Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 129 805
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 309

Fielding Joy - Dobre intencje(3)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Fielding Joy - Dobre intencje(3).pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse F
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 313 stron)

Joy Fielding Dobre intencje

1 Już to, co poczuła na jego widok, zapowiadało kłopoty. — Lynn Schuster? — zapytał, gdy otworzyła mu drzwi. — Marc Cameron? Oboje skinęli głowami, Lynn odstąpiła na bok, po­ zwalając mu wejść. Jakbyśmy nie wiedzieli, kim jesteśmy, zadrwiła w duchu, prowadząc go do salonu. Skrupulatnie dopełnił wszystkich obowiązków gościa składającego pierwszą wizytę: piękny dom, stwierdził kur­ tuazyjnie. Miło z jej strony, że zgodziła się na to spotkanie, zwłaszcza w wiadomych okolicznościach. Wyraził nadzieję, że nie sprawia jej zbytniego kłopotu. Podziękowała za te uprzejmości. Nie ma problemu, w niczym jej nie prze­ szkadza, odrzekła z udaną swobodą, zastanawiając się jednocześnie, czy aby nie wyczuł, że kłamie. — Napije się pan kawy? — Och, wcale nie planowała takich grzecznościowych gestów. Uprzejmie odmówił, zaj­ mując miejsce w pasiastym biało-zielonym fotelu, naprzeciw podobnej w tonie biało-zielonej sofy w duże kwieciste wzory. Przez kilka następnych sekund wpatrywał się w nią bez słowa. Po co tu przyszedł? I dlaczego zgodziła się z nim spotkać? — Czy coś się stało? — spytała wreszcie, starannie unikając jego oczu. Były niebieskie i bardzo poważne. Smutne jak blues... pomyślała przelotnie, czując, że nagle miękną jej kolana. Jak głupiej podfruwajce. Usiadła na sofie, 5

zadając sobie pytanie, czy i on doznaje podobnych uczuć i czy ten fizyczny odzew, jaki budzi w niej jego osoba, nie jest zbyt widoczny? — Nie, nic takiego. — W jego niskim głosie pojawił się ton szyderstwa. — Przepraszam panią... Wydawało mi się, że uporałem się już z tym wszystkim, tymczasem... — Z czym się pan uporał, to znaczy, nie uporał? — Zapragnęła nagle, żeby sobie poszedł, nic jej nie mówiąc. Obecność tego mężczyzny działała na nią w sposób... z którym absolutnie nie mogła sobie poradzić. Przygotowu­ jąc się na tę wizytę (po jego nieoczekiwanym telefonie) przewidywała u siebie wszelkie możliwe reakcje z wyjątkiem tej jednej — że poczuje do niego tak silny pociąg fizyczny. Przecież to niemożliwe, myślała, spoglądając nad jego ramie­ niem w stronę frontowego okna, gdzie na parapecie stała nieduża, oprawna w srebrną ramkę fotografia. Byli tam wszyscy czworo: ona, Gary i dwoje ich dzieci. Stwierdziła mimochodem, że gość jest równie wysoki jak uśmiechnięty mężczyzna na zdjęciu, ten, z którym przeżyła ponad czternaście lat, i że podobnie jak Gary'emu włosy na czubku głowy zaczynają mu się przerzedzać. Z wyjątkiem jednak tego drobnego uszczerbku włosy wciąż jeszcze ma gęste (znacznie gęściejsze niż Gary) i dosyć długie po bokach, gdzie łączą się dwoma miękkimi pasmami ze schludnie przystrzyżoną, z lekka rudawą brodą. Odnotowała również, że w przeciwieństwie do jej młodzieńczo szczupłego męża Marc Cameron odznacza się mocną, a nawet zwalistą budową. Nie, absolutnie nie jest w jej typie. Zupełnie nie przypomina żadnego z mężczyzn, którzy kiedykolwiek wy­ dawali jej się choć trochę pociągający. To jakaś chwilowa aberracja, uznała, nerwowo zmieniając pozycję. Zbijała ją z tropu ta zaskakująca, czysto fizyczna reakcja, w dodatku jakże niestosowna w obecnych okolicznościach! — Sytuacja jest dość niezręczna — powiedziała głoś­ no. — To prawda. Zapadła cisza, którą po chwili przerwały dwa równie głębokie westchnienia —jego i jej. 6

— Wspomniał pan przez telefon, że są pewne sprawy, o których powinnam wiedzieć — nie wytrzymała Lynn, przeklinając w duchu swe nieznośne skrzywienie zawodowe. — Musiało to zabrzmieć melodramatycznie. Wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć: cóż mógł pan na to poradzić? Nie ufając własnemu głosowi, w milczeniu czekała na ciąg dalszy. — Cała ta sprawa rąbnęła mnie w łeb jak obuchem — wyznał po dłuższej pauzie. — Ma pani coś do picia? Nietrudno było się domyślić, że nie prosi o kawę. — Mam jakieś piwo w lodówce... — To świetnie — wszedł jej w słowo. — Chętnie się napiję, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu. Owszem, miała, bąknęła jednak, że nie. Przeprosiła go i poszła do kuchni, licząc, że owa chwila samotności pomoże jej nabrać dystansu do tego mężczyzny, że przywróci jej obiektywizm niezbędny do przebrnięcia przez tę strasznie kłopotliwą konwersację. Nic z tego — uznał za stosowne przyjść za nią do kuchni. — Czyje to dzieło? — zapytał, wskazując liczne, bajecz­ nie kolorowe rysunki poprzylepiane do drzwi lodówki. — Moich dzieci. Oboje lubią rysować — krótko od­ rzekła Lynn. Nie miała ochoty rozwijać tego tematu. — Ha, wystarczy zobaczyć lodówkę i od razu wiadomo, czy w domu są małe dzieci — uśmiechnął się Marc Cameron. — Ja mam dwóch chłopców. Pięcioletni bliźniacy. Jake i Teddy. Obaj namiętnie malują palcami. Moja lodówka wygląda bardzo podobnie. — Czy powodem są dzieci? — niecierpliwie rzuciła Lynn, zdecydowana jak najszybciej skończyć tę wizytę. — Powodem czego? — Pańskiej wizyty. Chciał mi pan coś powiedzieć. Czy ma to jakiś związek z naszymi dziećmi? — Nie. — Wziął od niej butelkę piwa. — Przepraszam, może dać panu szklankę? Gary... nigdy nie pije ze szklanki. — Na dźwięk tego imienia dostrzegalnie drgnęła mu powieka. — Woli piwo prosto z butelki. — Wobec tego poproszę o szklankę. 7

