — spytała wreszcie, starannie unikając jego oczu. Były niebieskie i bardzo poważne. Smutne jak blues... pomyślała przelotnie, czując, że nagle miękną jej kolana. Jak głupiej podfruwajce. Usiadła na sofie, 5
zadając sobie pytanie, czy i on doznaje podobnych uczuć i czy ten fizyczny odzew, jaki budzi w niej jego osoba, nie jest zbyt widoczny? — Nie, nic takiego. — W jego niskim głosie pojawił się ton szyderstwa. — Przepraszam panią... Wydawało mi się, że uporałem się już z tym wszystkim, tymczasem... — Z czym się pan uporał, to znaczy, nie uporał? — Zapragnęła nagle, żeby sobie poszedł, nic jej nie mówiąc. Obecność tego mężczyzny działała na nią w sposób... z którym absolutnie nie mogła sobie poradzić. Przygotowu jąc się na tę wizytę (po jego nieoczekiwanym telefonie) przewidywała u siebie wszelkie możliwe reakcje z wyjątkiem tej jednej — że poczuje do niego tak silny pociąg fizyczny. Przecież to niemożliwe, myślała, spoglądając nad jego ramie niem w stronę frontowego okna, gdzie na parapecie stała nieduża, oprawna w srebrną ramkę fotografia. Byli tam wszyscy czworo: ona, Gary i dwoje ich dzieci. Stwierdziła mimochodem, że gość jest równie wysoki jak uśmiechnięty mężczyzna na zdjęciu, ten, z którym przeżyła ponad czternaście lat, i że podobnie jak Gary'emu włosy na czubku głowy zaczynają mu się przerzedzać. Z wyjątkiem jednak tego drobnego uszczerbku włosy wciąż jeszcze ma gęste (znacznie gęściejsze niż Gary) i dosyć długie po bokach, gdzie łączą się dwoma miękkimi pasmami ze schludnie przystrzyżoną, z lekka rudawą brodą. Odnotowała również, że w przeciwieństwie do jej młodzieńczo szczupłego męża Marc Cameron odznacza się mocną, a nawet zwalistą budową. Nie, absolutnie nie jest w jej typie. Zupełnie nie przypomina żadnego z mężczyzn, którzy kiedykolwiek wy dawali jej się choć trochę pociągający. To jakaś chwilowa aberracja, uznała, nerwowo zmieniając pozycję. Zbijała ją z tropu ta zaskakująca, czysto fizyczna reakcja, w dodatku jakże niestosowna w obecnych okolicznościach! — Sytuacja jest dość niezręczna — powiedziała głoś no. — To prawda. Zapadła cisza, którą po chwili przerwały dwa równie głębokie westchnienia —jego i jej. 6
— Wspomniał pan przez telefon, że są pewne sprawy, o których powinnam wiedzieć — nie wytrzymała Lynn, przeklinając w duchu swe nieznośne skrzywienie zawodowe. — Musiało to zabrzmieć melodramatycznie. Wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć: cóż mógł pan na to poradzić? Nie ufając własnemu głosowi, w milczeniu czekała na ciąg dalszy. — Cała ta sprawa rąbnęła mnie w łeb jak obuchem — wyznał po dłuższej pauzie. — Ma pani coś do picia? Nietrudno było się domyślić, że nie prosi o kawę. — Mam jakieś piwo w lodówce... — To świetnie — wszedł jej w słowo. — Chętnie się napiję, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu. Owszem, miała, bąknęła jednak, że nie. Przeprosiła go i poszła do kuchni, licząc, że owa chwila samotności pomoże jej nabrać dystansu do tego mężczyzny, że przywróci jej obiektywizm niezbędny do przebrnięcia przez tę strasznie kłopotliwą konwersację. Nic z tego — uznał za stosowne przyjść za nią do kuchni. — Czyje to dzieło? — zapytał, wskazując liczne, bajecz nie kolorowe rysunki poprzylepiane do drzwi lodówki. — Moich dzieci. Oboje lubią rysować — krótko od rzekła Lynn. Nie miała ochoty rozwijać tego tematu. — Ha, wystarczy zobaczyć lodówkę i od razu wiadomo, czy w domu są małe dzieci — uśmiechnął się Marc Cameron. — Ja mam dwóch chłopców. Pięcioletni bliźniacy. Jake i Teddy. Obaj namiętnie malują palcami. Moja lodówka wygląda bardzo podobnie. — Czy powodem są dzieci? — niecierpliwie rzuciła Lynn, zdecydowana jak najszybciej skończyć tę wizytę. — Powodem czego? — Pańskiej wizyty. Chciał mi pan coś powiedzieć. Czy ma to jakiś związek z naszymi dziećmi? — Nie. — Wziął od niej butelkę piwa. — Przepraszam, może dać panu szklankę? Gary... nigdy nie pije ze szklanki. — Na dźwięk tego imienia dostrzegalnie drgnęła mu powieka. — Woli piwo prosto z butelki. — Wobec tego poproszę o szklankę. 7
Lynn uśmiechnęła się lekko wbrew usilnym staraniom, aby tego nie czynić. Wysoka rzeźbiona szklanka, którą wyjęła z kredensu, pochodziła z kompletu kupionego przez nią Gary'emu na Dzień Ojca. Wynosząc się z domu, nie zabrał ich z sobą. Chyba nawet o tym nie pomyślał. — Pani nie pije? — zagadnął ją gość. — Nie lubię piwa. — Wyznam, że mnie to nie dziwi. Suzette też nie lubi piwa. Suzette, jego żona! Lynn próbowała się uśmiechnąć, lecz choć przed minutą przyszło jej to zgoła bez wysiłku, teraz poczuła, że zamiast uśmiechu wokół ust rysuje jej się mnóstwo głębokich, nieładnych zmarszczek — jakby ssała cytrynę. Robiła, co mogła, aby sprawiać wrażenie, że pogodziła się już z sytuacją, ale on jej tego nie ułatwiał! Jego telefon — godzinę wcześniej —nie tylko strasznie ją zaskoczył, ale i wytrącił z równowagi. — Mówi Marc Cameron — oznajmił. — Bardzo chciał bym z panią porozmawiać. Są sprawy, o których powinna pani wiedzieć. Czy mogę przyjechać? Lynn w pierwszej chwili nie miała pojęcia, kim jest ten człowiek ani o co mu chodzi, choć on najwidoczniej zakładał, że wszystko jest dla niej jasne. To nazwisko nic jej nie mówiło, aczkolwiek uznała je za ładnie brzmiące. — Bardzo przepraszam, ale nie wiem, z kim mam przyjemność... — Jestem mężem Suzette — wyjaśnił pospiesznie i za milkł. Stojąc ze słuchawką w ręku pośrodku swojego salonu (Gary pozostawił je} tę małą parterową willę), bezskutecznie próbowała wyobrazić sobie rozmówcę. I co on właściwie chce jej powiedzieć? Doświadczenie zdążyło już ją nauczyć, że gdy ktoś postronny uważa za konieczne poinformować ją o czymś, okazuje się to zwykle doprawdy ostatnią rzeczą, którą by chciała usłyszeć. — To chyba niezbyt dobry pomysł... — Czuła, że gardło ma suche, a słowa więzną jej w ustach. — To ważne. 8
