Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 130 077
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 440

Garlock Dorothy - Miłość po wieczne czasy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :695.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Garlock Dorothy - Miłość po wieczne czasy.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse G
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 147 stron)

Garlock Dorothy Miłość po wieczne czasy

Rozdział 1 Ktoś płakał. Dźwięk był tak słaby, że w pierwszym momencie Casey nie była pewna, czy w ogóle coś słyszy. Dochodził w krótkich odstępach, przerywany chwilami panicznej ciszy. - Czy ktoś tu jest? - (czy to jej głos?) - zapytała nieswoim i stłumionym głosem. Płacz nasilał się. Umysł Casey z wolna dochodził do świadomości. Ciekawość przerodziła się w strach, gdy zdała sobie sprawę, że łkanie wydobywa się z jej własnego gardła. Podniosła rękę ku twarzy. Nie bolała, była tylko... ciężka. Usta przeraźliwie suche, język przyciśnięty do podniebienia. Próbowała obrócić głowę, ale okazało się to niemożliwe. Jeśli była już przytomna, to dlaczego nie widzi? - Czy mam otwarte oczy? - spytała na głos, przymuszając język, by poruszał się tak, jak powinien. - Nic nie widzę! - słowa sprawiały ból. Nagła panika opanowała ją bez reszty. - Cśś... proszę leżeć spokojnie. - Głos był głęboki, męski, matowy. - Proszę się nie bać. Nie widzi pani, bo ma pani na oczach bandaż. Spokój tych słów był silniejszy niż jej histeria. - Jest pani w szpitalu, wszystko będzie dobrze. - Ale... ja nie widzę! - Doktor powiedział, że bandaż można będzie już wkrótce zdjąć. Miała pani wstrząs mózgu i teraz trzeba trzymać głowę nieruchomo. - Czyjeś dłonie ujęły jej rękę. - Proszę nią nie ruszać. Ma pani podłączoną kroplówkę. - Łagodnie przysunął jej ramiona do boków, lecz nie cofnął dłoni. - Dlaczego... Co...? - Pociągnęła nosem i natychmiast poczuła dotyk czegoś dużego, miękkiego i wilgotnego. - Miała pani wypadek. Doktor zaraz tu będzie. Sam powie pani o obrażeniach. Proszę się nie obawiać. Ja... - głos jakby się oddalał.

- Nie odchodź! - próbowała podnieść ręce, lecz były unieruchomione. - Nie odejdę. Będę trzymał panią za dłonie i będzie pani wiedziała, że tu jestem. - A, pamiętam! To było na autostradzie. Mgła... - Nie, proszę o tym nie myśleć. Ale myślała. Wszystko powróciło nagle: miała w uszach swój własny krzyk, a potem trzask pękających szyb, zgrzyt dartego metalu, zgniatanie, miażdżenie, łamanie... Potem wszystko ustało, nastała ciemność. - O Boże, czy... nikomu nic się nie stało? - jej słowa znowu przeszły w łkanie. - Nie - głos był miękki, łagodny. Chustka znowu dotknęła jej nosa. - Nie wolno pani płakać - próbował żartować - przynajmniej dopóki nie będzie pani mogła sama sobie wytrzeć łez. - Chce mi się pić. - Rozejrzę się za czymś. Ale na chwilę muszę odejść - ścisnął lekko jej rękę. - Nie odchodź! - Nie na dłużej, niż pani zliczy do dwudziestu. Obiecuję. Ręka puściła jej ramię. Natężyła słuch, by usłyszeć otwieranie drzwi, ale musiały być uchylone. (Jeden, dwa, trzy, cztery...). Nagle usłyszała głos chłodny i opanowany, zapomniała o liczeniu. - Dlaczego, do licha, nie ma tu pani? - Psiakrew! Obudziła się przestraszona na śmierć! - Wyszłam tylko na chwilę - ten głos był drżący i należał do kobiety. - Nie płacę pani za wychodzenie na chwilę - spokojny głos przestał być spokojny. Był zły i nie znoszący sprzeciwu. - Przepraszam.

- To nie wystarczy. Proszę sprowadzić lekarza. Ona musi wiedzieć. I chce pić - dodał groźnym głosem. - Można podawać wodę, ale niedużo. - Zajmę się tym. Proszę iść po lekarza. Cisza, a potem Casey znowu poczuła dotyk ręki. - Cassandra? - Casey. Wszyscy nazywają mnie Casey. - Dobrze, Casey. Proszę, oto trochę wody. Dam pani pić zanim siostra sprowadzi doktora. Włożę koniec rurki do pani ust. Proszę pić małymi łykami i dokładnie przełykać - głos mężczyzny był niski i brzmiący tak, jakby nic nie było w stanie go wzruszyć. A jednak zdarzyło się coś takiego - pielęgniarka, która nie dopełniła swego obowiązku. Woda była świetna, zimna, ale zbyt trudno było wlać ją do ust. Zabrał rurkę. Oblizała wargi końcem języka. - Mam tu kostkę lodu. Czy chce pani possać? - Tak, proszę - wyszeptała. Poczuła zmęczenie. - Proszę tylko uważać i nie zakrztusić się. Otwarła usta; poczuła chłodne srebro lodu na języku. Kostka była tak mała, że niemal od razu rozpuściła się, ale przyjemne uczucie chłodu pozostało. - Czy pan jest lekarzem? - Nie. Mam na imię Dan. Casey poczuła rozczarowanie. Wtem dobiegł ją inny głos. - Dobry wieczór! - Ciepła ręka puściła jej ramię. - Pani Farrow, jestem doktor Masters. - Doktorze, niech pan zdejmie mi z oczu bandaż! - Nie teraz, może jutro. Ma pani szew na czole i spuchnięte powieki - głos był spokojny i oschły, ani śladu ciepła tego poprzedniego. - Powinna pani leżeć bez ruchu jeszcze przez dwadzieścia cztery godziny. Dam pani coś na sen.