Lynn uśmiechnęła się lekko wbrew usilnym staraniom, aby tego nie czynić. Wysoka rzeźbiona szklanka, którą wyjęła z kredensu, pochodziła z kompletu kupionego przez nią Gary'emu na Dzień Ojca. Wynosząc się z domu, nie zabrał ich z sobą. Chyba nawet o tym nie pomyślał. — Pani nie pije? — zagadnął ją gość. — Nie lubię piwa. — Wyznam, że mnie to nie dziwi. Suzette też nie lubi piwa. Suzette, jego żona! Lynn próbowała się uśmiechnąć, lecz choć przed minutą przyszło jej to zgoła bez wysiłku, teraz poczuła, że zamiast uśmiechu wokół ust rysuje jej się mnóstwo głębokich, nieładnych zmarszczek — jakby ssała cytrynę. Robiła, co mogła, aby sprawiać wrażenie, że pogodziła się już z sytuacją, ale on jej tego nie ułatwiał! Jego telefon — godzinę wcześniej —nie tylko strasznie ją zaskoczył, ale i wytrącił z równowagi. — Mówi Marc Cameron — oznajmił. — Bardzo chciał­ bym z panią porozmawiać. Są sprawy, o których powinna pani wiedzieć. Czy mogę przyjechać? Lynn w pierwszej chwili nie miała pojęcia, kim jest ten człowiek ani o co mu chodzi, choć on najwidoczniej zakładał, że wszystko jest dla niej jasne. To nazwisko nic jej nie mówiło, aczkolwiek uznała je za ładnie brzmiące. — Bardzo przepraszam, ale nie wiem, z kim mam przyjemność... — Jestem mężem Suzette — wyjaśnił pospiesznie i za­ milkł. Stojąc ze słuchawką w ręku pośrodku swojego salonu (Gary pozostawił je} tę małą parterową willę), bezskutecznie próbowała wyobrazić sobie rozmówcę. I co on właściwie chce jej powiedzieć? Doświadczenie zdążyło już ją nauczyć, że gdy ktoś postronny uważa za konieczne poinformować ją o czymś, okazuje się to zwykle doprawdy ostatnią rzeczą, którą by chciała usłyszeć. — To chyba niezbyt dobry pomysł... — Czuła, że gardło ma suche, a słowa więzną jej w ustach. — To ważne. 8

— Nie rozumiem, co takiego... — Bardzo panią proszę. — Dodał, że mieszka w pobliżu. Z Palm Beach do jej domu w Delray to tylko piętnaście minut. — No dobrze — niechętnie wyraziła zgodę. Niechętnie, gdyż czuła, że popełnia błąd. — Niech pan przyjedzie za godzinę. Muszę położyć dzieci do łóżek. — Będę za godzinę. Och, jeszcze jedno. Proszę nie wspominać nikomu o mojej wizycie. — A komu miałabym mówić? — spytała Lynn, ale już się zdążył rozłączyć. Natychmiast zadzwoniła do swojej prawniczki. — Renee, mówi Lynn Schuster — powiedziała z lekkim zniecierpliwieniem, gdy po kilku sygnałach zgłosił się auto­ mat. — Przepraszam, że niepokoję cię w domu, ale sprawa wydaje się ważna. Przed chwilą odebrałam ciekawy telefon. Jest teraz dziesięć po ósmej. Jeśli wrócisz do domu w ciągu godziny, zadzwoń do mnie, jeśli nie, skontaktuję się z tobą jutro rano. Odłożywszy słuchawkę, zaczęła sprzątać ze stołu wielkie płachty papieru szczelnie pokrywające całą jego szklaną powierzchnię. Przypominały obiadowy obrus, na którym ktoś beztrosko nagryzmolił rzędy czarnych znaków. Były to sprawozdania, nad którymi pracowała, kiedy zadzwonił ten intruz. Zaczęła je składać i na siłę upychać do i tak już pękatej teki. Przyszło jej na myśl, że aby to skończyć, bę­ dzie musiała wstać jutro rano co najmniej godzinę wcześ­ niej. Trudno, nie była w stanie skupić się teraz na pracy. Teraz gdy ten człowiek, ten „mąż Suzette", ma tu być za godzinę... Ale Bogiem a prawdą jak właściwie miał się przedstawić? Jest wciąż jeszcze mężem tej kobiety — dopóki się nie rozwiodą... Podobnie jak ona jest nadal żoną Gary'ego. Jakież to wszystko pogmatwane, westchnęła w duchu, i zarazem całkiem trywialne, jeśli spojrzeć na rzecz bez emocji. Gary porzucił mnie dla innej i właśnie zadzwonił mąż tej kobiety pod pretekstem, że chce mi przekazać jakieś bardzo ważne informacje. 9

Całą tę godzinę przed jego przybyciem pamiętała niezbyt wyraźnie. Jak obraz widziany przez mgłę. Przypominała sobie, że jeszcze przez kilka minut stała przy telefonie, a potem nagle zaczęła się spieszyć. Uprzątnąwszy papiery, pędem ruszyła do pokoju syna. Siedmioletni Nicholas już spał. Poprawiła mu skopany kocyk, delikatnie odsunęła z buzi pasmo jasnych włosów i leciutko pocałowała w czoło. Nawet nie drgnął. Zaskoczona, że śpi tak spokojnie, przyj­ rzała się bacznie swojemu młodszemu dziecku. Nicholas był chłopcem typu „żywe srebro", z tych, którzy ciągle są w ruchu — nawet we śnie. Lynn nie robiła już tego od lat, teraz jednak pochyliła się nad nim tak nisko, że poczuła na twarzy ciepły oddech syna. W tym momencie mały głośno westchnął i z impetem przewrócił się na bok, omal nie trafiając matki mocno zaciśniętą pięścią. Z uśmiechem cmoknęła go w nosek i cichutko wyszła z pokoju. Dziesięcioletnia Megan siedziała na podłodze, pochło­ nięta bez reszty lekturą najnowszych przygód Nancy Drew. Na Lynn ten widok podziałał dziwnie uspokajająco, przy­ wracając utracone ostatnio poczucie ciągłości życia i zara­ zem rodzinnej więzi. Ona też w wieku Megan uwielbiała dzielną Nancy Drew. Świadomość, że przynajmniej to jedno łączy ją z córką, stanowiła dla niej powód do radości, gdyż pod innymi względami Megan była dzieckiem swego ojca. Spokojna i silna—zupełnie jak Gary—miała jego usta i jego głowę do liczb (jeśli Lynn ma jedno jabłko i jakaś Suzette wyrwie jej to jabłko z ręki, to ile jabłek pozostanie Lynn? zakpiła w duchu, zmierzając do swego pokoju). Krytycznie oceniwszy swe odbicie w lustrze wiszącym naprzeciw nie pościelonego łóżka, niedbale przygładziła szczotką brązowe, naturalnie wijące się włosy (sięgały ra­ mion), szybko przeciągnęła różową kredką po wargach (pełnych i o ładnym kroju), a po krótkim namyśle nałożyła na policzki trochę różu. Patrząc na jej białą cerę, trudno się było domyślić, że od urodzenia mieszka na Florydzie. Cóż, należała do osób zmuszonych unikać słońca. Już po kilku minutach jej twarz i ciało przybierały odcień pomidora. Mogła tylko zazdrościć Gary'emu i dzieciom złocistobrązo- 10

