Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 036 027
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań640 006

Forman Gayle - 02 Wróc, jeśli pamiętasz

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :778.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Forman Gayle - 02 Wróc, jeśli pamiętasz.pdf

Beatrycze99 EBooki F
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 56 osób, 45 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 180 stron)

Gayle Forman Wró , je li pami taszć ś ę Przełożyła Hanna Pasierska Wró , je li pami taszć ś ę

Książki GAYLE FORMAN: Zostań, jeśli kochasz Wróć, jeśli pamiętasz W przygotowaniu: Ten jeden dzień Ten jeden rok

RODZICOM – ponieważ mi mówili, że potrafię.

Może się kiedyś zdarzyć ta godzina próby, Kiedy, przebita bólem, w mocy jego mroków, Albo we władzy głodu silniejszej niż śluby, Będę gotowa miłość twą sprzedać za okruch Ulgi, za okruch chleba – naszych nocy pamięć. Tak, może się tak stać. Choć chyba się nie stanie. EDNA ST. VINCENT MILLAY Nie, miłość nie jest wszystkim

Rozdział pierwszy Budząc się co rano, powtarzam sobie: „To tylko jeden dzień, jeden dwudziestoczterogodzinny odcinek czasu, który musisz przetrwać”. Nie wiem, kiedy właściwie zacząłem sobie fundować tę dopingującą gadkę – ani dlaczego. Brzmi jak te hasła z metody Dwunastu Kroków, a przecież nie jestem żadnym Anonimowym Kimśtam, chociaż jak poczytać bzdury, które wypisują na mój temat, tak właśnie byście pomyśleli. Większość ludzi sprzedałaby pewnie własną nerkę, żeby tylko spróbować życia, jakie prowadzę. A mimo to muszę sobie przypominać, że każdy kolejny dzień przeminie; upewniać samego siebie, że przetrwałem wczorajszy, więc dam radę i temu. Dzisiaj po zwyczajowej zachęcie zerkam na minimalistyczny cyfrowy zegarek na hotelowej szafce nocnej. Wskazuje jedenastą czterdzieści siedem, blady świt jak dla mnie. Ale z recepcji już dwa razy dzwonili, żeby mnie obudzić, a potem dostałem uprzejme, lecz stanowcze ponaglenie od naszego menedżera Aldousa. To tylko jeden dzień – okej, ale za to wypełniony po brzegi. Mam się zameldować w studiu, żeby nagrać kilka ostatnich gitarowych ścieżek do rozpowszechnianej wyłącznie przez internet zremiksowanej wersji pierwszego singla z naszego świeżo wydanego albumu. Taki chwyt. Ten sam kawałek, nowa ścieżka gitarowa, parę efektów wokalnych – i zapłać ekstra. „ W dzisiejszych czasach z każdego dziesiątaka trzeba wydusić dolara” – z lubością przypominają nam bonzowie z wytwórni. Po nagraniu mam lunch i wywiad z jakąś dziennikarką z „Shuffle”. Te dwa punkty dnia są jak nawiasy, między którymi zawiera się teraz moje życie: robienie muzyki, co lubię, i gadanie o robieniu muzyki, czego nie znoszę. Ale to strony tej samej monety. Gdy Aldous dzwoni drugi raz, skopuję z siebie kołdrę i łapię z nocnego stolika buteleczkę tabletek na receptę. Jakieś przeciwlękowe cudo, które mam brać, jeśli się zdenerwuję. Nerwowość to obecnie dla mnie stan normalny. Przywykłem do niej. Ale odkąd rozpoczęliśmy trasę trzema koncertami w Madison Square Garden, prześladuje mnie inne uczucie. Wrażenie, jakby chciało mnie wessać coś potężnego i bolesnego. Wirowatego. „Istnieje w ogóle takie słowo?” – pytam sam siebie.

„Gadasz ze sobą, więc kogo to obchodzi, do diabła?” – odpowiadam, łykając parę tabletek. Wkładam bokserki i podchodzę do drzwi, za którymi czeka dzbanek z kawą. Zostawił go tam pracownik hotelu, bez wątpienia po otrzymaniu surowych instrukcji, żeby mnie omijał szerokim łukiem. Dopijam kawę, ubieram się i zjeżdżam windą służbową, a potem wymykam się tylnym wyjściem – kierownik uprzejmie udostępnił mi klucze, żebym nie musiał paradować przed fanami w holu. Na chodniku wita mnie podmuch dusznego nowojorskiego powietrza. Jest trochę ciężkie, ale lubię wilgoć. Przypomina mi Oregon, gdzie leje na okrągło i nawet w najupalniejsze letnie dni nad głową szybują spiętrzone białe cumulusy, których cienie przypominają, że letni skwar to rzecz przelotna i w każdej chwili może lunąć deszcz. W Los Angeles, gdzie teraz mieszkam, praktycznie nigdy nie pada. I ten żar; nigdy nie słabnie. Ale to suchy żar. Miejscowi wykorzystują ten argument, żeby hurtem usprawiedliwiać wszelkie skrajności tego rozpalonego, duszącego się w smogu miasta. „Możliwe, że mamy dzisiaj czterdzieści dwa stopnie – przechwalają się – lecz przynajmniej to suchy żar”. W Nowym Jorku jednak panuje wilgotny upał; zanim dotrę do studia położonego dziesięć przecznic dalej, w odludnej okolicy na wysokości Zachodniej Pięćdziesiątej, włosy pod czapką mam mokre. Wyciągam z kieszeni papierosa; dłoń mi się trzęsie, kiedy go zapalam. Nieznaczne drżenie utrzymuje się od jakiegoś roku. Po gruntownych badaniach lekarze orzekli, że to tylko nerwy, i poradzili mi ćwiczyć jogę. Docieram do studia; Aldous czeka na zewnątrz pod markizą. Patrzy na mnie, na papierosa i znowu na moją twarz. Ze sposobu, w jaki mnie taksuje, widzę, że stara się wykombinować, czy zagrać dobrego, czy złego glinę. Widocznie wyglądam nędznie, bo decyduje się na dobrego. – Miłego ranka, słonko – rzuca jowialnie. – Tak? Czy kiedykolwiek coś miłego wydarzyło się rano? – Staram się, żeby to zabrzmiało jak żart. – Oficjalnie jest już popołudnie. Mamy opóźnienie. Gaszę papierosa. Aldous zaskakująco łagodnie kładzie mi na ramieniu olbrzymią łapę.

