1
Indie, rok 1817
Niebo było czyste i miało barwę pawiego błękitu. Spieczona słońcem
Kalkuta rozciągała się wzdłuŜ porośniętych palmami brzegów Hugli ni-
czym Ŝywy kobierzec albo jedwabny szal łagodnie poruszany przez ko-
rzennie pachnącą bryzę.
Stada ptaków zataczały kręgi wokół wieŜ świątyń. Przy ich bogato
rzeźbionych bramach wierni w bajecznie kolorowych szatach kąpali się
na kamiennych schodach wiodących do wody. Na spowitym mgłą brzegu
rzeki rozciągał się takŜe hałaśliwy bazar. Na stłoczonych straganach i w
namiotach moŜna było znaleźć wszystko, od afgańskich dywanów po
afrodyzjaki z rogu nosoroŜca.
Nieco dalej mieli biura bogatsi przedsiębiorcy. I tu właśnie biło serce
brytyjskiej stolicy Indii. Kompania Wschodnioindyjska właśnie straciła
monopol, którym cieszyła się od tak dawna. Teraz kaŜdy mógł próbować
szczęścia w handlu. WzdłuŜ nabrzeŜy kupcy ładowali towary na statki o
kwadratowych Ŝaglach. Statki, które miały dotrzeć w najodleglejsze
zakątki świata.
Wśród zgiełku i zamieszania głęboko zanurzony szkuner bezszelest-
nie przybił do brzegu.
Wysoki, ciemnowłosy Anglik o mocnej szczęce, surowych, szlachet-
nych rysach i szarozielonych oczach opierał się rękoma o balustradę. Im-
ponujący wzrost, opanowanie i oszczędna elegancja stroju wyróŜniały go
spośród tłumu niechlujnych, bosonogich marynarzy, którzy krzątali się
wokół, zajęci rzucaniem kotwicy i zwijaniem Ŝagli.
5
MęŜczyzna obserwował nabrzeŜe, rozmyślając o swojej misji.
KaŜdego roku pod koniec września, kiedy ustawały ulewne monsu-
nowe deszcze, niebo stawało się kryształowe, a spienione wody rzek opa-
dały, zaczynała się pora krwi. Pora walk. Nawet teraz słychać było bicie
w bębny. Wiele mil stąd gromadziły się wojska.
Był październik. Wysychająca ziemia wkrótce stanie się wystarczająco
twarda dla kawaleryjskich szarŜ. Zacznie się rzeź.
Chyba Ŝe temu zapobiegnie.
Ian Prescott, markiz Griffith, obejrzał się powoli przez ramię. Ob-
serwował płynące po rzece łodzie, doskonale zdając sobie sprawę, Ŝe jest
śledzony.
CóŜ, nic nowego. Nie wiedział, kto go prześladuje, ale człowiek zaj-
mujący się tym, czym on, szybko wyrabia sobie szósty zmysł. Inaczej nie
poŜyje długo. NiewaŜne. Niełatwo było go zabić. Przekonali się o tym -
ku swemu rozczarowaniu - zamachowcy na kilku zagranicznych dwo-
rach.
Nienagannie skrojone ubranie skrywało prawdziwy arsenał. Umiał z
niego korzystać. Zresztą nie sądził, by w tej chwili groziło mu prawdziwe
niebezpieczeństwo. Konkurencyjne mocarstwa kolonialne nie mogły
sobie pozwolić na zabicie dyplomaty jego rangi, nie ryzykując międzyna-
rodowego incydentu.
A jednak miło byłoby wiedzieć, czyj wzrok nieustannie świdruje jego
plecy.
Francuzi? Najbardziej podejrzani, jak zwykle, choć nie moŜna wy-
kluczyć Holendrów, rozdraŜnionych niedawną utratą Cejlonu na rzecz
Brytyjczyków. No i zostawali Portugalczycy, wciąŜ silni i obecni w Goa.
Wszyscy zatrudniali agentów i starali się poznać plany Brytyjczyków.
A jeŜeli szpiedzy zostali wysłani przez maharadŜę Dźanpuru? To zu-
pełnie inna sprawa. I o wiele bardziej nieprzewidywalna. Ktokolwiek to
był, gdyby zamierzał go zabić, na pewno juŜ by spróbował to zrobić.
Pozostawało tylko zachować czujność i czekać na rozwój wypadków.
Trap uderzył o kamienny ghat wznoszący się nad wodą. Ian skinął na
trójkę indyjskich słuŜących, ostatni raz obejrzał się przez ramię i zszedł
na brzeg.
Przy kaŜdym energicznym kroku czarne, wysokie buty uderzały o des-
ki trapu. Ich podeszwy skrywały niewielkie spręŜynowe ostrza. Laska
6
o srebrnej rączce mieściła szpadę, a pod oliwkowym płaszczem, przyciś-
nięty do Ŝeber, krył się naładowany pistolet.
Wyprzedzając słuŜących, wspiął się po stopniach ghatu. U szczytu
schodów zatrzymał się na moment. Widząc zgiełk i zamęt panujący na
bazarze, poŜałował, Ŝe nie zdąŜył się lepiej przygotować. Ze nie dowie-
dział się więcej o tym kraju, jak zwykle czynił przed wyruszeniem z mi-
sją. Tym razem jednak sprawy zanadto nagliły.
Był ekspertem w prowadzeniu delikatnych negocjacji. Ale nigdy
wcześniej nie był w Indiach. Wezwano go, gdy spędzał wakacje na Cej-
lonie, gdzie wyciągnięty na białej plaŜy starał się uwolnić od prześladują-
cych go demonów. Od kilku lat narastało w nim poczucie pustki, izolacji
i wypalenia. Chciał o tym zapomnieć albo przynajmniej pogodzić się, Ŝe
tak juŜ będzie.
Ale, jak zawsze, nie potrafił sobie poradzić z własnymi demonami.
Dlatego niemal z ulgą zaproponował pomoc w rozwiązaniu kryzysu w
stosunkach z imperium Marathów. Zdawał sobie jednak sprawę, Ŝe
dopóki nie zacznie się lepiej orientować, dopóki nie zrozumie tego miej-
sca i ludzi, będzie musiał postępować wyjątkowo ostroŜnie i traktować
wszystkich z przesadną uprzejmością. Najgorsze, co mogło się przytrafić
dyplomacie, to mimowolnie obrazić kogoś waŜnego.
Na szczęście dzięki zaufanemu przewodnikowi i tłumaczowi, Ravie-
mu Bhimowi, Ian miał ogólne pojęcie o zasadach panujących w Indiach i
umiał się jako tako porozumieć w dwóch najwaŜniejszych językach po-
trzebnych w tej misji - bengali i marathi.
Przed nim znajdował się bazar. Musiał przez niego przejść - innej
drogi nie ma. Ruszył naprzód.
Gdy stanął w głównej alei, gdzie handlowano przyprawami, uderzyła
go fala duszących zapachów. Oczy piekły od wiszących w wilgotnym po-
wietrzu gęstych oparów pieprzu, goździków, kurkumy i gorczycy. Sprze-
dawano je z płaskich, plecionych koszy. MęŜczyźni odziani w kolorowe
szaty natarczywie zapraszali do swoich straganów. Ian machnął ręką, od-
rzucając ich propozycje. Mijał worki kardamonu, szafranu i kurkumy,
sprzedawanej na funty gałki muszkatołowej, kolendry i wonnego cyna-
monu.
Spojrzał za siebie i zauwaŜył, Ŝe jeden ze słuŜących się ociąga. Kulis,
niosący kufer na nagich ramionach, zatrzymał się, Ŝeby popatrzeć na
7
zaklinacza węŜy. MęŜczyzna wywabiał z kosza jadowitą kobrę, hipnoty-
zując węŜa rzewną melodią z trzcinowej fujarki. Inny człowiek w turba-
nie grał na bębnach. Ich dźwięk konkurował z muzułmańskim wezwa-
niem do modlitwy, które rozlegało się z minaretów i odbijało echem po
całym mieście.
Kulis zobaczył zmarszczone brwi pana, zbladł i popędził za nim. Ian
przytłoczony upałem, zapachem spoconych ciał i zgiełkiem róŜnojęzycz-
nych głosów czuł się jak wirujący w tańcu derwisz. Oszołomił go nad-
miar widoków, woni i dźwięków.
Otoczenie pobudzało jego zmysły, gdy przeciskał się wąską alejką gę-
sto zastawioną skarbami Wschodu. Jedwab z Kanćipuram, tak delikatny,
Ŝe jego londyńska kochanka jęknęłaby z rozkoszy. Dalej leŜały wyszywa-
ne złotem i srebrem brokaty, drukowana bawełna lekka jak piórko, olśnie-
wające ozdobne dywany, jaskrawe paciorki i terakotowe figurki zwierząt,
skórzane sandały, barwniki i farby w proszku, rzadkie meble z cypry-
sowego drewna, złocone figurki wielorękich bogiń i bogów o błękitnej
skórze.
Idąc przez bazar, Ian i słuŜący przeciskali się wśród ludzi tak róŜno-
rodnych jak towary, które widzieli na straganach. Hinduskie damy space-
rowały w tęczowych sari i jedwabnych szalach. MęŜatki miały charakte-
rystyczną czerwoną kropkę, bindi, na czole.
Angielscy oficerowie w mundurach dosiadali wierzchowców god-
nych Tattersalla. Mijali ich buddyjscy mnisi w szafranowych szatach, o
ogolonych głowach i migdałowych oczach, uśmiechnięci, zupełnie jakby
niczym się nie martwili.
Z pewnością miłujący pokój mnisi nie mieli pojęcia, Ŝe szykuje się
kolejna wojna.
Niewielka grupka muzułmańskich kobiet odzianych w czerń od stóp
do głów zatrzymała się przy straganie. Jedna z nich prowadziła za rękę
dziecko, małego chłopca. Brzdąc zajadał mango i Ian uśmiechnął się lek-
ko, gdyŜ chłopak wyglądał na pięciolatka, rówieśnika jego syna.
Poczuł w okolicy serca jakieś ukłucie. Postanowił rozejrzeć się nieco
i poszukać pamiątki dla syna, nim misja całkowicie go pochłonie. Był to
rytuał, którego przestrzegał, niezaleŜnie od tego, w jaką część świata
rzucił go los. Później mogło nie być czasu. Wybrał słonia wyrzeźbionego
z tekowego drewna.
8
- Koto? - zwrócił się do handlarza, choć zwykle się nie targował. No
chyba Ŝe zaleŜał od tego los narodów. Gdyby na indyjskim bazarze
zapłacił pierwszą podaną cenę, byłoby to obelgą dla sprzedawcy.
Tak więc Ian targował się, Ŝeby okazać szacunek.
Ravi przyglądał się temu z wielkim rozbawieniem. Wreszcie dobito
targu. Wszyscy dookoła śmiali się Ŝyczliwie, słysząc, jak angielski lord
próbuje mówić po bengalsku. Ian podał zabawkę słuŜącemu, rzucił
sprzedawcy poŜegnalne namaste i cała grupa ruszyła dalej w stronę wyj-
ścia z bazaru.
W końcu znaleźli się po drugiej stronie. Ian wysłał Raviego w poszu-
kiwaniu powozu. Chciał dojechać do hotelu Akbar Grand, który guber-
nator generalny lord Hastings polecał mu w liście załączonym do noty
opisującej najnowsze zlecenie.
Jednego z kulisów wysłał do Government House, Ŝeby zawiadomić
lorda Hastings, Ŝe przybył i zamierza złoŜyć mu wizytę, kiedy tylko za-
instaluje się w nowym lokum. Wtedy otrzyma główne wytyczne. Potem
spotka się z dwoma oficerami kawalerii, Gabrielem i Derekiem, braćmi
Knight, którzy podadzą mu szczegóły misji.
Choć dotychczas nie poznał przesadzonej na obcy grunt gałęzi klanu
Knightów, więzy między ich rodzinami sięgały bardzo głęboko. W Lon-
dynie jego najbliŜszym przyjacielem - jeszcze z czasów chłopięcych -i
najpewniejszym stronnikiem politycznym był Robert Knight, ksiąŜę
Hawkscliffe, przez Iana zwany Hawkiem.
Gabriel i Derek byli najbliŜszymi kuzynami Hawka. Urodzeni i wy-
chowani w Indiach znali ten kraj i jego mieszkańców znacznie lepiej niŜ
on. Z kolei to, Ŝe Ian właśnie do nich zwrócił się z prośbą o pomoc, było
korzystne dla i tak dobrze się zapowiadającej kariery wojskowej
Knightów. Zresztą skoro miał się udać w obce miejsce, pełne wrogich
ludzi, wolał mieć przy sobie kogoś, komu mógł zaufać.
Czuł na sobie czyjeś spojrzenie i, coraz bardziej pewny, Ŝe ktoś
obserwuje kaŜdy jego ruch, obejrzał się niedbale. Chciał wypatrzyć
szpiega, ale zamiast tego zamarł w bezruchu na widok wielkiego
bengalskiego tygrysa, niesionego w klatce przez targowisko.
Klatka była zawieszona na długich drągach opartych na spalonych
słońcem ramionach ośmiu tragarzy. Zwierzę musiało waŜyć z pięćset
funtów. Tragarze nieśli je w stronę rzeki, z pewnością na statek, który
miał je
9
dostarczyć do menaŜerii jakiegoś europejskiego dŜentelmena. Tygrys ryk-
nął, wprawiając w przeraŜenie tłum handlarzy w turbanach. Przez drew-
niane pręty klatki próbował dosięgnąć ludzi pazurami.
Kulisi krzyknęli. Niemal upuszczając klatkę, postawili ją na ziemi i
odskoczyli w popłochu. Dopiero kiedy nadzorca uwaŜnie obejrzał pręty i
upewnił się, Ŝe wytrzymają roześmiali się nerwowo, wrócili i ostroŜnie
chwycili drągi.
Ian przyglądał się temu, zafascynowany dzikim zwierzęciem i po-
ruszony jego losem. Oczywiście, gdyby tygrys się uwolnił, zniszczyłby
wszystko na swej drodze. Niektóre bestie lepiej trzymać w klatkach.
Dobrze o tym wiedział.
- Sahib!
Odwrócił się i zobaczył Raviego. Szedł pospiesznie w jego stronę i
prowadził ze sobą innego Hindusa - słuŜącego jakiegoś arystokraty, w
białej peruce i lawendowej liberii. Ravi wskazał czekający po drugiej
stronie ulicy luksusowy czarny powóz zaprzęŜony w cztery śnieŜnobiałe
konie. Na koźle siedział woźnica w identycznej liberii.
- Sahib, ten człowiek mówi, Ŝe go po nas wysłano. Ian
uwaŜnie przyjrzał się słuŜącemu.
- Jesteś człowiekiem gubernatora?
- Nie, panie. - Ukłonił się. - Przysłano mnie z domu lorda Arthura
Knighta.
- Lorda Arthura? - spytał Ian.
- Tak, sir. Od dwóch tygodni codziennie czekam na pana na nabrze-
Ŝu. Polecono mi oddać to panu.
Spod kamizelki wydobył złoŜony arkusz eleganckiego, kremowego
papieru i podał go łanowi.