wej opalenizny (jeśli Lynn ma jednego pomidora...). Nie­ stety, słońce ci nie służy, oznajmiła swojemu odbiciu, lekko pogrubiając rzęsy ciemnogranatowym tuszem. Matkakiedyś wciąż jej powtarzała, że jedynym zabiegiem upiększają­ cym naprawdę potrzebnym kobiecie jest właśnie tuszowa­ nie rzęs... I po co ja zadaję sobie tyle trudu? pomyślała cierpko. Dla tego faceta? Była pewna, że go z miejsca znienawidzi. — Wychodzisz?—W drzwiach ukazała się Megan. W jej południowo miękkim głosie słychać było obawę kryjącą się za owym pozornie prostym pytaniem. — Nie, dziecinko — uspokoiła ją Lynn, łapiąc się na tym, że przy swoich 158 centymetrach wzrostu „dziecinka" jest od niej niższa zaledwie o siedem centymetrów. — Nigdzie się nie wybieram. Ktoś ma tu przyjść. — Kto? — Klient — skłamała Lynn, czując, że się rumieni. — Mężczyzna? — Głos Megan stwardniał, ramiona jej zesztywniały. — Tak. — Zabrzmiało to w miarę obojętnie. — Za­ dzwonił do mnie przed chwilą mocno zdenerwowany, więc jeśli się zjawi, nim pójdziesz do łóżka, byłabym ci wdzięczna, gdybyś podczas jego wizyty pozostała w swoim pokoju. — A czemu ten twój klient nie może przyjść do biu­ ra? — Bo... po prostu nie może. Gotowa do spania? — A wyglądam na gotową? Lynn prześliznęła się wzrokiem po ubranej w bawełniany kombinezon córce. Jej wciąż jeszcze dziecięca sylwetka sprawiała już jednak wrażenie, jakby lada moment z pączka miał wykluć się kwiat. Smukła i jasnowłosa, cerę miała śniadą i brązowe, złociście nakrapiane oczy. — Więc radzę ci się przygotować — rzuciła Lynn możliwie łagodnym tonem. Megan przygwoździła matkę spojrzeniem ciężko skrzyw­ dzonej ofiary, którego perfekcja sięgnęła ostatnio wyżyn dzieła sztuki. Okres dojrzewania zaczyna się dziś znacznie wcześniej niż kiedyś, westchnęła Lynn. 11

— Jesteś uperfumowana? — zaatakowała ją córka i nim Lynn miała szansę odpowiedzieć, wypuściła następną strza­ łę: — Nie zamierzasz się przebrać? Lynn popatrzyła na swe białe dżinsy i czerwony pasiasty trykot. — Nie jestem uperfumowana — odparła, nie podnosząc głosu—a moje ubranie jest całkiem w porządku, nie uważasz? — Nie wygląda na strój służbowy — zwięźle orzekła Megan. — Będzie musiało wystarczyć — oschle rzuciła Lynn. —A ty jeszcze nie przebrałaś się do spania? — szybko odbiła piłeczkę. Tym razem zabrzmiało to ostro. W odpowiedzi posłano jej spojrzenie zdolne zrujnować miasto. Poczuła się nagle kompletnie bezradna i zagubiona. Dlaczego, na Boga, zgodziła się zobaczyć z tym człowiekiem? Czy samo to, że mąż się z nią rozstał, bo wolał inną, nie jest już wystarczającym upokorzeniem, zwłaszcza w tak małym mieście jak Delray? Co gorsza, ta druga, zgodnie z powszech­ ną opinią, nie jest ani zbyt młoda, ani szczególnie ładna! A teraz jeszcze na dodatek musi znieść towarzystwo męża tej kobiety! Z jakiej racji? Czyżby to, że oboje zostali odtrąceni przez swych szacownych małżonków, stwarzało między nimi jakąś perwersyjną więź? Starannie zasłała łóżko (nie znosiła zasypiać w zmiętej pościeli), raz jeszcze zlustrowała salon, dokonując tu i ów­ dzie korekt, z trudem zapędziła dziwnie dziś czepialską Megan pod kolorowy baldachim rozpięty nad mosiężnym łóżkiem i zaledwie ukończyła te czynności, rozległ się dzwonek do drzwi. — Ktoś dzwoni! — krzyknęła Megan, demonstrując, że czuwa. — Słyszę, kochanie. — Lynn specjalnie zniżyła głos, by dać córce do zrozumienia, że o tej porze dzieci powinny już spać. Poprawiła jeszcze trochę włosy, wymusiła na sobie powściągliwy uśmiech i po trzech głębokich wdechach szeroko otworzyła drzwi. — Lynn Schuster? — spytał mężczyzna stojący za pro­ giem. 12

Tak się to zaczęło. Prowadząc teraz gościa z kuchni do salonu, powiedziała sobie, że ten gwałtowny pociąg fizyczny do zupełnie obcego mężczyzny nie jest ostatecznie aż taki znów dziwny. Widocz­ nie obie z Suzette (imię to więzło jej w gardle) mają identyczny gust co do mężczyzn. Może ten Marc Cameron też jest prawnikiem, jak Gary? — Nie jest pan przypadkiem adwokatem? — zapytała głośno, siadając znowu na sofie. Wydawało jej się, że przejmując inicjatywę w tej rozmowie, zapewnia sobie mini­ malną przynajmniej przewagę. Marc Cameron tymczasem, obrzuciwszy spojrzeniem wygodny salon, utrzymany w spo­ kojnych odcieniach zieleni, niespiesznie podszedł do wiel­ kiego okna. — Prawie słychać tu szum oceanu — mruknął jakby do siebie ze wzrokiem utkwionym w bezgwiezdną ciemność. — Nie, z prawem nie mam nic wspólnego. Jestem pisarzem. — Tak? A co pan pisze? — Natychmiast ugryzła się w język, niezadowolona, że zbyt spontanicznie dała wyraz swojej ciekawości. On teraz wsiądzie na swego konika i będzie gadać bez końca. — Książki — odrzekł sucho. — I proszę mnie nie pytać o tytuły. Nie przeczyta ich pani, a moje ego i tak już boleśnie dostało po uszach. — Spróbował się uśmiechnąć, ale szybko tego zaniechał. — Od czasu do czasu pisuję również jakieś kawałki do różnych nowojorskich czasopism, na tyle snobis­ tycznych, by udawać miłość do sztuki, no i mnóstwo głupa­ wych artykulików do prasy lokalnej. Sylwetki przyjezdnych znakomitości i tak dalej. Naprawdę to panią interesuje? — Cóż, ja... — Owszem, interesowała ją jego działal­ ność, nie chciała się jednak do tego przyznawać. — Wiem, że pani pracuje w opiece społecznej. — Tak. Od dwunastu lat. — I lubi pani tę pracę? — Czemu nie? — Lynn zdobyła się na czarny humor. — Nędza, przemoc, porzucone rodziny, znęcanie się nad dziećmi, czyż to nie bogaty repertuar? A ja mam go na co dzień. 13