— Nie rozumiem, co takiego... — Bardzo panią proszę. — Dodał, że mieszka w pobliżu. Z Palm Beach do jej domu w Delray to tylko piętnaście minut. — No dobrze — niechętnie wyraziła zgodę. Niechętnie, gdyż czuła, że popełnia błąd. — Niech pan przyjedzie za godzinę. Muszę położyć dzieci do łóżek. — Będę za godzinę. Och, jeszcze jedno. Proszę nie wspominać nikomu o mojej wizycie. — A komu miałabym mówić? — spytała Lynn, ale już się zdążył rozłączyć. Natychmiast zadzwoniła do swojej prawniczki. — Renee, mówi Lynn Schuster — powiedziała z lekkim zniecierpliwieniem, gdy po kilku sygnałach zgłosił się auto mat. — Przepraszam, że niepokoję cię w domu, ale sprawa wydaje się ważna. Przed chwilą odebrałam ciekawy telefon. Jest teraz dziesięć po ósmej. Jeśli wrócisz do domu w ciągu godziny, zadzwoń do mnie, jeśli nie, skontaktuję się z tobą jutro rano. Odłożywszy słuchawkę, zaczęła sprzątać ze stołu wielkie płachty papieru szczelnie pokrywające całą jego szklaną powierzchnię. Przypominały obiadowy obrus, na którym ktoś beztrosko nagryzmolił rzędy czarnych znaków. Były to sprawozdania, nad którymi pracowała, kiedy zadzwonił ten intruz. Zaczęła je składać i na siłę upychać do i tak już pękatej teki. Przyszło jej na myśl, że aby to skończyć, bę dzie musiała wstać jutro rano co najmniej godzinę wcześ niej. Trudno, nie była w stanie skupić się teraz na pracy. Teraz gdy ten człowiek, ten „mąż Suzette", ma tu być za godzinę... Ale Bogiem a prawdą jak właściwie miał się przedstawić? Jest wciąż jeszcze mężem tej kobiety — dopóki się nie rozwiodą... Podobnie jak ona jest nadal żoną Gary'ego. Jakież to wszystko pogmatwane, westchnęła w duchu, i zarazem całkiem trywialne, jeśli spojrzeć na rzecz bez emocji. Gary porzucił mnie dla innej i właśnie zadzwonił mąż tej kobiety pod pretekstem, że chce mi przekazać jakieś bardzo ważne informacje. 9
Całą tę godzinę przed jego przybyciem pamiętała niezbyt wyraźnie. Jak obraz widziany przez mgłę. Przypominała sobie, że jeszcze przez kilka minut stała przy telefonie, a potem nagle zaczęła się spieszyć. Uprzątnąwszy papiery, pędem ruszyła do pokoju syna. Siedmioletni Nicholas już spał. Poprawiła mu skopany kocyk, delikatnie odsunęła z buzi pasmo jasnych włosów i leciutko pocałowała w czoło. Nawet nie drgnął. Zaskoczona, że śpi tak spokojnie, przyj rzała się bacznie swojemu młodszemu dziecku. Nicholas był chłopcem typu „żywe srebro", z tych, którzy ciągle są w ruchu — nawet we śnie. Lynn nie robiła już tego od lat, teraz jednak pochyliła się nad nim tak nisko, że poczuła na twarzy ciepły oddech syna. W tym momencie mały głośno westchnął i z impetem przewrócił się na bok, omal nie trafiając matki mocno zaciśniętą pięścią. Z uśmiechem cmoknęła go w nosek i cichutko wyszła z pokoju. Dziesięcioletnia Megan siedziała na podłodze, pochło nięta bez reszty lekturą najnowszych przygód Nancy Drew. Na Lynn ten widok podziałał dziwnie uspokajająco, przy wracając utracone ostatnio poczucie ciągłości życia i zara zem rodzinnej więzi. Ona też w wieku Megan uwielbiała dzielną Nancy Drew. Świadomość, że przynajmniej to jedno łączy ją z córką, stanowiła dla niej powód do radości, gdyż pod innymi względami Megan była dzieckiem swego ojca. Spokojna i silna—zupełnie jak Gary—miała jego usta i jego głowę do liczb (jeśli Lynn ma jedno jabłko i jakaś Suzette wyrwie jej to jabłko z ręki, to ile jabłek pozostanie Lynn? zakpiła w duchu, zmierzając do swego pokoju). Krytycznie oceniwszy swe odbicie w lustrze wiszącym naprzeciw nie pościelonego łóżka, niedbale przygładziła szczotką brązowe, naturalnie wijące się włosy (sięgały ra mion), szybko przeciągnęła różową kredką po wargach (pełnych i o ładnym kroju), a po krótkim namyśle nałożyła na policzki trochę różu. Patrząc na jej białą cerę, trudno się było domyślić, że od urodzenia mieszka na Florydzie. Cóż, należała do osób zmuszonych unikać słońca. Już po kilku minutach jej twarz i ciało przybierały odcień pomidora. Mogła tylko zazdrościć Gary'emu i dzieciom złocistobrązo- 10
wej opalenizny (jeśli Lynn ma jednego pomidora...). Nie stety, słońce ci nie służy, oznajmiła swojemu odbiciu, lekko pogrubiając rzęsy ciemnogranatowym tuszem. Matkakiedyś wciąż jej powtarzała, że jedynym zabiegiem upiększają cym naprawdę potrzebnym kobiecie jest właśnie tuszowa nie rzęs... I po co ja zadaję sobie tyle trudu? pomyślała cierpko. Dla tego faceta? Była pewna, że go z miejsca znienawidzi. — Wychodzisz?—W drzwiach ukazała się Megan. W jej południowo miękkim głosie słychać było obawę kryjącą się za owym pozornie prostym pytaniem. — Nie, dziecinko — uspokoiła ją Lynn, łapiąc się na tym, że przy swoich 158 centymetrach wzrostu „dziecinka" jest od niej niższa zaledwie o siedem centymetrów. — Nigdzie się nie wybieram. Ktoś ma tu przyjść. — Kto? — Klient — skłamała Lynn, czując, że się rumieni. — Mężczyzna? — Głos Megan stwardniał, ramiona jej zesztywniały. — Tak. — Zabrzmiało to w miarę obojętnie. — Za dzwonił do mnie przed chwilą mocno zdenerwowany, więc jeśli się zjawi, nim pójdziesz do łóżka, byłabym ci wdzięczna, gdybyś podczas jego wizyty pozostała w swoim pokoju. — A czemu ten twój klient nie może przyjść do biu ra? — Bo... po prostu nie może. Gotowa do spania? — A wyglądam na gotową? Lynn prześliznęła się wzrokiem po ubranej w bawełniany kombinezon córce. Jej wciąż jeszcze dziecięca sylwetka sprawiała już jednak wrażenie, jakby lada moment z pączka miał wykluć się kwiat. Smukła i jasnowłosa, cerę miała śniadą i brązowe, złociście nakrapiane oczy. — Więc radzę ci się przygotować — rzuciła Lynn możliwie łagodnym tonem. Megan przygwoździła matkę spojrzeniem ciężko skrzyw dzonej ofiary, którego perfekcja sięgnęła ostatnio wyżyn dzieła sztuki. Okres dojrzewania zaczyna się dziś znacznie wcześniej niż kiedyś, westchnęła Lynn. 11