Najwyraźniej autor przewidział nieufną reakcję Iana, gdyŜ list został
opatrzony solidną pieczęcią z czerwonego wosku z odciśniętym rodo-
wym herbem ksiąŜąt Hawkscliffe. Zobaczywszy to, Ian uśmiechnął się
nieznacznie. Znał ten herb niemal tak samo dobrze jak swój własny. Nie-
waŜne, Ŝe był obcym w obcym kraju; znajomy widok sprawił, Ŝe przez
chwilę poczuł się jak w domu.
Lord Arthur był wujem Hawka, młodszym bratem poprzedniego
księcia, i ojcem Dereka i Gabriela. W młodości hulaka i awanturnik - co
często się zdarza młodszym synom arystokratycznych rodów - lord Ar-
10
thur był ulubieńcem londyńskiej młodzieŜy, zanim przed trzydziestu laty
wyruszył szukać szczęścia w Kompanii Wschodnioindyjskiej.
Ian obiecał przekazać mu pozdrowienia od londyńskiej gałęzi rodu
Knightów, lecz planował złoŜyć wizytę lordowi Arthurowi dopiero, gdy
ulokuje się w hotelu i poczyni pierwsze przygotowania do misji.
W kaŜdym razie herb Hawkscliffe'ów stanowił dowód na to, Ŝe słuŜą-
cy mówi prawdę i nie jest to pułapka zastawiona przez wrogiego agenta.
Uspokojony, złamał pieczęć.
Drogi lordzie Griffith,
witamy w Indiach! Nawet najlepszy hotel w Kalkucie nie moŜe się
równać z gościnnością dobrego przyjaciela, a poniewaŜ - jak się
dowiaduję - jest pan niemal członkiem naszej rodziny mieszkającej w
Anglii, tym chętniej zapraszamy pana do siebie.
Szczerze oddana
Georgiana Knight
Ach tak. Georgiana. Córka lorda Arthura. Starał się o niej nie myśleć.
Nie było to łatwe, biorąc pod uwagę to, Ŝe intrygujące historie o tej
młodej damie słyszał juŜ w Zatoce Bengalskiej. Przy czym wcale nie cho-
dziło tu o jakieś wybryki. Choć była najpiękniejszą panną wśród kalkuc-
kiej socjety, z niezliczonymi przyjaciółmi i większą liczbą konkurentów
niŜ mogła zliczyć, większość jej niespoŜytej energii pochłaniała najwyraź-
niej działalność dobroczynna.
O sierocińcu, który Georgiana ufundowała z zysków z ogromnej for-
tuny, jaką jej ojciec zawdzięczał Kompanii Wschodnioindyjskiej, krąŜyły
legendy, a to był dopiero początek. ZałoŜyła przytułek dla starych kobiet
i zgodnie z dŜinijską tradycją szpital dla zwierząt. Ocaliła świątynię, którą
chciano zburzyć, by wybudować nową brytyjską drogę, była jedną z
głównych patronek Stowarzyszenia Orientalistów i fundowała stypendia
dla uczonych studiujących staroŜytne teksty sanskryckie oraz wszelkie
dziedziny wschodniej sztuki i nauki.
Mieszkańcy odległych o sto mil wiosek wypowiadali imię Georgiany
pełnym szacunku szeptem, jakby przywoływali jakąś boską istotę lub
świętą. Ale wiedząc co nieco o szokujących wyczynach pierwszej Geor-
giany, matki Hawka, po której dziewczyna odziedziczyła imię, Ian miał
pewne wątpliwości.
11
Kobiety z rodu Knightów były uosobieniem kłopotów. Rodziły się po
to, by wywoływać skandale.
A jednak z jakiegoś powodu nie mógł się doczekać, kiedy ją spotka.
Co prawda od długiego czasu mówiło się o połączeniu dwóch potęŜ-
nych klanów, Hawkscliffe'ów i Griffithów, ale nie to było główną przy-
czyną jego zainteresowania. Ów wyczekiwany alians musiał poczekać na
nowe pokolenie. Być moŜe pewnego dnia jego syn Matthew poślubi cór-
kę Hawka i Bel. Dla Iana małŜeństwo było sprawą zamkniętą.
Był juŜ raz Ŝonaty. I ten jeden raz wystarczy.
SłuŜący patrzył na niego wyczekująco. Ian się wahał. Jeśli obserwo-
wali go wrodzy agenci, nie chciał ściągać niebezpieczeństwa na przyjaciół.
Z drugiej strony, gdyby zamieszkał pod jednym dachem z dwoma ofice-
rami brytyjskiej armii - Gabrielem i Derekiem, którzy będą mu pomagać
w misji - kaŜdy szpieg dwa razy się zastanowi, nim zdecyduje się podejść
zbyt blisko. Poza tym lord Arthur mógł mieć uŜyteczne informacje o
słynnym maharadŜy Dźanpuru.
Podjąwszy w końcu decyzję, Ian włoŜył list do kieszeni na piersi i ski-
nął głową.
- Dziękuję. Chodźmy.
- Tędy, panie.
Ruszyli w stronę powozu, kiedy wiatr powiał z innej strony, niosąc
dym.
Coś się paliło.
Spojrzał za siebie i zauwaŜył, Ŝe rzeka ludzi na targowisku zmieniła
kierunek. Wszyscy zmierzali teraz na zachód.
- Co się stało? - zapytał, zaniepokojony myślą, Ŝe gdzieś na zatło
czonym bazarze wybuchł poŜar. Odruchowo zaczął się zastanawiać, jak
zapobiec wybuchowi paniki. Towary na straganach szybko zajmą się og
niem. Jeśli ludzie wpadną w panikę, potratują się nawzajem, uciekając.
Ravi zatrzymał przechodnia i zapytał, co się dzieje, po czym z ulgą
odwrócił się do Iana.
- To tylko pogrzeb, sahib. Umarł jeden z miejscowych dygnitarzy.
Palą jego zwłoki, a potem popioły zostaną wsypane do rzeki.
- Ach, tak. - Ian poczuł ulgę i skinął głową słuŜącemu. - Doskonale,
ruszajmy... - Urwał w pół zdania. Jakiś jeździec wpadł jak burza na bazar.
12
Wspaniała arabska klacz przedzierała się wąskimi, krętymi uliczkami
bazaru, zostawiając za sobą chaos. Kury wzlatywały w powietrze, handla-
rze klęli, wieŜa ręcznie plecionych koszy zwaliła się na ziemię, przewraca-
jąc stragan z owocami. Ludzie pierzchali na boki w popłochu.
Wierzchowca dosiadała kobieta, spowita w obłok lekkiego jak paję-
czyna jedwabiu. Pochyliła się i szepnęła coś do końskiego ucha. Ponad
półprzezroczystym szalem zasłaniającym dolną część jej twarzy kobalto-
we oczy płonęły wściekłością.
Niebieskie.
Niebieskie oczy?
Kiedy przyglądał się jej z niedowierzaniem, przeskoczyła nad prze-
jeŜdŜającym wozem zaprzęŜonym w woły i zniknęła, pędząc w kierunku
ognia.
Ravi i Ian wymienili zdumione spojrzenia.
On, Ravi i obaj kulisi, podobnie jak słuŜący rodziny Knightów spo-
glądali jeszcze przez chwilę w osłupieniu.
Był tylko jeden rodzaj kobiet, które w tak krótkim czasie mogły wy-
wołać tyle zamieszania.
W jakiś sposób, w głębi duszy, Ian w jednej chwili domyślił się, kim
była.
SłuŜący zbladł. Na jego twarzy pojawił się wyraz zrozumienia i juŜ
miał ruszyć za kobietą, lecz Ian powstrzymał go sarkastycznym mruknię-
ciem.
- Ja się tym zajmę. - Skinięciem głowy dał znak Raviemu i ruszył za
młodą diablicą.
Georgiana Knight popędzała klacz, roztrącając na boki riksze, prze-
chodniów i święte krowy wałęsające się po ulicach. W końcu dotarła nad
brzeg rzeki. Wokół stosu pogrzebowego zgromadziła się spora grupa Ŝa-
łobników.
Płomienie strzelały wysoko w lazurowe niebo.
Przyprawiający o mdłości smród palonego mięsa ściskał jej Ŝołądek.
Ale nic nie mogło jej zniechęcić. Walczyła o Ŝycie młodej kobiety. Co
więcej, o Ŝycie przyjaciółki.
Krewni zmarłego, starego Balarama, zauwaŜyli jej przybycie. Większość
z nich wciąŜ uwijała się wokół stosu, opłakując powaŜanego mieszkańca
13
miasta, rozpaczając i wymachując rękoma, lecz kilku spojrzało z niepo-
kojem, gdy zwolniła tuŜ przed nimi. Wiedzieli, Ŝe święty rytuał oburza
Brytyjczyków. Georgiana spodziewała się, Ŝe przynajmniej niektórzy będą
próbowali ją powstrzymać.
Gdy cnotliwa i piękna Ŝona płonęła na stosie obok zmarłego męŜa,
nie tylko podobało się to bogom, ale teŜ przynosiło wielki zaszczyt obu
rodzinom. Spalić się Ŝywcem w rytualnym samobójstwie tylko po to, by
oddać honor swojemu zmarłemu męŜowi!
Trudno byłoby znaleźć lepszą ilustrację wszystkiego, co jest złe w in-
stytucji małŜeństwa, w obu kulturach, pomyślała Georgiana. MałŜeństwo
oddawało całą władzę w ręce męŜczyzny. Wielkie nieba. Sam sposób, w
jaki traktuje się kobiety na Wschodzie, wystarczyłby, Ŝeby kaŜdą zdrową
na umyśle niewiastę zniechęcić do małŜeństwa!
Przemknęła jej przez myśl kąśliwa sentencja z pism jej sławnej ciotki
Georgiany Knight, księŜnej Hawkscliffe: „Więzy małŜeńskie to przede
wszystkim więzy". CóŜ, przynajmniej dzisiaj nie dopuści do tego, by stały
się równieŜ wyrokiem śmierci.
Dostrzegła Lakszmi. Stała tuŜ przed stosem w ślubnych szatach z
czerwonego jedwabiu, gęsto wyszywanych złotem i perłami. Kruczo-
włosa piękność wpatrywała się w płomienie, jakby zastanawiając się, jakie
męki ją czekają, nim straci świadomość. Zatopiona w myślach i niewąt-
pliwie nieco odurzona betelem Ŝona zmarłego nie zauwaŜyła przybycia
brytyjskiej przyjaciółki.
Poirytowany dymem wierzchowiec stanął dęba, gdy Georgie pociąg-
nęła za uzdę, zatrzymując się na samym skraju zbiegowiska. Zeskoczyła
z siodła.
Wśród zgromadzonych rozlegały się pomruki dezaprobaty, gdy długi-
mi, zwinnymi krokami przedzierała się przez tłum. W ciszy słychać było
brzęk małych srebrnych dzwoneczków na jej kostce.
Wszyscy wiedzieli, Ŝe Lakszmi i Georgie bawiły się razem w dzieciń-
stwie. I Ŝe Georgiana lepiej rozumie Hindusów niŜ większość Brytyjczy-
ków, więc krewni mogli pomyśleć, Ŝe po prostu przyszła się poŜegnać.
Lakszmi pochodziła z bogatej hinduskiej rodziny naleŜącej do kasty bra-
minów, a zatem w hierarchii społecznej swojej kultury zajmowała pozy-
cję podobną do tej, jaką Georgie miała w swojej.
Przepuścili ją.
14
Z tyłu wybuchło małe zamieszanie. To pewnie Adley - jak zawsze
starał się jej towarzyszyć. Rodzina Balarama nie przepuściła lalusiowatego
angielskiego panicza. Georgie słyszała, jak Adley wykrzykuje z
oburzeniem:
- To niedorzeczne! Panno Knight! Jestem tutaj... gdyby mnie pani
potrzebowała!
Ale Georgie myślała tylko o tym, co zamierzała zrobić. Nie oglądała
się za siebie, wpatrzona w straszliwą scenę rozgrywającą się przed nią.
Ogromne płomienie obróciły kości starego Balarama w popiół.
Lakszmi oderwała wzrok od szalejącego przed nią piekła i zauwaŜyła
przyjaciółkę. Zachwiała się nieznacznie, widząc wściekłość w jej oczach.
Georgie stanęła obok Lakszmi, ze zdecydowanym wyrazem twarzy
chwyciła ją za ramiona i odwróciła od płomieni.
- Chyba oszalałaś, jeśli sądzisz, Ŝe pozwolę ci pójść za tym... tym
głupim zabobonem! - zbeształa ją szeptem - To jest dzikie i okrutne!
- A jaki mam wybór? - Głos Lakszmi drŜał. - Nie mogę zhańbić ro-
dziny.
- Oczywiście, Ŝe moŜesz! Wystarczająco obrzydliwe było to, Ŝe mu-
siałaś poślubić tego starego capa. Ale umrzeć dla niego? To wstrętne! -
Georgie była naprawdę wściekła.
- Ale to nie jest śmierć - tłumaczyła bez przekonania Lakszmi. - Pój-
dę prosto do nieba, a kie... kiedy ludzie będą się do mnie modlić, będę
spełniać ich prośby.
- Och, Lakszmi. Co oni z tobą zrobili?
Czy trzy lata małŜeństwa, które przyjaciółka spędziła w ścisłym zamk-
nięciu, pozbawiły ją zdrowego rozsądku?
- PrzecieŜ wiem, Ŝe wcale tak nie myślisz!
- Och, Georgie... moje Ŝycie będzie straszne, jeśli tego nie zrobię! -
wykrztusiła. W jej wielkich, brązowych oczach zalśniły łzy. - Wiesz, jaki
jest los wdów. Byłabym wyrzutkiem! Ludzie będą mnie odpędzać i mó-
wić, Ŝe przynoszę nieszczęście. Stałabym się cięŜarem dla rodziny i... i
musiałabym zgolić włosy! - dodała Ŝałośnie. Kruczoczarne włosy sięga-
jące aŜ do pasa były dla Lakszmi przedmiotem wielkiej dumy.
- Po co mi to? - spytała z rozpaczą. - Moje Ŝycie jest skończone. Nie
mogę jeszcze raz wyjść za mąŜ. Całe szczęście mojego dzieciństwa
skończyło się w dniu ślubu i juŜ nigdy nie wróci. Równie dobrze mogę
umrzeć.
15
- Tego nie moŜesz wiedzieć. Nikt nie zna przyszłości. Nie moŜesz
się poddawać. - Georgie przytuliła ją i poczuła, Ŝe z bezsilnej wściekłości
łzy napływają jej do oczu. Mówiła dalej, najłagodniej jak umiała. - Posłu
chaj mnie, nie zastanawiaj się nad tym, co będzie za dziesięć lat. Pomyśl
tylko o tej chwili. I o następnej.
Zakasłała. Swąd drapał ją w gardle. Nie zwracała uwagi na narastający
w piersi ból i odegnała strach, gdy dym zaczął przedostawać się do płuc,
wskrzeszając starą dolegliwość.
- Pomyśl o tym wszystkim, co sprawia, Ŝe chcesz Ŝyć dalej - konty
nuowała. - O tym, ile moŜe nas czekać radości. O obrzucaniu się farbami
w święto Holi. O figlach, jakie moŜemy spłatać Adleyowi. Jeśli umrzesz,
kto będzie mnie dalej uczył tańców Odissi? Jeśli umrzesz... Ach, moja
droga, wtedy nigdy więcej nie zatańczysz.
