Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 116 168
  • Obserwuję513
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań682 580

Gardner Lisa - 03 - Następny wypadek

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Gardner Lisa - 03 - Następny wypadek.pdf

Beatrycze99 EBooki G
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 253 stron)

LISA GARDNER NASTĘPNY WYPADEK

Plan A

Prolog Wirginia Namiętnie całował jej szyję. Lubiła jego pocałunki, lekkie jak szept, roz­ budzające. Odchyliła głowę. Usłyszała własny chichot. Kiedy wziął między wargi koniuszek jej ucha, chichot zamienił się w jęk. Boże, jak ona kochała, gdy jej dotykał. Palcami uniósł jej gęste włosy. Osuwały się po jej karku i spadały na nagie ramiona. - Piękna Mandy - wyszeptał. - Sexy, sexy Mandy. Znów zachichotała. Roześmiała się i wtedy poczuła słony smak na war­ gach. Zrozumiała, że płacze. Odwrócił ją na brzuch. Nie protestowała. Czuła jak przesuwa dłońmi po kręgosłupie, zatrzymuje się w talii. - Lubię to miejsce - mruknął, dotykając palcem zagłębienia w plecach. - Idealne do picia szampana. Są tacy, co wolą piersi albo uda. Ja chcę tego miejsca. Mogę je mieć, Mandy? Dasz mi je? Może powiedziała „tak". Może tylko jęknęła. Nic już nie wiedziała. Jed­ na pusta butelka po szampanie na łóżku. Czuła na ustach zakazany smak, ale mówiła sobie, że to nic takiego. W końcu to tylko szampan, a przecież mieli co uczcić, prawda? On znalazł nową pracę, dobrą pracę, tyle że daleko stąd. Ale będą wizyty w weekendy, może listy, telefony... Świętowali, jednocześnie okrywając się żałobą. Kochali się na pożegnanie. Wprawdzie ludzie z AA nie powinni świętować przy szampanie, ale co tam... Przechylił otwartą butelkę szampana nad jej ramionami. Chłodna musu­ jąca ciecz spłynęła po karku, rozlewając się kałużą na białym atłasowym prześcieradle. Zlizywała ją, nie mogła się powstrzymać. - Moja dziewczynka - wyszeptał. - Moja słodka dziewczynka... Otwórz się dla mnie, kotku. Wpuść mnie do środka. 7

Rozsunęła nogi, wyprężyła się. Pragnęła go aż do bólu. Tylko on mógł ukoić ten ból. Tylko on mógł ją uratować. Napełnij mnie. Spraw, żebym znowu poczuła się dobrze. - Piękna Mandy. Sexy, sexy Mandy. - Proszę... Wszedł w nią. Cofnęła biodra. Rozluźniła mięśnie pleców. Oddała się mu. Napełnij mnie. Spraw, żebym znowu poczuła się dobrze. Sól na policzkach. Szampan na języku. Dlaczego wciąż płakała? Prze­ chyliła głowę, łyczkami spijała szampana. Wreszcie pokój zaczął wirować, przyprawiając ją o mdłości. Nagle łóżko znikło. Stali na zewnątrz, na podjeździe. Była ubrana, miała suche policzki. Szampan zniknął, ale nie pragnienie. Nie piła od pół roku. Teraz miała straszną ochotę na więcej. Została jeszcze jedna butelka. Może nakłoni go, żeby dał jej ją na drogę. Jedna na pożegnanie. Nie odchodź... - Dobrze się czujesz, kotku? - Tak - wymamrotała. - Może nie powinnaś prowadzić. Może powinnaś zostać na noc... - Nic mi nie jest - wymamrotała znowu. Nie mogła zostać i oboje o tym wiedzieli. Piękne rzeczy przychodziły, piękne rzeczy odchodziły. Gdyby te­ raz spróbowała go zatrzymać, wszystko by pogorszyła. Ale on się jeszcze wahał. Patrzył na nią tym głębokim troskliwym spoj­ rzeniem. Miał zmarszczki wokół oczu. Spodobały jej się, kiedy go poznała. Chwilę później uśmiechnął się, jakby odnalezienie jej uczyniło go szczęśliw­ szym. Nigdy wcześniej żaden mężczyzna nie uśmiechał się do niej w ten spo­ sób. Jakby była kimś wyjątkowym. O Boże, nie odchodź...! Trzecia butelka szampana. Pełna. Jeszcze jedna za stare czasy. Jeszcze jedna na drogę. Kochanek wziął jej twarz w dłonie. Muskał policzki kciukami. - Mandy... - wyszeptał czule. - Dołek na plecach... Nie mogła już odpowiedzieć. Krztusiła się własnymi łzami. - Zaczekaj, kotku - powiedział nagle. - Mam pomysł. Jechali samochodem. Musiała się naprawdę skoncentrować, bo wąska droga wiła się jak wąż. Było ciemno i bardzo dziwnie, bo najpierw myślała, a jej ciało reago­ wało dopiero po dłuższej chwili. On siedział obok na miejscu pasażera. Chciał się upewnić, że Mandy bezpiecznie dojedzie do domu. Potem miał wziąć taksówkę. Może jednak powinna jechać taksówką? Może nie po- 8

winna prowadzić? Skoro on jest przy niej, dlaczego to ona siedzi za kie­ rownicą? Ale nie potrafiła dłużej skupić się nad tą myślą. - Zwolnij - ostrzegł ją. - Tu droga jest zdradliwa. Przytaknęła, marszcząc brwi i ze wszystkich sił próbując się skoncentro­ wać. Kierownica w jej dłoniach wydawała się śmieszna. Taka okrągła. Dziw­ ne... Postanowiła przyhamować. Zamiast tego wcisnęła gaz. Samochód gwałtownie przyśpieszył. - Przepraszam - mruknęła. Świat znów zaczynał wirować. Nie czuła się dobrze. Miała wrażenie, że zwymiotuje albo zemdleje. Albo jedno i drugie. Gdyby tylko mogła zamknąć oczy... Szosa pędziła prosto na nią. Szarpnęło. Pasy. Powinna zapiąć pasy. Sięgnęła i chwyciła za klamrę. Pociągnęła. Pas wyciągnął się luźno. Racja. Popsuty. Trzeba go naprawić. Któregoś dnia. Dzisiaj. Gwiazdy po kolei znikały, niebo zaczęło jaśnieć. Niedługo wzejdzie słońce. Teraz potrzebowała tylko, żeby mała dziewczynka zaśpiewała: „Ju­ tro, jutro, zawsze jest jutro..." - Zwolnij - powtórzył. - Przed nami ostry zakręt. Popatrzyła na niego odrętwiała. Miał w oczach dziwny błysk. Podniece­ nie. Nie rozumiała. - Kocham cię - usłyszała swoje własne słowa. - Wiem - odparł. Wyciągnął rękę, oparł dłoń o kierownicę. - Słodka Mandy, sexy Mandy. Nigdy o mnie nie zapomnisz. Przytaknęła. Tama została przerwana, po jej policzkach popłynęły łzy. Łkała bezsilnie, podczas gdy ford explorer jechał wężykiem. - Jestem po prostu dobry - mówił. - Beze mnie, Mandy, po prostu byś się zagubiła. - Wiem, wiem. - Zostawił cię twój własny ojciec. Teraz ja robię to samo. Najpierw ustaną wizyty w weekendy, potem telefony. W końcu będziesz tylko ty, Mandy, sama każdej kolejnej nocy. Załkała mocniej. Sól na policzkach, szampan na wargach. Taka samotna. Czarna otchłań. Sama, sama, sama. - Mandy, spójrz prawdzie w oczy - powiedział delikatnie. - Nie jesteś wystarczająco dobra, żeby zatrzymać mężczyznę. Jesteś zwyczajną pijacz­ ką. Chryste, zrywam z tobą, a ty myślisz o kolejnej, trzeciej butelce szampa­ na. Taka jest prawda, zgadza się? Zgadza się? Usiłowała zaprzeczyć, ale tylko bezsilnie skinęła głową. - Mandy - wyszeptał. - Przyśpiesz. Dlaczego tata nie wrócił do domu na moje urodziny? Chcę do tatusia! Napełnij mnie. Spraw, żebym znowu poczuła się dobrze. 9