— Dość jednostronne menu. Moim zdaniem tego rodza­ ju dieta dzień po dniu jest raczej deprymująca. — No, jeśli mam być szczera... — I czemuż to mam być szczera, żachnęła się w duchu — ...zanim to wszystko się stało, myślałam o zmianie zajęcia, ale teraz... Jedna general­ na zmiana mi wystarczy. — Odchrząknęła, choć właściwie nie musiała tego robić i ku własnemu zdziwieniu podjęła przerwany wątek: — W tej pracy cała sztuka polega na tym, że nie wolno angażować się w nią uczuciowo, to znaczy, w poszczególne sprawy. Po prostu po wyjściu z biura należy brać z nimi rozwód... Bardzo przepraszam za tę dość niefortunną metaforę. Musiał to odczuć podobnie, bo zmienił temat: — To zdjęcie — wziął do ręki rodzinną fotografię Lynn (wydawała się taka malutka w jego potężnej dłoni!) — musia­ ło być zrobione parę lat temu? — Rzeczywiście. Dokładnie przed trzema laty. Aż tak się postarzałam? — Do licha, i po co to pytanie? — Pani nie — stwierdził, odstawiaj ąc zdjęcie na parapet. — On się postarzał. Gary. — Wymówił to imię niezwykle starannie, tak jakoś przesadnie okrągło, że zabrzmiało to... z lekka obscenicznie. — Ach tak. — Lynn pilnie zajęła się własnym paznok­ ciem, obskubując z niego łuszczący się biały lakier. — Zapo­ mniałam, że poznał pan mojego męża. — Ha, żeby tylko! To przecież ja przedstawiłem go Suzette! „Moja droga, poznaj pana Gary'ego Schustera. To świetny prawnik, wkrótce sfinalizuje kupno naszego nowego domu." — Roześmiał się głośno. — Czysta ironia losu, co? Ale pisarz podobno powinien ją umieć docenić. — Pociągnął łyk piwa i znowu zapatrzył się w okno. — Przyjemnie jest mieszkać tuż nad oceanem — dorzucił nie a propos. — Uwielbiam spacery po plaży — podjęła Lynn, uzna­ jąc, że to znacznie bezpieczniejszy temat i można opuścić gardę. — Bardzo mi to pomaga zachować właściwą perspek­ tywę w widzeniu ludzi i zdarzeń. — Tego też? Ciekaw jestem, jak to pani robi, że udaje się pani zachować tę właściwą perspektywę? 14

i — Nie bardzo rozumiem, co pan ma na myśli. — No, choćby to, że któregoś dnia mąż po powrocie z pracy nagle informuje panią, że odchodzi do innej. Jak sobie pani z tym radzi? — To moja sprawa. — Lynn czym prędzej schowała się znów za murem. Uśmiechnął się lekko. Wokół jego niebieskich oczu mocniej zarysowały się drobniutkie zmarszczki. — Przepraszam. Pisarska ciekawość. — Raczej ciekawość wzgardzonego męża. — Natych­ miast pożałowała tych słów. Głupie, bezsensowne okru­ cieństwo. Ten człowiek i tak dość już cierpi. A jego pytanie nie było ani niestosowne, ani nawet nieoczekiwane. Tylko jak mu powiedzieć, że choć prawie pół roku minęło od owej chwili, gdy Gary oświadczył, że odchodzi, gdy spakował swoje ubrania i swoje książki prawnicze — och, zwłaszcza te książki przekonały ją, że mówi serio, że naprawdę wynosi się z domu — mimo to cała sprawa nadal ma dla niej posmak czegoś nierzeczywistego? Gdy powiedział jej bez ogródek: „Kocham inną", doznała osobliwego uczucia, że nie dzieje się to naprawdę, że po prostu usnęła nad książką i przyśnił jej się zły sen. Dopiero gdy zaczęła mówić — a zaczęła, ponieważ wyraźnie tego oczekiwał — zrozumiała, że to obiektywna, trójwymiarowa rzeczywistość, a jej mąż, z któ­ rym przeżyła czternaście lat, ojciecjej dwojga dzieci, napraw­ dę postanowił odejść. „Chyba żartujesz!" — zawołała, choć widać było prze­ cież, że wcale tak nie jest. Wygłaszając swój komunikat, miał dobrze jej znaną minę winowajcy, która zawsze zapowiadała ważną według niego, acz niezbyt miłą wiadomość, a jego łagodne zazwyczaj usta drgały nerwowo, jakby już chciał odeprzeć zarzuty, mimo że jeszcze nie padły. „Nie — odrzekł z wolna — mówię bardzo serio. Wiesz, że od pewnego czasu nie jesteśmy z sobą szczęśliwi..." „Co ty pleciesz?! — gwałtownie weszła mu w słowo, zupełnie nie bacząc na to, że nie znosił, by mu przerywano. — Ja byłam i jestem szczęśliwa. Co ty wygadujesz?" 15

On wdał się wtedy w szczegółowy wywód, a ją w tym momencie nawiedziło uczucie, że to, co się dzieje, dotyczy kogoś innego, nie jej. Było tak, jakby siedziała za swoim biurkiem w Wydziale Opieki Społecznej w Delray, słuchając opowieści o cudzych losach. W takich chwilach znajdowała się zawsze po swojej, urzędowej stronie biurka, bezpiecznej i wolnej od tego rodzaju nieszczęść. Mogło ją coś poruszyć, czasami nawet do łez (szczególnie w pierwszych latach pracy), nigdyjednak nie dotknęło jej to osobiście, a już z całą pewnością nie zraniło. Codziennie wysłuchiwała rozdzierają­ cych relacji członków rozbitych rodzin. O małżeństwach kończących się rękoczynami, o zaniedbywanych i bitych dzieciach, o aktach uczuciowego szantażu, o zbłąkanych, zagubionych duszach, które rzadko udawało się sprowadzić z ich błędnych, pogmatwanych ścieżek. Słuchanie o takich sprawach należało do jej obowiązków, podobnie jak współ­ czucie, analizowanie sytuacji, poszukiwanie wyjścia z kryzy­ su — jeśli tylko było to możliwe. Wszystko to zamykała potem w sprawozdaniach, starając się nadać całemu temu szaleństwu jakie takie pozory zdrowego rozsądku. Ból i tragedie były, owszem, nieodłącznym elementem jej pracy, ale nie życia prywatnego. Tak więc dopiero w chwili gdy Gary z walizkami w rękach zamknął za sobą drzwi wspól­ nego domu, do świadomości Lynn zaczęła przenikać wresz­ cie gorzka prawda, że jej udziałem stało się to samo, czego doświadczają codziennie tysiące kobiet w całym kraju: porzucono ją jak starą rękawiczkę, bo mężowi zapachniała nowa. A teraz stoi przed nią mąż tej kobiety, który ciągle jeszcze nie wyjaśnił, po co właściwie tu przyszedł. — Panie Cameron, pora chyba przystąpić do celu pań­ skiej wizyty. — Usłyszała w swym głosie nutę zniecierpliwie­ nia. On też to musiał usłyszeć, bo ramiona nagle mu obwisły. — Czy w ogóle ma jakiś cel? — Sam już nie wiem — wyznał, opadając na biało- -zielony fotel, który pod jego potężnym ciałem jakby się raptem skurczył. — Kiedy do pani dzwoniłem, wydawało mi się, że tak. — Urwał i uśmiechnął się do niej. — Intencje miałem jak najlepsze. W każdym razie wtedy tak myślałem. 16