Lakszmi wyrwał się zduszony jęk, ledwie słyszalny przez ryk szaleją-
cych płomieni.
- A teraz mnie posłuchaj - rozkazała łagodnie Georgie. - Nie bę-
dziesz cięŜarem dla rodziny, poniewaŜ... - Urwała, czując przeszywający
ból w piersiach. Zaniepokojona, chwyciła się za pierś. Od dzieciństwa nie
miała takich bolesnych skurczów w płucach. Odkaszlnęła, lecz to nie po-
mogło. Zaczęła rzęzić.
- Coś się stało? - Lakszmi patrzyła na nią badawczo.
- Nic - odparła ze zniecierpliwieniem, zdecydowana ocalić przyja-
ciółkę albo zginąć. - Nie będziesz cięŜarem dla rodziny - powtórzyła, nie
poddając się panice - poniewaŜ zamieszkasz u mnie. Ojciec nie będzie
miał nic przeciwko temu. I tak nigdy nie ma go w domu. A jeśli chodzi o
moich braci, cóŜ... Gabriel i Derek nigdy by ci nie wybaczyli, gdybyś
popełniła samobójstwo... I nie wybaczyliby mnie, gdyby nie udało mi się
cię powstrzymać.
Kiedy znowu zakasłała i zaklęła cicho, Lakszmi nie miała wątpliwości,
co się z nią dzieje.
- To astma, prawda?
- Nie martw się o mnie! - odparła Georgie. Ale wydało się jej, Ŝe
niepokój wytrącił Lakszmi z odrętwienia.
- Gigi, ledwie moŜesz oddychać - zwróciła się do niej zdrobnieniem
z dzieciństwa. - Musisz odejść od ognia!
Georgie spojrzała na nią porozumiewawczo.
16
- Ty takŜe - szepnęła z naciskiem. - Bądź dzielna. Na tyle dzielna, by
się im przeciwstawić i Ŝyć.
- Panno Knight, musi ją pani puścić. - Ojciec Lakszmi był wyraźnie
zaniepokojony. - JuŜ czas. Pospiesz się, Lakszmi. Dopóki ogień jest dość
gorący.
Snop iskier wystrzelił nagle ze stosu, zupełnie jakby stary Balaram
próbował jej dosięgnąć z ognistej otchłani, chwycić nieszczęsną dziew-
czynę i pociągnąć za sobą ku zagładzie. Lakszmi z przeraŜeniem w oczach
spoglądała to na ojca, to na Georgie.
- PomóŜ mi - szepnęła.
- DołóŜcie drewna do stosu! - rozkazał słuŜącym jeden z krewnych.
Georgie czuła, jak wali jej serce.
- Oczywiście. Po to tu jestem. Chodź. Podaj mi ręce. Wyprowadzę
cię stąd.
Zanim krewni zmuszą cię, Ŝebyś to zrobiła, chcesz czy nie chcesz,
pomyślała. Wywieranie presji na wdowę, by dokonała rytualnego samo-
bójstwa, to jedno, ale czy posunęliby się do morderstwa, wrzucając ją w
ogień wbrew jej woli?
Rozejrzała się ostroŜnie dookoła, zdając sobie sprawę, Ŝe niebezpie-
czeństwo jest całkiem realne.
- Wszystko będzie dobrze, obiecuję. A teraz chodź, idziemy. - Obję
ła Lakszmi opiekuńczo, starając się wyprowadzić przyjaciółkę jak najdalej
od tego piekła.
Natychmiast zrobiło się zamieszanie. Krewni zmarłego protestowali,
krzycząc na dziewczęta. W jednej chwili znalazły się wśród morza gniew-
nych, brunatnych twarzy.
Kilka osób chwyciło je za ręce, próbując rozdzielić.
- Zostawcie ją! - krzyknęła Georgie, odpychając napastników, co
w oczach Hindusów było zachowaniem zupełnie nie do przyjęcia.
Podszedł brat zmarłego i złapał Lakszmi za rękę, besztając ją po ben-
galsku. Przypominał jej o świętym obowiązku i próbował zaciągnąć z po-
wrotem do stosu, jakby zamierzał raczej wraz z nią rzucić się w ogień, niŜ
być świadkiem zhańbienia nieŜyjącego krewnego.
- Zostawcie ją! - Georgie odepchnęła męŜczyznę jedną ręką, a drugą
mocniej chwyciła Lakszmi. - Cofnij się! Na pewno nie pozwolę jej za
mordować!
2 - Jej pragnienie 17
- Niewdzięczna córko! Nie słuchaj judzenia tej cudzoziemki! Jak
śmiesz przynosić wstyd rodzinie?
- Ojcze, proszę! -jęknęła, wyrywając się, Lakszmi, szarpana to z jed-
nej strony, to z drugiej. Kiedy męŜczyźni zaczęli ciągnąć obie
dziewczyny z powrotem w stronę stosu, przeraŜenie pojawiło się w jej
wielkich, brązowych oczach. Teraz instynkt wziął górę i Lakszmi
walczyła o Ŝycie.
Georgie z trudem łapała oddech, lecz obiema rękami trzymała przy-
jaciółkę. Tylko na moment obejrzała się przez ramię.
- Adley!
- Jestem tutaj, panno Knight! Jeszcze chwilę!
To była ledwie minuta lub dwie, lecz wydawało się, Ŝe minęła cała
wieczność, nim wierny, jasnowłosy Adley przedarł się do nich na pięk-
nym kasztanowym wałachu, prowadząc za uzdę białą klacz Georgie.
Konno łatwiej będzie wyrwać się z opresji. Georgie pomogła
Lakszmi usiąść za Adleyem.
Ku wściekłości Hindusów dziewczyna objęła szczupłą talię Anglika.
- Zabierz ją do mojego domu! Dalej! - krzyknęła. Adley się wahał,
obserwując nieprzyjazny tłum. - Będę tuŜ za wami! - Klepnęła konia
w zad, Ŝeby wreszcie ruszyli. Nim sytuacja stanie się naprawdę bardzo
groźna.
Chwilę później Georgie wskoczyła na grzbiet wierzchowca. Biała
klacz potrząsnęła głową, lecz jeden z krewnych Lakszmi chwycił za uzdę
i nie puszczał. Wrzeszczał, nazywając Georgie intrygantką i poganką.
CóŜ, świat jeszcze gorzej wyraŜał się o jej sławnej ciotce - krnąbrną
księŜnę ze względu na liczne skandale nazywano „dziwką
Hawkscliffe'ów". Georgie nie zamierzała dać się zastraszyć.
- Puszczaj konia!
Wrogi tłum otaczał ją coraz ciaśniej. Georgie czuła, Ŝe im bardziej
się boi, tym trudniej jej oddychać.
- Chciałabyś zamiast niej pójść w ogień? - zawołał wściekły szwa-
gier Lakszmi.
- Nie... Nie dotykaj mnie! - Zmagając się z męŜczyzną, słyszała bicie
własnego serca. Oddech zamierał jej w gardle i przez krótką chwilę
poczuła coś, jakby... panikę.
To było dawno zapomniane uczucie, choć w dzieciństwie poznała je
doskonale. Nie mogła zaczerpnąć powietrza do płuc. Zakręciło jej się
18
w głowie i Georgie przeraziła myśl, Ŝe mogłaby zemdleć i spaść z konia
między rozwścieczonych Hindusów.
Nagle jakiś wysoki Anglik wpadł jak burza w środek tłumu, roztrąca-
jąc na boki krewnych zmarłego.
- Spokój! - ryknął. Jedną ręką odpychał ludzi od Georgie. W drugiej
trzymał zwykłą laskę i blokował drogę reszcie krewnych, nie pozwalając
im podejść bliŜej.
Georgie patrzyła na niego zdumiona.
Wściekłość w jego głosie sprawiła, Ŝe tłum go usłuchał i się cofnął,
odskakując zupełnie tak samo, jak ludzie na targowisku uciekali od
tygrysa, który starał się wydostać z klatki.
Georgie odzyskała równowagę w siodle. Nieco oszołomiona przyj-
rzała się rosłemu męŜczyźnie, który wyratował ją z opresji. Zatrzymała
wzrok na szerokich ramionach i wąskiej talii.
Wdarł się w sam środek tłumu i wydawał się kipieć energią. Budził
respekt - władczy, od krótko przystrzyŜonych włosów po lśniące, czarne
buty. Ten męŜczyzna był wart dwóch Adleyów, a przy tym nie miał nic z
fircykowatej ostentacji tego ostatniego.
Georgie rozpoznała go natychmiast. Nie przez londyńskie ubranie.
Nawet nie dlatego, Ŝe kaŜdego dnia spodziewała się jego przybycia.
Wiedziała, Ŝe to lord Griffith, poniewaŜ nie uŜył broni przeciwko
bezbronnym ludziom.
Człowiek taki jak on nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Sławny
markiz więcej mógł zdziałać spojrzeniem niŜ kto inny pistoletem.
Patrzyła na niego z zachwytem. A zatem długo wyczekiwany gość w
końcu przybył i od pierwszej chwili wywarł na Georgie większe wra-
Ŝenie, niŜ gotowa była przyznać.
Lordowi Griffith w niepojęty sposób udało się przejąć kontrolę nad
tłumem. Celowo odwrócił ich uwagę, kierując wściekłość krewnych na
siebie. Georgie mogła w końcu złapać oddech. Wiedziała jednak, Ŝe mu-
szą się stąd jak najszybciej wydostać - oboje.
Spojrzał na nią z niemym pytaniem w oczach. „Wszystko w porząd-
ku?" - mówił ten wzrok. Wstrzymała oddech, zapominając o astmie.
Wielkie nieba! Był niewzruszony!
Spędziła całe Ŝycie u boku braci. Przystojna twarz zwykle nie robiła
na niej większego wraŜenia. Ale imponujący spokój dyplomaty przykuł jej
uwagę.
19
Tymczasem tubylcy odzyskali odwagę i ruszyli w stronę markiza,
wykrzykując z wściekłością w róŜnych dialektach i wymachując rękami.
Georgie nie miała wątpliwości, Ŝe lada chwila wybuchnie bójka.
Groźne spojrzenie powstrzymało ich na moment, lecz rozjuszeni
Hindusi krzykami zagłuszali apele o zachowanie spokoju.
Siedząc na koniu, Georgie w końcu zaczęła normalnie oddychać,
choć wciąŜ czuła palący ból w piersiach. Podjechała bliŜej wybawcy.
- Lord Griffith, jak sądzę? - Robiła wszystko, aby jej głos brzmiał
beztrosko.
Zerknął na nią z dziwną mieszaniną zaskoczenia i rozgoryczenia, po
czym dalej nieufnie obserwował tłum. Jakby wbrew woli, jego zaciśnięte
usta wygięły się w czymś w rodzaju kpiącego półuśmiechu.
- Panna Georgiana Knight.
Kaszlnęła.
- We własnej osobie.
- Otrzymałem pani list.
- MoŜe oddalimy się stąd? Dyskretnie.
- Z przyjemnością.
Odwrócił się plecami do zebranych i w ułamku sekundy wskoczył za
nią na siodło. DuŜe, silne ręce w delikatnych rękawiczkach z koźlej skóry
objęły ją wokół talii.
- Lepiej chwycę wodze.
Parsknęła. MęŜczyźni!
- To mój koń, a pan nie zna drogi. Proszę się trzymać.
Roztrącając i przewracając krewnych Lakszmi, Georgie torowała so
bie drogę przez tłum.
W końcu wydostali się na otwartą przestrzeń. Georgie czuła za sobą
obecność nowego sojusznika - niczym ciepły mur za plecami. Pogalopo-
wali do domu.
2
Do diabła! W co wpakowała go ta szalona dziewczyna?
Przypłynął, by zapobiec cholernej wojnie, a nie wszcząć bitwę na
pogrzebie!
20
Ale markiz Griffith nie był człowiekiem, który traci panowanie nad
sobą. Nigdy.
Okazywanie emocji jest dobre dla wieśniaków.
Sięgając do imponujących zasobów cierpliwości, Ian zacisnął zęby i
nie powiedział ani słowa.
Na razie.
Był dŜentelmenem i dyplomatą. Z przyzwyczajenia traktował kobiety
z galanterią, która umieszczała je na lśniących piedestałach. A poniewaŜ
Georgiana pochodziła z rodu Knightów, czul się zobowiązany do okazy-
wania jej dwakroć większej atencji.
Co nie było łatwe.
Niekiedy miał wielką ochotę skręcić jej piękny kark jednym ruchem
ręki. Naraziła siebie i jego misję na niebezpieczeństwo!
Nie mógł uwierzyć, Ŝe dał się wciągnąć w coś takiego. Zrobił burdę
na jakimś cholernym pogrzebie i mógł się tylko modlić, Ŝeby wśród ze-
branych nie było nikogo, z kim będzie musiał pracować w najbliŜszych
dniach. Jeśli zaś idzie o Georgianę - co ona sobie do diabła myślała, kiedy
dziko pędziła po ulicach Kalkuty?
Stanowczo musi o tym porozmawiać z jej ojcem.
Tak, zdecydował, nie z dziewczyną, ale z jej ojcem porozmawia o jej
dzisiejszym postępowaniu. Z jakiegoś powodu wątpił, czy lord Arthur
zdaje sobie sprawę z wybryków córki. To jednak nie było Ŝadnym uspra-
wiedliwieniem. Dziewczyna doprowadziła do tego, Ŝe niemal została
upieczona Ŝywcem.
To wstrząsające, Ŝe ojciec ani bracia nie potrafią jej upilnować. Prze-
cieŜ jako bratanica starej księŜnej najprawdopodobniej wymagała znacz-
nie surowszego nadzoru niŜ większość młodych kobiet? Och! Knighto-
wie igrali z ogniem, dając aŜ tyle swobody młodej Georgianie.
Oczywiście, musiał przyznać - bo zarówno wychowanie, jak i wrodzone
skłonności kazały łanowi patrzeć na kaŜdą sytuację z obu stron - Ŝe nie do
końca potępiają za to, co dziś zrobiła. -Widział, jak odwaŜnie zachowała się
przy stosie. Zdawał teŜ sobie sprawę, Ŝe była to kwestia Ŝycia i śmierci.
Bo ta dziewczyna właśnie ocaliła komuś Ŝycie. Nigdy nie widział,
Ŝeby jakakolwiek inna kobieta w taki sposób naraziła się dla kogoś inne-
go. Prawdę mówiąc, był coraz mniej przekonany, Ŝe jego wcześniejsza cy-
niczna opinia o Georgianie okaŜe się słuszna.
21
W dodatku był ich gościem. Nie do niego naleŜało pouczanie go-
spodarzy, co wypada, a co nie. Nawet jeśli sprawiłoby mu to nie lada sa-
tysfakcję. A wobec faktu, Ŝe jazda na jednym koniu z tak uroczym stwo-
rzeniem kierowała jego myśli w zupełnie niestosowne rejony, nie miał
ochoty dłuŜej roztrząsać tej sprawy. Wielkie nieba. Kobiece ciepłe biodra
przyjemnie ocierały się o jego uda. Jego dłonie ściskały jej smukłą talię.