Taka samotna... - Cierpisz, Mandy. Wiem, że cierpisz. Ale ja ci pomogę, kotku. Przy­ śpiesz. Sól na policzkach. Szampan na wargach. I stopa na pedale gazu... - Wciśnij gaz jeszcze mocniej, a już nigdy nie będziesz samotna. Już nigdy nie będziesz za mną tęskniła. Pedał gazu... Zakręt. Taka samotna. Boże, jaka ja jestem zmęczona! - Śmiało, Mandy. Przyśpiesz. Jej stopa wciska pedał gazu... Zobaczyła go w ostatniej chwili. Mężczyznę na wąskim poboczu. Szedł z psem. Zdziwił się na widok samochodu tak wczesnym rankiem, tym bar­ dziej że samochód pędził prosto na niego. Skręcić! Skręcić! Boże, skręcić! Amanda Jane Quincy szarpnęła kierow­ nicą... Samochód pędził przed siebie. Jej ukochany wciąż trzymał rękę na kie­ rownicy, trzymał bardzo mocno. Czas się zatrzymał. Niczego nie rozumiejąc, Mandy popatrzyła na uko­ chaną twarz. W oknie ujrzała przelatujący ciemny kształt. Zobaczyła też pas bezpieczeństwa na jego silnej, szerokiej piersi. Usłyszała, jak mówi: - Pa, słodka Mandy. Kiedy już znajdziesz się w piekle, pozdrów ode mnie ojca. Explorer uderzył w mężczyznę. Łubu-du-bum! Krótki okrzyk. Samochód pojechał dalej. I kiedy już myślała, że wszystko będzie dobrze - w końcu nadal była cała, w końcu nadal byli cali - z ciemności wynurzył się słup telefoniczny. Mandy nawet nie zdążyła krzyknąć. Z prędkością sześćdziesięciu kilo­ metrów na godzinę auto uderzyło w gruby drewniany słup. Przód wozu opadł, tył podskoczył do góry. Amanda wyleciała z fotela. Rzuciło ją na przednią szybę. Górna krawędź okna zmiażdżyła jej czubek głowy. Pasażer wyszedł bez szwanku. Pas bezpieczeństwa przytrzymał go w fo­ telu. Potężne szarpnięcie pozbawiło go oddechu, ale po chwili udało mu się złapać powietrze i już było dobrze. Samochód znieruchomiał. On znierucho­ miał. Nic mu się nie stało. Odpiął pas gołymi dłońmi. Wiedział, że nie musi się przejmować odcis­ kami palców. Nie przejmował się również czasem. Wiejska droga wczesnym rankiem. Ktoś będzie tędy przejeżdżał dopiero za dziesięć, dwadzieścia, trzy­ dzieści minut. Przyjrzał się swojej pięknej Mandy, sexy Mandy. Jej serce nadał biło, chociaż ledwie ledwie. Brakowało jej górnej części głowy. Jej ciało walczy­ ło ostatkiem sił. Nie miała żadnych szans. 10

Po osiemnastu miesiącach planowania wreszcie był zadowolony. Aman­ da Jane Quincy zmarła przerażona, zdruzgotana i ze złamanym sercem. Mężczyzna pomyślał, że jeszcze nie wyrównał rachunków z Pierce'em Quincym, ale to był dobry początek.

1 Czternaście miesięcy później Portland, Oregon Wponiedziałkowe popołudnie prywatny detektyw Lorraine Conner usia­ dła przy zawalonym papierami biurku, wystukała kilka liczb na kla­ wiaturze swojego starego laptopa i skrzywiła się na widok wyniku wyświet¬ lonego na ekranie. Powtórzyła operację, ale wynik był ten sam. Popatrzyła ponuro. Jej budżet pozostawał niezmiennie kiepski. Cholerny program! Cholerne pieniądze! Cholerny upał! I cholerny wen­ tylator. Kupiła go w zeszłym tygodniu, a już się psuł. Aby zaczął działać trzeba go było dwa razy uderzyć. Zrobiła to i wreszcie poczuła delikatny podmuch. Chryste, jak ta pogoda ją dobijała! Poniedziałek, trzecia po południu. Na zewnątrz słońce prażyło i zapo­ wiadał się kolejny rekord upałów w Portland. Teoretycznie w Portland nie zdarzają się takie upały jak na Wschodnim Wybrzeżu i klimat nie jest tu równie wilgotny jak na Południu. Niestety, w ostatnich dniach klimat chyba nie zdawał sobie z tego sprawy. Rainie już dawno temu zamieniła podkoszu­ lek na kusą białą koszulkę na ramiączkach. W tej chwili koszulka przywarła do jej skóry, a łokcie zostawiały wilgotne kręgi na powierzchni biurka. Jeśli będzie jeszcze goręcej, zacznie chodzić z laptopem pod prysznic. W budynku była wprawdzie klimatyzacja, ale ze względów oszczęd­ nościowych Rainie chłodziła swoje duże mieszkanie w tradycyjny sposób. Otwierała okna i włączała stojący na biurku niewielki wentylator. Ale w taki upał jak dziś na siódmym piętrze wcale nie robiło się chłodniej, za to smog gęstniał dziesięciokrotnie. Zły dzień na program zaciskania pasa. Zwłaszcza w Pearl, modnej dzielnicy Portland, gdzie mrożoną kawę podawano na każdym skrzyżowaniu, a każda ka­ fejka szczyciła się wspaniałymi lodami. Większość sąsiadów prawdopodobnie 13

siedziała teraz w swoich ulubionych kawiarniach sieci Starbucks, ciesząc się klimatyzacją i zastanawiając się, czy wybrać mrożoną herbatę, czy kawę z od­ tłuszczonym mleczkiem. Ale nie Rainie. Nowa, lepsza Lorraine Conner siedziała w swoim mod­ nym mieszkaniu w tej modnej dzielnicy miasta, próbując zdecydować, co jest ważniejsze - pieniądze na pralnię czy nowy gaźnik do, piętnastoletniego grata. Wystukała na komputerze całkiem nowe liczby, ale pozbawiony wyobraź­ ni program pokazał ten sam wynik. Westchnęła. Zaliczyła test kontrolny ore¬ gońskiej rady detektywów na licencję detektywa. Dzięki temu mogła zacząć pracę dla obrońców jako śledczy obrony, tak jak Paul Drake dla Parry'ego Masona. Niestety, dwuletnia licencja kosztowała ją siedemset dolarów. Po­ tem musiała zapłacić sto dolców za ubezpieczenie na pięć tysięcy dolarów na wypadek ewentualnych reklamacji. Na koniec musiała wyłożyć ponad osiemset dolców na ubezpieczenie na milion dolarów, na wypadek błędów i pomyłek w pracy. Tak więc firma Conner Investigations pięła się w górę, a Rainie była do tyłu na tysiąc sześćset dolarów. - Ale ja lubię jeść - próbowała wyjaśnić swojemu komputerowi, lecz program nie zareagował. Odezwał się dzwonek. Rainie wyprostowała się, leniwie przeczesała dło­ nią włosy i dopiero teraz się zdziwiła. Dziś nie spodziewała się klientów. Zajrzała do salonu, gdzie był telewizor podłączony do systemu ochrony bu­ dynku i właśnie pokazywał widok na główne wejście. Przed zamkniętymi drzwiami stał porządnie ubrany mężczyzna o szpakowatych włosach. Po chwili znów zadzwonił. Potem spojrzał w stronę kamery. Z wrażenia Rainie nie mogła złapać tchu. Jej serce chyba przestało na chwilę bić. Przyjrzała się jeszcze raz. Tego człowieka zupełnie się nie spo­ dziewała. Znowu przeczesała dłonią niedawno obcięte włosy. Jeszcze nie przy­ zwyczaiła się do swojego nowego wyglądu, a w dodatku upał sprawiał, że włosy wyglądały jak stara, najeżona szczotka do zmywania. Koszulka na ramiączkach była stara i przepocona. Dżinsowe szorty - podarte i wystrzę­ pione - zupełnie nieprofesjonalne. W końcu miała się zająć papierkową ro­ botą, a do tego nie trzeba się stroić. Nawet nie użyła rano dezodorantu! Dzień był tak gorący i parny, że szkoda gadać. Agent specjalny Pierce Quincy nadal patrzył w kamerę. Rainie próbo­ wała pozbierać myśli. Przyglądała się Quincy'emu. Minęło prawie osiem miesięcy, odkąd widziała go ostatni raz, i pół roku, odkąd przestał telefono­ wać. Obraz był trochę niewyraźny, ale dostrzegła znajome zmarszczki wokół oczu i głębokie bruzdy na czole. Wyglądał na człowieka, który zbyt długo t A