- Nie chcę! Co mi jest? Mam bandaż na rękach, cała jestem sparaliżowana, nie czuję nóg. O Boże, czy ja w ogóle mam nogi? - Trwoga nadała jej głosowi ton ostry, piskliwy. - Ależ oczywiście. Tylko że wyglądają jak pikowana kołdra, tyle na nich szwów. - Nie wierzę panu! A gdzie jest ten mężczyzna? Proszę... gdzie jesteś? - Jestem tu, Casey. - Teraz znajomy głos dobiegł ją z drugiej strony łóżka, a jego ręka znowu ujęła jej ramię. - Doktor ma rację. Szwy się zrosną, a poza tym twoje nogi są w porządku. - Czy odczuwa pani ból? - spytał doktor. - Nie, czuję że wszystko jest drętwe! - nowy spazm płaczu ścisnął jej gardło. - Muszę znać prawdę... co z moją twarzą?! - Proszę jej powiedzieć. - Drgnęła na słowa Dana, poczuła jak mocniej ścisnął jej ramię. - Ona ma prawo wiedzieć. Spod bandaży znów słychać było szloch. - Pani Farrow, pani Farrow! - odezwał się doktor twardszym, surowym głosem. - Proszę się uspokoić albo będę musiał dać pani tabletkę. Przecież nie mógłbym pani okłamać. Ma pani głęboką ranę z prawej strony twarzy. Zasłoniła pani głowę rękoma, całe szczęście, z wyjątkiem tej strony. Pozbieraliśmy wszystko do kupy, ale blizna zostanie. Ma pani także złamania kilku żeber i wstrząs mózgu. Pani samochód zderzył się z ciężarówką wiozącą okna. Dosłownie kilka cali brakowało, by tył ciężarówki zmiażdżył panią. Ale i tak dostała się pani pod strumień odłamków szkła. - Jego ręka trzymała pewnie jej ramię, a głos złagodniał. - Rany już się zabliźniają. Dostała pani środki przeciwbólowe, to dlatego czuje się pani odrętwiała. - Teraz najlepiej spać - powiedział doktor. Odsunął się, robiąc miejsce dla pielęgniarki z kroplówką. Siostra podniosła

ramię Casey, ale kręcąc głową zaraz je opuściła, nie mogąc znaleźć wśród gęstej sieci operacyjnych szwów ani jednego skrawka zdrowej skóry do wbicia igły. Spojrzała pytająco na doktora, a ten ostrożnie odsunął prześcieradło na udzie. Siostra pochyliła się i szybko wbiła igłę. - Mam nadzieję, że jutro będę już mógł zdjąć pani bandaż z oczu. - Doktor mówił spokojnie patrząc na setki szwów na jej nogach. Prawie sześć godzin zajęło mu wyjmowanie odłamków z jej ciała i zszywanie ran. Nie wiedział jak zareaguje, gdy zobaczy siebie pierwszy raz. Będzie musiała oglądać ślady tego wypadku przez długie lata, ale i tak ma szczęście, że wyszła z tego żywa. - Pro... proszę pana, czy pan tu ciągle jest? - głos Casey był niewyraźny, chciała koniecznie być przytomna. - Po prostu: Dan - przynoszący ulgę głos był blisko. - Nie będziesz sama, Casey. Proszę, zaśnij. - Jak... jak długo już tu jestem? - Prawie dwadzieścia cztery godziny. Zawiadomiłem już twojego ojca, przyjedzie za kilka dni. - A... jak...? - Dostałem jego nazwisko i adres od twego szefa. - Lekko musnął jedyne miejsce na jej ręce wolne od ran i blizn. - Nie ma się czego bać. O wszystkim tu dla ciebie pomyślano. - A... kim ty jesteś? Casey starała się jeszcze przez moment pozostać przytomna, by usłyszeć odpowiedź na to pytanie, ale narkotyk zaczął już działać i zapadła w głęboką otchłań snu. Obudziło ją nagłe przeczucie czegoś, co znajdowało się tuż przy jej ustach. Czuła, jak jej ciało przeszywają tysiące szpilek, nie mogła złapać powietrza bez przykrego pieczenia w zaschłym gardle. Pół twarzy pulsowało nieznośnym bólem, powieki były jak przyspawane, normalne ich otwarcie stało się niezwykłym wysiłkiem. Jak przez mgłę zobaczyła zarys okna.

Zaczęła płakać, łzy spływały jej po policzku i zwilżały zaschłe wargi. Przez łzy zobaczyła butelkę wiszącą obok łóżka, z odwróconej w dół szyjki wybiegały rurki wkłute w jej żyły. Ostrożnie obróciła głowę. Pielęgniarka w białym fartuchu nachylała się nad nią. - Nareszcie się pani obudziła! - jej głos był młody, pogodny. - Pewnie chce się pani pić? - To ona zwilżała usta Casey wilgotną watką. Chciała odpowiedzieć, ale otwarte usta nie wydały dźwięku. Spróbowała znowu i zdołała ledwie wyszeptać - Wody! Siostra włożyła w jej usta szklaną rurkę, a Casey zaczęła chciwie pić. Woda była cudowna, zimna, czuła jej strumyczki cieknące wzdłuż ciała. Siostra wyjęła rurkę, a Casey otworzyła szerzej oczy. Zobaczyła, że się do niej uśmiecha, ładna, bardzo ładna, jak modelka ze sklepu z kosmetykami. Casey pomyślała leniwie, że jej skóra musi być miękka i delikatna. - Która godzina? - zapytała i odruchowo podniosła rękę, żeby popatrzeć na zegarek. To, co zobaczyła - ta kończyna wyschnięta i pokrzywiona jak szpony krogulca, szorstka od ciemnych blizn - to nie mogła być jej ręka! Długie, pokaleczone paznokcie były tępo obcięte, lakier poodpryskiwał, palce skulone jak gdyby zaciskała je wokół niewidzialnego jajka. - Och! - jęknęła i próbowała podnieść drugą rękę, ale siostra przytrzymała ją. - Już po trzeciej. Zaraz kończę dyżur. Może się poznamy, zanim będę musiała odejść? Casey drętwo wlepiała oczy w pielęgniarkę, strach uczynił ją niemą. Jej ręce były ruiną! Długie, smukłe palce trzymające buteleczkę perfum w telewizyjnych reklamach, szczupłe palce smarujące kremem