Czuł delikatne napięcie jej łydek, gdy kierowała koniem. To wystarczało,
by doprowadzić kaŜdego męŜczyznę do szaleństwa.
Próbował zignorować poŜądanie. Jej ojciec oferował mu gościnę!
Wtedy zakasłała - krótki, ostry i suchy dźwięk - i natychmiast jego
opiekuńcze instynkty wzięły górę.
Ian zdał sobie sprawę, Ŝe dziewczyna ma trudności ze złapaniem od-
dechu. Przysłuchując się uwaŜniej, słyszał to z kaŜdym haustem powie-
trza, które wciągała z wyraźnym bólem. Czuł, jak napina mięśnie pleców.
Spochmurniał.
Zapomniał o dezaprobacie i poŜądaniu. Starał się ją uspokoić i moc-
niej zacisnął ręce na jej talii.
- Dym podraŜnił pani płuca.
- Nie... wszystko w porządku... naprawdę. - Próbowała stłumić ko-
lejny atak kaszlu. Przeklął się za głupie myśli.
- Nie umie pani kłamać. Proszę powiedzieć, co się dzieje - powie-
dział ostro.
- To tylko... atak astmy. Cierpię na nią od dzieciństwa. Zwykle nie
sprawia mi kłopotów, ale ten dym...
- Potrzebuje pani doktora?
- Nie. Dziękuję. - Przez ramię posłała mu pełne wdzięczności spoj-
rzenie. Zawahała się. - Kiedy wrócę do domu, będę mogła zrobić coś, co
pomaga.
- Jedźmy szybciej - mruknął krótko, by starała się nic więcej nie mó-
wić. Łagodnie odebrał jej wodze, nie wdając się w dalsze dyskusje, i po-
zwolił jej pokazywać drogę, całą uwagę skupiając na tym, by dostarczyć ją
w bezpieczne miejsce.
Kiedy pojawił się lord Griffith, Georgie czuła tylko ulgę i wdzięcz-
ność. Było miło, gdy dosiadali jednego konia i miała za sobą jego opie-
kuńcze, imponujące ciało.
22
Ale potem zmusił ją, by oddała wodze, i radość z powodu ocalenia
Lakszmi zamieniła się w niepokój. Nie spierała się z nim, lecz przejęcie
kontroli sprawiło, Ŝe przypomniała sobie, dlaczego nie cierpi męŜczyzn.
Opinię o nich wyrobiła sobie na długo, nim wtargnął na scenę i odwaŜnie
uratował ją przed tłumem. Krótko mówiąc, wrócił jej zdrowy sceptycyzm.
O, tak! Wiedziała, Ŝe cały świat uwaŜał markiza Griffith za niedo-
ścigniony wzór, człowieka o niezachwianym poczuciu sprawiedliwości i
niezłomnej uczciwości. Odkąd przeczytała jego list do ojca, informujący o
rychłym przybyciu, wypytywała o niego w towarzystwie. Starała się zgro-
madzić wszelkie informacje - lub plotki - o słynnym gościu z Londynu.
Najlepszy dyplomata i negocjator pracujący dla Ministerstwa Spraw
Zagranicznych, i oficjalny przyjaciel sekretarza tegoŜ ministerstwa, lorda
Castlereagh, lord Griffith zapobiegał wojnom, aranŜował zawieszenia
broni, przygotowywał traktaty, negocjował uwalnianie zakładników i
poskramiał opętanych Ŝądzą władzy uzurpatorów, dzięki -jak słyszała -
niewzruszonej sile woli i doskonałej samokontroli. Zawsze gdy gdzieś na
świecie szykował się jakiś konflikt, wysyłano lorda Griffith, by rozłado-
wał potencjalnie niebezpieczną sytuację.
A poniewaŜ ona sama przyjęła prastarą dŜinijską filozofię równości
społecznej i unikania przemocy, nie mogła nie odczuwać szacunku wo-
bec człowieka, którego Ŝyciową misją było powstrzymywanie istot ludz-
kich przed zabijaniem się nawzajem.
A jednak miała wątpliwości.
Nikt nie był ideałem. Wschodni mistycy uczyli, Ŝe światłu odpowiada
ciemność, w kaŜdym człowieku. Poza tym dawno straciła złudzenia, wi-
dząc, Ŝe kaŜdy dyplomata, polityk czy urzędnik przysłany z Londynu, by
rządzić Indiami, prędzej czy później daje się opętać Ŝądzy złota. Ledwie
schodzili na ląd, zaczynali zabiegać o napełnienie własnych kieszeni bo-
gactwami Wschodu. Wykorzystywali mieszkańców Indii. Bardzo rzadko
zdarzało się, by Anglik przejmował się tubylcami. Ale Georgie się przej-
mowała.
Od dzieciństwa uwaŜała ich za swoją drugą rodzinę. Po śmierci matki
wychowywały ją hinduskie słuŜące. One wprowadziły ją- małą, samotną,
osieroconą dziewczynkę - do swego świata, radosnego, roztańczonego,
barwnego, tajemniczego i pełnego paradoksów.
I ten świat ją ukształtował.
23
Wykorzystywała swoją pozycję w brytyjskim społeczeństwie, by chro-
nić ludność przed najgorszymi przejawami zachodniej chciwości. Lecz
nawet w angielskiej socjecie kobiety nie miały Ŝadnej władzy ponad to,
co umoŜliwiał im wdzięk, dowcip i uroda. Mimo rodzinnych koneksji,
pozycji ojca - emerytowanego członka elity Kompanii Wschodnioindyj-
skiej - i braci, oficerów armii, oraz swojego własnego statusu jej usiłowa-
nia często z góry skazane były na przegraną.
A teraz ludzie rozdający karty w Londynie przysłali najcięŜszą broń ze
swego arsenału - lorda Griffith.
To nie wróŜyło dobrze.
Musiało się dziać coś niedobrego i Georgie postanowiła, Ŝe dowie
się, o co chodzi. Słyszała pogłoski o kolejnej wojnie przeciwko imperium
Marathów, lecz modliła się, by do niej nie doszło. Zwłaszcza Ŝe jej bracia
nie umieliby trzymać się z dala od pola bitwy. Poza tym ten niepokojący
list od Meeny...
Nie tak dawno inna jej przyjaciółka z dziecinnych lat, Meena, poślu-
biła króla Johara, potęŜnego maharadŜę Dźanpuru. Król Johar, przystojny
i odwaŜny, wojownik i poeta zarazem, władał największym hinduskim
królestwem północno-centralnych Indii. Jego przodkami byli załoŜyciele
imperium Marathów, sojuszu sześciu potęŜnych radŜów rządzących tere-
nami wokół Bombaju i niedostępnymi lasami na płaskowyŜu Dekan.
Związani odwiecznym traktatem królowie Marathów po raz pierwszy
zjednoczyli się setki lat temu, by odeprzeć mogolskich najeźdźców, któ-
rzy przybyli, aby podbić Indie.
Do dzisiejszego dnia udało im się zachować niezaleŜność. Nie pod-
porządkowali się Brytyjczykom. W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat wy-
buchły dwie wojny między Anglikami i Marathami. Teraz, od ponad de-
kady, panował pokój. Wielu jednak uwaŜało, Ŝe kolejna wojna jest tylko
kwestią czasu.
Georgie teŜ się tego obawiała. Gardziła przemocą i nie mogła znieść
myśli, Ŝe sprawiedliwy władca, taki jak król Johar, mógłby zostać poko-
nany. Tak wiele dumnych indyjskich królestw padło ofiarą brytyjskich
machinacji, niektóre pokonane w wojnach, inne spętane upokarzającymi
traktatami: Hajderabad, Majsur, nawet wojowniczy RadŜputowie z pół-
nocy. Tylko Marathowie pozostawali wolni i niezaleŜni.
Być moŜe nie potrwa to długo.
24
Jeśli wojna wybuchnie, a wojowniczy król zginie na polu bitwy, wte-
dy wszystkie trzydzieści Ŝon Johara, łącznie z drogą Meeną, spłonie na
jego stosie pogrzebowym. Tego wymagało sati, obyczaj, którego ofiarą
niemal stała się dzisiaj Lakszmi.
ZadrŜała na tę straszną myśl. Lord Griffith, widząc to, przytrzymał ją
nieco mocniej.
- Dobrze się pani czuje? - spytał cicho.
Jaki delikatny dotyk. Jego opiekuńczość przykuła uwagę Georgie.
Skinęła głową.
- Tak, dziękuję - wykrztusiła. Przypominała sobie, Ŝe jakiekolwiek
intrygi się szykują, ten człowiek tkwi w centrum wszystkich wydarzeń.
Korzystając z obecności gościa, zamierzała dowiedzieć się, co się dzieje
- choć oczywiście nie mogła uczynić tego wprost. W końcu była „tylko
kobietą". Lord Griffith nigdy nie zdradzi rządowych sekretów, a ona nie
ma prawa go o nie wypytywać. Najlepiej nie wzbudzać jego podejrzeń,
postanowiła. Jeśli będzie miała oczy i uszy szeroko otwarte i wykorzysta
kobiece sposoby, oczaruje go, uśpi czujność i wkrótce dowie się wszyst-
kiego, czego potrzebuje.
Zamierzała go bacznie obserwować.
Bardzo pragnęła uwierzyć we wspaniałą reputację lorda Griffith, ale
nie była naiwna. Niewiele miała powodów, by sądzić, Ŝe ów rzekomo cu-
downy markiz róŜni się choć odrobinę od innych chciwych Europejczy-
ków, którzy od wieków przybywali, by plądrować Indie.
Jeśli jego intencje były czyste... Jeśli rzeczywiście przybył tu, Ŝeby
zapobiec wybuchowi wojny, i jeśli moŜna mu zaufać jako człowiekowi,
Georgie zrobi wszystko, co w jej mocy, Ŝeby mu pomóc.
Ale jeśli się okaŜe, Ŝe jest taki sam jak reszta, zepsuty i bezduszny, i Ŝe
nie kieruje nim nic poza chciwością - jego własną, Kompanii Wschod-
nioindyjskiej i Korony - to stanie u boku Marathów i znajdzie sposób, by
działać przeciwko niemu.
To, Ŝe Griffith zatrzyma się u nich jako gość, pomoŜe jej mieć na nie-
go oko. Właśnie dlatego wysłała list, w którym zapraszała go do domu. Ta
wizyta powinna jej dać mnóstwo czasu, by mogła go obserwować,
poznać i ocenić prawdziwą naturę.
Skręcili w szeroką, bardzo elegancką aleję zwaną Chowringee, kalkuc-
ki odpowiednik Park Lane. Kiedy przejeŜdŜali obok rzędu rezydencji,
25
w których mieszkały najbogatsze angielskie rodziny, ubrana we wschod-
nim stylu Georgie zasłoniła twarz, aby ukryć toŜsamość przed wścibski-
mi sąsiadami.
Większość z nich prawdopodobnie wciąŜ jeszcze spała po wielkim
balu ostatniej nocy, lecz Georgie nie zamierzała ryzykować. Nie chciała
skończyć uwikłana w skandale jak jej zmarła ciotka. Ze zrujnowaną repu-
tacją nie mogłaby nieść pomocy.
O, nie. Przyjęła ideały księŜnej, lecz nie jej metody.
Kiedy dojechali do domu, dała znak Griffithowi.
- Jesteśmy na miejscu.
Ian zatrzymał konia przed najbogatszą rezydencją w okolicy. Przy-
glądając się jej, zobaczył śnieŜnobiałą orientalną fantazję, egzotyczny tort
zwieńczony turkusową cebulastą kopułą z czterema smukłymi wieŜycz-
kami podobnymi do minaretów wyrastającymi z naroŜników. Budynek
wydawał się niemal unosić w powietrzu niczym sen szalonego poety, jak
migotliwa iluzja, lśniąco biały na tle lazurowego nieba.
Zamrugał oczami, spodziewając się, Ŝe miraŜ zniknie.
Ale nie zniknął.
Ian znowu -jak na targu korzennym - doznał dziwnego uczucia. Po-
czuł się oczarowany, przytłoczony, wręcz uwiedziony przez ten niezwyk-
ły kraj, jakby wciągnął w płuca nieco dymu z opium.
Zeskoczył z konia i odruchowo odwrócił się, by pomóc Georgianie.
Oparła mu dłonie na ramionach, a on chwycił ją w pasie i delikatnie po-
stawił na ziemi. Ich oczy spotkały się na krótką chwilę. Ponad przezro-
czystym woalem spowijającym dolną część jej twarzy, oczy o głębokiej
szafirowej barwie przyciągały go z hipnotyczną siłą. Jej skóra miała od-
cień czystej kości słoniowej, a włosy czarne jak noc zebrała w ciasny kok
z tyłu głowy.
PoŜądanie uderzyło go niczym grom.
- Dziękuję - szepnęła lekko schrypniętym głosem.
Nagle przypomniał sobie, Ŝe jest na nią zły i bez słowa wskazał ścieŜ-
kę prowadzącą do domu. Georgie zesztywniała i spuściła wzrok, zaniepo-
kojona jego niezadowoleniem.
Z domu wyszedł indyjski słuŜący ubrany w liberię. Georgie poleciła
mu odprowadzić klacz do stajni.
26
Ukłonił się.
- Tak, memsahib.
Posłała Ianowi kolejne ostroŜne spojrzenie kryjące pokusę.
- Chodźmy - powiedziała cicho i lekkim krokiem ruszyła w stronę
frontowych drzwi. Uniosła brzeg jedwabnego, lekkiego jak mgiełka sari,
a jej krokom towarzyszył magiczny brzęk dzwoneczków.
Ian patrzył na nią przymruŜonymi oczami, czując się nieco jak Ody-
seusz, z dala od domu, wabiony do siedziby Kirke.
Najstarsi bardowie przyznawali, Ŝe poŜądanie czarodziejki było skraj-
nie nieroztropne. MoŜe i dobrze by mu zrobiło, gdyby zamieniła go w
wieprza.
Mimo to poszedł za nią.
ZbliŜając się do wejścia, rzucił ostatnie, czujne spojrzenie za siebie.
Jeśli ktokolwiek go śledził, to przy odrobinie szczęścia pozbył się go,
opuszczając targowisko w takim pośpiechu. MruŜąc oczy od słonecznego
blasku, Ian uwaŜnie zlustrował rozległy, zielony park po drugiej stronie
ulicy i plac defilad wokół Fortu William.
Poranna mgiełka łagodziła ostre kontury majaczącej na horyzoncie
ośmiokątnej twierdzy. Ian starał się dobrze zapamiętać otoczenie. W oko-
licy nie dostrzegł nikogo podejrzanego. Na razie. Całe szczęście, nie śle-
dzili ich teŜ Ŝadni krewni zmarłego.
Dopiero wtedy przekroczył próg.
W domu panowało zamieszanie wywołane niedawnym przybyciem hin-
duskiej damy i owego młodego człowieka, którego Ian widział odjeŜdŜające-
go spod stosu pogrzebowego. Domyślił się, Ŝe młodzieniec zaprowadził ko-
bietę na piętro, by doszła do siebie po wstrząsających przeŜyciach.