miał do czynienia ze śmiercią. I właśnie to jej się w nim podobało. Quincy. Nieprzenikniona, trudna do rozszyfrowania twarz. Nienagannie skrojony garnitur. Nie istniał drugi taki człowiek jak agent specjalny Quincy. Trzeci raz wcisnął guzik dzwonka. Nie zamierzał odejść. Kiedy Quin- cy na coś się decydował, nigdy sobie nie odpuszczał. No, chyba że chodziło o Rainie. Z niechęcią odepchnęła od siebie tę myśl. Nie chciała myśleć o tym w ten sposób. Cóż, próbowali, ale się nie udało. Zdarza się. Nie sądziła, żeby tym razem chodziło co coś osobistego. Wpuściła go. Po chwili zapukał do drzwi. Na szczęście zdążyła wypachnić się de­ zodorantem, ale z włosami nic się nie dało zrobić. Energicznie otworzyła drzwi, jedną dłoń oparła na biodrze i powiedziała: - Cześć! - Witaj, Rainie. Czekała. Milczenie się przeciągało, ale ku jej zadowoleniu Quincy ode­ zwał się pierwszy. - Zacząłem się już martwić, że cię nie ma, bo pracujesz nad jakąś spra¬wą — - Cóż, nawet porządni ludzie nie mogą wciąż pracować. Quincy uniósł brew. - Naprawdę? Uśmiechnęła się wbrew sobie. Potem szerzej otworzyła drzwi i wpuściła go do środka. Quincy nie odezwał się od razu. Niby przechadzał się od niechcenia, ale Rainie nie dała się nabrać. Cztery miesiące wcześniej włożyła w to prawie wszystkie swoje oszczędności i wiedziała, jakie wrażenie robi jej nowe miesz­ kanie. Urządzone w dawnym magazynie, wysokie na prawie trzy i pół metra, było jasne i przestronne. Osiem potężnych kolumn w kuchni, sypialni, salo­ nie i gabinecie. Olbrzymie okno z autentycznymi szybami z 1925 roku roz­ ciągało się na całą ścianę. Poprzednia właścicielka wykończyła wejście brązowymi płytkami, a ścia­ ny wymalowała na kolor jasnej cegły. Mieszkanie miało więc szykowny, modny wygląd, Rainie widywała takie w czasopismach. Wydatki związane z wyposażeniem doprowadziły ją na krawędź bankructwa, ale gdy wreszcie zobaczyła efekty, stwierdziła, że było warto. Gdyby nowa, lepsza Lorraine Conner wcześniej mieszkała w takim lokalu, tak samo jak on byłaby modna i szykowna. - Ładne - powiedział w końcu Quincy. Rainie przyjrzała się jego twarzy. Wyglądało na to, że mówił szczerze. - Nie wiedziałem, że malujesz gąbką- skomentował. - Nie maluję. To dzieło poprzedniej właścicielki. 15

- Więc dobrze się spisała. Nowa fryzura? - Obcięłam włosy, żeby mieć za co kupić to mieszkanie. - Zawsze byłaś bystra. Nie zawsze zorganizowana, co widać po twoim biurku, ale bystra. - Po co przyszedłeś? Quincy odczekał chwilę, po czym uśmiechnął się zazdrośnie. - Nadal wiesz, jak od razu przejść do rzeczy. - A ty jak unikać odpowiedzi na pytania. - Przyłapałaś mnie. Uniosła brwi na znak, że to też nie była odpowiedź na jej pytanie, po czym przysiadła na krawędzi biurka i czekała. Agent specjalny Pierce Quincy zaczynał karierę w FBI jako psycholog. Było to w czasach, kiedy wydział nosił nazwę jednostki wsparcia śledczego, a Pierce uchodził za najlepszego z najlepszych. Sześć lat wcześniej, po pew­ nej szczególnie brutalnej sprawie, przeniósł się do sekcji badań behawioral­ nych, gdzie zajął się przewidywaniem przestępstw i nauczaniem w Quanti- co. Rainie poznała go rok temu w swoim rodzinnym Bakersville w stanie Oregon. Spokojną społecznością tego miasta wstrząsnęła masakra, która przy­ ciągnęła też uwagę Quincy'ego. Rainie była wtedy oficerem prowadzącym. Poznała Quincy'ego zaledwie godzinę wcześniej, po czym udali się razem na miejsce zbrodni. Jego opanowanie, z jakim patrzył na obrysy ciał małych dziewczynek, zrobiło na niej ogromne wrażenie. Z początku Rainie nie była twarda. Stała się taka po kilku dniach śledz­ twa, kiedy sytuacja w mieście zmieniła się ze złej na jeszcze gorszą i kiedy zrozumiała, że naprawdę ma się czego bać. Quincy okazał się jej sprzymie­ rzeńcem, solidnym oparciem. Nim sprawa dobiegła końca, wyglądało na to, że połączy ich coś więcej. Wtedy właśnie Rainie straciła pracę w biurze szeryfa. Prokurator okrę­ gowy oskarżył ją o zabójstwo pewnego czternastolatka. Rainie cztery mie­ siące czekała na rozprawę. Po ośmiu miesiącach, zupełnie nie wiadomo dla­ czego, oskarżenie przeciwko niej zostało wycofane. Adwokat Rainie miał wrażenie, że ktoś interweniował w jej sprawie. Ktoś wpływowy. Rainie nigdy się nie dowiedziała, ale zawsze podejrzewała, że to Quincy maczał w tym palce. Fakt ten nie tylko ich nie zbliżył, ale wręcz odsunął od siebie. Agent specjalny Pierce Quincy był tym agentem, który zatrzymał Jima Becketta. Jim Beckett był człowiekiem, który odkrył Henry'ego Hawkinsa. Ten zaś był osobnikiem, który prawdopodobnie wiedział, co się stało z Jim¬ mym Hoffą. Ona zaś była po prostu Lorraine Conner i jeszcze dużo musiała zrobić, żeby jej życie wróciło do normy. 16