— Jesteś uperfumowana? — zaatakowała ją córka i nim Lynn miała szansę odpowiedzieć, wypuściła następną strza łę: — Nie zamierzasz się przebrać? Lynn popatrzyła na swe białe dżinsy i czerwony pasiasty trykot. — Nie jestem uperfumowana — odparła, nie podnosząc głosu—a moje ubranie jest całkiem w porządku, nie uważasz? — Nie wygląda na strój służbowy — zwięźle orzekła Megan. — Będzie musiało wystarczyć — oschle rzuciła Lynn. —A ty jeszcze nie przebrałaś się do spania? — szybko odbiła piłeczkę. Tym razem zabrzmiało to ostro. W odpowiedzi posłano jej spojrzenie zdolne zrujnować miasto. Poczuła się nagle kompletnie bezradna i zagubiona. Dlaczego, na Boga, zgodziła się zobaczyć z tym człowiekiem? Czy samo to, że mąż się z nią rozstał, bo wolał inną, nie jest już wystarczającym upokorzeniem, zwłaszcza w tak małym mieście jak Delray? Co gorsza, ta druga, zgodnie z powszech ną opinią, nie jest ani zbyt młoda, ani szczególnie ładna! A teraz jeszcze na dodatek musi znieść towarzystwo męża tej kobiety! Z jakiej racji? Czyżby to, że oboje zostali odtrąceni przez swych szacownych małżonków, stwarzało między nimi jakąś perwersyjną więź? Starannie zasłała łóżko (nie znosiła zasypiać w zmiętej pościeli), raz jeszcze zlustrowała salon, dokonując tu i ów dzie korekt, z trudem zapędziła dziwnie dziś czepialską Megan pod kolorowy baldachim rozpięty nad mosiężnym łóżkiem i zaledwie ukończyła te czynności, rozległ się dzwonek do drzwi. — Ktoś dzwoni! — krzyknęła Megan, demonstrując, że czuwa. — Słyszę, kochanie. — Lynn specjalnie zniżyła głos, by dać córce do zrozumienia, że o tej porze dzieci powinny już spać. Poprawiła jeszcze trochę włosy, wymusiła na sobie powściągliwy uśmiech i po trzech głębokich wdechach szeroko otworzyła drzwi. — Lynn Schuster? — spytał mężczyzna stojący za pro giem. 12
Tak się to zaczęło. Prowadząc teraz gościa z kuchni do salonu, powiedziała sobie, że ten gwałtowny pociąg fizyczny do zupełnie obcego mężczyzny nie jest ostatecznie aż taki znów dziwny. Widocz nie obie z Suzette (imię to więzło jej w gardle) mają identyczny gust co do mężczyzn. Może ten Marc Cameron też jest prawnikiem, jak Gary? — Nie jest pan przypadkiem adwokatem? — zapytała głośno, siadając znowu na sofie. Wydawało jej się, że przejmując inicjatywę w tej rozmowie, zapewnia sobie mini malną przynajmniej przewagę. Marc Cameron tymczasem, obrzuciwszy spojrzeniem wygodny salon, utrzymany w spo kojnych odcieniach zieleni, niespiesznie podszedł do wiel kiego okna. — Prawie słychać tu szum oceanu — mruknął jakby do siebie ze wzrokiem utkwionym w bezgwiezdną ciemność. — Nie, z prawem nie mam nic wspólnego. Jestem pisarzem. — Tak? A co pan pisze? — Natychmiast ugryzła się w język, niezadowolona, że zbyt spontanicznie dała wyraz swojej ciekawości. On teraz wsiądzie na swego konika i będzie gadać bez końca. — Książki — odrzekł sucho. — I proszę mnie nie pytać o tytuły. Nie przeczyta ich pani, a moje ego i tak już boleśnie dostało po uszach. — Spróbował się uśmiechnąć, ale szybko tego zaniechał. — Od czasu do czasu pisuję również jakieś kawałki do różnych nowojorskich czasopism, na tyle snobis tycznych, by udawać miłość do sztuki, no i mnóstwo głupa wych artykulików do prasy lokalnej. Sylwetki przyjezdnych znakomitości i tak dalej. Naprawdę to panią interesuje? — Cóż, ja... — Owszem, interesowała ją jego działal ność, nie chciała się jednak do tego przyznawać. — Wiem, że pani pracuje w opiece społecznej. — Tak. Od dwunastu lat. — I lubi pani tę pracę? — Czemu nie? — Lynn zdobyła się na czarny humor. — Nędza, przemoc, porzucone rodziny, znęcanie się nad dziećmi, czyż to nie bogaty repertuar? A ja mam go na co dzień. 13
— Dość jednostronne menu. Moim zdaniem tego rodza ju dieta dzień po dniu jest raczej deprymująca. — No, jeśli mam być szczera... — I czemuż to mam być szczera, żachnęła się w duchu — ...zanim to wszystko się stało, myślałam o zmianie zajęcia, ale teraz... Jedna general na zmiana mi wystarczy. — Odchrząknęła, choć właściwie nie musiała tego robić i ku własnemu zdziwieniu podjęła przerwany wątek: — W tej pracy cała sztuka polega na tym, że nie wolno angażować się w nią uczuciowo, to znaczy, w poszczególne sprawy. Po prostu po wyjściu z biura należy brać z nimi rozwód... Bardzo przepraszam za tę dość niefortunną metaforę. Musiał to odczuć podobnie, bo zmienił temat: — To zdjęcie — wziął do ręki rodzinną fotografię Lynn (wydawała się taka malutka w jego potężnej dłoni!) — musia ło być zrobione parę lat temu? — Rzeczywiście. Dokładnie przed trzema laty. Aż tak się postarzałam? — Do licha, i po co to pytanie? — Pani nie — stwierdził, odstawiaj ąc zdjęcie na parapet. — On