— Mówił pan, że są sprawy, o których powinnam wiedzieć. Wzruszył ramionami. — Są i mogę je pani przedstawić. Pewne rzeczy, które być może ułatwiłyby pani zawarcie korzystnej umowy z mę­ żem, które... ach, mniejsza o to. Ale na pani widok uświado­ miłem sobie, że przyniosło mnie tu coś innego. — Zrobił pauzę, potęgując tym efekt dalszej wypowiedzi. — Prawda jest taka, że powodowała mną ciekawość. Tak, raz już użyłem tego słowa. Wzgardzony mąż był ciekaw, jak wyglą­ da porzucona żona. I wie pani co? Pani jest od niej ładniejsza. — I cóż mam teraz powiedzieć? — westchnęła Lynn po dłuższej chwili milczenia, podczas której bezskutecznie usiło­ wała wymyślić jakąś dowcipną ripostę. — Miałem nadzieję, że będzie pani wściekła tak jak ja — kontynuował Marc Cameron — i że opowie mi o tym ze wszystkimi paskudnymi szczegółami. Na przykład, jakich słów użył Gary, informując panią o romansie, co pani powiedziała jemu, co pani wtedy czuła, czy zacny małżonek uznał za stosowne powiedzieć coś o Suzette lub o mnie. Bo może skarżyła się na mnie? Może byłem kiepskim mężem i ojcem albo nie daj Boże, fatalnym kochankiem? Widzi pani, detale dla pisarza to woda na jego młyn. — Nie bardzo umiem opowiadać — szczerze wyznała Lynn. I wcale nie miała ochoty odnaleźć się później na kartach jego nowej książki jako obiekt bezlitosnej wiwisek­ cji. — Jestem jednak dobrą słuchaczką — oznajmiła wbrew własnym intencjom — więc gdyby pan chciał... — Tak, rzeczywiście — gwałtownie podniósł się z fotela — bardzo chcę się wygadać! — Mówił teraz coraz szybciej i z coraz większym przejęciem. — Prawdę powiedziawszy, niczego tak nie pragnę, jak usiąść obok pani i porównać nasze doświadczenia punkt po punkcie, jeden soczysty kąsek po drugim! A kiedy już nas to znudzi, chciałbym zawieźć panią do motelu, najlepiej do tego samego, w którym nasi współmałżonkowie odbyli swoją pierwszą randkę, tak, zde­ cydowanie do Jego właśnie motelu, do tego samego pokoju z tym samym cholernym łóżkiem i tam... — urwał. — Może

jednak moje intencje nie były tak całkiem czyste — zakończył z lekkim westchnieniem. Nastąpiła długa chwila ciszy, tak martwej jak gdyby oboje przestali oddychać. — Niezłe przemówienie — odezwała się wreszcie Lynn, starając się ukryć szok i zarazem falę podniecenia. — Przejdźmy się po plaży — zaproponował Cameron. Wysączył resztkę piwa i głośno odstawił szklankę na ratano- wy stolik. — Proszę mi powiedzieć, szanowna opiekunko społeczna, czy to odpowiednia propozycja? Czy ocenia ją pani z właściwej perspektywy? — Pan jest wściekły, sam pan to przyznał... — niepewnie bąknęła Lynn ze zdradzieckim rumieńcem na twarzy. Nie miała pojęcia, co by tu jeszcze powiedzieć. Oby się tylko nie domyślił, jak sprzecznych doznaje uczuć: kazać mu się wynosić czy rzucić mu się w ramiona? — A pani nie jest wściekła? — spytał, gdy umknęła wzrokiem. — Ach, prawda, zapomniałem, pani wszak ze wszystkim radzi sobie sama. Proszę posłuchać — bezradnym gestem podniósł ręce — przykro mi, jeśli panią obraziłem. — Nieprawda, wcale nie jest panu przykro. — Rzeczywiście, ma pani rację. Chyba właśnie po to tu przyszedłem. — Czuje się pan teraz trochę lepiej? — To zależy... — Od czego? — Od pani odpowiedzi na mą propozycję. Lynn nie umiała powstrzymać uśmiechu. — Odpowiedź brzmi „nie". — Mimo to czuję się lepiej. — Świetnie, może więc pan już iść. Pokiwał głową, ale nie ruszył się z miejsca. — Trochę mi teraz głupio. — Być może poprawię pańskie samopoczucie, jeśli po­ wiem, że i ja czuję się nie najświetniej. — Lynn podniosła się z sofy i poszła do drzwi. Kiedy je otworzyła, fala skoncent­ rowanego ciepła dosłownie zatkała jej nozdrza. —Poznanie pana było dla mnie rzadką przyjemnością, panie Cameron. 18

Mam nadzieję, że pańska pisarska dusza potrafi docenić tę ekstrakropelkę ironii — w żaden sposób nie mogła się powstrzymać przed wbiciem mu tej szpileczki. — Chciałbym znów panią zobaczyć — powiedział to­ nem prośby. Stał w progu, uniemożliwiając Lynn zamkniecie drzwi. Byłojej równocześnie gorąco i zimno: na twarzy czuła upał letniej nocy, na plecach chłodny powiew z klimatyzato­ ra. — Niech mi pani wierzy, nie zawsze zachowuję się jak kretyn. Kiedy tu wszedłem, od razu wyczułem czy raczej wydawało mi się, że wyczuwam coś na kształt wzajemnych wibracji. Jakby coś miedzy nami zaiskrzyło... Cóż, może się omyliłem. Prawdą jest jednak, że pani mi się podoba i że pragnę się z panią widywać. Myślę, że łączy nas wiele wspólnego poza tym, co oczywiste. No i — zawahał się lekko — czuję, że właśnie przed panią mógłbym się chyba wyga­ dać... Nie radzę sobie z tym wszystkim tak dobrze jak pani. Wciąż brak mi : ,właściwej perspektywy". — Uśmiechnęła się na te słowa. — Może gdy następnym razem wybierze się pani na spacer po plaży, wolno mi będzie pójść z panią. — Chyba nie. — Ja jednak zadzwonię. Za całą odpowiedź wzruszyła tylko ramionami, a potem z fałszywie kamienną twarzą patrzyła, jak wolnym krokiem idzie do stojącego na ulicy wozu. Kiedy usiadł za kierownicą, czym prędzej zamknęła drzwi; nie chciała, by zauważył, że mu się przygląda. Słysząc oddalający się odgłos silnika, pomaszerowała do salonu, gdzie stanęła zdziwiona, widząc, że wszystko jest na swoim miejscu. A jej się zdawało, że przemknął tedy huragan! Ręce jej się trzęsły, kiedy niosła do kuchni pustą szklankę. Umyła ją szybko, odstawiła na półkę i gwałtownie zatrzas­ nęła drzwiczki. Usunąwszy w ten sposób wszelkie ślady bytności Marca Camerona, odetchnęła głęboko raz, potem drugi. Spojrzenie na kuchenny zegar upewniło ją, że nie jest jeszcze za późno na rozmowę z prawniczką. Podeszła do telefonu i wybrała numer Renee Bower. 19