- Mam dla ciebie robotę - powiedział Quincy. Rainie omal nie parsknęła. - Co? Biuro już ci nie wystarcza? - To sprawa osobista - zawahał się. - Quincy, biuro jest twoim życiem, więc nic dziwnego, że sprawa jest dla ciebie osobista. - Chodzi o coś zupełnie innego. Mogę prosić szklankę wody? Rainie zmarszczyła brwi. Quincy z osobistą sprawą? To ją zaintrygowa­ ło. Poszła do kuchni, nalała dwie szklanki wody, do każdej dodając dużo lodu. Kiedy wróciła do salonu, Quincy rozsiadł się już na kanapie w nie­ bieskie pasy. Była to stara kanapa, jedna z nielicznych pamiątek jej życia w Bakersville. Mieszkała tam w niedużym wiejskim domu. Na jego tyłach rosły wyso­ kie sosny, a powietrze rozbrzmiewało ponurym pohukiwaniem sów. Nie było słychać syren ani odgłosów nocnych imprez. Wieczorami pogrążała się we wspomnieniach: pijana matka i jej uniesiona pięść; uderzenie, które na szczę­ ście nie trafiło w głowę. Nie wszystkie zmiany w życiu Rainie były złe. Quincy wypił większy łyk wody, potem zdjął marynarkę i ułożył ją rów­ no na oparciu kanapy. Ciemna kabura kontrastowała z elegancką białą ko­ szulą. - Moja córka... W zeszłym miesiącu pochowaliśmy Amandę. - Quincy, tak mi przykro. - Rainie odpowiedziała odruchowo, po czym zacisnęła pięści, żeby nie zrobić niczego głupiego, na przykład żeby nie wyciągnąć do niego ręki. Słyszała o wypadku Amandy. W kwietniu w Wir­ ginii dwudziestotrzyletnia córka Quincy'ego wjechała samochodem na słup telefoniczny. W wyniku tego wypadku straciła część mózgu. W szpitalu pod­ łączono ją do urządzeń podtrzymujących funkcje życiowe. Niestety, byłej żonie Quincy'ego, Bethie, pomyliło się podtrzymywanie życia z samym ży­ ciem, więc nie zgodziła się na odłączenie urządzeń. Quincy i Bethie sprze­ czali się, w końcu on postanowił odejść od łóżka córki i wrócić do pracy. Decyzja ta jeszcze bardziej odsunęła ich od siebie. - Wreszcie Bethie się zgodziła - wyręczyła go Rainie. Quincy przytaknął. - Nie sądziłem... Dla mnie Mandy nie żyła od ponad roku. Ale nie wie­ działem, że będzie tak ciężko. - W końcu to twoja córka. Nic dziwnego, że jest ci ciężko. - Rainie... - Wydawało się, że chce powiedzieć coś więcej. Przez chwi­ lę poczuł się tak, jakby byli starymi przyjaciółmi. Ale ta chwila minęła, więc tylko pokręcił głową i powiedział: 2 - Następny wypadek 17

\ - Chcą cię wynająć. - Dlaczego? - Zbadasz sprawę wypadku mojej córki. Chcę się upewnić, że to był wypadek. Rainie aż zaniemówiła ze zdumienia. Quincy domyślił się o jej wątpli­ wości i dodał stanowczo: - Pojawiły się nowe elementy. Chcę, żebyś je zbadała. - Myślałam, że była pijana - rzuciła Rainie, wciąż próbując zapanować nad sobą. - Po pijanemu przejechała mężczyznę i psa, a potem uderzyła w słup telefoniczny. Koniec pieśni. - Owszem, była pijana. W szpitalu stwierdzili, że we krwi miała dwa razy więcej alkoholu, niż dopuszczają przepisy. Ja jednak chcę się dowie­ dzieć, w jaki sposób doprowadziła się do tego stanu. Na pogrzebie spotka­ łem paru jej znajomych. Przyjaciółka Mandy, Mary Olsen, twierdzi, że więk­ szość wieczoru Amanda spędziła u niej w domu, gdzie w towarzystwie grali w karty i pili dietetyczną colę. Od pewnego czasu nie rozmawiałem z Aman­ dą. No wiesz... Nie łączyły nas szczególnie bliskie stosunki. Ale pół roku przed wypadkiem Amanda zaczęła chodzić na spotkania AA i szło jej cał­ kiem dobrze. Przyjaciele byli z niej bardzo dumni. Rainie ściągnęła brwi i rzuciła: - Czy tego wieczoru coś się wydarzyło? Czy coś ją zdenerwowało, wy­ trąciło z równowagi tak, że musiała się napić? - Mary Olsen twierdzi, że nie. Amanda wyszła od niej dopiero o wpół do trzeciej nad ranem, kiedy bary są już zamknięte. - Była sama? - Tak. - Może pojechała do domu i tam się upiła? - A potem wsiadła do samochodu i znów gdzieś pojechała? Dokąd? Rainie przygryzła dolną wargę. - No dobrze, może ukryła alkohol w samochodzie i zaczęła pić zaraz po wyjściu od przyjaciółki? - Nie znaleziono butelek ani w samochodzie, ani w domu. Poza tym sklepy były już pozamykane, więc tamtej nocy nie mogła niczego kupić. - Może zrobiła zakupy przed przyjazdem do przyjaciół, a butelkę wy­ rzuciła w drodze do domu. Żeby zatrzeć ślady. - Wypadek zdarzył się dwadzieścia pięć kilometrów od mieszkania Amandy, na jakiejś bocznej szosie. To nie po drodze ani do domu Mandy, ani do Mary Olsen. - Więc wybrała się na przejażdżkę... - O wpół do szóstej rano, pijana, ale bez alkoholu - dokończył Quincy. - Rainie, coś mi tu nie gra. 18

Rainie nie odpowiedziała od razu. Analizowała fakty, usiłując jakoś po­ składać to wszystko do kupy. - Mogła wyjść od Mary i jechać do kogoś innego. - Możliwe. Parę miesięcy wcześniej Mary i Amanda poznały pewnego mężczyznę. Inni znajomi Amandy jeszcze go nie znali, ale podobno był bar­ dzo miły, troskliwy. Moja córka... Amanda powiedziała Mary, że chyba jest zakochana. - Ty go nie poznałeś? - Nie. - A pogrzeb? - spytała. - Na pogrzeb chyba przyszedł? - Nie. Nikt nie znał jego nazwiska ani nie wiedział, jak się z nim skon­ taktować. Rainie nieco dłużej popatrzyła na Quincy'ego. - Jeśli jest taki wspaniały, to do tej pory sam by cię znalazł. Mandy na pewno opowiadała mu o tobie, a biorąc pod uwagę fakt, że wiele razy byłeś tematem artykułów prasowych... - Myślałem o tym. - Ale ani śladu po uroczym facecie? - Nie. W końcu Rainie zrozumiała. - Uważasz, że to nie był wypadek, prawda? Myślisz, że to wina tamtego faceta, że to on spił twoją córkę i pozwolił jej samej wracać do domu. - Nie wiem, co zrobił - odparł spokojnie Quincy - ale między wpół do trzeciej a wpół do szóstej Amanda w jakiś sposób uzyskała dostęp do alko­ holu. Tak, chętnie bym posłuchał jego wersji wydarzeń. - Quincy, wiesz, że tu chodzi o coś innego. W podobnych okolicznoś­ ciach każdy przechodzi stadium negacji, nie chce akceptować faktów. Rainie usiłowała mówić delikatnie, ale wyszło inaczej i Quincy prawie na­ tychmiast się wściekł. Zacisnął wargi i zmierzył ją ponurym spojrzeniem. Quin- cy był naukowcem i na ogół traktował świat jak zadanie, które należy przeanali­ zować i rozwiązać. Ale był też myśliwym. Rainie znała go również z tej strony. Kiedy tamtego wieczoru ostatni raz byli razem, dotykała blizn na jego piersi. - Wiem, co się stało ostatniej nocy życia mojej córki - odparł Quincy. - Ale chcę, żebyś to dla mnie sprawdziła. Jestem gotów zapłacić ci za to. Bie­ rzesz tę robotę czy nie? - Ależ na Boga! - Rainie poderwała się z krzesła. Kilka razy przema¬ szerowała przez pokój, żeby mógł zobaczyć, jaka jest wściekła w końcu powiedziała z goryczą. - Wiesz, że ci pomogę i że nie wezmę od ciebie pieniędzy. - To jest zwyczajna robota, Rainie. Przypadek jest prosty, a ty niczego nie jesteś mi winna.