Tymczasem grupka indyjskich słuŜących miotała się po domu w pa-
nice. Wszyscy najwyraźniej byli przeraŜeni i zszokowani tym, co się wy-
darzyło. Otoczyli swoją panią, ledwie weszła do środka, i paplali jeden
przez drugiego. Bengalskie słowa padały zbyt szybko, by Ian mógł cokol-
wiek zrozumieć.
Odczekał chwilę, lecz nie pojawił się ojciec ani bracia Georgiany.
Kiedy próbowała odpowiadać na pytania słuŜących i uspokoić ich obawy,
przemawiając łagodnie w ich języku i spokojnie wydając instrukcje, Ian
wziął sprawy we własne ręce. Upewnił się, Ŝe dom będzie bezpieczny na
wypadek, gdyby rozjuszony tłum przybył ich śladem.
27
Przekład Agnieszka Kowalska
Redakcja stylistyczna Izabella Sieńko-Holewa Korekta ElŜbieta Steglińska Hanna Szamalin Projekt graficzny okładki Małgorzata Foniok Ilustracja na okładce Chris Cocozza Skład Wydawnictwo Amber Jerzy Wolewicz Druk Opolgraf S.A. Opole Tytuł oryginału Her Only Desire Copyright © 2007 by Gaelen Foley. This translation published by arrangement with Ballantine Books, an imprint of Random House Ballantine Publishing Group, a division of Random House, Inc. All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2008 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-3337-6 Warszawa 2009. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00- 060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl
1 Indie, rok 1817 Niebo było czyste i miało barwę pawiego błękitu. Spieczona słońcem Kalkuta rozciągała się wzdłuŜ porośniętych palmami brzegów Hugli ni- czym Ŝywy kobierzec albo jedwabny szal łagodnie poruszany przez ko- rzennie pachnącą bryzę. Stada ptaków zataczały kręgi wokół wieŜ świątyń. Przy ich bogato rzeźbionych bramach wierni w bajecznie kolorowych szatach kąpali się na kamiennych schodach wiodących do wody. Na spowitym mgłą brzegu rzeki rozciągał się takŜe hałaśliwy bazar. Na stłoczonych straganach i w namiotach moŜna było znaleźć wszystko, od afgańskich dywanów po afrodyzjaki z rogu nosoroŜca. Nieco dalej mieli biura bogatsi przedsiębiorcy. I tu właśnie biło serce brytyjskiej stolicy Indii. Kompania Wschodnioindyjska właśnie straciła monopol, którym cieszyła się od tak dawna. Teraz kaŜdy mógł próbować szczęścia w handlu. WzdłuŜ nabrzeŜy kupcy ładowali towary na statki o kwadratowych Ŝaglach. Statki, które miały dotrzeć w najodleglejsze zakątki świata. Wśród zgiełku i zamieszania głęboko zanurzony szkuner bezszelest- nie przybił do brzegu. Wysoki, ciemnowłosy Anglik o mocnej szczęce, surowych, szlachet- nych rysach i szarozielonych oczach opierał się rękoma o balustradę. Im- ponujący wzrost, opanowanie i oszczędna elegancja stroju wyróŜniały go spośród tłumu niechlujnych, bosonogich marynarzy, którzy krzątali się wokół, zajęci rzucaniem kotwicy i zwijaniem Ŝagli. 5
MęŜczyzna obserwował nabrzeŜe, rozmyślając o swojej misji. KaŜdego roku pod koniec września, kiedy ustawały ulewne monsu- nowe deszcze, niebo stawało się kryształowe, a spienione wody rzek opa- dały, zaczynała się pora krwi. Pora walk. Nawet teraz słychać było bicie w bębny. Wiele mil stąd gromadziły się wojska. Był październik. Wysychająca ziemia wkrótce stanie się wystarczająco twarda dla kawaleryjskich szarŜ. Zacznie się rzeź. Chyba Ŝe temu zapobiegnie. Ian Prescott, markiz Griffith, obejrzał się powoli przez ramię. Ob- serwował płynące po rzece łodzie, doskonale zdając sobie sprawę, Ŝe jest śledzony. CóŜ, nic nowego. Nie wiedział, kto go prześladuje, ale człowiek zaj- mujący się tym, czym on, szybko wyrabia sobie szósty zmysł. Inaczej nie poŜyje długo. NiewaŜne. Niełatwo było go zabić. Przekonali się o tym - ku swemu rozczarowaniu - zamachowcy na kilku zagranicznych dwo- rach. Nienagannie skrojone ubranie skrywało prawdziwy arsenał. Umiał z niego korzystać. Zresztą nie sądził, by w tej chwili groziło mu prawdziwe niebezpieczeństwo. Konkurencyjne mocarstwa kolonialne nie mogły sobie pozwolić na zabicie dyplomaty jego rangi, nie ryzykując międzyna- rodowego incydentu. A jednak miło byłoby wiedzieć, czyj wzrok nieustannie świdruje jego plecy. Francuzi? Najbardziej podejrzani, jak zwykle, choć nie moŜna wy- kluczyć Holendrów, rozdraŜnionych niedawną utratą Cejlonu na rzecz Brytyjczyków. No i zostawali Portugalczycy, wciąŜ silni i obecni w Goa. Wszyscy zatrudniali agentów i starali się poznać plany Brytyjczyków. A jeŜeli szpiedzy zostali wysłani przez maharadŜę Dźanpuru? To zu- pełnie inna sprawa. I o wiele bardziej nieprzewidywalna. Ktokolwiek to był, gdyby zamierzał go zabić, na pewno juŜ by spróbował to zrobić. Pozostawało tylko zachować czujność i czekać na rozwój wypadków. Trap uderzył o kamienny ghat wznoszący się nad wodą. Ian skinął na trójkę indyjskich słuŜących, ostatni raz obejrzał się przez ramię i zszedł na brzeg. Przy kaŜdym energicznym kroku czarne, wysokie buty uderzały o des- ki trapu. Ich podeszwy skrywały niewielkie spręŜynowe ostrza. Laska 6
o srebrnej rączce mieściła szpadę, a pod oliwkowym płaszczem, przyciś- nięty do Ŝeber, krył się naładowany pistolet. Wyprzedzając słuŜących, wspiął się po stopniach ghatu. U szczytu schodów zatrzymał się na moment. Widząc zgiełk i zamęt panujący na bazarze, poŜałował, Ŝe nie zdąŜył się lepiej przygotować. Ze nie dowie- dział się więcej o tym kraju, jak zwykle czynił przed wyruszeniem z mi- sją. Tym razem jednak sprawy zanadto nagliły. Był ekspertem w prowadzeniu delikatnych negocjacji. Ale nigdy wcześniej nie był w Indiach. Wezwano go, gdy spędzał wakacje na Cej- lonie, gdzie wyciągnięty na białej plaŜy starał się uwolnić od prześladują- cych go demonów. Od kilku lat narastało w nim poczucie pustki, izolacji i wypalenia. Chciał o tym zapomnieć albo przynajmniej pogodzić się, Ŝe tak juŜ będzie. Ale, jak zawsze, nie potrafił sobie poradzić z własnymi demonami. Dlatego niemal z ulgą zaproponował pomoc w rozwiązaniu kryzysu w stosunkach z imperium Marathów. Zdawał sobie jednak sprawę, Ŝe dopóki nie zacznie się lepiej orientować, dopóki nie zrozumie tego miej- sca i ludzi, będzie musiał postępować wyjątkowo ostroŜnie i traktować wszystkich z przesadną uprzejmością. Najgorsze, co mogło się przytrafić dyplomacie, to mimowolnie obrazić kogoś waŜnego. Na szczęście dzięki zaufanemu przewodnikowi i tłumaczowi, Ravie- mu Bhimowi, Ian miał ogólne pojęcie o zasadach panujących w Indiach i umiał się jako tako porozumieć w dwóch najwaŜniejszych językach po- trzebnych w tej misji - bengali i marathi. Przed nim znajdował się bazar. Musiał przez niego przejść - innej drogi nie ma. Ruszył naprzód. Gdy stanął w głównej alei, gdzie handlowano przyprawami, uderzyła go fala duszących zapachów. Oczy piekły od wiszących w wilgotnym po- wietrzu gęstych oparów pieprzu, goździków, kurkumy i gorczycy. Sprze- dawano je z płaskich, plecionych koszy. MęŜczyźni odziani w kolorowe szaty natarczywie zapraszali do swoich straganów. Ian machnął ręką, od- rzucając ich propozycje. Mijał worki kardamonu, szafranu i kurkumy, sprzedawanej na funty gałki muszkatołowej, kolendry i wonnego cyna- monu. Spojrzał za siebie i zauwaŜył, Ŝe jeden ze słuŜących się ociąga. Kulis, niosący kufer na nagich ramionach, zatrzymał się, Ŝeby popatrzeć na 7
zaklinacza węŜy. MęŜczyzna wywabiał z kosza jadowitą kobrę, hipnoty- zując węŜa rzewną melodią z trzcinowej fujarki. Inny człowiek w turba- nie grał na bębnach. Ich dźwięk konkurował z muzułmańskim wezwa- niem do modlitwy, które rozlegało się z minaretów i odbijało echem po całym mieście. Kulis zobaczył zmarszczone brwi pana, zbladł i popędził za nim. Ian przytłoczony upałem, zapachem spoconych ciał i zgiełkiem róŜnojęzycz- nych głosów czuł się jak wirujący w tańcu derwisz. Oszołomił go nad- miar widoków, woni i dźwięków. Otoczenie pobudzało jego zmysły, gdy przeciskał się wąską alejką gę- sto zastawioną skarbami Wschodu. Jedwab z Kanćipuram, tak delikatny, Ŝe jego londyńska kochanka jęknęłaby z rozkoszy. Dalej leŜały wyszywa- ne złotem i srebrem brokaty, drukowana bawełna lekka jak piórko, olśnie- wające ozdobne dywany, jaskrawe paciorki i terakotowe figurki zwierząt, skórzane sandały, barwniki i farby w proszku, rzadkie meble z cypry- sowego drewna, złocone figurki wielorękich bogiń i bogów o błękitnej skórze. Idąc przez bazar, Ian i słuŜący przeciskali się wśród ludzi tak róŜno- rodnych jak towary, które widzieli na straganach. Hinduskie damy space- rowały w tęczowych sari i jedwabnych szalach. MęŜatki miały charakte- rystyczną czerwoną kropkę, bindi, na czole. Angielscy oficerowie w mundurach dosiadali wierzchowców god- nych Tattersalla. Mijali ich buddyjscy mnisi w szafranowych szatach, o ogolonych głowach i migdałowych oczach, uśmiechnięci, zupełnie jakby niczym się nie martwili. Z pewnością miłujący pokój mnisi nie mieli pojęcia, Ŝe szykuje się kolejna wojna. Niewielka grupka muzułmańskich kobiet odzianych w czerń od stóp do głów zatrzymała się przy straganie. Jedna z nich prowadziła za rękę dziecko, małego chłopca. Brzdąc zajadał mango i Ian uśmiechnął się lek- ko, gdyŜ chłopak wyglądał na pięciolatka, rówieśnika jego syna. Poczuł w okolicy serca jakieś ukłucie. Postanowił rozejrzeć się nieco i poszukać pamiątki dla syna, nim misja całkowicie go pochłonie. Był to rytuał, którego przestrzegał, niezaleŜnie od tego, w jaką część świata rzucił go los. Później mogło nie być czasu. Wybrał słonia wyrzeźbionego z tekowego drewna. 8
- Koto? - zwrócił się do handlarza, choć zwykle się nie targował. No chyba Ŝe zaleŜał od tego los narodów. Gdyby na indyjskim bazarze zapłacił pierwszą podaną cenę, byłoby to obelgą dla sprzedawcy. Tak więc Ian targował się, Ŝeby okazać szacunek. Ravi przyglądał się temu z wielkim rozbawieniem. Wreszcie dobito targu. Wszyscy dookoła śmiali się Ŝyczliwie, słysząc, jak angielski lord próbuje mówić po bengalsku. Ian podał zabawkę słuŜącemu, rzucił sprzedawcy poŜegnalne namaste i cała grupa ruszyła dalej w stronę wyj- ścia z bazaru. W końcu znaleźli się po drugiej stronie. Ian wysłał Raviego w poszu- kiwaniu powozu. Chciał dojechać do hotelu Akbar Grand, który guber- nator generalny lord Hastings polecał mu w liście załączonym do noty opisującej najnowsze zlecenie. Jednego z kulisów wysłał do Government House, Ŝeby zawiadomić lorda Hastings, Ŝe przybył i zamierza złoŜyć mu wizytę, kiedy tylko za- instaluje się w nowym lokum. Wtedy otrzyma główne wytyczne. Potem spotka się z dwoma oficerami kawalerii, Gabrielem i Derekiem, braćmi Knight, którzy podadzą mu szczegóły misji. Choć dotychczas nie poznał przesadzonej na obcy grunt gałęzi klanu Knightów, więzy między ich rodzinami sięgały bardzo głęboko. W Lon- dynie jego najbliŜszym przyjacielem - jeszcze z czasów chłopięcych -i najpewniejszym stronnikiem politycznym był Robert Knight, ksiąŜę Hawkscliffe, przez Iana zwany Hawkiem. Gabriel i Derek byli najbliŜszymi kuzynami Hawka. Urodzeni i wy- chowani w Indiach znali ten kraj i jego mieszkańców znacznie lepiej niŜ on. Z kolei to, Ŝe Ian właśnie do nich zwrócił się z prośbą o pomoc, było korzystne dla i tak dobrze się zapowiadającej kariery wojskowej Knightów. Zresztą skoro miał się udać w obce miejsce, pełne wrogich ludzi, wolał mieć przy sobie kogoś, komu mógł zaufać. Czuł na sobie czyjeś spojrzenie i, coraz bardziej pewny, Ŝe ktoś obserwuje kaŜdy jego ruch, obejrzał się niedbale. Chciał wypatrzyć szpiega, ale zamiast tego zamarł w bezruchu na widok wielkiego bengalskiego tygrysa, niesionego w klatce przez targowisko. Klatka była zawieszona na długich drągach opartych na spalonych słońcem ramionach ośmiu tragarzy. Zwierzę musiało waŜyć z pięćset funtów. Tragarze nieśli je w stronę rzeki, z pewnością na statek, który miał je 9