2 Kiedy Renee Bower wróciła z przyjęcia, było już po pierwszej w nocy. Sprawdziwszy pocztę głosową, znalazła trzy wiadomości: jedną z Nowego Jorku od swej siostry Kathryn i dwie od klientki, Lynn Schuster, opuszczonej niedawno przez męża, który jednak zaproponował żonie bardzo korzystną umowę rozwodową. — Ciekawe, o co tu chodzi? — zaczęła się zastanawiać, siadając na brzegu wielkiego małżeńskiego łóżka, żeby wreszcie zdjąć srebrne pantofle, które przez cały wieczór fatalnie piły ją w palce. Czyżby i stopy jej się powiększyły? Palce u nogi też tyją? — Przecież wiesz, o co chodzi — odezwał się Philip, jej mąż, z drugiego końca nieskalanie białej sypialni. — Potrzebny jej słuchacz. Po prostu chce się przed kimś wygadać. — Nie mówię o Kathryn, tylko o Lynn Schuster. Byłam pewna, że udało nam się zapiąć tę sprawę na ostatni guzik, po co więc do mnie dzwoni, i to do domu? — Cokolwiek to jest, musi poczekać do rana. Chodź do łóżka — rzucił niecierpliwie. Zdążył się już rozebrać i wsko­ czyć pod kołdrę. — Nie mam pojęcia, jak ty to robisz! — Renee przeszła do ogromnej, wzorowo urządzonej garderoby, gdzie zrzuciła czarny sweter i spodnie, pozostawiając je niedbale na podłodze, tam gdzie upadły. Narzuciwszy na siebie długą koszulę nocną, ruszyła do białej marmurowej łazienki, czując pod stopami miękki biały dywan. — Nie mam zwyczaju o pierwszej w nocy przesłuchiwać poczty głosowej przez ponad dwadzieścia minut — łagodnie upomniał ją mąż. — Ja również nie mam takiego zwyczaju. — Renee przejrzała się w lustrze, stwierdzając z przykrością, że nawet pod warstwą makijażu jej cera sprawia wrażenie ziemistej. — Nie zwalaj na mnie winy za to, że twój przyjaciel postanowił w środku tygodnia urządzić żonie przyjęcie 20

niespodziankę. — Płynnym gestem nałożyła na policzki dwie porcje kremu do demakijażu, trzecią zaś umieściła na czubku krótkiego zadartego nosa. — Mówisz tak, jakby twoim przyjacielem nie był. — Ja nie mam przyjaciół. — Miał to być żart, uświado­ miła sobie jednak, że właściwie powiedziała prawdę. Wszak wszyscy wspólni znajomi to w rzeczywistości osoby za­ przyjaźnione z Philipem, które jej przyjaciółmi zostały chyba przez osmozę. Odziedziczyła ich po prostu sześć lat temu, biorąc z nim ślub. Jej przyjaciele, nie wyłączając kilku najbliższych, znanych od dzieciństwa, gdzieś znikli. Inny tryb życia, mało czasu... Już prawie o nich nie myślała. Należeli do innej epoki — tej sprzed Philipa. — Może byś się trochę pospieszyła? — zawołał z sy­ pialni. Było w jego głosie coś takiego, jakby miał ochotę na seks. Cóż, bardzo by chciała przyspieszyć ten codzienny wieczorny obrządek, ale jak? Absolutnie nie mogła sobie na to pozwolić. Zaczęła powolutku wmasowywać krem w skó­ rę, uważając, by nie trzeć zbyt mocno okolicy oczu. Gdyby natura obdarzyła ją hojniej, nie musiałaby tak się starać... Żałowała, że nie jest ładniejsza, niekoniecznie dla własnej satysfakcji... Pragnęła być piękna dla niego, dla Philipa. Miała wprawdzie dopiero trzydzieści cztery lata, ale właśnie zauważyła, że u większości kobiet obecnych dziś na przyjęciu kurze łapki nie są tak widoczne jak u niej. Nawet solenizant- ka, której stuknęła czterdziestka i dla której, rzecz jasna, nie mógł to być powód do radości, nawet ona wyglądała lepiej. Sięgnąwszy do marmurowej szkatułki, gdzie trzymała płatki higieniczne, zaczęła ostrożnymi pociągnięciami usuwać krem z twarzy, studiując przy okazji rozszerzone pory i inne skazy na urodzie. — Dlaczego mam brązowe oczy, a nie zielone jak Kathryn? — mruknęła do siebie. Przyszło jej na myśl, że w głosie siostry brzmiała dziś jeszcze większa desperacja niż zwykle. Od trzech miesięcy, to znaczy od nagłej śmierci męża na atak serca, Kathryn tonęła w depresji. Ostatnio dzwoniła 21

wprawdzie coraz częściej, lecz mimo usilnych nalegań nie chciała opuścić Nowego Jorku nawet na kilka dni. Renee zbliżyła twarz do lustra, starając się odnaleźć we własnych rysach jakiś ślad swojej siostry. Niestety, żadnego podobieństwa. W jej rodzinie tą ładną była Kathryn. Wes­ tchnęła, zmywając całą górę tuszu, który tak pracowicie nakładała kilka godzin wcześniej. Cóż, może to i prawda, że dostał jej się w spadku rozum ojca, ale to Kathryn, jak często powtarzał, miała szczęście odziedziczyć po matce wielkie zielone oczy i przepięknie rzeźbione, wysokie kości poli­ czkowe. Moje kości, jeśli je w ogóle miałam, pomyślała ponuro, z pasją wklepując w policzki odżywczy krem na noc, już dawno zniknęły w tłuszczu... Za dużo tych kilogramów dźwigam na sobie od roku. No, nie ma się co oszukiwać, to trwa już raczej dwa lata. Zerknęła w stronę wagi — był to jej najgorszy wróg, którego od tygodni starała się lekceważyć, przekonując zarazem samą siebie, że problem tkwi nie w kilogramach, tylko we wzroście, w tych marnych stu sześćdziesięciu centymetrach. Znowu! skarciła się ostro. Znów ta twoja głupia obsesja na punkcie wagi i wzrostu! Jak kobieta z twoją pozycją, twoimi osiągnięciami, i to w stosunkowo młodym wieku, podobno inteligentna, może myśleć takimi kategoriami! Jak muzealny przeżytek z epoki przed emancypacją. Jesteś wziętym prawnikiem. Klienci uważają cię za zdolną, błyskot­ liwą i twardą. I wcale im nie przeszkadza tych parę kilo nadwagi. Zaczęła energicznie czyścić zęby. A na gruncie prywatnym... Gdy wychodzą gdzieś razem z Philipem, i tak nikt na nią nie patrzy. Słyszy wtedy zawsze te same uwagi: „Ale z ciebie szczęściara! Twój mąż to fantastyczny facet. Jakim cudem udało ci się go uziemić?" Przestała na chwilę wywijać szczoteczką, bo nagle do niej dotarła jawna złoś­ liwość tych uwag. Jak mogła tego nie widzieć? Chyba przez sześć lat małżeństwa przywykła do takich tekstów, a Philip... Philip rzeczywiście jest nie tylko szalenie przystojny, dystyn­ gowany i bardzo ceniony zawodowo, ale jeszcze przy swoich czterdziestu sześciu latach zachował czarująco młodzieńczy wygląd. 22