- Gówno prawda! Rzucasz mi kolejny okruch i oboje dobrze o tym wie­ my. Jesteś agentem FBI. Masz dostęp do laboratorium kryminalistycznego. Masz sto razy więcej kontaktów niż ja. - Wszyscy oni chcieliby wiedzieć, dlaczego wciąż zadaję pytania. I wszy­ scy będą grzebać w życiu mojej rodziny i osądzać mój stan ducha, nawet jeśli są zbyt delikatni, by oskarżać mnie o negację. - Powiedziałam tylko... - Wiem, że to stadium negacji! Ale jestem jej ojcem! Jasne, że jestem w stadium negacji, ale podobnie jak ty jestem jednocześnie dobrym detekty­ wem. Rainie, ta sprawa śmierdzi. Spójrz mi w oczy i powiedz, że tak nie jest. Rainie przestała krążyć po pokoju. Wyzywająco popatrzyła mu w oczy. Zobaczyła, jak Quincy zaciska szczęki i zaciska dłonie w pięści. Lubiła go, kiedy stawał się taki. Reszta świata pomyślałaby: profesjonalny Pierce Quincy. A ona pragnęła tego mężczyzny. Wreszcie go pragnęła. - Czy to ty poprosiłeś prokuratora okręgowego o wycofanie oskarżeń pod moim adresem? - spytała prosto z mostu. - Co? - Czy to ty poprosiłeś prokuratora okręgowego o wycofanie oskarżeń pod moim adresem? - Nie - zmieszany pokręcił głową. - Rainie, przecież to ja namówiłem cię na tamten proces, mówiąc, że to najlepszy sposób na załatwienie sprawy. Dlaczego miałbym się wtrącać? - Dobra, biorę twoją robotę. - Co? - Biorę twoją sprawę! Czterysta dolarów dziennie plus wydatki. I nie mam pojęcia o Wirginii ani o prowadzeniu śledztwa po wypadku, więc że­ byś potem nie mówił, że mam za małe doświadczenie. Zaznaczam już teraz, że nie mam doświadczenia, ale i tak będziesz musiał zapłacić czterysta dola­ rów za każdy dzień. - Znów roztaczasz ten swój urok. - Szybko się uczę. Oboje wiemy, że szybko się uczę. - Powiedziała to z większą złością, niż zamierzała. Quincy na chwilę jakby złagodniał, ale zaraz przybrał surową minę. - Stoi - powiedział zdecydowanie. Wziął marynarkę, wyciągnął jasno¬ brązową kopertę i rzucił na szklany blat stolika. - Po wypadku sporządzono raport. Znajdziesz w nim nazwisko policjanta prowadzącego dochodzenie. Na pewno zechcesz zacząć od niego. - Jezu, Quincy, nie powinieneś był tego czytać! - To moja córka, Rainie. Już tylko tyle mogę dla niej zrobić. A teraz chodź. Ja stawiam. - Co? 20

- Kolację. Tu jest za gorąco. Poza tym musisz się jakoś ubrać. - Bądź pewien, że pójdę w koszulce na ramiączkach. A ponieważ sta­ wiasz, idziemy do Oba. 2 Dzielnica Pearl, Portland Wystarczył jeden wieczór spędzony razem w mieście, żeby wrócili do swoich dawnych ról. Quincy zjawił się w mieście i zaprosił ją na kola­ cję. Świetne jedzenie: przekąski z krewetek, tuńczyka i enchilada z masłem orzechowym. Quincy wypił dwa kieliszki słynnego koktajlu daiquiri poda­ wanego w schłodzonych kieliszkach do martini. Rainie piła wodę, ponieważ w takich miejscach jak restauracja Oba nie miała odwagi na swój mały rytuał: zamówić piwo budweiser light, ale go nie pić. Trochę rozmawiali. Dużo rozmawiali. Boże, jak dobrze go znów widzieć. - Jak idzie twój interes? - spytał Quincy w połowie deseru, kiedy wy­ czerpali wszystkie mało istotne tematy. - Dobrze. Niedawno dostałam licencję. Numer 521 - to ja. - Prowadzisz prywatne śledztwa? - Czasami. Mam kontakt z paroma obrońcami. To oni namówili mnie do zrobienia licencji. Teraz mogę częściej dla nich pracować: sprawdzam świad­ ków, robię rekonstrukcje miejsc zbrodni, analizuję raporty policyjne. Sporo czasu spędzam przy biurku, ale to lepsze niż sprawy o zdradę małżeńską. - To brzmi ciekawie. - Jest raczej nudno! - zaśmiała się Rainie. - Godzinami tkwię podłą­ czona do Sądowej Sieci Informacyjnej stanu Oregon. Pewnego ekscytujące­ go dnia być może uzyskam dostęp do bazy policyjnej i będę mogła spraw­ dzać historie różnych przestępstw. Trzeba się przy tym nieźle napracować, ale można całkiem zapomnieć o działaniu adrenaliny. - Ja też czytam wiele raportów - powiedział Quincy tonem nieprzyjmu¬ jącym krytyki. - Latasz samolotami. Rozmawiasz z ludźmi. Docierasz na miejsce, kie­ dy krew jeszcze nie zdąży zaschnąć. - Tak bardzo ci tego brakuje? Rainie uniknęła jego spojrzenia, nie chcąc odpowiadać na pytanie. Żało­ wała, że nie zamówiła butelki budweisera i postanowiła zmienić temat. 21

- Co u Kimberly? - Nie wiem. Rainie uniosła brwi ze zdziwienia. - Myślałam, że ta córka cię lubi. - Rainie, odrobinę taktu. - Na twarzy Quincy'ego pojawił się grymas. - Staram się być szczera. - Kimberly potrzebuje trochę swobody. Sądzę, że wypadek siostry bar­ dzo ją zdołował. Jest zagniewana i na razie nie potrafi sobie z tym poradzić. - Zagniewana na Amandę czy na ciebie i Bethie? - Szczerze mówiąc, nie jestem pewien. Rainie przytaknęła. - Ja zawsze chciałam mieć brata lub siostrę. Wydawało mi się, że wspa­ niale byłoby mieć genetycznego sprzymierzeńca na tym świecie. Kogoś, z kim można by się bawić. Kogoś, z kim można by się kłócić. Kogoś, kto miałby tę samą matkę i mógłby powiedzieć, czy ona naprawdę oszalała, czy też to wszystko dzieje się tylko w mojej głowie. Sadzę jednak, że Amanda nie była sprzymierzeńcem Kimberly. Była raczej największym rodzinnym źródłem stresu. - Zbuntowana starsza siostra, która ściągała na siebie uwagę wszyst­ kich - zgodził się Quincy. - Tymczasem Kimberly postępuje jak wzorowe dziecko, urodzony dy­ plomata. - Bethie nie chce o tym słuchać, ale pewnego dnia Kim zostanie świet­ ną agentką. - Nadal interesuje się kryminologią? - Przede wszystkim socjologią. Ale ma zamiar robić magisterium z kry­ minologii. - Zmarszczki na czole Quincy'ego natychmiast się wygładziły. Był bardzo dumny ze swojej młodszej córki. - Co słychać w Bakersville? - Dobrze. Po tamtych wydarzeniach powoli coraz lepiej. - Shep i Sandy? - Wciąż razem. - Rainie pokręciła głową, jakby z niedowierzaniem. - Shep pracuje dla firmy ochroniarskiej w Salem. Sandy na nowo zajęła się sprawami nieletnich. - Świetnie. A Luke Hayes? - Jest dobrym nowym szeryfem, a przynajmniej tak twierdzi. Byłam tam jakieś pół roku temu. Miasto jest w dobrych rękach. - Dziwię się, że tam wróciłaś. - Luke miał dla mnie pewną sprawę. Quincy popatrzył na nią z zainteresowaniem. Po chwili Rainie wyjaśni­ ła, wzruszając ramionami. - Prowadził śledztwo w sprawie mojej mamy. 22