– Potrzebna nam tylko jedna ścieżka gitarowa na Złotko dla dodania szczypty pieprzu, żeby fani znowu zaczęli kupować ten kawałek. – Śmieje się i kręci głową nad tym, czym się stał ten biznes. – Potem masz lunch z „Shuffle”, a koło piątej sesję foto do „Fashion Rocks” dla „Timesa” z resztą kapeli, później szybkiego drinka z działem finansowym z wytwórni i ja zmykam na lotnisko. Jutro zaliczasz szybkie spotkanko z działem reklamy i handlowym. Po prostu się uśmiechaj i nie mów za dużo. Potem zostajesz samiuteńki jak palec aż do przylotu do Londynu. „Samiuteńki jak palec? W odróżnieniu od przebywania na ciepłym łonie rodziny, kiedy wszyscy jesteśmy razem?” – mówię. Ale tylko do siebie. Zdaje się, że ostatnio większość konwersacji odbywam sam ze sobą. Biorąc pod uwagę choćby połowę tego, co myślę, tak jest chyba lepiej. Tym razem jednak rzeczywiście zostanę sam. Aldous i reszta kapeli wybywają do Anglii dziś wieczorem. Miałem lecieć z nimi, ale skapowałem, że dzisiaj jest piątek trzynastego, więc oświadczyłem, że nie ma, kurna, mowy! Dostatecznie świruję przed trasą i nie będę kusił losu, wyruszając w oficjalny Dzień Pecha. Kazałem więc Aldousowi, żeby mi zarezerwował bilet na następny dzień. W Londynie kręcimy teledysk, a potem mamy kilka konferencji prasowych przed europejską częścią trasy, więc nie ominie mnie nic ważnego, tylko wstępne spotkanie z reżyserem klipu. Nie muszę słuchać o jego wizjach artystycznych. Jak się zaczną zdjęcia, będę po prostu robił, co mi każe. Ruszam za Aldousem do studia i wchodzę do dźwiękoszczelnej kabiny, gdzie zostaję sam na sam z szeregiem gitar. Za szybą siedzi nasz producent Stim oraz technicy od dźwięku. Aldous dołącza do nich. – Okej, Adamie – mówi Stim – jedna ścieżka do przejścia i chórek. Żeby podkręcić frazę. Wokale dogramy podczas miksowania. – Fraza. Podkręcić. Kumam. Nakładam słuchawki i sięgam po gitarę, żeby ją nastroić i się rozgrzać. Próbuję nie zwracać uwagi na to, że na przekór temu, co powiedział Aldous przed paroma minutami, JUŻ czuję się samiuteńki jak palec. Samotny w dźwiękoszczelnej kabinie. „Nie kombinuj za dużo – karcę sam siebie. – Tak wygląda nagrywanie w zaawansowanym technicznie studiu”. Kłopot w tym, że dokładnie tak samo czułem się parę wieczorów temu w Garden. Na scenie, naprzeciw

osiemnastu tysięcy fanów, ramię w ramię z ludźmi, którzy kiedyś byli moją rodziną – czułem się równie samotny jak w tej kabinie. Ale mogłoby być gorzej. Zaczynam grać, palce nabierają zwinności, więc zrywam się ze stołka, daję czadu i łoję w gitarę, wyżywam się na niej, aż zaczyna zgrzytać i wyć dokładnie tak, jak chcę. A raczej prawie tak, jak chcę. Gitary upchane w kabinie warte są pewnie ze sto tysięcy dolców, ale żadna nie brzmi tak dobrze, jak mój stary les paul junior – instrument, który miałem przez wieki, na którym nagrałem nasze pierwsze albumy i który w napadzie głupoty, pychy czy czego tam jeszcze pozwoliłem wystawić na aukcję dobroczynną. Jego lśniące, kosztowne następczynie nigdy nie brzmiały ani nie leżały w rękach, jak powinny. Ale kiedy podkręcam na cały regulator, i tak udaje mi się zatracić na sekundę czy dwie. Niestety wkrótce jest już po wszystkim; Stim oraz dźwiękowcy ściskają mi rękę, życząc udanej trasy. Aldous wyprowadza mnie za drzwi, a potem do limuzyny i śmigamy Dziewiątą Aleją do SoHo, do hotelu, który spece od PR-u w naszej wytwórni uznali za odpowiednie miejsce na wywiad. Że niby co? Wyobrażają sobie, że w ekskluzywnej restauracji będę mniej skłonny się wkurzyć albo strzelić tekst, który zrazi do mnie wszystkich? Pamiętam, że na samym początku, kiedy wywiady przeprowadzali z nami autorzy zinów albo blogerzy, będący naszymi fanami, zależało im przede wszystkim na rockowej gadce – dyskusji o MUZYCE – no i chcieli rozmawiać z nami wszystkimi naraz. Najczęściej zmieniało się to po prostu w zwyczajną rozmowę, kiedy każdy wykrzykuje, co myśli, starając się zagłuszyć pozostałych. Wtedy nie musiałem uważać na każde słowo. Teraz jednak reporterzy przesłuchują członków kapeli osobno, jak gliniarze, którzy zamknęli mnie oraz moich wspólników w sąsiednich celach i próbują nas sprowokować, żebyśmy obciążyli jeden drugiego. Zanim wejdziemy, potrzebuję papierosa, przystajemy więc w Aldousem przed hotelem w oślepiającym południowym słońcu. Natychmiast zbiera się tłumek gapiów udających, że wcale się mną nie interesują. Na tym polega różnica między Nowym Jorkiem a resztą świata: ludzie tutaj mają takiego samego świra na punkcie celebrytów jak wszędzie indziej, ale nowojorczycy – a przynajmniej ci, którzy uważają się za wyrobionych i kręcą się po SoHo w takich okolicach jak ta, gdzie właśnie się znajduję – zachowują pozory, że wcale im nie