się postarzał. Gary. — Wymówił to imię niezwykle starannie, tak jakoś przesadnie okrągło, że zabrzmiało to... z lekka obscenicznie. — Ach tak. — Lynn pilnie zajęła się własnym paznok ciem, obskubując z niego łuszczący się biały lakier. — Zapo mniałam, że poznał pan mojego męża. — Ha, żeby tylko! To przecież ja przedstawiłem go Suzette! „Moja droga, poznaj pana Gary'ego Schustera. To świetny prawnik, wkrótce sfinalizuje kupno naszego nowego domu." — Roześmiał się głośno. — Czysta ironia losu, co? Ale pisarz podobno powinien ją umieć docenić. — Pociągnął łyk piwa i znowu zapatrzył się w okno. — Przyjemnie jest mieszkać tuż nad oceanem — dorzucił nie a propos. — Uwielbiam spacery po plaży — podjęła Lynn, uzna jąc, że to znacznie bezpieczniejszy temat i można opuścić gardę. — Bardzo mi to pomaga zachować właściwą perspek tywę w widzeniu ludzi i zdarzeń. — Tego też? Ciekaw jestem, jak to pani robi, że udaje się pani zachować tę właściwą perspektywę? 14
i — Nie bardzo rozumiem, co pan ma na myśli. — No, choćby to, że któregoś dnia mąż po powrocie z pracy nagle informuje panią, że odchodzi do innej. Jak sobie pani z tym radzi? — To moja sprawa. — Lynn czym prędzej schowała się znów za murem. Uśmiechnął się lekko. Wokół jego niebieskich oczu mocniej zarysowały się drobniutkie zmarszczki. — Przepraszam. Pisarska ciekawość. — Raczej ciekawość wzgardzonego męża. — Natych miast pożałowała tych słów. Głupie, bezsensowne okru cieństwo. Ten człowiek i tak dość już cierpi. A jego pytanie nie było ani niestosowne, ani nawet nieoczekiwane. Tylko jak mu powiedzieć, że choć prawie pół roku minęło od owej chwili, gdy Gary oświadczył, że odchodzi, gdy spakował swoje ubrania i swoje książki prawnicze — och, zwłaszcza te książki przekonały ją, że mówi serio, że naprawdę wynosi się z domu — mimo to cała sprawa nadal ma dla niej posmak czegoś nierzeczywistego? Gdy powiedział jej bez ogródek: „Kocham inną", doznała osobliwego uczucia, że nie dzieje się to naprawdę, że po prostu usnęła nad książką i przyśnił jej się zły sen. Dopiero gdy zaczęła mówić — a zaczęła, ponieważ wyraźnie tego oczekiwał — zrozumiała, że to obiektywna, trójwymiarowa rzeczywistość, a jej mąż, z któ rym przeżyła czternaście lat, ojciecjej dwojga dzieci, napraw dę postanowił odejść. „Chyba żartujesz!" — zawołała, choć widać było prze cież, że wcale tak nie jest. Wygłaszając swój komunikat, miał dobrze jej znaną minę winowajcy, która zawsze zapowiadała ważną według niego, acz niezbyt miłą wiadomość, a jego łagodne zazwyczaj usta drgały nerwowo, jakby już chciał odeprzeć zarzuty, mimo że jeszcze nie padły. „Nie — odrzekł z wolna — mówię bardzo serio. Wiesz, że od pewnego czasu nie jesteśmy z sobą szczęśliwi..." „Co ty pleciesz?! — gwałtownie weszła mu w słowo, zupełnie nie bacząc na to, że nie znosił, by mu przerywano. — Ja byłam i jestem szczęśliwa. Co ty wygadujesz?" 15
On wdał się wtedy w szczegółowy wywód, a ją w tym momencie nawiedziło uczucie, że to, co się dzieje, dotyczy kogoś innego, nie jej. Było tak, jakby siedziała za swoim biurkiem w Wydziale Opieki Społecznej w Delray, słuchając opowieści o cudzych losach. W takich chwilach znajdowała się zawsze po swojej, urzędowej stronie biurka, bezpiecznej i wolnej od tego rodzaju nieszczęść. Mogło ją coś poruszyć, czasami nawet do łez (szczególnie w pierwszych latach pracy), nigdyjednak nie dotknęło jej to osobiście, a już z całą pewnością nie zraniło. Codziennie wysłuchiwała rozdzierają cych relacji członków rozbitych rodzin. O małżeństwach kończących się rękoczynami, o zaniedbywanych i bitych dzieciach, o aktach uczuciowego szantażu, o zbłąkanych, zagubionych duszach, które rzadko udawało się sprowadzić z ich błędnych, pogmatwanych ścieżek. Słuchanie o takich sprawach należało do jej obowiązków, podobnie jak współ czucie, analizowanie sytuacji, poszukiwanie wyjścia z kryzy su — jeśli tylko było to możliwe. Wszystko to zamykała potem w sprawozdaniach, starając się nadać całemu temu szaleństwu jakie takie pozory zdrowego rozsądku. Ból i tragedie były, owszem, nieodłącznym elementem jej pracy, ale nie życia prywatnego. Tak więc dopiero w chwili gdy Gary z walizkami w rękach zamknął za sobą drzwi wspól nego domu, do świadomości Lynn zaczęła przenikać wresz cie gorzka prawda, że jej udziałem stało się to samo, czego doświadczają codziennie tysiące kobiet w całym kraju: porzucono ją jak starą rękawiczkę, bo mężowi zapachniała nowa. A teraz stoi przed nią mąż tej kobiety, który ciągle jeszcze nie wyjaśnił, po co właściwie tu przyszedł. — Panie Cameron, pora chyba przystąpić do celu pań skiej wizyty. — Usłyszała w swym głosie nutę zniecierpliwie nia. On też to musiał usłyszeć, bo ramiona nagle mu obwisły. — Czy w ogóle ma jakiś cel? — Sam już nie wiem — wyznał, opadając na biało- -zielony fotel, który pod jego potężnym ciałem jakby się raptem skurczył. — Kiedy do pani dzwoniłem, wydawało mi się, że tak. — Urwał i uśmiechnął się do niej. — Intencje miałem jak najlepsze. W każdym razie wtedy tak myślałem. 16