- Twojej mamy?! - Quincy był zaskoczony. Matka Rainie zginęła pięt­ naście lat wcześniej. Zginęła postrzelona w głowę ze strzelby. Większość mieszkańców Bakersville uważała, że to Rainie pociągnęła za cyngiel. Tak już jest, kiedy wychodzi się z domu z cudzym mózgiem we włosach. - Jakiś facet próbował ją odnaleźć. Luke uznał, że powinnam o tym wiedzieć. - Dlaczego... po tylu latach? Rainie uśmiechnęła się szeroko. Nie umiała się powstrzymać. - Tamten facet akurat wyszedł z więzienia. Zwolniony po trzydziestu latach odsiadki za zabójstwo. Tak, mama umiała ich sobie dobierać. - Wiedziała też, jak robić wrażenie - dowcipnie dodał Quincy - skoro facet myślał o niej nawet po trzydziestu latach. - Luke sprawdził, czy to przypadkiem nie jakiś numer. Przekazał mi wiadomości i na tym koniec. Quincy spojrzał jakoś dziwnie. Rainie zdawało się, że może chciał po­ wiedzieć coś więcej, a potem się rozmyślił. Przyszedł kelner z rachunkiem. Quincy zapłacił. I jak za dawnych cza­ sów Rainie udawała, że jej to nie przeszkadza. Byłoby rozsądnie zakończyć ten wieczór właśnie tu. Quincy zjawił się, zlecił Rainie ważną dla siebie sprawę i zaprosił ją na kolację. Koniec. Po­ winna zawczasu dać sobie spokój. Ale była zaledwie siódma, temperatura dopiero zaczynała spadać. Rainie nadal czuła się niepewnie. Poprowadziła go przez dzielnicę Pearl. Piękny stary sklep, a przed nim nieprawidłowo zaparkowane porsche. A tu kolejna kawiarnia, tutaj galeria sztu­ ki, dalej salon wystawowy unikatowych, ręcznie robionych mebli. Pokazała mu też rzędy magazynów niedawno zamienionych na mieszkania po ćwierć miliona dolarów i luksusowe apartamenty. Ich fasady były odnowione, wyma­ lowane w łagodne żółcie i ciepłe brązy. Przed każdym frontowym wejściem siedzieli ludzie w malutkich ogródkach. Kilka par ubranych w ciuchy marki J. Crew spacerowało po wypielęgnowanych ulicach ze swoimi labradorami. Spójrz na to miejsce - pomyślała Rainie. - Spójrz na mnie. Nieźle jak na dziewczynę z zabitego dechami Bakersville. Potem popatrzyła na swoje wystrzępione szorty i nieszczególną koszul­ kę na ramiączkach i wtedy euforia ją opuściła. Pragnęła tego świata z jego pięknymi rzeczami. Nienawidziła tego świata z jego pięknymi rzeczami. Miała trzydzieści dwa lata, a wciąż nie wiedziała, kim jest i czego chce od życia. Wkurzało ją to, ale gniew kierowała przeciwko sobie. Nagle zawróciła w stronę wzgórz. Quincy nie rozumiał dlaczego, ale zaraz ruszył w ślad za nią. 23

Touche, miejscowy lokal. Był tu w czasach, kiedy tylko biedni studenci uważali, że można mieszkać w dzielnicy magazynów. Będzie tu, kiedy właś­ cicielom rodzinnych sportowych samochodów zbrzydną wielkie mieszkania i zaczną uciekać ku zieleńszym pastwiskom. Na dole znajdowała się restau­ racja. Całkiem niezła. Górę zajmowała sala bilardowa. Znacznie lepsza. Przy barze Rainie podała prawo jazdy i zwitek banknotów. W zamian otrzymała komplet bil, dwa kije i dwie butelki budweisera light. Quincy uniósł jedną brew, po czym zdjął marynarkę. W tym słabo oświetlonym pomiesz­ czeniu był jedynym facetem w garniturze wśród pół tuzina motocyklistów i dwóch tuzinów studentów. Czuł się bardzo nieswojo i ona o tym wiedziała. - Ósemka - powiedziała Rainie. - Kolejność pozostałych bil nie ma znaczenia. Ale gdy wrzucisz pierwszą ósemkę, od razu przegrasz. - Znam reguły - odparł spokojnie. - Na pewno. - Ustawiła bile, a potem podała mu kij. Miło ją zaskoczył, kiedy przetoczył kij po powierzchni stołu, żeby sprawdzić, czy jest prosty. - Nieźle - skomentował. - Nie gadaj, tylko rozbijaj. Quincy był dobry. Spodziewała się tego. Kiedy byli razem, nie zdołała doszukać się w nim żadnego słabego punktu. To ją zarówno irytowało, jak i sprawiało, że wciąż była nim zainteresowana. W dzielnicy Pearl Rainie mieszkała od czterech miesięcy i Touche było jedynym miejscem, w którym czuła się jak w domu. Stoły były odrapane, dywan mocno wytarty, bar spo¬ niewierany. Lokal po przejściach, zupełnie tak jak ona. Quincy trafił dwie bile i przymierzył się do szóstki, ale spudłował. Bar- man Leonard przyglądał się przez chwilę, po czym obojętnie wzruszył ra­ mionami. Touche przyciągał wielu rekinów bilardu i widział już lepszych. Rainie śmiało przystąpiła do gry. Teraz czuła się dobrze. Adrenalina w ży­ łach, przyjemny gwar w uszach. Uśmiechała się. W oczach Quincy'ego wi­ dać było coraz większy ogień. Czuła go na swoich odsłoniętych ramionach, kiedy pochylała się nad stołem. Miał rozpięty kołnierzyk i podwinięte ręka­ wy. Na palcach miał ślady niebieskiej kredy i jasnoniebieską smugę na po­ liczku. Znaleźli się na niebezpiecznym gruncie. I to jej się podobało. - Róg - powiedziała i gra zaczęła się naprawdę. Grali przez trzy godziny. On wygrał za pierwszym razem, kiedy ona spró­ bowała białą bilą przeskoczyć nad ósemką. Ale się nie udało. Wygrał za drugim razem, kiedy zaczęła grać agresywnie i chciała zgarnąć wszystko. Ale się nie udało. Potem ona wygrała trzecią, czwartą i piątą rozgrywkę, dając Quincy'emu dużo do myślenia. - Poddajesz się? - spytała. - Dopiero się rozgrzewam, Rainie. Dopiero się rozgrzewam. 24

Uśmiechnął się do niej szeroko i wrócił do stołu. W szóstej rozgrywce zaskoczył ją, rezygnując z finezji i demonstrując siłę. Ale ona też miała coś w zanadrzu. Dzięki temu gra stawała się coraz bardziej interesująca. Szóstą dał jej wygrać, teraz szykowali się do siódmej. - Dużo grasz - zauważył. Mówił spokojnie, ale się spocił i widać było, że musi koncentrować się bardziej niż na początku. - Lubię to miejsce. - Miło tu - zgodził się od razu. - Ale żeby naprawdę grać, trzeba jechać do Chicago. Spróbował trafić ósemkę i chybił. Rainie chwyciła kij. - Pieprzyć Chicago! - powiedziała i uporządkowała stół. - Co dalej? - spytał Quincy. Oddychał ciężko. Ona też. W sali bilardo­ wej zrobiło się gorąco. Było już późno. Rainie nie była na tyle naiwna, żeby nie zrozumieć podtekstu jego pytania. Rozejrzała się po mrocznej sali. Wyj­ rzała na zewnątrz, gdzie światła zachęcająco rozświetlały mrok. Pomyślała o swoim pięknym, mocno przecenionym mieszkaniu. Pomyślała o swoim domu w Bakersville i o sosnach, których tak jej brakowało. Potem popatrzyła na Quincy'ego i... - Powinnam jechać do domu - powiedziała. - Tak myślę. - Rano mam dużą robotę. - Rainie... - Nic się nie zmieniło? Możemy się trochę pooszukiwać, ale nic się nie zmieniło. - Nie wiem, czy nic się nie zmieniło. Nigdy nie wiedziałem. - Nie tutaj. - Dlaczego nie?! Rozumiem, co się wtedy stało. Wiem, że nie poradzi­ łem sobie tak, jak mogłem. Ale chciałem spróbować jeszcze raz. Tyle że kiedy przyjechałem, byłaś zbyt zajęta, żeby się ze mną spotkać. Potem byłaś tak bardzo zajęta, że nie odpowiadałaś na moje telefony. Rainie, rozumiem, przez co przechodzisz. Wiem, że nie jest ci łatwo... - Znów to samo. Litość. - Zrozumienie to nie litość! - No, może nie to samo, ale prawie. Zamknął oczy. Wiedziała, że liczy do dziesięciu, żeby się uspokoić i nie udusić jej od razu. Co za ironia! Rainie zrozumiałaby przemoc zapewne le­ piej niż on. - Tęsknię za tobą - w końcu powiedział spokojnie. - Po ośmiu miesią­ cach wciąż mi ciebie brakuje. I owszem, przyjechałem tu i zaproponowałem ci pracę właśnie z tego powodu... - Wiedziałam! 25