zależy, zerkając równocześnie zza okularów przeciwsłonecznych po trzysta dolców para. Potem udają wielkie oburzenie, kiedy zamiejscowi złamią niepisany kodeks, podbiegając i prosząc o autograf – tak zrobiły dwie dziewczyny w bluzach Uniwersytetu w Michigan ku wielkiej irytacji pobliskiego tria snobów, którzy piorunują je wzrokiem, przewracają oczami, a potem patrzą na mnie ze współczuciem. Jakby to te dziewczyny stanowiły problem. – Musimy ci sprawić lepsze przebranie, Wilde Manie – zauważa Aldous, kiedy panny się ulatniają, chichocząc z przejęcia. Tylko jemu wolno dalej mnie tak nazywać. Wcześniej wszyscy używali tego przezwiska, gry słów opartej na moim nazwisku, Wilde. Kiedyś jednak zdarzyło mi się zdemolować pokój hotelowy i od tamtej pory ksywka „Wilde Man” zmieniła się w tabloidowe piętno, od którego nie sposób się uwolnić. Nagle jak na zawołanie pojawia się fotoreporter. Nie można się zatrzymać przed wejściem do ekskluzywnego hotelu dłużej niż na trzy minuty, żeby jakiś skądś nie wyskoczył. – Adam! Bryn jest w środku? Fotka nas obojga jest warta mniej więcej cztery razy więcej niż przedstawiająca mnie samego. Aldous jednak po pierwszym błysku jedną ręką zasłania obiektyw gościa, a drugą – moją twarz. Wpycha mnie do hotelu, tłumacząc, czego się mam spodziewać. – Dziennikarka nazywa się Vanessa LeGrande. To nie jedna z tych posiwiałych weteranek, których tak nie znosisz. Jest młoda. Nie młodsza od ciebie, ale tuż po dwudziestce, jak mi się zdaje. Prowadziła bloga, zanim ją wzięli do „Shuffle”. – Którego bloga? – wpadam mu w słowo. Aldous rzadko podaje mi szczegółowe biogramy dziennikarzy, jeśli nie ma po temu powodu. – Nie jestem pewien. Chyba „Gabera”. – Ależ Al, to chałowa, plotkarska strona. – „Shuffle” to nie plotkarska witryna. A wywiad będzie na wyłączność. – Okej. Nieważne – mamroczę, przeciskając się przez drzwi do restauracji. Wnętrze zapełniają niskie stoliki ze szkła i stali oraz tapicerowane skórą ławeczki jak w milionie innych miejsc, które

odwiedziłem. Właściciele tego rodzaju przybytków mają o nich wysokie wyobrażenie, ale w rzeczywistości to po prostu przesadnie drogie, przestylizowane klony McDonalda. – Tam siedzi, przy stoliku w rogu, blondyna z pasemkami – mówi Aldous. – Słodka laleczka. Co prawda tych masz na pęczki. Cholera, nie powtarzaj tego Bryn. No dobra, mniejsza. Będę czekał przy barze. Aldous zostaje na wywiad? To robota PR-owca, chociaż nie zgodziłem się, by mnie niańczyli. Rzeczywiście muszę sprawiać wrażenie, że ze mną niedobrze. – Robisz za babysittera? – pytam. – Pomyślałem tylko, że przyda ci się wsparcie... Vanessa LeGrande jest czarująca. Chociaż „seksowna” byłoby bardziej precyzyjnym określeniem. Nieważne. Ze sposobu, w jaki oblizuje wargi i odrzuca włosy do tyłu, zgaduję, że zdaje sobie z tego sprawę, co skutecznie psuje efekt. Wokół nadgarstka ma wytatuowanego węża i założę się o nasz platynowy album, że strzeliła też sobie dziarę blachary. I rzeczywiście, kiedy sięga do torebki po cyfrowy dyktafon, nad paskiem jej dżinsów biodrówek ukazuje się niewielka sina strzałka skierowana w dół. KLASA. – Hej, Adamie – mówi, patrząc na mnie porozumiewawczo jak na starego kumpla. – Powiem tylko, że jestem waszą wielką fanką. Dzięki Stratom w ludziach przetrwałam koszmarne zerwanie na ostatnim roku studiów. Więc chciałam ci podziękować. – Uśmiecha się do mnie. – Hm, nie ma za co. – A teraz, żeby się zrewanżować, zamierzam napisać najlepszy cholerny tekst o Shooting Star, jaki opublikowano w dziejach. Więc co powiesz na to, żebyśmy teraz przysiedli fałdów i poszli na całość? „Przysiedli fałdów”? Czy ludzie w ogóle rozumieją chociaż połowę tych bzdur, które wygadują? Niewykluczone, że Vanessa zgrywa intelektualistkę albo szpanerkę, próbuje zdobyć moją sympatię otwartością albo pokazuje, jaka jest naturalna – cokolwiek jednak próbuje mi wcisnąć, ja tego nie kupuję. – Jasne – mruczę tylko. Podchodzi kelner, żeby przyjąć zamówienie. Vanessa bierze sałatkę, ja proszę o piwo. Dziennikarka kartkuje notes Moleskine. – Wiem, że mieliśmy rozmawiać o płycie Drań, frajer, słonko... – zaczyna.

Od razu się spinam. DOKŁADNIE o tym mieliśmy rozmawiać. Po to tu przyszedłem. Nie żeby się kumplować. Nie żeby się wymieniać sekretami, tylko dlatego że promowanie albumów Shooting Star to część mojej roboty. Vanessa znowu włącza syrenę: – Słucham go od tygodni, a jestem kapryśną dziewczyną i niełatwo mnie zadowolić. Śmieje się. Słyszę, jak Aldous chrząka z dala. Patrzę na niego. Rozpromienia się fałszywie od ucha do ucha i pokazuje mi uniesione kciuki. Wygląda groteskowo. Zwracam się do Vanessy i zmuszam do uśmiechu. – Ale teraz, kiedy ukazał się wasz drugi album wydany przez wielką wytwórnię i chyba wszyscy zgadzamy się co do tego, że wasze bardziej surowe brzmienie się utrwaliło, chcę napisać dogłębną analizę. Prześledzić waszą ewolucję od kapeli grającej emocore po godnych spadkobierców agitarocka. „Godni spadkobiercy agitarocka”? Podniecanie się napuszonymi dekonstrukcjonistycznymi bredniami to coś, co z początku kompletnie mnie powaliło. Ja po prostu pisałem piosenki: akordy, rytm i teksty; wiersze, przejścia i frazy. Ale potem, gdy staliśmy się bardziej znani, ludzie zaczęli wybebeszać piosenki niczym żaby na lekcjach biologii, aż zostały tylko flaki – nędzne ochłapy, znacznie mniej warte niż suma składników. Dyskretnie przewracam oczami, ale Vanessa jest skupiona na swoich notatkach. – Słuchałam bootlegów waszych najwcześniejszych kawałków. W porównaniu do ostatnich nagrań wydają się popowe, prawie słodkie. Przeczytałam wszystko, co o was napisali, chłopaki, każdy wpis na blogu, każdy artykuł w zinie. Prawie wszyscy wspominają o tej tak zwanej czarnej dziurze w karierze Shooting Star, ale właściwie nikt jej nie spenetrował. Publikujecie swoją płytkę w wydawnictwie niezależnym; sprzedaje się nieźle; wydajecie się skazani na pierwszą ligę, i nagle cisza. Chodzą plotki, że się rozpadliście. A potem wychodzą Straty w ludziach. I bum. Naśladuje wybuch, rozkładając zaciśnięte pięści. Dramatyczny gest, ale coś w tym jest. Straty w ludziach wyszły dwa lata temu; w ciągu miesiąca od wypuszczenia singla Ożywiony