twarze pięknych modelek na pokazach „Allure Cosmetics" - wyglądały jak szpony staruchy, jak pazury wiedźmy! Natychmiast pomyślała o swym nagim ciele, leżącym pod prześcieradłem. Pochlipując próbowała zerwać z siebie okrycie. Przycisnęła brodę do klatki piersiowej, próbowała wyżej podnieść głowę, jej ręce biły wściekle, musiała zobaczyć swoje ciało! - Muszę widzieć! Proszę!... - Wiem, wiem - głos pielęgniarki był dobrotliwy. - Tylko proszę leżeć spokojnie. Wszystko ładnie się goi. - Podniosła prześcieradło. - Opatrzyli panią najlepiej jak mogli, prześcieradła są sterylne. Trzeba powiedzieć, że doktor dokonał prawdziwych cudów... Nie słuchała tej paplaniny. Patrzyła na bandaże na swych piersiach, na setki szwów na brzuchu, biodrach i udach. Serce zaczęło łomotać konwulsyjnie, podniosła błagalnie oczy. - Ależ... ja jestem cała porżnięta! - jęknęła. Uniosła wolną rękę i dotknęła bandaża na twarzy. - Czy bardzo źle...? - To tylko gruby opatrunek - powiedziała uspokajająco siostra. - Lekarze uparcie nakładają wielkie płachty gazy. Pod tym pani twarz jest zupełnie w porządku, ani zadrapania! - Nie wierzę, nie wierzę! Chcę się zobaczyć! - głos Casey zabrzmiał histerycznie. Całe jej ciało jakby zesztywniało. - Nie mam tu lustra. Musi mi pani wierzyć na słowo. Doktor Masters zaraz tu będzie, na pewno przyjdzie też pan Murdock. A może chce pani jeszcze wody? Casey zamknęła oczy i odwróciła twarz. Łzy płynęły spod jej opuchłych powiek na poduszkę. Czuła się stara, złamana, jakby jej życie już się skończyło. Już od siedmiu lat pracuje w „Allure Cosmetics" i była jedną z najlepszych. Neil Hamilton, jej szef i prezes towarzystwa, był perfekcjonistą. Mnóstwo razy powtarzał, że jej uroda jest absolutnie bez skazy, jej

postawa, jej bezpośredni wdzięk sprawiają, że jest świetna na pokazach. Życie, od kiedy sięgała pamięcią, było dla niej walką. Rodzice rozeszli się, kiedy była jeszcze dzieckiem, a matka umarła nagle, gdy kończyła szkołę. Potem była posada za posadą, aż wreszcie dostała pracę w dziale kosmetycznym jednej z wielkich fabryk. A teraz, po siedmiu latach, znowu będzie musiała zaczynać od początku i to na litościwym chlebie. Casey nigdy nie uważała się za osobę wyjątkową, lecz ludzie podziwiali ją za słodycz jej usposobienia, za śmiałość i zdecydowanie, za jej urodę. Była wysoka - blisko 175 cm, zgrabna i gibka, o długich, sięgających aż do ramion, swobodnie rozsypanych włosach koloru miodu. Brwi i rzęsy miała ciemne, a ciemnozłote oczy harmonizowały zachwycająco z barwą jej włosów. Twarz o regularnych rysach, nosek mały, zgrabny, delikatne, ale pełne usta. Tak, Casey wiedziała, jaką radość daje duma z własnej urody. Ojciec pojawił się na powrót w jej życiu cztery lata temu i wszelkie urazy, jakie żywiła do niego za to, że go tak długo przy niej nie było, znikły, gdy zdała sobie sprawę, że był człowiekiem słabym i bardziej jeszcze potrzebującym oparcia, niż ona sama przy całej jego galanterii i pozornej niezależności. Dystyngowany huncwot - tak myślała o nim. Jej matka kochała go bez wątpienia na dobre i na złe. - Pani Farrow... jak się pani czuje? - Dobrze, już dobrze - jednak więcej tego dobrze było w jej słowach, niż w samopoczuciu. - No, przyjdzie pani do siebie. Doktor naprawdę pokazał na co go stać. Żeby tak panią poskładać... Casey odwróciła głowę. Była przestraszona i zrezygnowana, ale i urażona.

- Proszę już mi tego nie powtarzać. Wiem doskonale, że doktor zrobił co mógł. Potem młoda pielęgniarka o brzoskwiniowej skórze wyszła, zmieniła ją wielka, gruba matrona. Odłączyła kroplówkę i zabrała butelkę. Casey leżała cicho, myśli były równie bolesne, jak jej rany. Co teraz pocznie? Czy w „Allure" znajdą miejsce dla dziewczyny, która nie musiałaby pokazywać się publicznie? Nie znała się na pracy w biurze. Pokazy reklamowe - oto w czym była dobra. Czy Neil zatrudni ją teraz, kiedy nie jest już chodzącą reklamą jego firmy? Przyszedł doktor i stanął w nogach łóżka. Miał na sobie fartuch i maskę u szyi wiszącą na sznureczkach. Patrzył łagodnie zza rogowych okularów. - Jak tam? Jestem doktor Masters. - A, to pan jest tym, który dokonał cudów - słowa te wypowiedziała bezwiednie. Casey sama się zdziwiła, jak gorzko to zabrzmiało. - Może nie cudów, ale w każdym razie zrobiliśmy dużo - jego głos był beznamiętny. Casey poczuła, że go nienawidzi. Usiadł na brzegu łóżka. Pielęgniarka wyszła po cichutku. - Prosiłam o lustro, ale mi nie dali - jej oczy znowu pełne były łez. Po prostu nie mogła przestać płakać. - Nie będzie pani mogła niczego obejrzeć aż zdejmiemy opatrunek. To nie będzie długo, kilka dni najwyżej. Za to powiem pani wszystko, co tylko będzie pani chciała wiedzieć. - Jak bardzo... źle wyglądam? - to były słowa, które w całym życiu najtrudniej jej przyszło wymówić. - Mogło być znacznie, znacznie gorzej. Wie pani, coś pani powiem. Właśnie przed chwilą musiałem powiedzieć pewnej młodej kobiecie, że rano amputujemy jej nogę. Pewnemu mężczyźnie, ojcu dwojga dzieci, że nie dożyje chwili, kiedy urodzi się trzecie.