— Mówił pan, że są sprawy, o których powinnam wiedzieć. Wzruszył ramionami. — Są i mogę je pani przedstawić. Pewne rzeczy, które być może ułatwiłyby pani zawarcie korzystnej umowy z mę żem, które... ach, mniejsza o to. Ale na pani widok uświado miłem sobie, że przyniosło mnie tu coś innego. — Zrobił pauzę, potęgując tym efekt dalszej wypowiedzi. — Prawda jest taka, że powodowała mną ciekawość. Tak, raz już użyłem tego słowa. Wzgardzony mąż był ciekaw, jak wyglą da porzucona żona. I wie pani co? Pani jest od niej ładniejsza. — I cóż mam teraz powiedzieć? — westchnęła Lynn po dłuższej chwili milczenia, podczas której bezskutecznie usiło wała wymyślić jakąś dowcipną ripostę. — Miałem nadzieję, że będzie pani wściekła tak jak ja — kontynuował Marc Cameron — i że opowie mi o tym ze wszystkimi paskudnymi szczegółami. Na przykład, jakich słów użył Gary, informując panią o romansie, co pani powiedziała jemu, co pani wtedy czuła, czy zacny małżonek uznał za stosowne powiedzieć coś o Suzette lub o mnie. Bo może skarżyła się na mnie? Może byłem kiepskim mężem i ojcem albo nie daj Boże, fatalnym kochankiem? Widzi pani, detale dla pisarza to woda na jego młyn. — Nie bardzo umiem opowiadać — szczerze wyznała Lynn. I wcale nie miała ochoty odnaleźć się później na kartach jego nowej książki jako obiekt bezlitosnej wiwisek cji. — Jestem jednak dobrą słuchaczką — oznajmiła wbrew własnym intencjom — więc gdyby pan chciał... — Tak, rzeczywiście — gwałtownie podniósł się z fotela — bardzo chcę się wygadać! — Mówił teraz coraz szybciej i z coraz większym przejęciem. — Prawdę powiedziawszy, niczego tak nie pragnę, jak usiąść obok pani i porównać nasze doświadczenia punkt po punkcie, jeden soczysty kąsek po drugim! A kiedy już nas to znudzi, chciałbym zawieźć panią do motelu, najlepiej do tego samego, w którym nasi współmałżonkowie odbyli swoją pierwszą randkę, tak, zde cydowanie do Jego właśnie motelu, do tego samego pokoju z tym samym cholernym łóżkiem i tam... — urwał. — Może
jednak moje intencje nie były tak całkiem czyste — zakończył z lekkim westchnieniem. Nastąpiła długa chwila ciszy, tak martwej jak gdyby oboje przestali oddychać. — Niezłe przemówienie — odezwała się wreszcie Lynn, starając się ukryć szok i zarazem falę podniecenia. — Przejdźmy się po plaży — zaproponował Cameron. Wysączył resztkę piwa i głośno odstawił szklankę na ratano- wy stolik. — Proszę mi powiedzieć, szanowna opiekunko społeczna, czy to odpowiednia propozycja? Czy ocenia ją pani z właściwej perspektywy? — Pan jest wściekły, sam pan to przyznał... — niepewnie bąknęła Lynn ze zdradzieckim rumieńcem na twarzy. Nie miała pojęcia, co by tu jeszcze powiedzieć. Oby się tylko nie domyślił, jak sprzecznych doznaje uczuć: kazać mu się wynosić czy rzucić mu się w ramiona? — A pani nie jest wściekła? — spytał, gdy umknęła wzrokiem. — Ach, prawda, zapomniałem, pani wszak ze wszystkim radzi sobie sama. Proszę posłuchać — bezradnym gestem podniósł ręce — przykro mi, jeśli panią obraziłem. — Nieprawda, wcale nie jest panu przykro. — Rzeczywiście, ma pani rację. Chyba właśnie po to tu przyszedłem. — Czuje się pan teraz trochę lepiej? — To zależy... — Od czego? — Od pani odpowiedzi na mą propozycję. Lynn nie umiała powstrzymać uśmiechu. — Odpowiedź brzmi „nie". — Mimo to czuję się lepiej. — Świetnie, może więc pan już iść. Pokiwał głową, ale nie ruszył się z miejsca. — Trochę mi teraz głupio. — Być może poprawię pańskie samopoczucie, jeśli po wiem, że i ja czuję się nie najświetniej. — Lynn podniosła się z sofy i poszła do drzwi. Kiedy je otworzyła, fala skoncent rowanego ciepła dosłownie zatkała jej nozdrza. —Poznanie pana było dla mnie rzadką przyjemnością, panie Cameron. 18
Mam nadzieję, że pańska pisarska dusza potrafi docenić tę ekstrakropelkę ironii — w żaden sposób nie mogła się powstrzymać przed wbiciem mu tej szpileczki. — Chciałbym znów panią zobaczyć — powiedział to nem prośby. Stał w progu, uniemożliwiając Lynn zamkniecie drzwi. Byłojej równocześnie gorąco i zimno: na twarzy czuła upał letniej nocy, na plecach chłodny powiew z klimatyzato ra. — Niech mi pani wierzy, nie zawsze zachowuję się jak kretyn. Kiedy tu wszedłem, od razu wyczułem czy raczej wydawało mi się, że wyczuwam coś na kształt wzajemnych wibracji. Jakby coś miedzy nami zaiskrzyło... Cóż, może się omyliłem. Prawdą jest jednak, że pani mi się podoba i że pragnę się z panią widywać. Myślę, że łączy nas wiele wspólnego poza tym, co oczywiste. No i — zawahał się lekko — czuję, że właśnie przed panią mógłbym się chyba wyga dać... Nie radzę sobie z tym wszystkim tak dobrze jak pani. Wciąż brak mi : ,właściwej perspektywy". — Uśmiechnęła się na te słowa. — Może gdy następnym razem wybierze się pani na spacer po plaży, wolno mi będzie pójść z panią. — Chyba nie. — Ja jednak zadzwonię. Za całą odpowiedź wzruszyła tylko ramionami, a potem z fałszywie kamienną twarzą patrzyła, jak wolnym krokiem idzie do stojącego na ulicy wozu. Kiedy usiadł za kierownicą, czym prędzej zamknęła drzwi; nie chciała, by zauważył, że mu się przygląda. Słysząc oddalający się odgłos silnika, pomaszerowała do salonu, gdzie stanęła zdziwiona, widząc, że wszystko jest na swoim miejscu. A jej się zdawało, że przemknął tedy huragan! Ręce jej się trzęsły, kiedy niosła do kuchni pustą szklankę. Umyła ją szybko, odstawiła na półkę i gwałtownie zatrzas nęła drzwiczki. Usunąwszy w ten sposób wszelkie ślady bytności Marca Camerona, odetchnęła głęboko raz, potem drugi. Spojrzenie na kuchenny zegar upewniło ją, że nie jest jeszcze za późno na rozmowę z prawniczką. Podeszła do telefonu i wybrała numer Renee Bower. 19