wdarł się na krajowe listy przebojów i ruszyła lawina. Żartowaliśmy, że nie można było dłużej niż godzinę słuchać radia, żeby go nie puścili. Następny wystrzelił Most, a później cały album zaczął się piąć na pierwszą pozycję na iTunes, co z kolei sprawiło, że zamawiał go każdy supermarket w kraju, więc wkrótce wypchnęliśmy Lady Gagę z pierwszego miejsca na liście „Billboardu”. W pewnej chwili zdawało się, że każdy dzieciak w wieku od dwunastu do dwudziestu czterech lat ściągnął al-bum na swojego iPoda. W parę miesięcy nasz na pół zapomniany zespół z Oregonu trafił na okładkę „Time’a” anonsowany jako „Nirvana pokolenia milenium”. Ale to stare dzieje. Wszystko zostało opisane wiele razy, do mdłości, również w „Shuffle”. Nie jestem pewien, do czego zmierza Vanessa, wspominając o tym. – Widzisz, wszyscy przypisują ostrzejsze brzmienie temu, że producentem Strat w ludziach był Gus Allen. – Fakt – przyznaję. – Gus lubi dać czadu. Dziewczyna upija łyk wody. Słyszę, jak podzwania kolczyk w jej języku. – Ale Gus nie pisał tekstów, które stanowiły fundament tej energii. Ty je stworzyłeś. Całą tę pierwotną siłę i emocje. W pewnym sensie Straty w ludziach to najbardziej naładowany gniewem album dekady. – I pomyśleć, że planowaliśmy najradośniejszy. Vanessa podnosi na mnie wzrok i mruży oczy. – To miał być komplement. Dla wielu ludzi, w tym dla mnie, album okazał się niezwykle oczyszczający emocjonalnie. I o to właśnie mi chodzi. Wszyscy wiedzą, że coś się stało, kiedy byliście w „czarnej dziurze”. Wcześniej czy później sprawa wyjdzie na jaw, więc czemu nie kontrolować przekazu? Do kogo odnosi się określenie „straty w ludziach”? – pyta, robiąc w powietrzu znak cudzysłowu. – Co się wam przydarzyło, chłopaki? Co przydarzyło się tobie? Kelner przynosi jej sałatkę. Zamawiam drugie piwo i nie odpowiadam. Nie mówię nic, nie podnoszę wzroku. Bo Vanessa ma rację co do jednego. RZECZYWIŚCIE kontrolujemy przekaz. Na początku w kółko zadawano nam to pytanie, ale po prostu odpowiadaliśmy wymijająco: chwilę potrwało, zanim znaleźliśmy własne brzmienie, zaczęliśmy pisać własne teksty. Teraz kapela jest na

tyle znana, że nasi PR-owcy przygotowali dziennikarzom listę zakazanych tematów: związek Liz z Sarah, mój z Bryn, dawne problemy Mike’a z prochami – oraz „czarna dziura”. Tylko memo najwyraźniej nie dotarło do Vanessy. Oglądam się na Aldousa, żeby mnie ratował, ale gada w najlepsze z barmanką. To tyle, jeśli chodzi o wsparcie. – Tytuł odnosi się do wojny – mówię. – Wyjaśnialiśmy to wcześniej. – Pewnie – odpowiada i przewraca oczami. – Bo wasze teksty są TAKIE POLITYCZNE. Wpatruje się we mnie swoimi wielkimi, dziecięcymi oczami. Dziennikarski chwyt: sprawić, by zapadła niezręczna cisza, i zaczekać, aż obiekt zacznie gadać, co mu ślina na język przyniesie. Ale nie ze mną takie numery. Umiem wygrać pojedynek na spojrzenia z każdym. Nagle jej oczy stają się zimne i twarde. Znika beztroska flirciara i jej miejsce zajmuje bezwzględna karierowiczka. Vanessa wygląda, jakby była głodna, ale to i tak lepiej, bo przynajmniej jest sobą. – Co się wydarzyło, Adamie? Wiem, że kryje się za tym jakaś historia, PRAWDZIWA historia Shooting Star, i zamierzam być osobą, która ją opowie. Co zmieniło kapelę grającą indie pop w giganta pierwotnego rocka? Czuję się, jakbym dostał cios w brzuch. – Życie się wydarzyło. I chwilę potrwało, zanim napisaliśmy nowe kawałki... – Zanim TY je napisałeś – przerywa. – Ty jesteś autorem dwóch ostatnich albumów. Wzruszam tylko ramionami. – Daj spokój, Adamie! Straty w ludziach to twoja płyta. To arcydzieło. Powinieneś być z niej dumny. I po prostu wiem, że historia jej powstania, historia waszego zespołu, to również twoja historia. Ta radykalna przemiana zgranego kwartetu indie w gwiazdorski wulkan emocjonalnej, punkowej energii – to wszystko twoja zasługa. To znaczy, sam odbierałeś nagrodę Grammy dla najlepszej piosenki. Jak się wtedy czułeś? Jak śmieć. – Na wypadek gdybyś zapomniała, nagrodę dla najlepszego nowego artysty otrzymała cała kapela. I stało się to ponad rok temu.