Casey odwróciła głowę. Doktor westchnął. - Ma pani głęboką ranę od linii włosów nad prawym okiem w dół, z boku twarzy. Część tkanki musieliśmy - niestety - usunąć, podobnie i... sporą część małżowiny usznej. - Casey nagle zwróciła głowę w jego stronę i przeciągle, głęboko jęknęła. - Kilka miesięcy minie, zanim będzie pani mogła wziąć się do jakiejkolwiek pracy. Ale według mnie, dobry chirurg plastyczny może jeszcze niejedno zdziałać - doktor mówił zdecydowanie, dobitnie. - A... reszta? - Casey musiała znać całą prawdę. - Moje ręce? - Są w pełni sprawne. Wszystkie ścięgna były nie naruszone. - Ale blizny... - W większości znikną wraz z upływem czasu. Casey teraz dopiero zrozumiała, że on patrzy na to wszystko inaczej. Brakowało mu dla niej cierpliwości, sam by to przyznał. Ale, u diabła, jego dzieło było pełne, nic więcej nie pozostało do zrobienia. - Doktorze, na pewno myśli pan, że jestem próżna, ale powinien pan zrozumieć, że ręce i twarz są bardzo ważne w mojej pracy. Robię reklamowe pokazy w firmie kosmetycznej i... - nie mogła dokończyć. Nie była w stanie powiedzieć mu o tych siedmiu latach starań, które teraz pójdą całkowicie na marne. Doktor wstał. - Rozumiem, pani Farrow. - Jego oczy złagodniały. - Pan Murdock nalegał, byśmy sprowadzili doktora Clemonsa, który uchodzi za jednego z najlepszych w swojej dziedzinie. Może pani z nim porozmawiać o swojej piersi. On... - Mojej piersi!? - Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, ale...

- Ale co?! - Jego opanowanie doprowadzało ją do szaleństwa. - Została głęboko rozcięta odłamkiem szyby. - O Boże! O Boże, co jeszcze?! - Casey biła wściekle głową o poduszkę. Zrobiło się jej niedobrze. - Ma pani wielkie szczęście, że pani żyje. Murdock przywiózł tu panią w samą porę, inaczej wykrwawiłaby się pani na śmierć. - Mówił rzeczowo, tak, jakby nie chciał dać jej do zrozumienia, że porównuje jej stratę ze stratą kobiety, której rankiem odejmą nogę. - Dziękuję... że był pan ze mną szczery. - Casey mówiła głosem bez nadziei. Nie zapytała o człowieka, który uratował jej życie. Ta myśl przyszła do niej dopiero później. Światła w pokoju były przyćmione. Pielęgniarka siadła na krześle obok drzwi, najpierw próbowała wciągnąć Casey do rozmowy, ale szybko dała spokój, widząc, że nic z tego nie będzie. Casey dostała pigułkę przeciwbólową, ale nie chciała wziąć nic na sen. Odezwał się jej nawyk dbania o zdrowie. Zdrowe jedzenie, ćwiczenia, ruch i jak najmniej leków - to była podstawa jej filozofii utrzymania się w formie. Kiedy dobiegło ją lekkie pukanie do drzwi, Casey nie odwróciła głowy. Patrzyła w niebo, ciemniejące stopniowo, światła ulicy w dole słabo ćmiły przez okno. Chwile między zachodem słońca a zapadnięciem zmroku zawsze ją przygnębiały. To wtedy w domach zbierają się rodziny. A ona nie miała rodziny, no, z wyjątkiem Eddiego, ojca. Pojawiał się i znikał kolejno z różnymi kobietami, ale ona zdążyła już zrozumieć, że ani one, ani nic innego na świecie nie znaczy dla Eddiego więcej, niż radość życia chwilą. Godziny wieczoru oznaczały koniec dnia. Casey nie znosiła, kiedy coś się kończyło. Drzwi zamknęły się ostrożnie.

Odwróciła głowę. Pielęgniarka wyszła. To dobrze. W ciągu ostatnich kilku godzin powtarzała jej kilka razy, że nie musi z nią stale przesiadywać, ale kobieta niezmiennie odpowiadała, że ma polecenie nie opuszczać pokoju. Casey zwróciła jej uwagę na to, że ubezpieczenie nie pokrywa wydatków na osobistą pielęgniarkę. Wzruszyła tylko ramionami, co wystarczyło za całą dyskusję. Usłyszała skrzypnięcie i westchnęła niecierpliwie. Tak mało miała tu samotności. Do pokoju wszedł mężczyzna, zamknął za sobą drzwi. Zobaczyła wysoką, ciemnowłosą postać, która zatrzymała się obok łóżka. Zapadła cisza, jakby żadne z nich nie wiedziało, co powiedzieć. On patrzący w dół, na nią, ona w górę, na niego. Casey dostrzegła jego szerokie ramiona, białą, rozpiętą pod szyją koszulę, schowaną w ciemne spodnie. Trudno było powiedzieć, czy jest przystojny. Miał ciemne, prawie czarne włosy, tak samo oczy. Ciemne jak krzemień - pomyślała. Patrzył wprost na nią, jakby chciał wyczytać z jej twarzy każdą myśl. Wyglądał raczej na drwala niż na lekarza, którym jednak zapewne był. - Czy pan jest tym chirurgiem plastycznym, który ma mnie pozbierać z powrotem do kupy? - zapytała wreszcie. - Nie. Jestem Dan Murdock. Ten głos zaskoczył ją zanim padło jego nazwisko. To był głos, który ją uspokajał i wydobył z histerii, gdy obudziła się z zabandażowanymi oczami. Podniosła głowę. - Kim pan jest? - spytała wprost. Spojrzał na nią w zamyśleniu. - Czy mogę usiąść? Kiwnęła głową, zdziwiona że pyta. Wodziła za nim oczami, gdy podszedł do drzwi, by wziąć sobie krzesło. Pomyślała, że jest monolitycznym mężczyzną. Wszystko w