dostarczyć do menaŜerii jakiegoś europejskiego dŜentelmena. Tygrys ryk- nął, wprawiając w przeraŜenie tłum handlarzy w turbanach. Przez drew- niane pręty klatki próbował dosięgnąć ludzi pazurami. Kulisi krzyknęli. Niemal upuszczając klatkę, postawili ją na ziemi i odskoczyli w popłochu. Dopiero kiedy nadzorca uwaŜnie obejrzał pręty i upewnił się, Ŝe wytrzymają roześmiali się nerwowo, wrócili i ostroŜnie chwycili drągi. Ian przyglądał się temu, zafascynowany dzikim zwierzęciem i po- ruszony jego losem. Oczywiście, gdyby tygrys się uwolnił, zniszczyłby wszystko na swej drodze. Niektóre bestie lepiej trzymać w klatkach. Dobrze o tym wiedział. - Sahib! Odwrócił się i zobaczył Raviego. Szedł pospiesznie w jego stronę i prowadził ze sobą innego Hindusa - słuŜącego jakiegoś arystokraty, w białej peruce i lawendowej liberii. Ravi wskazał czekający po drugiej stronie ulicy luksusowy czarny powóz zaprzęŜony w cztery śnieŜnobiałe konie. Na koźle siedział woźnica w identycznej liberii. - Sahib, ten człowiek mówi, Ŝe go po nas wysłano. Ian uwaŜnie przyjrzał się słuŜącemu. - Jesteś człowiekiem gubernatora? - Nie, panie. - Ukłonił się. - Przysłano mnie z domu lorda Arthura Knighta. - Lorda Arthura? - spytał Ian. - Tak, sir. Od dwóch tygodni codziennie czekam na pana na nabrze- Ŝu. Polecono mi oddać to panu. Spod kamizelki wydobył złoŜony arkusz eleganckiego, kremowego papieru i podał go łanowi. Najwyraźniej autor przewidział nieufną reakcję Iana, gdyŜ list został opatrzony solidną pieczęcią z czerwonego wosku z odciśniętym rodo- wym herbem ksiąŜąt Hawkscliffe. Zobaczywszy to, Ian uśmiechnął się nieznacznie. Znał ten herb niemal tak samo dobrze jak swój własny. Nie- waŜne, Ŝe był obcym w obcym kraju; znajomy widok sprawił, Ŝe przez chwilę poczuł się jak w domu. Lord Arthur był wujem Hawka, młodszym bratem poprzedniego księcia, i ojcem Dereka i Gabriela. W młodości hulaka i awanturnik - co często się zdarza młodszym synom arystokratycznych rodów - lord Ar- 10
thur był ulubieńcem londyńskiej młodzieŜy, zanim przed trzydziestu laty wyruszył szukać szczęścia w Kompanii Wschodnioindyjskiej. Ian obiecał przekazać mu pozdrowienia od londyńskiej gałęzi rodu Knightów, lecz planował złoŜyć wizytę lordowi Arthurowi dopiero, gdy ulokuje się w hotelu i poczyni pierwsze przygotowania do misji. W kaŜdym razie herb Hawkscliffe'ów stanowił dowód na to, Ŝe słuŜą- cy mówi prawdę i nie jest to pułapka zastawiona przez wrogiego agenta. Uspokojony, złamał pieczęć. Drogi lordzie Griffith, witamy w Indiach! Nawet najlepszy hotel w Kalkucie nie moŜe się równać z gościnnością dobrego przyjaciela, a poniewaŜ - jak się dowiaduję - jest pan niemal członkiem naszej rodziny mieszkającej w Anglii, tym chętniej zapraszamy pana do siebie. Szczerze oddana Georgiana Knight Ach tak. Georgiana. Córka lorda Arthura. Starał się o niej nie myśleć. Nie było to łatwe, biorąc pod uwagę to, Ŝe intrygujące historie o tej młodej damie słyszał juŜ w Zatoce Bengalskiej. Przy czym wcale nie cho- dziło tu o jakieś wybryki. Choć była najpiękniejszą panną wśród kalkuc- kiej socjety, z niezliczonymi przyjaciółmi i większą liczbą konkurentów niŜ mogła zliczyć, większość jej niespoŜytej energii pochłaniała najwyraź- niej działalność dobroczynna. O sierocińcu, który Georgiana ufundowała z zysków z ogromnej for- tuny, jaką jej ojciec zawdzięczał Kompanii Wschodnioindyjskiej, krąŜyły legendy, a to był dopiero początek. ZałoŜyła przytułek dla starych kobiet i zgodnie z dŜinijską tradycją szpital dla zwierząt. Ocaliła świątynię, którą chciano zburzyć, by wybudować nową brytyjską drogę, była jedną z głównych patronek Stowarzyszenia Orientalistów i fundowała stypendia dla uczonych studiujących staroŜytne teksty sanskryckie oraz wszelkie dziedziny wschodniej sztuki i nauki. Mieszkańcy odległych o sto mil wiosek wypowiadali imię Georgiany pełnym szacunku szeptem, jakby przywoływali jakąś boską istotę lub świętą. Ale wiedząc co nieco o szokujących wyczynach pierwszej Geor- giany, matki Hawka, po której dziewczyna odziedziczyła imię, Ian miał pewne wątpliwości. 11
Kobiety z rodu Knightów były uosobieniem kłopotów. Rodziły się po to, by wywoływać skandale. A jednak z jakiegoś powodu nie mógł się doczekać, kiedy ją spotka. Co prawda od długiego czasu mówiło się o połączeniu dwóch potęŜ- nych klanów, Hawkscliffe'ów i Griffithów, ale nie to było główną przy- czyną jego zainteresowania. Ów wyczekiwany alians musiał poczekać na nowe pokolenie. Być moŜe pewnego dnia jego syn Matthew poślubi cór- kę Hawka i Bel. Dla Iana małŜeństwo było sprawą zamkniętą. Był juŜ raz Ŝonaty. I ten jeden raz wystarczy. SłuŜący patrzył na niego wyczekująco. Ian się wahał. Jeśli obserwo- wali go wrodzy agenci, nie chciał ściągać niebezpieczeństwa na przyjaciół. Z drugiej strony, gdyby zamieszkał pod jednym dachem z dwoma ofice- rami brytyjskiej armii - Gabrielem i Derekiem, którzy będą mu pomagać w misji - kaŜdy szpieg dwa razy się zastanowi, nim zdecyduje się podejść zbyt blisko. Poza tym lord Arthur mógł mieć uŜyteczne informacje o słynnym maharadŜy Dźanpuru. Podjąwszy w końcu decyzję, Ian włoŜył list do kieszeni na piersi i ski- nął głową. - Dziękuję. Chodźmy. - Tędy, panie. Ruszyli w stronę powozu, kiedy wiatr powiał z innej strony, niosąc dym. Coś się paliło. Spojrzał za siebie i zauwaŜył, Ŝe rzeka ludzi na targowisku zmieniła kierunek. Wszyscy zmierzali teraz na zachód. - Co się stało? - zapytał, zaniepokojony myślą, Ŝe gdzieś na zatło czonym bazarze wybuchł poŜar. Odruchowo zaczął się zastanawiać, jak zapobiec wybuchowi paniki. Towary na straganach szybko zajmą się og niem. Jeśli ludzie wpadną w panikę, potratują się nawzajem, uciekając. Ravi zatrzymał przechodnia i zapytał, co się dzieje, po czym z ulgą odwrócił się do Iana. - To tylko pogrzeb, sahib. Umarł jeden z miejscowych dygnitarzy. Palą jego zwłoki, a potem popioły zostaną wsypane do rzeki. - Ach, tak. - Ian poczuł ulgę i skinął głową słuŜącemu. - Doskonale, ruszajmy... - Urwał w pół zdania. Jakiś jeździec wpadł jak burza na bazar. 12
Wspaniała arabska klacz przedzierała się wąskimi, krętymi uliczkami bazaru, zostawiając za sobą chaos. Kury wzlatywały w powietrze, handla- rze klęli, wieŜa ręcznie plecionych koszy zwaliła się na ziemię, przewraca- jąc stragan z owocami. Ludzie pierzchali na boki w popłochu. Wierzchowca dosiadała kobieta, spowita w obłok lekkiego jak paję- czyna jedwabiu. Pochyliła się i szepnęła coś do końskiego ucha. Ponad półprzezroczystym szalem zasłaniającym dolną część jej twarzy kobalto- we oczy płonęły wściekłością. Niebieskie. Niebieskie oczy? Kiedy przyglądał się jej z niedowierzaniem, przeskoczyła nad prze- jeŜdŜającym wozem zaprzęŜonym w woły i zniknęła, pędząc w kierunku ognia. Ravi i Ian wymienili zdumione spojrzenia. On, Ravi i obaj kulisi, podobnie jak słuŜący rodziny Knightów spo- glądali jeszcze przez chwilę w osłupieniu. Był tylko jeden rodzaj kobiet, które w tak krótkim czasie mogły wy- wołać tyle zamieszania. W jakiś sposób, w głębi duszy, Ian w jednej chwili domyślił się, kim była. SłuŜący zbladł. Na jego twarzy pojawił się wyraz zrozumienia i juŜ miał ruszyć za kobietą, lecz Ian powstrzymał go sarkastycznym mruknię- ciem. - Ja się tym zajmę. - Skinięciem głowy dał znak Raviemu i ruszył za młodą diablicą. Georgiana Knight popędzała klacz, roztrącając na boki riksze, prze- chodniów i święte krowy wałęsające się po ulicach. W końcu dotarła nad brzeg rzeki. Wokół stosu pogrzebowego zgromadziła się spora grupa Ŝa- łobników. Płomienie strzelały wysoko w lazurowe niebo. Przyprawiający o mdłości smród palonego mięsa ściskał jej Ŝołądek. Ale nic nie mogło jej zniechęcić. Walczyła o Ŝycie młodej kobiety. Co więcej, o Ŝycie przyjaciółki. Krewni zmarłego, starego Balarama, zauwaŜyli jej przybycie. Większość z nich wciąŜ uwijała się wokół stosu, opłakując powaŜanego mieszkańca 13
miasta, rozpaczając i wymachując rękoma, lecz kilku spojrzało z niepo- kojem, gdy zwolniła tuŜ przed nimi. Wiedzieli, Ŝe święty rytuał oburza Brytyjczyków. Georgiana spodziewała się, Ŝe przynajmniej niektórzy będą próbowali ją powstrzymać. Gdy cnotliwa i piękna Ŝona płonęła na stosie obok zmarłego męŜa, nie tylko podobało się to bogom, ale teŜ przynosiło wielki zaszczyt obu rodzinom. Spalić się Ŝywcem w rytualnym samobójstwie tylko po to, by oddać honor swojemu zmarłemu męŜowi! Trudno byłoby znaleźć lepszą ilustrację wszystkiego, co jest złe w in- stytucji małŜeństwa, w obu kulturach, pomyślała Georgiana. MałŜeństwo oddawało całą władzę w ręce męŜczyzny. Wielkie nieba. Sam sposób, w jaki traktuje się kobiety na Wschodzie, wystarczyłby, Ŝeby kaŜdą zdrową na umyśle niewiastę zniechęcić do małŜeństwa! Przemknęła jej przez myśl kąśliwa sentencja z pism jej sławnej ciotki Georgiany Knight, księŜnej Hawkscliffe: „Więzy małŜeńskie to przede wszystkim więzy". CóŜ, przynajmniej dzisiaj nie dopuści do tego, by stały się równieŜ wyrokiem śmierci. Dostrzegła Lakszmi. Stała tuŜ przed stosem w ślubnych szatach z czerwonego jedwabiu, gęsto wyszywanych złotem i perłami. Kruczo- włosa piękność wpatrywała się w płomienie, jakby zastanawiając się, jakie męki ją czekają, nim straci świadomość. Zatopiona w myślach i niewąt- pliwie nieco odurzona betelem Ŝona zmarłego nie zauwaŜyła przybycia brytyjskiej przyjaciółki. Poirytowany dymem wierzchowiec stanął dęba, gdy Georgie pociąg- nęła za uzdę, zatrzymując się na samym skraju zbiegowiska. Zeskoczyła z siodła. Wśród zgromadzonych rozlegały się pomruki dezaprobaty, gdy długi- mi, zwinnymi krokami przedzierała się przez tłum. W ciszy słychać było brzęk małych srebrnych dzwoneczków na jej kostce. Wszyscy wiedzieli, Ŝe Lakszmi i Georgie bawiły się razem w dzieciń- stwie. I Ŝe Georgiana lepiej rozumie Hindusów niŜ większość Brytyjczy- ków, więc krewni mogli pomyśleć, Ŝe po prostu przyszła się poŜegnać. Lakszmi pochodziła z bogatej hinduskiej rodziny naleŜącej do kasty bra- minów, a zatem w hierarchii społecznej swojej kultury zajmowała pozy- cję podobną do tej, jaką Georgie miała w swojej. Przepuścili ją. 14
Z tyłu wybuchło małe zamieszanie. To pewnie Adley - jak zawsze starał się jej towarzyszyć. Rodzina Balarama nie przepuściła lalusiowatego angielskiego panicza. Georgie słyszała, jak Adley wykrzykuje z oburzeniem: - To niedorzeczne! Panno Knight! Jestem tutaj... gdyby mnie pani potrzebowała! Ale Georgie myślała tylko o tym, co zamierzała zrobić. Nie oglądała się za siebie, wpatrzona w straszliwą scenę rozgrywającą się przed nią. Ogromne płomienie obróciły kości starego Balarama w popiół. Lakszmi oderwała wzrok od szalejącego przed nią piekła i zauwaŜyła przyjaciółkę. Zachwiała się nieznacznie, widząc wściekłość w jej oczach. Georgie stanęła obok Lakszmi, ze zdecydowanym wyrazem twarzy chwyciła ją za ramiona i odwróciła od płomieni. - Chyba oszalałaś, jeśli sądzisz, Ŝe pozwolę ci pójść za tym... tym głupim zabobonem! - zbeształa ją szeptem - To jest dzikie i okrutne! - A jaki mam wybór? - Głos Lakszmi drŜał. - Nie mogę zhańbić ro- dziny. - Oczywiście, Ŝe moŜesz! Wystarczająco obrzydliwe było to, Ŝe mu- siałaś poślubić tego starego capa. Ale umrzeć dla niego? To wstrętne! - Georgie była naprawdę wściekła. - Ale to nie jest śmierć - tłumaczyła bez przekonania Lakszmi. - Pój- dę prosto do nieba, a kie... kiedy ludzie będą się do mnie modlić, będę spełniać ich prośby. - Och, Lakszmi. Co oni z tobą zrobili? Czy trzy lata małŜeństwa, które przyjaciółka spędziła w ścisłym zamk- nięciu, pozbawiły ją zdrowego rozsądku? - PrzecieŜ wiem, Ŝe wcale tak nie myślisz! - Och, Georgie... moje Ŝycie będzie straszne, jeśli tego nie zrobię! - wykrztusiła. W jej wielkich, brązowych oczach zalśniły łzy. - Wiesz, jaki jest los wdów. Byłabym wyrzutkiem! Ludzie będą mnie odpędzać i mó- wić, Ŝe przynoszę nieszczęście. Stałabym się cięŜarem dla rodziny i... i musiałabym zgolić włosy! - dodała Ŝałośnie. Kruczoczarne włosy sięga- jące aŜ do pasa były dla Lakszmi przedmiotem wielkiej dumy. - Po co mi to? - spytała z rozpaczą. - Moje Ŝycie jest skończone. Nie mogę jeszcze raz wyjść za mąŜ. Całe szczęście mojego dzieciństwa skończyło się w dniu ślubu i juŜ nigdy nie wróci. Równie dobrze mogę umrzeć. 15