Kiwa głową. – Słuchaj, nie próbuję nikogo traktować z góry ani rozdrapywać starych ran. Staram się tylko zrozumieć tę zmianę. W brzmieniu. W tekstach. W dynamice zespołu. – Rzuca mi porozumiewawcze spojrzenie. – Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że to ty byłeś głównym katalizatorem. – Nie było żadnego katalizatora. Po prostu kombinowaliśmy z brzmieniem. To się zdarza. Jak wtedy, kiedy Dylan przerzucił się na gitarę elektryczną. Jak wtedy, kiedy Liz Phair poszła w komercję. Ale ludzie zaczynają świrować, kiedy coś rozmija się z ich oczekiwaniami. – Po prostu wiem, że chodzi o coś więcej – ciągnie Vanessa, napierając na stolik tak mocno, że blat wbija mi się w brzuch i dosłownie muszę go odepchnąć. – Cóż, najwyraźniej masz własną teoryjkę i nie pozwolisz, żeby prawda pokrzyżowała ci szyki. W jej oczach pojawia się błysk i przez ułamek sekundy myślę, że ją wkurzyłem, ale wtedy podnosi ręce. Paznokcie ma obgryzione. – Chcesz wiedzieć, jak naprawdę brzmi moja teoria? – pyta, przeciągając samogłoski. Nieszczególnie. – Dawaj. – Rozmawiałam z paroma osobami z twojej szkoły średniej. Czuję, jak cały sztywnieję; jak miękkie tkanki zmieniają się w ołów. Muszę się ekstremalnie skoncentrować, by podnieść do ust szklankę i udać, że piję. – Nie zdawałam sobie sprawy, że chodziłeś do liceum z Mią Hall – rzuca lekko. – Kojarzysz ją? Tę wiolonczelistkę? Narobiła hałasu na świecie. Czy co tam jest odpowiednikiem „hałasu” w muzyce klasycznej. Może szumek. Szklanka dygocze mi w dłoni. Muszę sobie pomóc drugą ręką, żeby postawić ją na stole, nie oblewając się z góry na dół. „Wszyscy, którzy naprawdę wiedzą, co się wtedy stało, nie gadają – przypominam samemu sobie. – Plotki, nawet prawdziwe, są jak płomienie: odetnij dopływ tlenu, a zamigocą i zgasną”. – Nasze liceum miało niezły program zajęć artystycznych. Było taką jakby wylęgarnią muzyków – wyjaśniam. – To ma sens – przytakuje Vanessa, kiwając głową. – Krążą

pogłoski, że ty i Mia byliście wtedy parą. Co się wydaje dziwne, bo nigdzie o tym nie czytałam, a z pewnością byłoby to warte wzmianki. Na mgnienie staje mi przed oczami obraz Mii. Siedemnaście lat, ciemne oczy pełne miłości, przejęcia, strachu, muzyki, seksu, magii, rozpaczy. Lodowate dłonie. Moje własne lodowate dłonie, teraz wciąż ściskające szklan-kę wody. – To byłoby godne wzmianki, gdyby miało związek z rzeczywistością. – Zmuszam się, by mówić spokojnym tonem. Wypijam kolejny łyk wody i daję znać kelnerowi, by przyniósł następne piwo. To moje trzecie – deser po dwóch daniach płynnego obiadu. – Więc nie ma? – W jej głosie brzmi sceptycyzm. – Pobożne życzenia – odpowiadam. – Znaliśmy się z widzenia. – Aha, nie udało mi się skłonić żadnego z waszych znajomych, by to potwierdził. Ale wtedy wpadła mi w ręce stara kronika szkolna i tam znalazłam słodką focię was obojga. Rzecz w tym, że pod zdjęciem nie ma nazwisk, tylko podpis. Więc ktoś, kto nie wie, jak wygląda Mia, może je po prostu przeoczyć. Dziękujemy ci, Kim Schein, najlepsza przyjaciółko Mii, królowo kroniki szkolnej, paparazzo. Nie chcieliśmy, żeby wykorzystała to zdjęcie, ale przemyciła je, nie umieszczając naszych nazwisk, tylko te idiotyczne przezwiska. – Piękny i Niunia? – pyta Vanessa. – Dali wam nawet wspólną ksywkę. – Wykorzystujesz jako źródło kroniki szkolne? I co jeszcze? Wikipedię? – Trudno uznać za wiarygodne źródło ciebie. Właśnie powiedziałeś, że znaliście się Z WIDZENIA. – Słuchaj, prawda jest taka, że może i chodziliśmy ze sobą parę tygodni, i właśnie wtedy została zrobiona ta fotka. Ale, hej, w liceum umawiałem się z mnóstwem dziewczyn. Posyłam jej swój najlepszy uśmieszek playboya. – Więc nie widziałeś się z nią od liceum? – Nie, odkąd wyjechała na studia – mówię. Przynajmniej to jest prawdą. – Więc czemu, kiedy wspominałam o niej, robiąc wywiady z resztą twoich kumpli z kapeli, wszyscy nabierali wody w usta? – pyta,

patrząc na mnie twardo. Bo bez względu na wszystko, co się między nami wydarzyło, nadal jesteśmy wobec siebie lojalni. W tej sprawie. Zmuszam się, żeby odpowiedzieć na głos: – Bo nie ma o czym gadać. Myślę, że ludzi takich jak ty kręci telenowelowy aspekt tego wszystkiego, rozumiesz: dwoje znanych muzyków, którzy chodzili do tego samego liceum i byli kiedyś parą. – Ludzi takich jak ja? – pyta. Hieny. Krwiopijców. Złodziei dusz. – Dziennikarzy – odpowiadam. – Lubicie bajki. – Cóż, kto nie lubi? – mówi Vanessa. – Chociaż życie tej dziewczyny w niczym nie przypomina bajki. Straciła całą rodzinę w wypadku samochodowym. Wzdryga się teatralnie; tak opowiada się o cudzych nieszczęściach, które nie mają z nami nic wspólnego; które kompletnie nas nie obchodzą i nigdy nie będą obchodzić. W życiu nie uderzyłem kobiety, ale przez minutę mam ochotę walnąć ją w twarz, żeby poczuła namiastkę bólu, o którym mówi z taką obojętnością. Ale opanowuję się, a ona nieświadoma ciągnie temat. – A skoro mowa o bajkach, czy ty i Bryn planujecie dziecko? Ciągle ją widuję w tabloidowych zestawieniach gwiazd w ciąży. – Nie – odpowiadam. – Nic mi o tym nie wiadomo. Bryn znajduje się poza podejrzeniami – i jestem cholernie pewien, że Vanessa o tym wie, ale jeśli pogawędka o rzekomej ciąży Bryn pomoże odwrócić uwagę dziennikarki, nie ma sprawy. – Nic ci o tym nie wiadomo? Wciąż jesteście ze sobą, prawda? Boże, ten głód w jej oczach. Mimo całego gadania o dogłębnych analizach, mimo wszystkich swoich umiejętności śledczych niczym się nie różni od reszty dziennikarskich hien i paparazzi umierających z pragnienia, żeby jako pierwsi ogłosić wielką nowinę, czy to o narodzinach: „Adam i Bryn spodziewają się bliźniaków?”, czy to o śmierci: „Bryn oświadcza Wilde Manowi: »Z nami koniec!«”. Ani jedno z tych zdań nie jest prawdziwe, ale bywają tygodnie, kiedy oba równocześnie widuję na okładkach rozmaitych plotkarskich szmatławców. Myślę o domu w L.A., gdzie mieszkamy z Bryn. Czy raczej gdzie się mijamy. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz spędziliśmy w nim