nim pasowało do siebie, głos, oczy, sposób, w jaki się poruszał. Przeszedł spokojnie przez pokój z krzesłem w ręku, postawił je obok łóżka i ciężko usiadł. Założył nogę na nogę, widziała jeden z huśtających się butów. Czekał cierpliwie, fizycznie niemal czuła, że się nad czymś zastanawia. - Czy wreszcie dowiem się, kim pan jest? - głos Casey brzmiał niepewnie. - Albo nie, niech mi pan pozwoli zgadnąć. Pan jest moim agentem ubezpieczeniowym? - Pudło. Jestem... człowiekiem, który wpadł na pani wóz z tyłu i wepchnął panią na ciężarówkę z oknami. - Szare oczy wypatrywały na jej twarzy oznak wstrząsu, jaki wywoła to stwierdzenie. - A!... Co mam panu powiedzieć? Dzięki za zrujnowanie mi życia? - mówiła jednak spokojnie. - Chcę pani powiedzieć, Casey, że tej nocy prowadziłem uważnie. Nie widziałem pani samochodu aż do ostatniego momentu, kiedy się nań wpakowałem. Może to ta chmura gęstej mgły zasłoniła tylne światła pani wozu. - Mgła rzeczywiście była okropnie gęsta - powiedziała ostrożnie. - Musiałam się wlec noga za nogą. - Ostrzegano ją przed wjazdem na autostradę, ale pomimo to pojechała do Newbers. - To nie była pańska wina. Nie powinnam jechać autostradą - na chwilę ucichła - ale pan też nie. Psiakrew! Sądząc z tego, jak wygląda, w tej kraksie włos mu z głowy nie spadł. Niech zasmakuje choć trochę ciężaru odpowiedzialności. - Jeśli jedno z nas byłoby choć trochę rozsądniejsze, ten wypadek nigdy by się nie zdarzył. Chciała, żeby już sobie poszedł, wydawało się jej, że łzy wypełniają ją aż po czubek głowy, ale się im nie poddała.

- Nie jest pan ciekaw, czy przypadkiem nie zamierzam pana zaskarżyć? - po co, pomyślała, po co zadała takie pytanie! - Nawet o tym nie pomyślałem. A chce pani? Zmieszała się. Na chwilę zamknęła oczy, potem je otworzyła i spojrzała na niego śmiało. - Nie. - Łzy spłynęły jej po policzkach, nie panowała już nad sobą. - Pani ojciec przyjedzie za dzień, dwa. Odszukałem go w Seattle. Byłby tu już dziś, ale na lotnisku w Seattle jest mgła. - To miłe z pana strony. Czy zawiadomił pan mojego szefa? - Tak, rozmawiałem z nim przez telefon. Wyjeżdża dziś do Los Angeles, ale powiedział, że przyjedzie zobaczyć się z panią jak tylko wróci. - Trzepotała powiekami, jakby chciała przywołać spokój. - Przyholowałem wóz, hmm, raczej to, co z niego zostało. Obawiam się, że nie ma w nim wiele do uratowania. Szczęście, ze udało nam się znaleźć pani dokumenty. - Czemu pan to wszystko dla mnie zrobił? Twierdzi pan, że to nie była pańska wina. - Gapiła się w oszołomieniu na jego kościstą twarz. Jego oczy, w pół przysłonięte ciężkimi powiekami, patrzyły wprost na nią. - Robię to, bo chcę, Casey - jego otwartość zaskoczyła ją. Popatrzyła na niego ciekawie. Wyjął chusteczkę z kieszeni i wetknął jej w rękę. - Poradzisz sobie? - spytał miękko. Jego głos przybrał ton, który dobiegał ją z ciemności, który przywracał jej siłę wtedy, w nocy po wypadku i chciało jej się płakać. Zdołała tylko wytrzeć nos, trzymając chusteczkę niezgrabnie. Wziął ją z jej rąk.

- Pozwól mi. - Delikatnie otarł jej oczy, potem nos. Czułość tego gestu sprawiła, że przez moment wydawało jej się, że jest... pieszczona. - Doktor powiedział, że uratował mi pan życie przywożąc do szpitala natychmiast. Dziękuję. Uśmiechnął się, w jego oczach zabłysła ironia. - Proszę bardzo. Czy powiedział ci, że masz moją krew w żyłach? Na szczęście twoja grupa krwi wpisana była do dokumentów i okazała się być taka sama jak moja. To oszczędziło czasu. - Więc jestem panu podwójnie wdzięczna - wymruczała. Nachylił się tak, że ich twarze prawie się zetknęły. - Nie, Casey. Nie chcę, żebyś myślała, że jesteś mi cokolwiek winna. - Ależ ja jestem - wyszeptała. - Jestem panu wdzięczna. Nie wiem, co jeszcze powiedzieć. - Nie mów nic - jego głos zgrubiał, a twarz spoważniała. - Od razu, jak tylko wyciągnąłem cię z wraka samochodu wiedziałem, że dla mnie będziesz kimś wyjątkowym. Casey, chciałbym żebyśmy lepiej się poznali - wstał, znowu pomyślała, że jest wysoki. Przewyższał ją o dobre kilkanaście centymetrów. - Nie pojawię się teraz przez kilka dni, ale będę z tobą w kontakcie - jego ciemne oczy patrzyły na nią w jakiś szczególny sposób. - Czy wierzysz w reinkarnację? - Nie wiem - powiedziała lekko drżącym głosem, choć starała się nad nim panować. - Ja wierzę. Wiem, że byliśmy sobie bliscy w innym życiu i chcę, żeby i w tym tak było. Gdy tak stał nad nią patrząc, usiłowała zrozumieć jego słowa. W jego oczach zapalił się uśmiech, zaraz przeniósł się na resztę twarzy i wtedy pochylił się tak, że ich usta się zetknęły. W tym pocałunku nie było nic z wahania czy próby, był całkowicie oczywisty i znajomy.