Nie ma się czemu dziwić, że wszyscy jego przyjaciele — wspólni przyj aciele — powtarzaj ą przy każdej możliwej okazji, jaką to ładną byłaby kobietą, gdyby tylko postarała się troszeczkę schudnąć. Dziś na przykład ta jakaś Alicia („mów mi Ali"), szczupły rudzielec w głęboko wyciętej sukni, która przez cały wieczór kręciła się koło Philipa, orzekła autorytatywnie, że zrzucenie kilku kilogramów to żadna sztuka, to tylko kwestia silnej woli. I kto to mówi! Chudzie- lec, który nigdy w życiu nie miał tego rodzaju problemów i który swe męskie zdobycze (ślubne i nieślubne) może liczyć jak inne kobiety kalorie! A jeśli przypadkiem któryś z owych panów był albo jest żonaty — wielkie rzeczy! Przekąska smakuje nieraz lepiej niż kilkudaniowy obiad. Czyżby taką przekąską miał być teraz Philip? Niechętnie wróciła myślą do dzisiejszej uroczystości, przypominając sobie różne niepokojące szczegóły. Jak to jej mąż szeptał coś uwodzicielsko do ucha ładnej blondynki, jak przytulał się w tańcu do solenizantki — och, widząc to, zapragnęła być na miejscu tamtej! —jak poufale pochylał się nad tą rudą w głęboko wyciętej sukni, niby to się z nią drocząc... Renee tymczasem, piastując w ręku kieliszek szampana, tkwiła samotnie w kącie, całkiem jak stojąca obok palma doniczkowa, starając się iście nadludzkim wysiłkiem stłumić zawiść, udawać, że się dobrze bawi. Nie chciała, by Philip znowu wytykał jej zazdrość. Robił to wielokrotnie. Nie masz powodu, powtarzał, co jednak zamiast uspokajać, działało na nią jak groźba. Zapewniał ją uroczyście, że „etap romansowy" dawno ma za sobą. Pragnie tylko jej i tylko ją kocha. Tamte kobiety nie miały znaczenia. To zamknięta przeszłość. Znasz życie, mówił. Mało to prowadziłaś spraw rozwodowych, których jedynym powodem było coś tak trywialnego jak nic nie znaczący flirt? Chyba nie chcesz, żeby z nami stało się to samo? Nie popychaj mnie do tego, czego wcale nie chcę, ostrzegł ją pewnego razu. Przemknęło jej wtedy przez myśl: jak to? Ja mam odpowiadać za twoje czyny? Pragnęła mu wierzyć, ale... nadal znał tyle atrakcyjnych i szczupłych dziewczyn, że kręciło się od tego w głowie. 23

Większość tych pań miała mężów o parę dziesiątków lat starszych. Tu, na Florydzie, roiło się od tego rodzaju małżeństw: młoda, bajecznie piękna kobieta i stary bogaty mężczyzna na tyle głupi, by wierzyć, że walorem, któremu nie sposób się oprzeć, jest jego urok osobisty, a nie zawartość portfela. Gdy jednak kończyło się takie małżeństwo — nim bogaty małżonek pożegnał się z tym padołem — młoda żona najczęściej zostawała na lodzie. Wielkie pieniądze Florydy umiały się zabezpieczyć. O tak! Renee w tym momencie pomyślała o sobie: chybaby nie przeżyła rozstania z Phili- pem, gdyby postanowił ją opuścić. Na samą tę myśl ogarnęło ją przerażenie. Nie mogła już teraz zrozumieć, jak kiedyś żyła bez niego. — Renee, na litość boską, co ty tam robisz? Dziwne, że taki mężczyzna jak Philip wybrał akurat ciebie, mruknęła pod nosem, przyglądając się swojej pulch­ nej twarzy okolonej modną blond fryzurą z pasemkami. No ale wybrał, powiedziała sobie, wyskubując z włosów po- przylepiane tu i ówdzie resztki kremu. Z jakichś niepojętych przyczyn to ja zostałam jego żoną. — Mam szczęście — stwierdziła głośno. Z autentycznym przekonaniem. — Coś ty tak długo robiła? — spytał Philip, kiedy wreszcie wśliznęła się do łóżka. — Nie uważasz, że powinnam zrzucić z dziesięć kilo? — Renee przytuliła się do jego pleców. — Nie podobałabyś mi się tylko z jedną nogą. — Piękne dzięki! — Moglibyśmy już zasnąć? — A gdybym zastosowała tę dietę, no wiesz, same arbuzy... Co o tym myślisz? — Może zamiast jeść te arbuzy, zaczęłabyś je teraz liczyć? Zamiast baranów? Skutek będzie ten sam, a wysiłek mniejszy. — Philipie, przeżywam kryzys, a ty jesteś psychiatrą. Pomóż mi! — Był to żart tylko w połowie. — To nie moje godziny przyjęć. Porad udzielam od ósmej do czwartej. 24

— Proszę cię! Przewrócił się ciężko na plecy, podparł głowę łokciem i spojrzał jej w twarz. — I cóż to się stało w tej łazience? Z kim tam roz­ mawiałaś? — Uważasz mnie za atrakcyjną? — Uważam, że jesteś w porządku. — „W porządku" to niezupełnie takie określenie, jakie pragnęłam usłyszeć. — Renee — w jego tonie pojawiła się szczypta zniecierp­ liwienia — jesteś zdolną, inteligentną kobietą... — Wiem o tym! Wiem, że jestem zdolna i inteligentna. — Jesteś prawnikiem... — Oczywiście! Nie musisz mi o tym mówić. — Masz męża, który cię kocha. — Poważnie? Mam męża, który mnie kocha? — Ty w to wątpisz? — Przyjmujesz od ósmej do czwartej, więc nie pytaj mnie teraz, w co wątpię — Renee odbiła mężowską piłeczkę. — Zostaw to sobie dla swoich pacjentek. Powiedz mi, że mnie kochasz, że jestem dla ciebie najpiękniejszą istotą na świecie. — Kocham cię. Jesteś dla mnie najpiękniejszą istotą na świecie. — No to mi wytłumacz, czemu ci nie wierzę. — Bo chociaż jesteś zdolna i inteligentna, choć masz wielkie wzięcie jako prawnik, bywasz też po babsku his­ teryczna. A ze mnie, jeżeli zaraz nie zasnę, będzie jutro rozhisteryzowany psychiatra, co niechybnie udzieli się moim pacjentom — odrzekł, zamierzając przewrócić się na bok, powstrzymało go jednak pytanie: — Nie chcesz się kochać? — Teraz? Jest wpół do drugiej w nocy. — Nie pytałam cię o godzinę. Dobrze wiem, że jest późno, przypominałeś mi o tym z dziesięć razy. Pytałam, czy chcesz się kochać. — Z tobą doprawdy można dostać szału — mruknął, przyciągając ją do siebie. Poczuła jego kolano na swoim 25