- Tego nie moŜesz wiedzieć. Nikt nie zna przyszłości. Nie moŜesz się poddawać. - Georgie przytuliła ją i poczuła, Ŝe z bezsilnej wściekłości łzy napływają jej do oczu. Mówiła dalej, najłagodniej jak umiała. - Posłu chaj mnie, nie zastanawiaj się nad tym, co będzie za dziesięć lat. Pomyśl tylko o tej chwili. I o następnej. Zakasłała. Swąd drapał ją w gardle. Nie zwracała uwagi na narastający w piersi ból i odegnała strach, gdy dym zaczął przedostawać się do płuc, wskrzeszając starą dolegliwość. - Pomyśl o tym wszystkim, co sprawia, Ŝe chcesz Ŝyć dalej - konty nuowała. - O tym, ile moŜe nas czekać radości. O obrzucaniu się farbami w święto Holi. O figlach, jakie moŜemy spłatać Adleyowi. Jeśli umrzesz, kto będzie mnie dalej uczył tańców Odissi? Jeśli umrzesz... Ach, moja droga, wtedy nigdy więcej nie zatańczysz. Lakszmi wyrwał się zduszony jęk, ledwie słyszalny przez ryk szaleją- cych płomieni. - A teraz mnie posłuchaj - rozkazała łagodnie Georgie. - Nie bę- dziesz cięŜarem dla rodziny, poniewaŜ... - Urwała, czując przeszywający ból w piersiach. Zaniepokojona, chwyciła się za pierś. Od dzieciństwa nie miała takich bolesnych skurczów w płucach. Odkaszlnęła, lecz to nie po- mogło. Zaczęła rzęzić. - Coś się stało? - Lakszmi patrzyła na nią badawczo. - Nic - odparła ze zniecierpliwieniem, zdecydowana ocalić przyja- ciółkę albo zginąć. - Nie będziesz cięŜarem dla rodziny - powtórzyła, nie poddając się panice - poniewaŜ zamieszkasz u mnie. Ojciec nie będzie miał nic przeciwko temu. I tak nigdy nie ma go w domu. A jeśli chodzi o moich braci, cóŜ... Gabriel i Derek nigdy by ci nie wybaczyli, gdybyś popełniła samobójstwo... I nie wybaczyliby mnie, gdyby nie udało mi się cię powstrzymać. Kiedy znowu zakasłała i zaklęła cicho, Lakszmi nie miała wątpliwości, co się z nią dzieje. - To astma, prawda? - Nie martw się o mnie! - odparła Georgie. Ale wydało się jej, Ŝe niepokój wytrącił Lakszmi z odrętwienia. - Gigi, ledwie moŜesz oddychać - zwróciła się do niej zdrobnieniem z dzieciństwa. - Musisz odejść od ognia! Georgie spojrzała na nią porozumiewawczo. 16
- Ty takŜe - szepnęła z naciskiem. - Bądź dzielna. Na tyle dzielna, by się im przeciwstawić i Ŝyć. - Panno Knight, musi ją pani puścić. - Ojciec Lakszmi był wyraźnie zaniepokojony. - JuŜ czas. Pospiesz się, Lakszmi. Dopóki ogień jest dość gorący. Snop iskier wystrzelił nagle ze stosu, zupełnie jakby stary Balaram próbował jej dosięgnąć z ognistej otchłani, chwycić nieszczęsną dziew- czynę i pociągnąć za sobą ku zagładzie. Lakszmi z przeraŜeniem w oczach spoglądała to na ojca, to na Georgie. - PomóŜ mi - szepnęła. - DołóŜcie drewna do stosu! - rozkazał słuŜącym jeden z krewnych. Georgie czuła, jak wali jej serce. - Oczywiście. Po to tu jestem. Chodź. Podaj mi ręce. Wyprowadzę cię stąd. Zanim krewni zmuszą cię, Ŝebyś to zrobiła, chcesz czy nie chcesz, pomyślała. Wywieranie presji na wdowę, by dokonała rytualnego samo- bójstwa, to jedno, ale czy posunęliby się do morderstwa, wrzucając ją w ogień wbrew jej woli? Rozejrzała się ostroŜnie dookoła, zdając sobie sprawę, Ŝe niebezpie- czeństwo jest całkiem realne. - Wszystko będzie dobrze, obiecuję. A teraz chodź, idziemy. - Obję ła Lakszmi opiekuńczo, starając się wyprowadzić przyjaciółkę jak najdalej od tego piekła. Natychmiast zrobiło się zamieszanie. Krewni zmarłego protestowali, krzycząc na dziewczęta. W jednej chwili znalazły się wśród morza gniew- nych, brunatnych twarzy. Kilka osób chwyciło je za ręce, próbując rozdzielić. - Zostawcie ją! - krzyknęła Georgie, odpychając napastników, co w oczach Hindusów było zachowaniem zupełnie nie do przyjęcia. Podszedł brat zmarłego i złapał Lakszmi za rękę, besztając ją po ben- galsku. Przypominał jej o świętym obowiązku i próbował zaciągnąć z po- wrotem do stosu, jakby zamierzał raczej wraz z nią rzucić się w ogień, niŜ być świadkiem zhańbienia nieŜyjącego krewnego. - Zostawcie ją! - Georgie odepchnęła męŜczyznę jedną ręką, a drugą mocniej chwyciła Lakszmi. - Cofnij się! Na pewno nie pozwolę jej za mordować! 2 - Jej pragnienie 17
- Niewdzięczna córko! Nie słuchaj judzenia tej cudzoziemki! Jak śmiesz przynosić wstyd rodzinie? - Ojcze, proszę! -jęknęła, wyrywając się, Lakszmi, szarpana to z jed- nej strony, to z drugiej. Kiedy męŜczyźni zaczęli ciągnąć obie dziewczyny z powrotem w stronę stosu, przeraŜenie pojawiło się w jej wielkich, brązowych oczach. Teraz instynkt wziął górę i Lakszmi walczyła o Ŝycie. Georgie z trudem łapała oddech, lecz obiema rękami trzymała przy- jaciółkę. Tylko na moment obejrzała się przez ramię. - Adley! - Jestem tutaj, panno Knight! Jeszcze chwilę! To była ledwie minuta lub dwie, lecz wydawało się, Ŝe minęła cała wieczność, nim wierny, jasnowłosy Adley przedarł się do nich na pięk- nym kasztanowym wałachu, prowadząc za uzdę białą klacz Georgie. Konno łatwiej będzie wyrwać się z opresji. Georgie pomogła Lakszmi usiąść za Adleyem. Ku wściekłości Hindusów dziewczyna objęła szczupłą talię Anglika. - Zabierz ją do mojego domu! Dalej! - krzyknęła. Adley się wahał, obserwując nieprzyjazny tłum. - Będę tuŜ za wami! - Klepnęła konia w zad, Ŝeby wreszcie ruszyli. Nim sytuacja stanie się naprawdę bardzo groźna. Chwilę później Georgie wskoczyła na grzbiet wierzchowca. Biała klacz potrząsnęła głową, lecz jeden z krewnych Lakszmi chwycił za uzdę i nie puszczał. Wrzeszczał, nazywając Georgie intrygantką i poganką. CóŜ, świat jeszcze gorzej wyraŜał się o jej sławnej ciotce - krnąbrną księŜnę ze względu na liczne skandale nazywano „dziwką Hawkscliffe'ów". Georgie nie zamierzała dać się zastraszyć. - Puszczaj konia! Wrogi tłum otaczał ją coraz ciaśniej. Georgie czuła, Ŝe im bardziej się boi, tym trudniej jej oddychać. - Chciałabyś zamiast niej pójść w ogień? - zawołał wściekły szwa- gier Lakszmi. - Nie... Nie dotykaj mnie! - Zmagając się z męŜczyzną, słyszała bicie własnego serca. Oddech zamierał jej w gardle i przez krótką chwilę poczuła coś, jakby... panikę. To było dawno zapomniane uczucie, choć w dzieciństwie poznała je doskonale. Nie mogła zaczerpnąć powietrza do płuc. Zakręciło jej się 18
w głowie i Georgie przeraziła myśl, Ŝe mogłaby zemdleć i spaść z konia między rozwścieczonych Hindusów. Nagle jakiś wysoki Anglik wpadł jak burza w środek tłumu, roztrąca- jąc na boki krewnych zmarłego. - Spokój! - ryknął. Jedną ręką odpychał ludzi od Georgie. W drugiej trzymał zwykłą laskę i blokował drogę reszcie krewnych, nie pozwalając im podejść bliŜej. Georgie patrzyła na niego zdumiona. Wściekłość w jego głosie sprawiła, Ŝe tłum go usłuchał i się cofnął, odskakując zupełnie tak samo, jak ludzie na targowisku uciekali od tygrysa, który starał się wydostać z klatki. Georgie odzyskała równowagę w siodle. Nieco oszołomiona przyj- rzała się rosłemu męŜczyźnie, który wyratował ją z opresji. Zatrzymała wzrok na szerokich ramionach i wąskiej talii. Wdarł się w sam środek tłumu i wydawał się kipieć energią. Budził respekt - władczy, od krótko przystrzyŜonych włosów po lśniące, czarne buty. Ten męŜczyzna był wart dwóch Adleyów, a przy tym nie miał nic z fircykowatej ostentacji tego ostatniego. Georgie rozpoznała go natychmiast. Nie przez londyńskie ubranie. Nawet nie dlatego, Ŝe kaŜdego dnia spodziewała się jego przybycia. Wiedziała, Ŝe to lord Griffith, poniewaŜ nie uŜył broni przeciwko bezbronnym ludziom. Człowiek taki jak on nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Sławny markiz więcej mógł zdziałać spojrzeniem niŜ kto inny pistoletem. Patrzyła na niego z zachwytem. A zatem długo wyczekiwany gość w końcu przybył i od pierwszej chwili wywarł na Georgie większe wra- Ŝenie, niŜ gotowa była przyznać. Lordowi Griffith w niepojęty sposób udało się przejąć kontrolę nad tłumem. Celowo odwrócił ich uwagę, kierując wściekłość krewnych na siebie. Georgie mogła w końcu złapać oddech. Wiedziała jednak, Ŝe mu- szą się stąd jak najszybciej wydostać - oboje. Spojrzał na nią z niemym pytaniem w oczach. „Wszystko w porząd- ku?" - mówił ten wzrok. Wstrzymała oddech, zapominając o astmie. Wielkie nieba! Był niewzruszony! Spędziła całe Ŝycie u boku braci. Przystojna twarz zwykle nie robiła na niej większego wraŜenia. Ale imponujący spokój dyplomaty przykuł jej uwagę. 19
Tymczasem tubylcy odzyskali odwagę i ruszyli w stronę markiza, wykrzykując z wściekłością w róŜnych dialektach i wymachując rękami. Georgie nie miała wątpliwości, Ŝe lada chwila wybuchnie bójka. Groźne spojrzenie powstrzymało ich na moment, lecz rozjuszeni Hindusi krzykami zagłuszali apele o zachowanie spokoju. Siedząc na koniu, Georgie w końcu zaczęła normalnie oddychać, choć wciąŜ czuła palący ból w piersiach. Podjechała bliŜej wybawcy. - Lord Griffith, jak sądzę? - Robiła wszystko, aby jej głos brzmiał beztrosko. Zerknął na nią z dziwną mieszaniną zaskoczenia i rozgoryczenia, po czym dalej nieufnie obserwował tłum. Jakby wbrew woli, jego zaciśnięte usta wygięły się w czymś w rodzaju kpiącego półuśmiechu. - Panna Georgiana Knight. Kaszlnęła. - We własnej osobie. - Otrzymałem pani list. - MoŜe oddalimy się stąd? Dyskretnie. - Z przyjemnością. Odwrócił się plecami do zebranych i w ułamku sekundy wskoczył za nią na siodło. DuŜe, silne ręce w delikatnych rękawiczkach z koźlej skóry objęły ją wokół talii. - Lepiej chwycę wodze. Parsknęła. MęŜczyźni! - To mój koń, a pan nie zna drogi. Proszę się trzymać. Roztrącając i przewracając krewnych Lakszmi, Georgie torowała so bie drogę przez tłum. W końcu wydostali się na otwartą przestrzeń. Georgie czuła za sobą obecność nowego sojusznika - niczym ciepły mur za plecami. Pogalopo- wali do domu. 2 Do diabła! W co wpakowała go ta szalona dziewczyna? Przypłynął, by zapobiec cholernej wojnie, a nie wszcząć bitwę na pogrzebie! 20
Ale markiz Griffith nie był człowiekiem, który traci panowanie nad sobą. Nigdy. Okazywanie emocji jest dobre dla wieśniaków. Sięgając do imponujących zasobów cierpliwości, Ian zacisnął zęby i nie powiedział ani słowa. Na razie. Był dŜentelmenem i dyplomatą. Z przyzwyczajenia traktował kobiety z galanterią, która umieszczała je na lśniących piedestałach. A poniewaŜ Georgiana pochodziła z rodu Knightów, czul się zobowiązany do okazy- wania jej dwakroć większej atencji. Co nie było łatwe. Niekiedy miał wielką ochotę skręcić jej piękny kark jednym ruchem ręki. Naraziła siebie i jego misję na niebezpieczeństwo! Nie mógł uwierzyć, Ŝe dał się wciągnąć w coś takiego. Zrobił burdę na jakimś cholernym pogrzebie i mógł się tylko modlić, Ŝeby wśród ze- branych nie było nikogo, z kim będzie musiał pracować w najbliŜszych dniach. Jeśli zaś idzie o Georgianę - co ona sobie do diabła myślała, kiedy dziko pędziła po ulicach Kalkuty? Stanowczo musi o tym porozmawiać z jej ojcem. Tak, zdecydował, nie z dziewczyną, ale z jej ojcem porozmawia o jej dzisiejszym postępowaniu. Z jakiegoś powodu wątpił, czy lord Arthur zdaje sobie sprawę z wybryków córki. To jednak nie było Ŝadnym uspra- wiedliwieniem. Dziewczyna doprowadziła do tego, Ŝe niemal została upieczona Ŝywcem. To wstrząsające, Ŝe ojciec ani bracia nie potrafią jej upilnować. Prze- cieŜ jako bratanica starej księŜnej najprawdopodobniej wymagała znacz- nie surowszego nadzoru niŜ większość młodych kobiet? Och! Knighto- wie igrali z ogniem, dając aŜ tyle swobody młodej Georgianie. Oczywiście, musiał przyznać - bo zarówno wychowanie, jak i wrodzone skłonności kazały łanowi patrzeć na kaŜdą sytuację z obu stron - Ŝe nie do końca potępiają za to, co dziś zrobiła. -Widział, jak odwaŜnie zachowała się przy stosie. Zdawał teŜ sobie sprawę, Ŝe była to kwestia Ŝycia i śmierci. Bo ta dziewczyna właśnie ocaliła komuś Ŝycie. Nigdy nie widział, Ŝeby jakakolwiek inna kobieta w taki sposób naraziła się dla kogoś inne- go. Prawdę mówiąc, był coraz mniej przekonany, Ŝe jego wcześniejsza cy- niczna opinia o Georgianie okaŜe się słuszna. 21