Dotyk jego ust, gorący i silny, poruszył jej usta. Kiedy podnosił głowę ciągle się uśmiechał. - Wariat! - jęknęła niepewnie. - Nie znam pana, nigdy pana nie znałam. Zaśmiał się dźwięcznie, swobodnie. - Skądś wiedziałem, że to powiesz - zaśmiał się znowu, jakby nagle uszczęśliwiony. - Nie martw się o nic. Lekarze i pielęgniarki zajmą się tobą. Wyzdrowiej szybko, bo chcę cię stąd zabrać. Casey patrzyła, jak odchodzi. - Ma nie po kolei w głowie - wymamrotała.

Rozdział 2 Casey miała uczucie, jakby ktoś wbił rzeźnicki nóż w jej klatkę piersiową i powoli nim obracał. Chciała uciec od obrazu, jaki widziała przed sobą w lustrze, lecz nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Pochyliła się do przodu i, jak zahipnotyzowana, patrzyła na złote oczy otoczone niebiesko - zielonymi zrostami ran. Studiowała z uwagą pomarszczoną pręgę przecinającą jej czoło, zaczynającą się od włosów i ginącą pod bandażem opatrunku z boku twarzy. Zamknęła oczy, musiała przytrzymać się umywalki, nogi były jak z waty. Ból rąk towarzyszący temu chwytowi i ból w piersi, gdy ciężko łapała powietrze, były niczym w porównaniu z bólem serca. - O Boże - wyszeptała - czy jestem aż tak próżna, by nie dziękować za to, że żyję? - Pani Farrow! - pielęgniarka o brzoskwiniowej skórze otworzyła drzwi łazienki. - Przeraziła mnie pani na śmierć! Nie wolno pani wychodzić z łóżka! Casey aż zgrzytnęła zębami. - Leżę w tym pani łóżku już piąty dzień. Nie jestem dzieckiem. Będę musiała żyć dalej z taką twarzą, więc mam prawo na nią popatrzeć. A teraz proszę się stąd wynosić albo zacznę krzyczeć! - Rozmawiałam z pani lekarzem - siostra próbowała ją pocieszyć. - Jutro będziemy myć pani włosy. Zobaczy pani, od razu lepiej się pani poczuje, gdy się przekona, że można je tak ułożyć, żeby zasłaniały... pani czoło. Proszę, pani Farrow, pan Murdock będzie zły, jeśli się dowie, że pozwoliłam pani wyjść z łóżka. - A co do cholery on ma z tym wspólnego? To on wpakował się na mój samochód. Na oczy go nie widziałam przed tym wypadkiem! - Casey była tak pogrążona w swoim nieszczęściu, że musiała na kogoś warknąć.

- Nic o tym nie wiem - powiedziała siostra z naciskiem. - Płaci mi za dbanie o panią i ja będę o panią dbać. - Jej głos złagodniał. - Wiem, jak się pani czuje. Współczucie tej dziewczyny było szczere i zażenowałoby Casey, gdyby tylko miała jeszcze siły na przeżywanie takich uczuć, jak zażenowanie. - Nie ma pani pojęcia, co ja czuję - powiedziała ostro. - Uroda jest moją pracą, jestem chodzącą reklamą tego, co sprzedaję. Proszę spojrzeć na moje ręce! Wyglądają jakby wyszły z maszynki do mielenia mięsa. A moja twarz! Mogę przykryć całą resztę, ale rąk i twarzy mi nie wolno! - płakała. - Niech mi pani pomoże wrócić do łóżka - wyszeptała przez łzy. Leżała patrząc tępo w sufit. Nigdy nie myślała, że mając dwadzieścia siedem lat będzie się czuła staruszką, że to, wokół czego skupiało się jej życie, zawali się w gruzy. Jedyne, o czym mogła myśleć, to czy w ogóle jeszcze zatrudnią ją w firmie. Neil dzwonił z Los Angeles, gdzie zakłada nowe biuro. Powiedział, że wróci do Portland pod koniec tygodnia i zaraz ją odwiedzi. - Szkoda, że cię nie ma na konferencji - mówił jej. - Dzieją się fantastyczne rzeczy. Pamiętasz tę modelkę, którą chciałem u nas mieć, Jennifer Carwilde? Tę z ciemnymi włosami i cudowną skórą? No, więc wyobraź sobie, udało mi się! Będzie wspaniale prowadziła pokazy. Jej skóra jest... po prostu doskonała. Ani plamki, ani jednej skazy...! Nawet gruby na cal krem podkładowy nie zdołałby ukryć skaz na skórze Casey. Leżała cicho na swym łóżku, litując się nad sobą, owijając się swoją krzywdą jak grubym, zimowym płaszczem. Po południu przyjechał ojciec z wielgachnym bukietem kwiatów. Zwierzyła się mu ze swych zamiarów. Ale nie wracała zbyt często myślą do tej rozmowy. Postać Dana Murdocka zaprzątała ją coraz bardziej.