obfitym udzie i w tej akurat chwili rozległo się lekkie pukanie do drzwi. — Tatusiu? Otwarte ramiona Renee — chciała właśnie objąć smukłe biodra męża — opadły na poduszkę ciężko jak kamienie. Philip natychmiast usiadł, z napięciem wpatrując się w ciem­ ność, z której po krótkiej chwili wyłoniła się sylwetka Debbie, jego nastoletniej córki. — Co się stało, dziecinko? — Czułość, z jaką zadał to pytanie, sprawiła, że Renee poczuła się momentalnie usunię­ ta ze swego miejsca. Jakby była intruzem, który przez pomyłkę trafił do jego łóżka. — Dlaczego nie śpisz, córecz­ ko? — Miałam taki zły sen — zaszemrał drżący głosik. Było w nim tyle udanej trwogi, że nawet Renee w pierwszym odruchu serca zapragnęła przytulić do piersi to przerażone biedactwo, pocieszyć je i uspokoić. Zmroził ją dopiero chytry półuśmieszek, którego mała spryciara nie umiała skutecznie ukryć. O, nawet w ciemnościach można było dostrzec w jej oczach mściwą determinację. — Opowiesz mi o tym? No proszę! A któż to przed chwilą marzył jedynie o spaniu? — Och, tato, to było straszne — jęknęła Debbie, drżąc na całym drobniutkim ciele. Nie wyglądała na swoje szesna­ ście lat. Łaskawie pozwoliła ojcu otoczyć się ramionami. — Mieliście wypadek samochodowy, ty i Renee. Znów ta „Renee"! Debbie uparcie wymawiała to imię z francuska, choć za każdym jej przyjazdem na wakacje (z Bostonu, gdzie mieszkała z matką) Renee wygłaszała tę samą żartobliwą mówkę: Nie jestem „Renee"; „Renee" to rym do „ole", a ja jestem „Renee", rym do „dyni". Ale gdzie tam! Do ciebie można mówić jak do słupa, myślała z rosnącą irytacją. — Jechaliście strasznie szybko i ryzykownie — mówiła tymczasem Debbie, nieświadoma wewnętrznych odzywek macochy. — To nie ty prowadziłeś, tylko Renee... — Komediantka — mruknęła Renee. 26

— Przy drodze stały znaki ostrzegawcze „niebezpieczne zakręty", ale... — Aleja przecież zawsze lekceważę takie znaki —wark­ nęła Renee, nie kryjąc już teraz sarkazmu. — Nie lubię tych namalowanych zakrętasów. Nigdy nie lubiłam. Debbie zacięła usta, tak że pozostała z nich ledwie kreseczka. — Cieszę się, że cię to bawi — oświadczyła z heroicznym stoicyzmem. — A jeśli przeszkadza ci moja obecność, to bardzo przepraszam. Pójdę do swego pokoju. — Nonsens! — Philip czym prędzej znów przygarnął córkę, żonę natomiast dosłownie zmiażdżył spojrzeniem. — Ty nam nigdy nie przeszkadzasz, złotko. Pamiętaj, że to twój dom. I na tym polega mój koszmar, westchnęła w duchu Renee. Ogarnęła ją wściekłość, gdy Philip zaczął prze­ konywać Debbie, ze musi opowiedzieć mu swój sen do końca. — Widziałam, że jesteście w niebezpieczeństwie — kon­ tynuowała ta mała zgaga, pozwoliwszy mu się udobruchać. — Wiedziałam, że jeśli ona nie zwolni... Aha, „ona"! Teraz już zostałam kobietą bez imienia! — ...wpadniecie do oceanu. — I cóż zrobiła ta „ona"? — Renee! — syknął Philip. — Próbowałam was ostrzec, wołałam: „Renee, Renee"... — Widocznie myślałam, że to nie do mnie! Debbie puściła to mimo uszu. — Ale ty mnie nie słuchałaś. Wóz pędził coraz szybciej i w końcu stoczył się w przepaść, a ja... ja nie mogłam nic zrobić! Musiałam bezradnie patrzeć, jak się obija o skały. Zaczęłam krzyczeć... — Moje kochane biedactwo. — Philip zdawał się wie­ rzyć w każde najgłupsze słówko tej smarkuli. — Och, tatku! Pobiegłam tam, ile sił, i wyciągnęłam cię z wraku. — Nie do wiary! W oczach Debbie zalśniły prawdziwe łzy! — Renee nie żyła — dodała jakby mimo­ chodem. 27

— Och, no więc nie był to znów taki koszmar — ro­ ześmiała się Renee, aczkolwiek dość cierpko, — Nie rozumiem — Debbie wydęła usta — dlaczego jesteś taka złośliwa. — Zawsze jestem złośliwa, gdy po upadku w przepaść pozostaje ze mnie zimny trup. — Przecież to tylko sen. — Uhm—potwierdziła Renee bez cienia wątpliwości co do uczuć pasierbicy. — Niestety, to tylko sen. — Czujesz się lepiej, córeczko? — troskliwie włączył się Philip. „Córeczka" wzruszyła ramionami, po czym omdla­ łym ruchem złożyła głowę na jego nagiej owłosionej pier­ si. — Tak się o ciebie bałam, tatusiu — wyznała żałosnym szeptem. — Czułam się taka bezsilna! Bo co mogłam zro­ bić, kiedy ona mnie nie słuchała? — Teraz zaczęła już pła­ kać. — Wiesz co? Pójdę do kuchni i zrobię nam po kubku pysznej czekolady! — zawołał Philip tak rześko, jakby nie był to środek nocy. Jego córka natychmiast podniosła głowę i z uśmiechem triumfu popatrzyła w stronę złej macochy, która nagle zamilkła z półotwartymi ustami. — Pamiętasz, jak to było dawniej? — uspokajająco gruchał czuły tata. — Zawsze gdy przyśniło ci się coś złego, szliśmy we dwoje do kuchni na filiżankę pysznej gorącej czekolady. — Pamiętam! Siedziałeś przy mnie, dopóki wszystkiego nie wypiłam. Aż do ostatniej kropelki. Ale że ty to pamię­ tasz? — Ja wszystko pamiętam, dziecinko. Każdy zły sen i każde twoje kichnięcie. Zobaczysz, za chwilkę oczka ci obeschną i zaczniesz się śmiać. Tatusiowa czekolada działa cuda. No i nic dziwnego, czyż nie twój tata jest tu­ taj lekarzem? Renee, bądź tak dobra i przynieś mi szla­ frok! Widząc, że przegrała tę rundę z kretesem, Renee bez słowa podreptała do garderoby po jedwabny mężowski szlafrok. 28