- Rainie, to nie będzie trwało wiecznie. Jego słowa zawisły w powietrzu. Nie udawała, że ich nie zrozumiała. Znów pomyślała o Bakersville, o domu, w którym się wychowywała, o wielkiej werandzie i cudownych olbrzymich sosnach. Pomyślała o tamtym jednym dniu sprzed piętnastu lat, potem o tamtej nocy sprzed piętnastu lat i stwier­ dziła, że on też musi o nich myśleć. Pewnego razu Quincy powiedział, że wydobycie prawdy na wierzch po prostu by ją uwolniło. Teraz, po roku, już nie była tego pewna. Ostatnio żyła jakby bliżej praw­ dy, ale mimo to zostało jeszcze wiele przeszkód do pokonania. - Powinnam jechać do domu - powtórzyła. - Tak myślę - powtórzył Quincy. Rainie sama poszła do domu. Sama włączyła światło w swoim wielkim mieszkaniu. Sama wzięła prysznic, umyła zęby i sama poszła do łóżka. Miała zły sen. Znalazła się na afrykańskiej pustyni. Znała to miejsce z programu, który obejrzała na Discovery. We śnie częściowo rozpoznawała kolejne sceny z pro­ gramu, inne zaś jawiły się jako prawdziwe wydarzenia. Pustynna równina. Straszna susza. Malutki słoń, którego urodziła wy­ czerpana słonica. Niepewnie stanął na nogach, pokryty mazią i resztkami łożyska. Jego matka westchnęła i zdechła. Rainie była zbyt daleko, żeby mu pomóc. Po chwili krzyknęła: Biegnij, malutki, biegnij!, choć jeszcze nie wiedziała, czego może się obawiać. Urodzony przed godziną słoń pochylił się nad matką, szukając pokarmu. W końcu odszedł chwiejnym krokiem. Rainie podążyła za nim przez pustynię. Powietrze drżało od upału, spa­ lona ziemia pękała pod stopami. Osierocony słoń pomrukiwał smutno, szu­ kając jedzenia i towarzystwa. Kiedy dotarł do kępy pochylonych drzew, wyczochrał się o jeden z grubych pni. To nowo narodzone gruboskórne zwierzę myli pień drzewa z nogami swojej matki - Rainie usłyszała głos komentatora. - Ociera się o nie, żeby zaznaczyć swoją obecność i poczuć się bezpiecznie. Gdy nie zaznaje spoko­ ju, wyczerpane kontynuuje poszukiwanie wody na wyjałowionej suszą zie­ mi. - Biegnij, malutki, biegnij! - znów wyszeptała Rainie. Maluch rzucił się przed siebie. Mijały kolejne godziny. Mały słoń poty­ kał się coraz częściej. Upadał na twardy grunt. Z trudem się podnosił, ale szedł dalej. Musi znaleźć wodę - monotonie mówił komentator - W życiu pustyni woda decyduje o życiu lub śmierci. 26

Nagle na horyzoncie pojawiło się stado słoni. Kiedy się zbliżyło, Rainie ujrzała, jak małe słonie biegną w cieniu olbrzymich ciał swoich matek. Kie­ dy stado przystawało, słoniątka się pożywiały, podczas gdy matki głaskały je trąbami. Rainie się uspokoiła. Skoro zjawiły się inne słonie, sierota zostanie ura­ towana. Stado podeszło bliżej. Maluch podbiegł do niego, wydając odgłosy ra­ dości. Ale przywódca stada, potężny słoń, wyszedł naprzód, chwycił go trą­ bą i odrzucił. Mały słoń, urodzony zaledwie dziewięć godzin wcześniej, upadł na twardą ziemię. Nie poruszał się. Głos komentatora znów się odezwał. Zdarza się, że stado słoni przyjmuje sierotę do swojego grona. Agresyw­ ne zachowanie, jakie tu widzimy, jest wynikiem naprawdę srogiej suszy. Stado ledwo utrzymuje się przy życiu, więc nie chce powiększać swojej liczebnoś­ ci. Przewodnik stada w małym słoniu widzi zagrożenie dla całego stada i dlatego go odpycha. Rainie próbowała podbiec do nieruchomego słoniątka. Pustynia się roz­ rastała, więc nie mogła tam dotrzeć. Biegnij, malutki, biegnij! Mały słoń wreszcie się poruszył. Potrząsnął łbem i wstał z trudem. Nogi mu drżały. Myślała, że znów się przewróci, ale wtedy opuścił łeb, zebrał siły i drżenie minęło. Stado znajdowało się jeszcze w zasięgu wzroku. Mały pobiegł za nim. Jeden z młodszych słoni zatrzymał się i kopnął malucha w łeb. Ten upadł. Zapłakał. Spróbował jeszcze raz. Dwa inne słonie odwróciły się w jego stro­ nę. Podbiegł do nich. Powaliły go na ziemię. Dźwignął się, ale one znów go powaliły. Z uporem podchodził, płacząc, płacząc i płacząc. One zaś przewra­ cały go na twardą, zeschniętą ziemię. Potem odwróciły się i ciężko ruszyły w drogę. - Biegnij, malutki, biegnij - wyszeptała Rainie. Łzy spływały jej po policzkach. Mały słoń ogromnym wysiłkiem podniósł się na nogi. Muchy krążyły nad otwartymi ranami. Jedno oko miał tak spuchnięte, że nic nim nie wi­ dział. Dziewięć godzin życia, same bolesne doświadczenia... Ale on wal­ czył, żeby przetrwać. Zrobił jeden krok. Potem następny. Ruszył w ślad za stadem, ale już się nie odzywał ani nie zbliżał, żeby inne słonie go nie poturbowały. Trzy godziny później słońce zniżyło się nad horyzont, a stado znalazło niewielką kałużę. Słonie kolejno wchodziły do wody. Komentator twierdził, że słoniątko czeka, aż najpierw one się wykąpią. Rainie odetchnęła z ulgą. Sytuacja musiała się wyjaśnić. Zwierzęta zna­ lazły wodę, nie czuły się już zagrożone, więc mogły pomóc sierocie. Mały 27