Nie dostała od niego nic, lecz od kilku dni dzwonił do niej każdego wieczoru. Mówił przeważnie o sobie, niezobowiązująco. Jego rodzina miała przedsiębiorstwo wyrębu drzew w pobliżu Bend. Siedział tam teraz, prowadząc rozmowy z cudzoziemskim kupcem. Interes nie szedł najlepiej z powodu recesji w budownictwie i musieli zwolnić kilku robotników. Nowy kontrakt miałby oznaczać także nowe miejsca pracy i dlatego starają się ograniczyć do minimum zysk wliczony" w ich ofertę cenową tak, żeby te miejsca utrzymać. Pytał, czy ojciec ją odwiedził i czy odezwał się jej szef. Wtedy jeszcze musiała odpowiedzieć przecząco. Ostatniego wieczora powiedziała mu, że nie potrzebuje osobistej pielęgniarki, ale nalegał, żeby ją jeszcze zatrzymała, chociaż przez kilka najbliższych dni. Casey patrzyła przez okno. Zbliżał się wieczór. Starała się wyobrazić sobie jego twarz. Jej rysów nie pamiętała dokładnie, myślała za to o jego szerokich ramionach, o mocnych liniach jego torsu, o wypukłej piersi w białej koszuli, muskularnej talii przechodzącej w zwinne biodra i długich nogach, pewnie stąpających. Trzeba przyznać, że typ mężczyzny, jaki reprezentował - dumała - jest wspaniały. Kiedy dzwonił, specjalnie uważała, żeby rozmawiać z nim tonem grzecznym, jak to się czyni z nieznajomymi, odpowiadała na pytania, ale sama ich nie zadawała. Eddie miał rację, kiedy zauważył jego niezwykłe nią zainteresowanie. Dlaczego? Czy czuł się winny? Były w niej dwie kobiety: jedna miała nadzieję, że nigdy już nie zadzwoni, druga w napięciu nasłuchiwała dzwonka telefonu. W ciągu ostatnich dziesięciu lat Casey poznała, co znaczy namiętność. Straciła cnotę w pierwszym roku po skończeniu szkoły. Doznała szoku, gdy zdała sobie sprawę, że zrobiła to samo, co jej matka, łącząc pewne plany z przystojnym

łajdakiem, który nie zamierzał więcej zawracać sobie nią głowy. Potem przynajmniej, trzy razy do roku, jakiś Casanova stawał na głowie, by ją posiąść, lecz Casey pozostała nie do zdobycia. Chciała teraz stać się niezależna finansowo, by nie musiała pracować fizycznie, na przykład jako służąca, do czego jej matka była zmuszona. Nigdy nie spotkała mężczyzny, który choć na moment byłby dla niej taki, jak Dan Murdock. Zrozumiała to nagle. Urywki i strzępki rozmów, jego słowa o reinkarnacji, o tym, że wiedział, że jest dla niego jakby przeznaczona ciągle do niej powracały, jak bumerang. Chciała teraz być tamtej nocy przytomna, by móc spytać go, co miał na myśli. Nagle powstała w niej nadzieja, że minie dużo czasu, zanim znowu go zobaczy. Nie potrzebowała jego litości. Robiło się jej to zimno, to gorąco, gdy wyobrażała sobie, jak on musi ją widzieć: podkrążone oczy, opuchła twarz pod bandażami, ręce jak łapy kurczaka. A to było tylko to, co mógł zobaczyć. Doktor powiedział jej, że ma ponad pięćdziesiąt szwów na prawej piersi. Nie miała, co prawda, zamiaru paradować z gołym biustem po plaży, więc o obrażeniach na tej części swego ciała prawie nie myślała, choć była świadoma, że już nigdy nie będzie mogła nosić letniej sukienki bez rękawów czy głęboko wyciętej, wieczorowej sukni, nie mówiąc już o plażowym kostiumie. Drzwi otwarły się i zamknęły cicho. Casey leżała odwrócona do okna i rozpaczliwie mrugała, by znowu nie płakać. Siostra „Brzoskwioniowa Skórka" już wkrótce skończy dyżur. Miała serdecznie dość tej dziewczyny, stale kręcącej się w pobliżu. Już miała jej powiedzieć, żeby wychodząc nie zapalała światła, gdy nagle usłyszała, że ktoś jeszcze jest w pokoju. Lód ścisnął jej serce. Głęboki głos Dana powiedział: - Cześć, Casey.

Popatrzyła na niego przestraszona i natychmiast odwróciła głowę. Ale poruszyła się zbyt raptownie: w jednej chwili ból ucha i policzka kazał jej cofnąć się do poprzedniej pozycji. Wyglądał tak, jak go pamiętała: człowiek doskonale sprawny i całkowicie opanowany. Przypomniała sobie, że powinna odpowiedzieć na pozdrowienie. - Cześć. Cisza. - Czy mogę usiąść? - Rozgość się - ale nie powiedziała tego zbyt łaskawie i nie patrzyła na niego. - Dzięki. - Przysunął krzesło i postawił je tak, że gdy usiadł ich oczy dzieliło tylko kilkanaście centymetrów, nie mogła więc patrzeć na nic innego. Miał na sobie dobrze dopasowaną brązową koszulę i marynarskie spodnie z brązowego welwetu o zachodnim kroju. Lecz to nie jego niedbały ubiór przykuł jej uwagę, a zdecydowane rysy twarzy, opalonej, szczupłej, znamionującej siłę. Casey leżała nieruchomo, była kłębkiem nerwów drżących pod jego badawczym i przenikliwym spojrzeniem. Myślała w popłochu, że nigdy chyba nie wyglądała tak nieatrakcyjnie jak teraz. Policzki, zwykle świeże i lekko uróżowione, poczerwieniały, gdy on wędrował wzrokiem po jej twarzy, odkrywając kolejno wszystkie blizny pod oczami, nie umyte, przylizane włosy, wreszcie opatrunek na policzku i uchu, podkreślający krechę wielkiej blizny biegnącej przez czoło. Jej bursztynowe oczy błysnęły wyzywająco, gdy złapała jego spojrzenie. Gotowała się do obrony. Nie zgłębiała swej wewnętrznej potrzeby opierania się mu, ta potrzeba po prostu istniała, czysto instynktowna. Jego mocne usta poruszyły się, ale nie ułożyły się w uśmiech. Ich spojrzenia znów się skrzyżowały.