razem więcej niż tydzień. Ona kręci dwa, trzy filmy rocznie i właśnie założyła firmę producencką. Więc jeśli wziąć pod uwagę jej zdjęcia, promocje filmów i polowanie na prawa autorskie do przyszłych produkcji oraz moją pracę w studiu i trasy, to nasze harmonogramy dokładnie się mijają. – Mhm, Bryn i ja wciąż jesteśmy ze sobą – oświadczam. – I Bryn nie jest w ciąży. Zaczęła tylko ostatnio nosić te wiejskie bluzki, więc wszyscy od razu zakładają, że chce ukryć brzuch. A to nieprawda. Prawdę mówiąc, czasami się zastanawiam, czy nie ubiera się tak celowo, by wywołać plotki o ciąży i w pewnym sensie sprowokować los. MARZY o dziecku. Chociaż oficjalnie uchodzi za dwudziestoczterolatkę, w rzeczywistości ma dwadzieścia osiem; twierdzi, że zegar tyka i tak dalej. Ale ja skończyłem dopiero dwadzieścia jeden lat, a jesteśmy ze sobą tylko od roku. Nie obchodzą mnie zapewnienia Bryn, że mam dojrzałą duszę i zebrałem sporo doświadczenia życiowego. Nawet gdybym skończył czterdziestkę i gdybyśmy świętowali dwudziestą rocznicę wspólnego życia, nie chciałbym mieć z nią dziecka. – Dołączy do ciebie w trasie? Na samą wzmiankę o trasie czuję, jak gardło mi się zaciska. Trasa trwa sześćdziesiąt siedem dni. SZEŚĆDZIESIĄT SIEDEM. W wyobraźni klepię się po kieszeniach, szukając buteleczki z tabletkami, po czym uspokajam się, gdy je znajduję – mam jednak dość rozumu, by ich nie łykać na oczach Vanessy. – Co? – pytam. – Czy Bryn dołączy do ciebie? Wyobrażam sobie Bryn w trasie z jej stylistami, trenerami pilatesu, z najnowszą dietą z surowych produktów. – Może. – Jak ci się podoba życie w Los Angeles? – pyta Vanessa. – Nie wydajesz się typowym Kalifornijczykiem. – Żar, ale suchy – odpowiadam. – Co? – Nic. Taki żart. – Och. Okej. Przygląda mi się sceptycznie. Nie czytam już wywiadów z samym sobą, ale kiedy to robiłem, często natykałem się na określenia w

rodzaju „nieprzenikniony” i „arogancki”. Naprawdę ludzie tak mnie widzą? Na szczęście zaplanowana na wywiad godzina dobiega końca. Vanessa zamyka notes i prosi o rachunek. Patrzę na Aldousa, w jego pełne ulgi oczy, by dać mu znak, że kończymy. – Miło było cię poznać, Adamie – mówi dziewczyna. – Aha, ciebie też – kłamię. – Muszę powiedzieć, że jesteś zagadką. – Uśmiecha się i jej zęby błyskają nienaturalną bielą. – Ale ja lubię łamigłówki. Podobają mi się twoje teksty, te wszystkie mroczne obrazy ze Strat w ludziach. I teksty z nowego albumu, też bardzo tajemnicze. Nie wiem, czy słyszałeś, ale niektórzy krytycy powątpiewają, czy Drań, frajer, słonko dorówna siłą wyrazu Stratom w ludziach... Wiem, czego się spodziewać. Spotykałem się z tym wcześniej. Tak właśnie robią dziennikarze. Cytują opinie innych krytyków, by w ten sposób, nie wprost, wyrazić własne. I wiem, o co NAPRAWDĘ pyta, nawet jeśli nie na głos: „Jakie to uczucie wiedzieć, że jedyna wartościowa rzecz, jaką stworzyłeś w życiu, ma źródło w największej stracie?”. Nagle czuję, że mam dość. Bryn i jej rzekoma ciąża. Vanessa z kroniką z mojego liceum. Myśl, że nie ma nic świętego. Że wszystko jest pożywką dla mas. Że moje życie należy do wszystkich, tylko nie do mnie. Sześćdziesiąt siedem dni. SZEŚĆDZIESIĄT SIEDEM, SZEŚĆDZIESIĄT SIEDEM. Odpycham stolik tak mocno, że szklanki z wodą i piwem lądują na kolanach dziennikarki. – Co jest...? – Wywiad skończony! – warczę. – Wiem. Czemu się na mnie wyładowujesz? – Bo jesteś zwykłą hieną! To nie ma, cholera, nic wspólnego z muzyką. Chodzi tylko o to, żeby rozedrzeć wszystko na strzępy. Z rozbieganym spojrzeniem Vanessa sięga po dyktafon. Zanim ma szansę znowu go włączyć, chwytam go i ciskam nim o blat, roztrzaskując w drobny mak, a potem na dodatek wrzucam do szklanki z wodą. Ręka mi drży, serce wali i czuję, że zaczyna się atak paniki, jeden z tych, kiedy jestem pewien, że umrę. – Coś ty narobił?! – wrzeszczy dziennikarka. – Nie mam zapasowej kopii.