2 Kiedy Renee Bower wróciła z przyjęcia, było już po pierwszej w nocy. Sprawdziwszy pocztę głosową, znalazła trzy wiadomości: jedną z Nowego Jorku od swej siostry Kathryn i dwie od klientki, Lynn Schuster, opuszczonej niedawno przez męża, który jednak zaproponował żonie bardzo korzystną umowę rozwodową. — Ciekawe, o co tu chodzi? — zaczęła się zastanawiać, siadając na brzegu wielkiego małżeńskiego łóżka, żeby wreszcie zdjąć srebrne pantofle, które przez cały wieczór fatalnie piły ją w palce. Czyżby i stopy jej się powiększyły? Palce u nogi też tyją? — Przecież wiesz, o co chodzi — odezwał się Philip, jej mąż, z drugiego końca nieskalanie białej sypialni. — Potrzebny jej słuchacz. Po prostu chce się przed kimś wygadać. — Nie mówię o Kathryn, tylko o Lynn Schuster. Byłam pewna, że udało nam się zapiąć tę sprawę na ostatni guzik, po co więc do mnie dzwoni, i to do domu? — Cokolwiek to jest, musi poczekać do rana. Chodź do łóżka — rzucił niecierpliwie. Zdążył się już rozebrać i wsko czyć pod kołdrę. — Nie mam pojęcia, jak ty to robisz! — Renee przeszła do ogromnej, wzorowo urządzonej garderoby, gdzie zrzuciła czarny sweter i spodnie, pozostawiając je niedbale na podłodze, tam gdzie upadły. Narzuciwszy na siebie długą koszulę nocną, ruszyła do białej marmurowej łazienki, czując pod stopami miękki biały dywan. — Nie mam zwyczaju o pierwszej w nocy przesłuchiwać poczty głosowej przez ponad dwadzieścia minut — łagodnie upomniał ją mąż. — Ja również nie mam takiego zwyczaju. — Renee przejrzała się w lustrze, stwierdzając z przykrością, że nawet pod warstwą makijażu jej cera sprawia wrażenie ziemistej. — Nie zwalaj na mnie winy za to, że twój przyjaciel postanowił w środku tygodnia urządzić żonie przyjęcie 20
niespodziankę. — Płynnym gestem nałożyła na policzki dwie porcje kremu do demakijażu, trzecią zaś umieściła na czubku krótkiego zadartego nosa. — Mówisz tak, jakby twoim przyjacielem nie był. — Ja nie mam przyjaciół. — Miał to być żart, uświado miła sobie jednak, że właściwie powiedziała prawdę. Wszak wszyscy wspólni znajomi to w rzeczywistości osoby za przyjaźnione z Philipem, które jej przyjaciółmi zostały chyba przez osmozę. Odziedziczyła ich po prostu sześć lat temu, biorąc z nim ślub. Jej przyjaciele, nie wyłączając kilku najbliższych, znanych od dzieciństwa, gdzieś znikli. Inny tryb życia, mało czasu... Już prawie o nich nie myślała. Należeli do innej epoki — tej sprzed Philipa. — Może byś się trochę pospieszyła? — zawołał z sy pialni. Było w jego głosie coś takiego, jakby miał ochotę na seks. Cóż, bardzo by chciała przyspieszyć ten codzienny wieczorny obrządek, ale jak? Absolutnie nie mogła sobie na to pozwolić. Zaczęła powolutku wmasowywać krem w skó rę, uważając, by nie trzeć zbyt mocno okolicy oczu. Gdyby natura obdarzyła ją hojniej, nie musiałaby tak się starać... Żałowała, że nie jest ładniejsza, niekoniecznie dla własnej satysfakcji... Pragnęła być piękna dla niego, dla Philipa. Miała wprawdzie dopiero trzydzieści cztery lata, ale właśnie zauważyła, że u większości kobiet obecnych dziś na przyjęciu kurze łapki nie są tak widoczne jak u niej. Nawet solenizant- ka, której stuknęła czterdziestka i dla której, rzecz jasna, nie mógł to być powód do radości, nawet ona wyglądała lepiej. Sięgnąwszy do marmurowej szkatułki, gdzie trzymała płatki higieniczne, zaczęła ostrożnymi pociągnięciami usuwać krem z twarzy, studiując przy okazji rozszerzone pory i inne skazy na urodzie. — Dlaczego mam brązowe oczy, a nie zielone jak Kathryn? — mruknęła do siebie. Przyszło jej na myśl, że w głosie siostry brzmiała dziś jeszcze większa desperacja niż zwykle. Od trzech miesięcy, to znaczy od nagłej śmierci męża na atak serca, Kathryn tonęła w depresji. Ostatnio dzwoniła 21
wprawdzie coraz częściej, lecz mimo usilnych nalegań nie chciała opuścić Nowego Jorku nawet na kilka dni. Renee zbliżyła twarz do lustra, starając się odnaleźć we własnych rysach jakiś ślad swojej siostry. Niestety, żadnego podobieństwa. W jej rodzinie tą ładną była Kathryn. Wes tchnęła, zmywając całą górę tuszu, który tak pracowicie nakładała kilka godzin wcześniej. Cóż, może to i prawda, że dostał jej się w spadku rozum ojca, ale to Kathryn, jak często powtarzał, miała szczęście odziedziczyć po matce wielkie zielone oczy i przepięknie rzeźbione, wysokie kości poli czkowe. Moje kości, jeśli je w ogóle miałam, pomyślała ponuro, z pasją wklepując w policzki odżywczy krem na noc, już dawno zniknęły w tłuszczu... Za dużo tych kilogramów dźwigam na sobie od roku. No, nie ma się co oszukiwać, to trwa już raczej dwa lata. Zerknęła w stronę wagi — był to jej najgorszy wróg, którego od tygodni starała się lekceważyć, przekonując zarazem samą siebie, że problem tkwi nie w kilogramach, tylko we wzroście, w tych marnych stu sześćdziesięciu centymetrach. Znowu! skarciła się ostro. Znów ta twoja głupia obsesja na punkcie wagi i wzrostu! Jak kobieta z twoją pozycją, twoimi osiągnięciami, i to w stosunkowo młodym wieku, podobno inteligentna, może myśleć takimi kategoriami! Jak muzealny przeżytek z epoki przed emancypacją. Jesteś wziętym prawnikiem. Klienci uważają cię za zdolną, błyskot liwą i twardą. I wcale im nie przeszkadza tych parę kilo nadwagi. Zaczęła energicznie czyścić zęby. A na gruncie prywatnym... Gdy wychodzą gdzieś razem z Philipem, i tak nikt na nią nie patrzy. Słyszy wtedy zawsze te same uwagi: „Ale z ciebie szczęściara! Twój mąż to fantastyczny facet. Jakim cudem udało ci się go uziemić?" Przestała na chwilę wywijać szczoteczką, bo nagle do niej dotarła jawna złoś liwość tych uwag. Jak mogła tego nie widzieć? Chyba przez sześć lat małżeństwa przywykła do takich tekstów, a Philip... Philip rzeczywiście jest nie tylko szalenie przystojny, dystyn gowany i bardzo ceniony zawodowo, ale jeszcze przy swoich czterdziestu sześciu latach zachował czarująco młodzieńczy wygląd. 22