- Co się stało? Czemu tak się krzywisz? Miałaś dziś zły dzień? Chciała powiedzieć: Tak, do cholery, miałam zły dzień. Każdy dzień teraz będzie zły. Ale nie świadczyłoby to najlepiej o jej wychowaniu. - Przepraszam. To tylko tak gniewnie zabrzmiało - mówiła jakby miała kamienie w gardle. Pochylił się do przodu, zdawało się jej, że czuje na sobie jego oddech. - Nie chcę tych fałszywych grzeczności pomiędzy nami, Casey. Jeśli miałaś zły dzień, powiedz: do diabła, tak, miałam parszywy dzień. (O Boże! Czy on czyta w mych myślach?) - Tak, do cholery, miałam dziś parszywy dzień, a jutro będzie jeszcze gorszy! - wygarnęła. - No, już lepiej. To zrozumiałe, że czujesz, że cię spotkała krzywda. Tylko nie duś swego gniewu w sobie. Podziel się nim ze mną, to ci przyniesie ulgę. Jej reakcja była natychmiastowa. - Nie możesz mieć o tym zielonego pojęcia. Dwa razy w życiu widziałam cię na oczy.. - W tym życiu, ale nie w innych - w tym zdaniu było wyzwanie, ale jego oczy były wesołe, a kąciki ust podniosły się do uśmiechu. - Nie, tobie brak kilku klepek! Zaśmiał się głośno. - Wcale nie. Czy nigdy nie czułaś się tak, jakbyś coś już przedtem robiła, jakbyś kogoś już przedtem znała, jakbyś przedtem już patrzyła na coś pięknego? Takie uczucie trwa tylko chwilę, ale jest niezwykle realne. To właśnie czuję, kiedy cię widzę. Może to my przekraczaliśmy Nil jako Marek Antoniusz i Kleopatra, może to my ucztowaliśmy w zamku Camelot jako Lancelot i królowa Ginevra lub może brodziliśmy wzdłuż Deschutes River jako dzielny Indianin i

jego kobieta, albo przemierzaliśmy wielkie równiny wozami z płóciennym dachem jako mąż i żona. Pomyśl o tym. Czy naprawdę jestem ci tak obcy? Była bezbronna wobec tego pytania. Jej puls łomotał nierówno pod naciskiem spojrzenia jego ciemnych oczu. Nie, nie był dla niej obcy, ale nie mogła się mu do tego przyznać! - Jeśli się kiedykolwiek spotkaliśmy w innym życiu, to ja najprawdopodobniej byłam królikiem, a ty jastrzębiem. - Nie. Jeżeli ty byłaś królikiem, to i ja byłem królikiem - ciemnoszare oczy błyszczały figlarnie. - Nasze życie było krótkie, ale zrobiliśmy wszystko, żeby zapewnić gatunkowi ciągłość. Skrzywiła się w dezaprobacie, ale to jeszcze bardziej wzmogło diabelski uśmieszek na jego twarzy. Facet tak atrakcyjny na pewno ma kogoś, kto czeka na niego w domu - pomyślała. - Nawet jeśli nie nosi obrączki. Za tą myślą zaraz przybiegła następna: Z jego siłą i delikatnością musi być gorącym, ale i wymagającym kochankiem. Chciała mu powiedzieć coś szorstkiego, żeby wiedział, że ta rozmowa jest już zbyt intymna i że nie podziela jego poczucia humoru. Spojrzała w ciemne, serdecznie patrzące oczy. Nie, po prostu nie mogła. Uśmiechnęła się nieśmiało. - W tym względzie raczej wolę służyć mojemu obecnemu gatunkowi - powiedziała słabo. - Casey Farrow, masz bardzo piękne usta - powiedział miękko. - Zobaczę, czy będą się częściej uśmiechały. Niespodziewanie jej gniewny nastrój powrócił. - Proszę nie ćwiczyć na mnie pańskich pchnięć, panie Lancelot. Co to, u licha, jest za gra, co pan chce osiągnąć podtykając mi pod nos takie kwiatki? Już mówiłam, że nie będę pana o nic skarżyć w sądzie. Dan zapalił nocną lampkę stojącą przy łóżku, zamieniając mrok w łagodne światło. Choć ciągle niedbale siedział na

krześle, poczuła, jak dobiegł ją z jego strony jakiś silny prąd. A więc rozeźliła go. Patrzyła w jego oczy i gorączkowo myślała, co też doprowadziło do tej sytuacji. Gdzież podziała się jej, z trudem wyuczona, dyscyplina i samoopanowanie? - Możemy równie dobrze zacząć układać nasze stosunki od kroków prawnych Casey - jego twarz zrobiła się nieprzyjemna. Wzdrygnęła się. - Nie ma żadnych stosunków pomiędzy nami, panie Murdock - drżała i nie bardzo mogła złapać oddech, ale zmusiła się, by się odciąć zjadliwie. - Przeciwnie - powiedział miękko, lecz ciężar starannie mierzonych słów był wielki jak skała. - Jestem bardzo do ciebie przywiązany. Mam trzydzieści cztery lata, a ty jesteś pierwszą kobietą, której pragnę nie tylko fizycznie. Jak tylko mnie poznasz, będziesz wiedziała, że komplementów nie rozdaję lekką ręką. Kiedy mówię, że masz piękne usta, to znaczy że tak myślę, ale jest tak i wtedy, kiedy mówię, że masz krnąbrne, cyniczne usposobienie. - Ależ to śmieszne! Nie jestem... krnąbrna ani cyniczna - żachnęła się i zaraz wykrzywiła z bólu. Nic o mnie nie wiesz, nie znasz mnie, a moje życie prywatne to nie twój interes! - Znam cię. Nie chciałem jeszcze z tobą rozmawiać. Chciałem poczekać, aż będziesz silniejsza. - Przerwał i podniósł pytająco brwi, lecz Casey była zbyt wzburzona, by mówić. Sięgnął ręką, zebrał jej włosy z poduszki i ułożył je wokół jej twarzy. - Masz takie piękne włosy. W twoim mieszkaniu zobaczyłem plakaty z tobą, reklamujące kosmetyki. Ukradłem jeden. - Byłeś... byłeś w moim mieszkaniu? - po tym pytaniu usta Casey pozostały otwarte. - Oczywiście. A jak myślisz, w jaki sposób twoje rzeczy osobiste się tu znalazły - zaśmiał się na widok wyrazu jej twarzy, bardzo niewyraźnego.