się nie poddał i wszystko zaczęło się układać. No bo tak już jest. Kiedy przetrzyma się najgorsze, nadchodzi to, co musi być lepsze. Myślała tak, dopóki nie zjawiły się szakale i na oczach innych słoni za­ częły rozrywać malucha na strzępy. Rainie obudziła się. W jej uszach pobrzmiewały jeszcze krzyki słoniąt¬ ka. Twarz miała całą we łzach. Niepewnie wstała z łóżka. Poszła do kuchni. Tam nalała sobie wody do szklanki i wypiła kilka dużych łyków. W mieszkaniu panowała cisza. Trzecia nad ranem, cisza, ciemność, pust­ ka. Jej dłonie drżały. Jej własne ciało wydało jej się obce. Pomyślała, że chciałaby... Chciała, żeby Quincy był przy niej. 3 South Street, Filadelfia Elizabeth Ann Quincy ładnie się starzała. Wychowywano ją w przekonaniu, że kobieta powinna o siebie dbać. Wyskubane brwi, ułożone włosy, nawilżona skóra twarzy. Poza tym zęby dwa razy dziennie czyszczone nitką. Nic bardziej nie postarza kobiety niż bakterie mnożące się wśród dziąseł. Elizabeth robiła to, co jej kazano. Dbała o brwi, układała włosy, nawil­ żała skórę. Kiedy załatwiała jakieś sprawy, wkładała sukienkę. A tenisówki nosiła tylko na korcie. Była dumna z tego, że zawsze postępowała zgodnie z zasadami. Wycho­ wywała się w bogatej rodzinie zamieszkałej na obrzeżach Pittsburgha. W każdy weekend uprawiała angielski styl jazdy konnej i skoki przez prze­ szkody. Nim ukończyła osiemnaście lat, potrafiła tańczyć Jezioro łabędzie. Wiedziała też, jak używać piwa do skręcania włosów w piękne loki, a potem do ich prostowania za pomocą żelazka fryzjerskiego. Dzisiejsze młode dziew­ czyny uważały jej pokolenie za frywolne. Ciekawe, czy zmieniłyby zdanie, gdyby każdy dzień zaczynały od prostowania sobie włosów na desce do pra­ sowania. Miała trudny okres. Kiedy zaczęła naukę w college'u, jej matka tego nie zaaprobowała. Właśnie wtedy spodobał jej się Pierce Quincy. Był inny niż wszyscy, których znała. Pochodził z Nowej Anglii. Jej matce to się nawet podobało. 28

Może łączyło go coś ze statkiem „Mayflower"? Ciekawe, czy utrzymy­ wał jakieś kontakty ze starą ojczyzną? Nie utrzymywał. Jego ojciec prowadził farmę na Rhode Island. Miał setki hektarów ziemi, ale był bardzo zamknięty w sobie. Quincy robił doktorat z psychologii. To też podobało się jej matce. Pracownik naukowy? Może być. Doktor Quincy - bardzo dobrze. Ustat­ kuje się, będzie miał prywatną praktykę. Na skołatanych umysłach można zarabiać pieniądze. Quincy'ego rzeczywiście pociągały skołatane umysły. Lata pracy w po­ licji w Chicago skłoniły go do studiowania kryminologii i psychologii. Naj­ wyraźniej bardziej niż broń i emocje związane z pracą policjanta fascyno­ wały go umysły przestępców. Skąd brały się skrzywione osobowości? Kiedy ktoś taki zabije pierwszy raz? Jak można go powstrzymać? Elizabeth i Pierce często o tym rozmawiali. Elizabeth fascynowała jas­ ność jego myśli i entuzjazm w głosie. Był człowiekiem spokojnym i dobrze wykształconym. Szokował umiejętnością stawiania się na miejscu zabójcy i przewidywania jego kroków. Mroczność jego pracy dosłownie ją ekscytowała. Kiedy przyglądała się jego dłoniom w czasie rozmów o psychopatach i sadystach, kiedy wyobraża­ ła sobie, jak trzyma w dłoniach broń... Był myślicielem, ale również czło­ wiekiem czynu. Kochała w nim te cechy. Na początku, kiedy jeszcze myślała, że się pobiorą, ustatkują i będą wiedli normalne życie. Na początku, zanim zrozumiała, że dla takiego mężczyzny jak Pierce nie istniało normalne życie. On potrzebował swojej pracy, oddychał nią. Natomiast ona i ich dwie córeczki zupełnie nie pasowały do jego świata. Elizabeth była jedyną osobą w rodzinie, która miała się rozwieść i sa­ motnie wychowywać dzieci. Jej matce to się nie podobało. Namawiała ją, żeby wytrwała, lecz Elizabeth jasno widziała swoją drogę. Musiała myśleć o Amandzie i Kimberly. Córki potrzebowały stabilizacji, spokojnego życia, a nie ojca, którego wywoływano nagle z boiska, gdzie grał z dziećmi w pił­ kę, tylko po to, żeby jechał oglądać jakieś zwłoki. Zwłaszcza Amanda miała z tym problemy. Nigdy nie zrozumiała, dlaczego może oglądać ojca dopiero wtedy, gdy zabójcy sobie odpuszczali. Elizabeth wolała zadbać o dzieci. W tych czasach często to sobie mówi­ ła. Wolała zadbać o dzieci. Nawet gdy zgodziła się na odłączenie aparatury? W wieku czterdziestu siedmiu lat Elizabeth Ann Quincy nadal była pięk­ ną kobietą. Kulturalną, doświadczoną i samotną. W poniedziałkowy wieczór szła South Street w Filadelfii, nie zwracając uwagi na grupki roześmianych ludzi, którzy odwiedzali eleganckie butiki i sex-shopy. Minęła trójkę mocno wytatuowanych nastolatków, potem ustąpiła 29

drogi czarnej limuzynie. Tego dnia wyjątkowym wzięciem cieszyły się kon­ ne dorożki, co do zapachu ludzkiego potu i jedzenia smażonego na oleju dodawało odór końskich odchodów. Bethie świadomie nie zwracała uwagi na zapachy, a jednocześnie unikała kontaktu wzrokowego z innymi przechodniami. Chciała wrócić do swojego domu na Society Hill, żeby zaszyć się w nim wśród beżowych ścian i obi­ tych jedwabiem kanap. Kolejny wieczór z telewizją kablową. Byle nie pa­ trzeć na telefon. Byle nie myśleć o tym, żeby zadzwonił. Zupełnie nieoczekiwanie zderzyła się z jakimś mężczyzną. Wychodził z eleganckiego sklepu spożywczego i natarł prosto na jej ramię. Chwycił ją za rękę, zanim przewróciła się na ulicę upstrzoną końskim nawozem. - Och, przepraszam! Ale ze mnie niezdara! Już w porządku. Mam na­ dzieję, że nic się nie stało. Nigdy bym sobie nie darował, gdyby coś się pani stało. Oszołomiona Elizabeth potrząsnęła głową. Chciała już powiedzieć: Nic mi nie jest, ale wreszcie zobaczyła człowieka, który na nią wpadł. Nie zdoła­ ła wydobyć z siebie ani słowa. Jego twarz... Wyraźne europejskie rysy, we­ sołe niebieskie oczy i gęste szpakowate włosy. Był starszy, jak oceniła — miał czterdzieści parę, a może nawet pięćdziesiąt lat. Wyglądał na zamożnego. Niezapięta lniana koszula odsłaniała szyję i lekko siwiejące owłosienie na piersi. Miał na sobie beżowe spodnie, spięte paskiem od Gucciego, i moka­ syny od Armaniego. Wyglądał... Był wspaniały! Nagle uświadomiła sobie, że nadal trzyma ją za rękę. Zaczęła mówić nieskładnie: - Szukałam... Zagubiłam się w swoim małym świecie... Wpadłam na pana. To nie pana wina. Nie ma za co przepraszać. - Elizabeth? Elizabeth Quincy! - Co? - Znów spojrzała na niego, czując się jeszcze bardziej nieswojo. Był wysoki, bardzo wysoki, miał szerokie bary, był przystojny. I wcale go nie znała. Była tego pewna. - Przepraszam - powiedział od razu. - Znów narozrabiałem. Znam pa­ nią, chociaż pani mnie nie zna. - Rzeczywiście, nie znam pana - przyznała Bethie. Puścił ją wreszcie i ku jej zdziwieniu zarumienił się ze wstydu. - To wygląda bardzo dziwnie - wyjąkał, czując się niezręcznie, ale to tylko dodało mu uroku. - Nie wiem, co powiedzieć. Może niepotrzebnie wymieniłem pani nazwisko. No, ale stało się. Ja już panią widziałem. Wska­ zano mi panią. W zeszłym miesiącu w Wirginii. W szpitalu. Elizabeth dopiero po chwili pozbierała myśli. Aż pobladła z wrażenia. Skoro był w szpitalu i skoro mu ją wskazano... Pomyślała, że wie, dokąd to