Nie ma się czemu dziwić, że wszyscy jego przyjaciele — wspólni przyj aciele — powtarzaj ą przy każdej możliwej okazji, jaką to ładną byłaby kobietą, gdyby tylko postarała się troszeczkę schudnąć. Dziś na przykład ta jakaś Alicia („mów mi Ali"), szczupły rudzielec w głęboko wyciętej sukni, która przez cały wieczór kręciła się koło Philipa, orzekła autorytatywnie, że zrzucenie kilku kilogramów to żadna sztuka, to tylko kwestia silnej woli. I kto to mówi! Chudzie- lec, który nigdy w życiu nie miał tego rodzaju problemów i który swe męskie zdobycze (ślubne i nieślubne) może liczyć jak inne kobiety kalorie! A jeśli przypadkiem któryś z owych panów był albo jest żonaty — wielkie rzeczy! Przekąska smakuje nieraz lepiej niż kilkudaniowy obiad. Czyżby taką przekąską miał być teraz Philip? Niechętnie wróciła myślą do dzisiejszej uroczystości, przypominając sobie różne niepokojące szczegóły. Jak to jej mąż szeptał coś uwodzicielsko do ucha ładnej blondynki, jak przytulał się w tańcu do solenizantki — och, widząc to, zapragnęła być na miejscu tamtej! —jak poufale pochylał się nad tą rudą w głęboko wyciętej sukni, niby to się z nią drocząc... Renee tymczasem, piastując w ręku kieliszek szampana, tkwiła samotnie w kącie, całkiem jak stojąca obok palma doniczkowa, starając się iście nadludzkim wysiłkiem stłumić zawiść, udawać, że się dobrze bawi. Nie chciała, by Philip znowu wytykał jej zazdrość. Robił to wielokrotnie. Nie masz powodu, powtarzał, co jednak zamiast uspokajać, działało na nią jak groźba. Zapewniał ją uroczyście, że „etap romansowy" dawno ma za sobą. Pragnie tylko jej i tylko ją kocha. Tamte kobiety nie miały znaczenia. To zamknięta przeszłość. Znasz życie, mówił. Mało to prowadziłaś spraw rozwodowych, których jedynym powodem było coś tak trywialnego jak nic nie znaczący flirt? Chyba nie chcesz, żeby z nami stało się to samo? Nie popychaj mnie do tego, czego wcale nie chcę, ostrzegł ją pewnego razu. Przemknęło jej wtedy przez myśl: jak to? Ja mam odpowiadać za twoje czyny? Pragnęła mu wierzyć, ale... nadal znał tyle atrakcyjnych i szczupłych dziewczyn, że kręciło się od tego w głowie. 23
Większość tych pań miała mężów o parę dziesiątków lat starszych. Tu, na Florydzie, roiło się od tego rodzaju małżeństw: młoda, bajecznie piękna kobieta i stary bogaty mężczyzna na tyle głupi, by wierzyć, że walorem, któremu nie sposób się oprzeć, jest jego urok osobisty, a nie zawartość portfela. Gdy jednak kończyło się takie małżeństwo — nim bogaty małżonek pożegnał się z tym padołem — młoda żona najczęściej zostawała na lodzie. Wielkie pieniądze Florydy umiały się zabezpieczyć. O tak! Renee w tym momencie pomyślała o sobie: chybaby nie przeżyła rozstania z Phili- pem, gdyby postanowił ją opuścić. Na samą tę myśl ogarnęło ją przerażenie. Nie mogła już teraz zrozumieć, jak kiedyś żyła bez niego. — Renee, na litość boską, co ty tam robisz? Dziwne, że taki mężczyzna jak Philip wybrał akurat ciebie, mruknęła pod nosem, przyglądając się swojej pulch nej twarzy okolonej modną blond fryzurą z pasemkami. No ale wybrał, powiedziała sobie, wyskubując z włosów po- przylepiane tu i ówdzie resztki kremu. Z jakichś niepojętych przyczyn to ja zostałam jego żoną. — Mam szczęście — stwierdziła głośno. Z autentycznym przekonaniem. — Coś ty tak długo robiła? — spytał Philip, kiedy wreszcie wśliznęła się do łóżka. — Nie uważasz, że powinnam zrzucić z dziesięć kilo? — Renee przytuliła się do jego pleców. — Nie podobałabyś mi się tylko z jedną nogą. — Piękne dzięki! — Moglibyśmy już zasnąć? — A gdybym zastosowała tę dietę, no wiesz, same arbuzy... Co o tym myślisz? — Może zamiast jeść te arbuzy, zaczęłabyś je teraz liczyć? Zamiast baranów? Skutek będzie ten sam, a wysiłek mniejszy. — Philipie, przeżywam kryzys, a ty jesteś psychiatrą. Pomóż mi! — Był to żart tylko w połowie. — To nie moje godziny przyjęć. Porad udzielam od ósmej do czwartej. 24
— Proszę cię! Przewrócił się ciężko na plecy, podparł głowę łokciem i spojrzał jej w twarz. — I cóż to się stało w tej łazience? Z kim tam roz mawiałaś? — Uważasz mnie za atrakcyjną? — Uważam, że jesteś w porządku. — „W porządku" to niezupełnie takie określenie, jakie pragnęłam usłyszeć. — Renee — w jego tonie pojawiła się szczypta zniecierp liwienia — jesteś zdolną, inteligentną kobietą... — Wiem o tym! Wiem, że jestem zdolna i inteligentna. — Jesteś prawnikiem... — Oczywiście! Nie musisz mi o tym mówić. — Masz męża, który cię kocha. — Poważnie? Mam męża, który mnie kocha? — Ty w to wątpisz? — Przyjmujesz od ósmej do czwartej, więc nie pytaj mnie teraz, w co wątpię — Renee odbiła mężowską piłeczkę. — Zostaw to sobie dla swoich pacjentek. Powiedz mi, że mnie kochasz, że jestem dla ciebie najpiękniejszą istotą na świecie. — Kocham cię. Jesteś dla mnie najpiękniejszą istotą na świecie. — No to mi wytłumacz, czemu ci nie wierzę. — Bo chociaż jesteś zdolna i inteligentna, choć masz wielkie wzięcie jako prawnik, bywasz też po babsku his teryczna. A ze mnie, jeżeli zaraz nie zasnę, będzie jutro rozhisteryzowany psychiatra, co niechybnie udzieli się moim pacjentom — odrzekł, zamierzając przewrócić się na bok, powstrzymało go jednak pytanie: — Nie chcesz się kochać? — Teraz? Jest wpół do drugiej w nocy. — Nie pytałam cię o godzinę. Dobrze wiem, że jest późno, przypominałeś mi o tym z dziesięć razy. Pytałam, czy chcesz się kochać. — Z tobą doprawdy można dostać szału — mruknął, przyciągając ją do siebie. Poczuła jego kolano na swoim 25