– I dobrze. – Jak teraz napiszę tekst?! – Nazywasz TO tekstem? – Owszem. Niektórzy z nas muszą zarabiać na życie, ty nadęty, rozhisteryzowany dup... – Adam! – Aldous zjawia się u mojego boku, kładzie na stoliku trzy studolarowe banknoty. – Na nowy – zwraca się do Vanessy, wyprowadza mnie z restauracji i pakuje do taksówki. Rzuca następną studolarówkę kierowcy, kiedy ten odmawia współpracy na widok mojego wybuchu. Sięga do mojej kieszeni po buteleczkę z lekiem, wytrząsa na dłoń tabletkę i niczym niedźwiedziowata mamuśka rozkazuje: – Otwórz usta. Czeka, aż znajdziemy się parę przecznic od mojego hotelu, aż w jednym długim zaciągnięciu wypalę dwa papierosy i połknę kolejną tabletkę przeciwlękową. – Co tam się stało? Opowiadam o jej pytaniach o „czarną dziurę”. O Bryn. O Mię. – Nie martw się. Możemy zadzwonić do „Shuffle”. Zagrozimy, że zrezygnujemy z wywiadu na wyłączność, jeśli nie znajdą innego reportera. Nawet jeśli sprawa wycieknie i przez parę dni narobi szumu w tabloidach albo w „Grabberze”, to żadna historia. Samo przyschnie. Mówi to wszystko spokojnie, tonem: „Hej, to tylko rock’n’roll”, ale w jego oczach dostrzegam niepokój. – Nie mogę, Aldous. – Nie przejmuj się. Nie musisz. To tylko artykuł. Damy sobie radę. – Nie chodzi tylko o to. Nie mogę tego robić. Wszystkiego. Aldous, który jak podejrzewam, nie przespał ani jednej całej nocy, odkąd jeździł w trasy z Aerosmith, na parę sekund traci rezon. Potem włącza znowu tryb menedżera. – Po prostu masz syndrom wypalenia przed trasą. Zdarza się najlepszym – zapewnia. – Ale kiedy już ruszymy, kiedy staniesz twarzą w twarz z tłumem, kiedy poczujesz tę miłość, tę adrenalinę, tę muzykę, wróci ci energia. To znaczy, jasne, będziesz kompletnie wypruty, ale wypruty na wesoło. A w listopadzie, jak to wszystko się skończy, możesz wyjechać i pobyczyć się na jakiejś wyspie, gdzie nikt nie

będzie wiedział, kim jesteś, gdzie psa z kulawą nogą nie obchodzi Shooting Star. Ani dzi-ki Adam Wilde. Listopad? Teraz jest sierpień. To trzy miesiące. A trasa trwa sześćdziesiąt siedem dni. SZEŚĆDZIESIĄT SIEDEM. Powtarzam te słowa w myślach jak mantrę, tyle tylko że wywierają skutek przeciwny do tego, jaki powinna wywoływać mantra. Sprawiają, że mam ochotę wyrywać sobie włosy garściami. Jak powiem Aldousowi, jak powiem im wszystkim, że muzyka, adrenalina, MIŁOŚĆ – wszystkie rzeczy pozwalające zmniejszyć przytłaczający mnie ciężar, że to wszystko zniknęło? Został tylko wir. A ja stoję na samej krawędzi. Dygoczę na całym ciele. Tracę kontrolę. Co z tego, że dzień ma tylko dwadzieścia cztery godziny, skoro czasem przetrwanie nawet jednej wydaje się równie niemożliwe jak wspięcie się na Everest?

Rozdział drugi Igła i nici, ciało i krew, złamane serce, błyszczący szew. Szwów brylantowe iskrzenie to gwiazdy nad moim więzieniem. Szwy Straty w ludziach, utwór 7 Aldous wysadza mnie przed hotelem. – Słuchaj, chłopie, myślę, że potrzebujesz trochę czasu, by ochłonąć. Więc słuchaj: daję ci wolne dzisiaj do końca dnia i anuluję wszystkie jutrzejsze spotkania. Lot do Londynu masz dopiero o dziewiętnastej; nie musisz się pojawiać na lotnisku przed siedemnastą. – Zerka na komórkę. – To ponad dwadzieścia cztery godziny, żebyś mógł robić, na co ci przyjdzie ochota. Zapewniam, poczujesz się znacznie lepiej. Zażyj trochę swobody. Przygląda mi się z wyrazem wykalkulowanej troski. Jest moim przyjacielem, ale też za mnie odpowiada. – Przesunę własną rezerwację – oświadcza. – Polecę jutro z tobą. Wstydzę się tego, jak ogromnie mu jestem wdzięczny. Latanie pierwszą klasą z członkami kapeli to żadna atrakcja. Zwykle tkwimy podłączeni do naszych wypasionych iPodów, ale wtedy przynajmniej nie jestem sam. Jeśli lecę samotnie, nigdy nie wiem, kogo posadzą obok mnie. Kiedyś trafił mi się japoński biznesmen, który gadał non stop przez bitych dziesięć godzin lotu. Zamierzałem poprosić, by mi

znaleźli inne miejsce, ale nie chciałem wyglądać jak palantowaty gwiazdor rocka, który prosi, żeby mu znaleźli inne miejsce, więc siedziałem i kiwałem głową, nie rozumiejąc połowy z tego, co mówił. Jednak gdy zostaję naprawdę sam podczas tych długodystansowych lotów, to jeszcze gorsze. Wiem, że Aldous ma mnóstwo do zrobienia w Londynie. A konkretniej, że jeśli nie dotrze na jutrzejsze spotkanie z resztą kapeli i reżyserem teledysku, spowoduje to kolejne małe trzęsienie ziemi. Ale co tam. Powodów do awantur nazbierało się już zbyt wiele, by je zliczyć. Poza tym nikt nie będzie winił jego; będą obwiniać mnie. Dlatego zaciągam potężny dług wdzięczności, pozwalając Aldousowi zostać dzień dłużej w Nowym Jorku. Natychmiast przyjmuję propozycję, nawet jeśli bagatelizuję jego wspaniałomyślność, mrucząc tylko: „Okej”. – Fajnie. Przewietrz sobie głowę. Zostawię cię samego, nie będę nawet dzwonić. Mam cię odebrać stąd czy spotkamy się na lotnisku? Reszta kapeli zatrzymała się w centrum miasta. Po ostatniej trasie zaczęliśmy wynajmować osobne hotele i Aldous dyplomatycznie odwiedza na przemian mnie i ich. Tym razem mieszka z nimi. – Na lotnisku. Znajdę cię w hali odlotów – obiecuję. – W takim razie okej. Zamówię ci taksówkę na szesnastą. Do tego czasu po prostu odpoczywaj. Na wpół ściska mi rękę, na wpół mnie obejmuje, a potem wsiada z powrotem do taksówki i ulatnia się, by zająć się kolejnym punktem planu dnia – zapewne naprawianiem szkód, jakich narobiłem dzisiaj. Skręcam za róg do wejścia dla personelu i wracam do pokoju. Biorę prysznic, zastanawiam się, czy się nie położyć z powrotem. Sen jednak omija mnie nawet mimo pełnej apteczki psychofarmakologicznych wspomagaczy. Z okien siedemnastego piętra widzę popołudniowe słońce zalewające miasto ciepłą poświatą, przez co Nowy Jork w jakiś sposób wydaje się przytulny, lecz co również sprawia, że w pokoju jest klaustrofobicznie i gorąco. Wciągam czystą parę dżinsów i przynoszący szczęście czarny T-shirt. Chciałem go zachować na jutro, na początek trasy, ale czuję, że potrzebuję odrobiny fartu właśnie teraz, więc będzie musiał wyrobić podwójną szychtę. Włączam iPhone’a. Mam pięćdziesiąt dziewięć nowych mejli i siedemnaście wiadomości głosowych, w tym kilka od niewątpliwie