W dodatku był ich gościem. Nie do niego naleŜało pouczanie go- spodarzy, co wypada, a co nie. Nawet jeśli sprawiłoby mu to nie lada sa- tysfakcję. A wobec faktu, Ŝe jazda na jednym koniu z tak uroczym stwo- rzeniem kierowała jego myśli w zupełnie niestosowne rejony, nie miał ochoty dłuŜej roztrząsać tej sprawy. Wielkie nieba. Kobiece ciepłe biodra przyjemnie ocierały się o jego uda. Jego dłonie ściskały jej smukłą talię. Czuł delikatne napięcie jej łydek, gdy kierowała koniem. To wystarczało, by doprowadzić kaŜdego męŜczyznę do szaleństwa. Próbował zignorować poŜądanie. Jej ojciec oferował mu gościnę! Wtedy zakasłała - krótki, ostry i suchy dźwięk - i natychmiast jego opiekuńcze instynkty wzięły górę. Ian zdał sobie sprawę, Ŝe dziewczyna ma trudności ze złapaniem od- dechu. Przysłuchując się uwaŜniej, słyszał to z kaŜdym haustem powie- trza, które wciągała z wyraźnym bólem. Czuł, jak napina mięśnie pleców. Spochmurniał. Zapomniał o dezaprobacie i poŜądaniu. Starał się ją uspokoić i moc- niej zacisnął ręce na jej talii. - Dym podraŜnił pani płuca. - Nie... wszystko w porządku... naprawdę. - Próbowała stłumić ko- lejny atak kaszlu. Przeklął się za głupie myśli. - Nie umie pani kłamać. Proszę powiedzieć, co się dzieje - powie- dział ostro. - To tylko... atak astmy. Cierpię na nią od dzieciństwa. Zwykle nie sprawia mi kłopotów, ale ten dym... - Potrzebuje pani doktora? - Nie. Dziękuję. - Przez ramię posłała mu pełne wdzięczności spoj- rzenie. Zawahała się. - Kiedy wrócę do domu, będę mogła zrobić coś, co pomaga. - Jedźmy szybciej - mruknął krótko, by starała się nic więcej nie mó- wić. Łagodnie odebrał jej wodze, nie wdając się w dalsze dyskusje, i po- zwolił jej pokazywać drogę, całą uwagę skupiając na tym, by dostarczyć ją w bezpieczne miejsce. Kiedy pojawił się lord Griffith, Georgie czuła tylko ulgę i wdzięcz- ność. Było miło, gdy dosiadali jednego konia i miała za sobą jego opie- kuńcze, imponujące ciało. 22
Ale potem zmusił ją, by oddała wodze, i radość z powodu ocalenia Lakszmi zamieniła się w niepokój. Nie spierała się z nim, lecz przejęcie kontroli sprawiło, Ŝe przypomniała sobie, dlaczego nie cierpi męŜczyzn. Opinię o nich wyrobiła sobie na długo, nim wtargnął na scenę i odwaŜnie uratował ją przed tłumem. Krótko mówiąc, wrócił jej zdrowy sceptycyzm. O, tak! Wiedziała, Ŝe cały świat uwaŜał markiza Griffith za niedo- ścigniony wzór, człowieka o niezachwianym poczuciu sprawiedliwości i niezłomnej uczciwości. Odkąd przeczytała jego list do ojca, informujący o rychłym przybyciu, wypytywała o niego w towarzystwie. Starała się zgro- madzić wszelkie informacje - lub plotki - o słynnym gościu z Londynu. Najlepszy dyplomata i negocjator pracujący dla Ministerstwa Spraw Zagranicznych, i oficjalny przyjaciel sekretarza tegoŜ ministerstwa, lorda Castlereagh, lord Griffith zapobiegał wojnom, aranŜował zawieszenia broni, przygotowywał traktaty, negocjował uwalnianie zakładników i poskramiał opętanych Ŝądzą władzy uzurpatorów, dzięki -jak słyszała - niewzruszonej sile woli i doskonałej samokontroli. Zawsze gdy gdzieś na świecie szykował się jakiś konflikt, wysyłano lorda Griffith, by rozłado- wał potencjalnie niebezpieczną sytuację. A poniewaŜ ona sama przyjęła prastarą dŜinijską filozofię równości społecznej i unikania przemocy, nie mogła nie odczuwać szacunku wo- bec człowieka, którego Ŝyciową misją było powstrzymywanie istot ludz- kich przed zabijaniem się nawzajem. A jednak miała wątpliwości. Nikt nie był ideałem. Wschodni mistycy uczyli, Ŝe światłu odpowiada ciemność, w kaŜdym człowieku. Poza tym dawno straciła złudzenia, wi- dząc, Ŝe kaŜdy dyplomata, polityk czy urzędnik przysłany z Londynu, by rządzić Indiami, prędzej czy później daje się opętać Ŝądzy złota. Ledwie schodzili na ląd, zaczynali zabiegać o napełnienie własnych kieszeni bo- gactwami Wschodu. Wykorzystywali mieszkańców Indii. Bardzo rzadko zdarzało się, by Anglik przejmował się tubylcami. Ale Georgie się przej- mowała. Od dzieciństwa uwaŜała ich za swoją drugą rodzinę. Po śmierci matki wychowywały ją hinduskie słuŜące. One wprowadziły ją- małą, samotną, osieroconą dziewczynkę - do swego świata, radosnego, roztańczonego, barwnego, tajemniczego i pełnego paradoksów. I ten świat ją ukształtował. 23
Wykorzystywała swoją pozycję w brytyjskim społeczeństwie, by chro- nić ludność przed najgorszymi przejawami zachodniej chciwości. Lecz nawet w angielskiej socjecie kobiety nie miały Ŝadnej władzy ponad to, co umoŜliwiał im wdzięk, dowcip i uroda. Mimo rodzinnych koneksji, pozycji ojca - emerytowanego członka elity Kompanii Wschodnioindyj- skiej - i braci, oficerów armii, oraz swojego własnego statusu jej usiłowa- nia często z góry skazane były na przegraną. A teraz ludzie rozdający karty w Londynie przysłali najcięŜszą broń ze swego arsenału - lorda Griffith. To nie wróŜyło dobrze. Musiało się dziać coś niedobrego i Georgie postanowiła, Ŝe dowie się, o co chodzi. Słyszała pogłoski o kolejnej wojnie przeciwko imperium Marathów, lecz modliła się, by do niej nie doszło. Zwłaszcza Ŝe jej bracia nie umieliby trzymać się z dala od pola bitwy. Poza tym ten niepokojący list od Meeny... Nie tak dawno inna jej przyjaciółka z dziecinnych lat, Meena, poślu- biła króla Johara, potęŜnego maharadŜę Dźanpuru. Król Johar, przystojny i odwaŜny, wojownik i poeta zarazem, władał największym hinduskim królestwem północno-centralnych Indii. Jego przodkami byli załoŜyciele imperium Marathów, sojuszu sześciu potęŜnych radŜów rządzących tere- nami wokół Bombaju i niedostępnymi lasami na płaskowyŜu Dekan. Związani odwiecznym traktatem królowie Marathów po raz pierwszy zjednoczyli się setki lat temu, by odeprzeć mogolskich najeźdźców, któ- rzy przybyli, aby podbić Indie. Do dzisiejszego dnia udało im się zachować niezaleŜność. Nie pod- porządkowali się Brytyjczykom. W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat wy- buchły dwie wojny między Anglikami i Marathami. Teraz, od ponad de- kady, panował pokój. Wielu jednak uwaŜało, Ŝe kolejna wojna jest tylko kwestią czasu. Georgie teŜ się tego obawiała. Gardziła przemocą i nie mogła znieść myśli, Ŝe sprawiedliwy władca, taki jak król Johar, mógłby zostać poko- nany. Tak wiele dumnych indyjskich królestw padło ofiarą brytyjskich machinacji, niektóre pokonane w wojnach, inne spętane upokarzającymi traktatami: Hajderabad, Majsur, nawet wojowniczy RadŜputowie z pół- nocy. Tylko Marathowie pozostawali wolni i niezaleŜni. Być moŜe nie potrwa to długo. 24
Jeśli wojna wybuchnie, a wojowniczy król zginie na polu bitwy, wte- dy wszystkie trzydzieści Ŝon Johara, łącznie z drogą Meeną, spłonie na jego stosie pogrzebowym. Tego wymagało sati, obyczaj, którego ofiarą niemal stała się dzisiaj Lakszmi. ZadrŜała na tę straszną myśl. Lord Griffith, widząc to, przytrzymał ją nieco mocniej. - Dobrze się pani czuje? - spytał cicho. Jaki delikatny dotyk. Jego opiekuńczość przykuła uwagę Georgie. Skinęła głową. - Tak, dziękuję - wykrztusiła. Przypominała sobie, Ŝe jakiekolwiek intrygi się szykują, ten człowiek tkwi w centrum wszystkich wydarzeń. Korzystając z obecności gościa, zamierzała dowiedzieć się, co się dzieje - choć oczywiście nie mogła uczynić tego wprost. W końcu była „tylko kobietą". Lord Griffith nigdy nie zdradzi rządowych sekretów, a ona nie ma prawa go o nie wypytywać. Najlepiej nie wzbudzać jego podejrzeń, postanowiła. Jeśli będzie miała oczy i uszy szeroko otwarte i wykorzysta kobiece sposoby, oczaruje go, uśpi czujność i wkrótce dowie się wszyst- kiego, czego potrzebuje. Zamierzała go bacznie obserwować. Bardzo pragnęła uwierzyć we wspaniałą reputację lorda Griffith, ale nie była naiwna. Niewiele miała powodów, by sądzić, Ŝe ów rzekomo cu- downy markiz róŜni się choć odrobinę od innych chciwych Europejczy- ków, którzy od wieków przybywali, by plądrować Indie. Jeśli jego intencje były czyste... Jeśli rzeczywiście przybył tu, Ŝeby zapobiec wybuchowi wojny, i jeśli moŜna mu zaufać jako człowiekowi, Georgie zrobi wszystko, co w jej mocy, Ŝeby mu pomóc. Ale jeśli się okaŜe, Ŝe jest taki sam jak reszta, zepsuty i bezduszny, i Ŝe nie kieruje nim nic poza chciwością - jego własną, Kompanii Wschod- nioindyjskiej i Korony - to stanie u boku Marathów i znajdzie sposób, by działać przeciwko niemu. To, Ŝe Griffith zatrzyma się u nich jako gość, pomoŜe jej mieć na nie- go oko. Właśnie dlatego wysłała list, w którym zapraszała go do domu. Ta wizyta powinna jej dać mnóstwo czasu, by mogła go obserwować, poznać i ocenić prawdziwą naturę. Skręcili w szeroką, bardzo elegancką aleję zwaną Chowringee, kalkuc- ki odpowiednik Park Lane. Kiedy przejeŜdŜali obok rzędu rezydencji, 25
w których mieszkały najbogatsze angielskie rodziny, ubrana we wschod- nim stylu Georgie zasłoniła twarz, aby ukryć toŜsamość przed wścibski- mi sąsiadami. Większość z nich prawdopodobnie wciąŜ jeszcze spała po wielkim balu ostatniej nocy, lecz Georgie nie zamierzała ryzykować. Nie chciała skończyć uwikłana w skandale jak jej zmarła ciotka. Ze zrujnowaną repu- tacją nie mogłaby nieść pomocy. O, nie. Przyjęła ideały księŜnej, lecz nie jej metody. Kiedy dojechali do domu, dała znak Griffithowi. - Jesteśmy na miejscu. Ian zatrzymał konia przed najbogatszą rezydencją w okolicy. Przy- glądając się jej, zobaczył śnieŜnobiałą orientalną fantazję, egzotyczny tort zwieńczony turkusową cebulastą kopułą z czterema smukłymi wieŜycz- kami podobnymi do minaretów wyrastającymi z naroŜników. Budynek wydawał się niemal unosić w powietrzu niczym sen szalonego poety, jak migotliwa iluzja, lśniąco biały na tle lazurowego nieba. Zamrugał oczami, spodziewając się, Ŝe miraŜ zniknie. Ale nie zniknął. Ian znowu -jak na targu korzennym - doznał dziwnego uczucia. Po- czuł się oczarowany, przytłoczony, wręcz uwiedziony przez ten niezwyk- ły kraj, jakby wciągnął w płuca nieco dymu z opium. Zeskoczył z konia i odruchowo odwrócił się, by pomóc Georgianie. Oparła mu dłonie na ramionach, a on chwycił ją w pasie i delikatnie po- stawił na ziemi. Ich oczy spotkały się na krótką chwilę. Ponad przezro- czystym woalem spowijającym dolną część jej twarzy, oczy o głębokiej szafirowej barwie przyciągały go z hipnotyczną siłą. Jej skóra miała od- cień czystej kości słoniowej, a włosy czarne jak noc zebrała w ciasny kok z tyłu głowy. PoŜądanie uderzyło go niczym grom. - Dziękuję - szepnęła lekko schrypniętym głosem. Nagle przypomniał sobie, Ŝe jest na nią zły i bez słowa wskazał ścieŜ- kę prowadzącą do domu. Georgie zesztywniała i spuściła wzrok, zaniepo- kojona jego niezadowoleniem. Z domu wyszedł indyjski słuŜący ubrany w liberię. Georgie poleciła mu odprowadzić klacz do stajni. 26
Ukłonił się. - Tak, memsahib. Posłała Ianowi kolejne ostroŜne spojrzenie kryjące pokusę. - Chodźmy - powiedziała cicho i lekkim krokiem ruszyła w stronę frontowych drzwi. Uniosła brzeg jedwabnego, lekkiego jak mgiełka sari, a jej krokom towarzyszył magiczny brzęk dzwoneczków. Ian patrzył na nią przymruŜonymi oczami, czując się nieco jak Ody- seusz, z dala od domu, wabiony do siedziby Kirke. Najstarsi bardowie przyznawali, Ŝe poŜądanie czarodziejki było skraj- nie nieroztropne. MoŜe i dobrze by mu zrobiło, gdyby zamieniła go w wieprza. Mimo to poszedł za nią. ZbliŜając się do wejścia, rzucił ostatnie, czujne spojrzenie za siebie. Jeśli ktokolwiek go śledził, to przy odrobinie szczęścia pozbył się go, opuszczając targowisko w takim pośpiechu. MruŜąc oczy od słonecznego blasku, Ian uwaŜnie zlustrował rozległy, zielony park po drugiej stronie ulicy i plac defilad wokół Fortu William. Poranna mgiełka łagodziła ostre kontury majaczącej na horyzoncie ośmiokątnej twierdzy. Ian starał się dobrze zapamiętać otoczenie. W oko- licy nie dostrzegł nikogo podejrzanego. Na razie. Całe szczęście, nie śle- dzili ich teŜ Ŝadni krewni zmarłego. Dopiero wtedy przekroczył próg. W domu panowało zamieszanie wywołane niedawnym przybyciem hin- duskiej damy i owego młodego człowieka, którego Ian widział odjeŜdŜające- go spod stosu pogrzebowego. Domyślił się, Ŝe młodzieniec zaprowadził ko- bietę na piętro, by doszła do siebie po wstrząsających przeŜyciach. Tymczasem grupka indyjskich słuŜących miotała się po domu w pa- nice. Wszyscy najwyraźniej byli przeraŜeni i zszokowani tym, co się wy- darzyło. Otoczyli swoją panią, ledwie weszła do środka, i paplali jeden przez drugiego. Bengalskie słowa padały zbyt szybko, by Ian mógł cokol- wiek zrozumieć. Odczekał chwilę, lecz nie pojawił się ojciec ani bracia Georgiany. Kiedy próbowała odpowiadać na pytania słuŜących i uspokoić ich obawy, przemawiając łagodnie w ich języku i spokojnie wydając instrukcje, Ian wziął sprawy we własne ręce. Upewnił się, Ŝe dom będzie bezpieczny na wypadek, gdyby rozjuszony tłum przybył ich śladem. 27