obfitym udzie i w tej akurat chwili rozległo się lekkie pukanie do drzwi. — Tatusiu? Otwarte ramiona Renee — chciała właśnie objąć smukłe biodra męża — opadły na poduszkę ciężko jak kamienie. Philip natychmiast usiadł, z napięciem wpatrując się w ciem ność, z której po krótkiej chwili wyłoniła się sylwetka Debbie, jego nastoletniej córki. — Co się stało, dziecinko? — Czułość, z jaką zadał to pytanie, sprawiła, że Renee poczuła się momentalnie usunię ta ze swego miejsca. Jakby była intruzem, który przez pomyłkę trafił do jego łóżka. — Dlaczego nie śpisz, córecz ko? — Miałam taki zły sen — zaszemrał drżący głosik. Było w nim tyle udanej trwogi, że nawet Renee w pierwszym odruchu serca zapragnęła przytulić do piersi to przerażone biedactwo, pocieszyć je i uspokoić. Zmroził ją dopiero chytry półuśmieszek, którego mała spryciara nie umiała skutecznie ukryć. O, nawet w ciemnościach można było dostrzec w jej oczach mściwą determinację. — Opowiesz mi o tym? No proszę! A któż to przed chwilą marzył jedynie o spaniu? — Och, tato, to było straszne — jęknęła Debbie, drżąc na całym drobniutkim ciele. Nie wyglądała na swoje szesna ście lat. Łaskawie pozwoliła ojcu otoczyć się ramionami. — Mieliście wypadek samochodowy, ty i Renee. Znów ta „Renee"! Debbie uparcie wymawiała to imię z francuska, choć za każdym jej przyjazdem na wakacje (z Bostonu, gdzie mieszkała z matką) Renee wygłaszała tę samą żartobliwą mówkę: Nie jestem „Renee"; „Renee" to rym do „ole", a ja jestem „Renee", rym do „dyni". Ale gdzie tam! Do ciebie można mówić jak do słupa, myślała z rosnącą irytacją. — Jechaliście strasznie szybko i ryzykownie — mówiła tymczasem Debbie, nieświadoma wewnętrznych odzywek macochy. — To nie ty prowadziłeś, tylko Renee... — Komediantka — mruknęła Renee. 26
— Przy drodze stały znaki ostrzegawcze „niebezpieczne zakręty", ale... — Aleja przecież zawsze lekceważę takie znaki —wark nęła Renee, nie kryjąc już teraz sarkazmu. — Nie lubię tych namalowanych zakrętasów. Nigdy nie lubiłam. Debbie zacięła usta, tak że pozostała z nich ledwie kreseczka. — Cieszę się, że cię to bawi — oświadczyła z heroicznym stoicyzmem. — A jeśli przeszkadza ci moja obecność, to bardzo przepraszam. Pójdę do swego pokoju. — Nonsens! — Philip czym prędzej znów przygarnął córkę, żonę natomiast dosłownie zmiażdżył spojrzeniem. — Ty nam nigdy nie przeszkadzasz, złotko. Pamiętaj, że to twój dom. I na tym polega mój koszmar, westchnęła w duchu Renee. Ogarnęła ją wściekłość, gdy Philip zaczął prze konywać Debbie, ze musi opowiedzieć mu swój sen do końca. — Widziałam, że jesteście w niebezpieczeństwie — kon tynuowała ta mała zgaga, pozwoliwszy mu się udobruchać. — Wiedziałam, że jeśli ona nie zwolni... Aha, „ona"! Teraz już zostałam kobietą bez imienia! — ...wpadniecie do oceanu. — I cóż zrobiła ta „ona"? — Renee! — syknął Philip. — Próbowałam was ostrzec, wołałam: „Renee, Renee"... — Widocznie myślałam, że to nie do mnie! Debbie puściła to mimo uszu. — Ale ty mnie nie słuchałaś. Wóz pędził coraz szybciej i w końcu stoczył się w przepaść, a ja... ja nie mogłam nic zrobić! Musiałam bezradnie patrzeć, jak się obija o skały. Zaczęłam krzyczeć... — Moje kochane biedactwo. — Philip zdawał się wie rzyć w każde najgłupsze słówko tej smarkuli. — Och, tatku! Pobiegłam tam, ile sił, i wyciągnęłam cię z wraku. — Nie do wiary! W oczach Debbie zalśniły prawdziwe łzy! — Renee nie żyła — dodała jakby mimo chodem. 27
— Och, no więc nie był to znów taki koszmar — ro ześmiała się Renee, aczkolwiek dość cierpko, — Nie rozumiem — Debbie wydęła usta — dlaczego jesteś taka złośliwa. — Zawsze jestem złośliwa, gdy po upadku w przepaść pozostaje ze mnie zimny trup. — Przecież to tylko sen. — Uhm—potwierdziła Renee bez cienia wątpliwości co do uczuć pasierbicy. — Niestety, to tylko sen. — Czujesz się lepiej, córeczko? — troskliwie włączył się Philip. „Córeczka" wzruszyła ramionami, po czym omdla łym ruchem złożyła głowę na jego nagiej owłosionej pier si. — Tak się o ciebie bałam, tatusiu — wyznała żałosnym szeptem. — Czułam się taka bezsilna! Bo co mogłam zro bić, kiedy ona mnie nie słuchała? — Teraz zaczęła już pła kać. — Wiesz co? Pójdę do kuchni i zrobię nam po kubku pysznej czekolady! — zawołał Philip tak rześko, jakby nie był to środek nocy. Jego córka natychmiast podniosła głowę i z uśmiechem triumfu popatrzyła w stronę złej macochy, która nagle zamilkła z półotwartymi ustami. — Pamiętasz, jak to było dawniej? — uspokajająco gruchał czuły tata. — Zawsze gdy przyśniło ci się coś złego, szliśmy we dwoje do kuchni na filiżankę pysznej gorącej czekolady. — Pamiętam! Siedziałeś przy mnie, dopóki wszystkiego nie wypiłam. Aż do ostatniej kropelki. Ale że ty to pamię tasz? — Ja wszystko pamiętam, dziecinko. Każdy zły sen i każde twoje kichnięcie. Zobaczysz, za chwilkę oczka ci obeschną i zaczniesz się śmiać. Tatusiowa czekolada działa cuda. No i nic dziwnego, czyż nie twój tata jest tu taj lekarzem? Renee, bądź tak dobra i przynieś mi szla frok! Widząc, że przegrała tę rundę z kretesem, Renee bez słowa podreptała do garderoby po jedwabny mężowski szlafrok. 28