wkurzonego PR-owca z wytwórni oraz garść od Bryn pytającej, jak poszło w studiu i jak się udał wywiad. Mógłbym jej powiedzieć, tylko po co? Jeśli opowiem o Vanessie LeGrande, Bryn zacznie się zamartwiać, że nadwerężyłem swój „publiczny wizerunek” w obecności dziennikarki. Próbuje wykorzenić ten mój nałóg. Tłumaczy, że za każdym razem, kiedy odstawiam cyrk przed mediami, jedynie zaostrzam im apetyt. „Przekonaj ich, że jesteś nudny i przewidywalny, Adamie, to przestaną tyle o tobie pisać” – radzi mi nieustannie. Kłopot w tym, że gdybym jej wyjaśnił, które pytanie mnie wkurzyło, pewnie też nadwerężyłaby swój publiczny wizerunek. Myślę o słowach Aldousa, by uciec od tego wszystkiego, wyłączam smartfona i rzucam go na szafkę nocną. Potem zgarniam czapkę, ciemne okulary, tabletki oraz portfel i zamykam za sobą drzwi. Skręcam w Columbus Avenue i idę w kierunku Central Parku. Mija mnie pędem straż pożarna na sygnale. „Poskrob się po czuprynie albo marnie zginiesz”. Nawet nie pamiętam, gdzie się nauczyłem tej dziecinnej rymowanki z maksymą nakazującą podrapać się w głowę za każdym razem, kiedy się słyszy syrenę, inaczej następna zawyje dla ciebie. Ale wiem, od kiedy zacząłem się do niej stosować, a obecnie weszło mi to w nawyk. Chociaż w miejscu takim jak Manhattan, gdzie syreny ryczą nieustannie, jej przestrzeganie może się okazać męczące. Jest wczesny wieczór; agresywny żar złagodniał i wydaje się, jakby wszyscy wyczuli, że można wyjść bezpiecznie, bo do parku wyległy tłumy: urządzają pikniki na trawniku, śmigają alejkami, popychając wózki do joggingu z dzieckiem, pływają kajakami po zarośniętym nenufarami stawie. Chociaż bardzo lubię obserwować ludzi zajmujących się swoimi sprawami, czuję się obnażony. Nie rozumiem, jak inne znane osobistości sobie z tym radzą. Czasem oglądam zdjęcia Brada Pitta ze stadkiem pociech w Central Parku, zwyczajnie bawiącego się z nimi na huśtawkach; niewątpliwie śledzili go paparazzi, ale wygląda, jakby normalnie spędzał dzień z rodziną. Ale może wcale tak nie jest. Zdjęcia potrafią nieźle oszukiwać. Rozmyślając o tym wszystkim i mijając szczęśliwych ludzi rozkoszujących się letnim wieczorem, zaczynam się czuć niczym ruchomy cel, mimo że nasunąłem czapkę nisko na czoło, włożyłem okulary przeciwsłoneczne i nie ma przy mnie Bryn. Kiedy idziemy

razem, umknięcie przed radarem graniczy z niemożliwością. Ogarnia mnie paranoiczny lęk, nie tyle nawet, że zostaję sfotografowany albo oblężony przez hordę łowców autografów – chociaż naprawdę nie mam na to ochoty właśnie teraz – lecz że mnie wydrwią jako jedyną samotną osobę w całym parku, chociaż to oczywista nieprawda. Mimo to mam wrażenie, że lada moment zaczną mnie wytykać palcami i nabijać się ze mnie. Więc to do tego doszło? Tym się stałem? Chodzącą sprzecznością? Jestem otoczony ludźmi, a czuję się samotny. Twierdzę, że usycham z tęsknoty za odrobiną normalności, ale teraz, kiedy ją mam, jakbym nie wiedział, co z nią począć. Nie potrafię już być normalnym człowiekiem. Wędruję w stronę Ramble, gdzie mogę się natknąć jedynie na gości tego rodzaju, którzy unikają kontaktu z innymi. Kupuję parę hot dogów, pochłaniam je w kilku kęsach i dopiero wtedy do mnie dociera, że nie jadłem cały dzień, co mi przypomina lunch – i katastrofalny wywiad z Vanessą LeGrande. „Co ci się stało? To znaczy, jesteś znany z tego, że łatwo się dajesz podpuścić dziennikarzom, ale to była zagrywka godna Mam talent” – mówię do siebie. „Po prostu czuję się zmęczony – usprawiedliwiam się. – Przepracowany”. Myślę o trasie i czuję, jak porośnięta mchem ziemia wokół mnie rozwiera się i zaczyna wirować. Sześćdziesiąt siedem dni. Próbuję spojrzeć na to chłodno. Sześćdziesiąt siedem dni to drobiazg. Podzielić tę liczbę, rozbić na ułamki, w jakiś sposób ją zmniejszyć, ale sześćdziesiąt siedem nie dzieli się bez reszty przez nic. Rozkładam ją więc na elementy. Czternaście krajów, trzydzieści dziewięć miast, pięćset godzin w autobusie. Lecz cała ta matematyka sprawia tylko, że wirowanie przyśpiesza i zaczyna mi się kręcić w głowie. Chwytam się pnia drzewa i przesuwam dłonią po korze, co przypomina mi Oregon i sprawia, że otchłań przynajmniej tymczasowo się zamyka. Mimo woli myślę o tym, jak w młodości czytałem o legionach artystów, którzy się załamali – Morrison, Joplin, Cobain, Hendrix. Gardziłem nimi. „Osiągnęli to, o czym marzyli, i co wtedy? Zaćpali się na śmierć. Albo palnęli sobie w łeb. Co za banda dupków. Tak? Więc spójrz teraz na siebie. Nie jesteś ćpunem, ale wcale nie radzisz sobie