Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 114 850
  • Obserwuję510
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań681 984

Garwood Julie - Ciarki

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Garwood Julie - Ciarki.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse G
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 317 stron)

Julie Garwood Buchanan 08 CIARKI

ROZDZIAŁ 1 Ludzie nazwali go bohaterem za to, co zrobił, a teraz przyszło mu jeszcze o tym mówić. Agent specjalny Samuel Wellington Kincaid odbierał owację na stojąco po skończonym wykładzie. Ukłonił się i usiłował jak najszybciej opuścić to miejsce, ale został sugestywnie popchnięty z powrotem przez innego agenta FBI, który nalegał, aby Sam odpowiedział jeszcze na pytania, gdy ucichnie burza oklasków. Wiedział, że powinien współpracować, więc jeszcze raz się ukłonił i czekał cierpliwie, aż opadnie entuzjazm młodych kadetów i przyszłych agentów FBI. Tak jak większość ludzi, Sam nie cierpiał publicznych wystąpień, szczególnie tych związanych z jego pracą w agencji. Jednak tym razem prowadził seminarium, które jednocześnie było swoistą misją dobrej woli. Sam został wyznaczony przez swoich przełożonych do opowiedzenia o swoim udziale w dramatycznym ujęciu powszechnie znanego Edwarda Chestera, radykalnego białego supremisty i jednego z najbardziej nieuchwytnych przestępców ostatnich lat. Nie zwracając uwagi na niechęć Sama, zaplanowano dla niego przeprowadzenie pięciu seminariów w różnych rejonach kraju. Miał już za sobą pierwsze w Waszyngtonie, a teraz był w Chicago i powoli kończył swój wykład. W następnym tygodniu leciał do Seatle, a potem do Los Angeles. Jego ostatni przystanek znajdował się w bazie marynarki wojennej w San Diego, gdzie miał mówić do instruktorów oddziałów Navy SEAL. Jęczał na samą myśl o trzech kolejnych wystąpieniach przed dociekliwą publicznością, którą interesują jedynie sensacyjne detale dotyczące schwytania Chestera. Jednak audytorium, przed którym teraz się znajdował, również chciało usłyszeć, jak to się stało, że Sam, pomagając w rozpracowaniu sprawy Chestera, ocalił życie

Aleca Buchmana - miejscowego agenta FBI. Całe zdarzenie miało miejsce sześć tygodni wcześniej i od tego czasu krążyła już na ten temat niejedna historia. Agent Buchman wciąż przebywał na zwolnieniu lekarskim, więc niczego nie można było się od niego dowiedzieć. Zanim Sam stanął przed ciekawskim tłumem, został ostrzeżony przed nadmierną dociekliwością swych słuchaczy oraz przed pytaniami, które mogą paść. Czy to prawda, że agent Kincaid wszedł do płonącego domu, aby wydostać Buchmana? Ilu uzbrojonych mężczyzn znajdowało się w środku, gdy tam wkroczył? Czy wyniósł Buchmana na kilka sekund wcześniej, zanim wszystko wybuchło? Całe wydarzenie zostało opisane w aktach urzędowych. Dlatego też Sam nie był chętny do uczestniczenia w seminariach. A teraz stał na podium i osaczał go tłum żądny najbardziej krwawych szczegółów. Pierwsze pytanie, które usłyszał, nie miało jednak nic wspólnego ze sprawą Chestera czy Aleca Buchmana, ale zadawano je za każdym razem, gdy gdzieś się pojawił: - Agencie Kincaid, trudno nie zauważyć pana akcentu. Czy to jest... szkocki? - zapytała kadetka. -Tak. Sam zdążył się już przyzwyczaić do ciekawości, jaką budziło w ludziach jego pochodzenie, więc odpowiedział uprzejmie, ale krótko. - Jak to możliwe? - spytała. Sam uśmiechnął się. - Jestem ze Szkocji i pewnie dlatego mówię z lekkim akcentem. Dziewczyna zarumieniła się, a ponieważ Sam nie chciał wprawiać jej w zakłopotanie, dodał: - Zapewne chce pani wiedzieć, jak to się stało, że Szkot został agentem FBI, prawda? - Tak, proszę pana. - Mam podwójne obywatelstwo - wyjaśnił. - Urodzi-

łem się w Stanach Zjednoczonych, ale dorastałem w górach, na północy Szkocji. Studiowałem w Princeton, a studia podyplomowe ukończyłem na Oksfordzie. Następnie przeniosłem się do Waszyngtonu, gdzie ukończyłem prawo. Zdałem egzaminy na adwokata i zacząłem pracę w FBI. Sam uniknął dalszych pytań dotyczących jego życia prywatnego, wskazując kolejnego kadeta, który podnosił rękę. Przez następne dwadzieścia minut był zasypywany pytaniami. Pod koniec wykładu na salę wślizgnęli się agenci Alec Buchman i jego partner, Jack MacAlister, i usiedli blisko tylnego wyjścia. Alec, który wciąż dochodził do siebie po zranieniu w plecy, wiercił się chwilę na krześle, zanim znalazł wygodną pozycję. Żaden z nich nie widział się z Samem od kilku tygodni, ale czas, który spędzili razem w Waszyngtonie wystarczył, by zostali serdecznymi przyjaciółmi. Jack pochylił się i szepnął Alecowi do ucha: - On chyba naprawdę nienawidzi tej całej szopki, nie sądzisz? Alec uśmiechnął się szeroko. - Zgadzam się z tobą. - Powinniśmy dołożyć swoje trzy grosze do całego zamieszania. - Co masz na myśli? - Może podniosę rękę i zadam mu kilka pytań na temat jego życia seksualnego. Alec zaczął się śmiać. Kobieta z przodu odwróciła się, żeby skarcić go wzrokiem, jednak zmieniła wyraz twarzy, kiedy zobaczyła, kto za nią siedzi. Uśmiechnęła się tylko. Jack po raz kolejny zaczął szeptać: -Jak długo Sam zostaje w Chicago? Zapomniałem zapytać, gdy odbierałem go z lotniska. - Dwie noce. Nocuje u nas, ale musiałem mu obiecać, że moja żona Regan nie będzie znowu nad nim płakać.

Jack przytaknął ze zrozumieniem. - Mogłaby tak płakać całą noc. - Myślę, że twoja narzeczona uroniła kilka łez, kiedy leżałeś w szpitalu. - Zgadza się - potwierdził. - Czy Sam zajrzy do nas na partyjkę pokera jutro wieczorem? - Taki mamy plan. - Umie grać? - Mam szczerą nadzieję, że nie. -No nie. Posłuchaj tylko jego akcentu. Biedaczek męczy się już. Ruszamy z odsieczą? Alec obserwował chwilę Sama, który odpowiadał kolejno na pytania i skwitował: -Nie. Obu agentom sprawiło wiele radości przypatrywanie się, jak ich przyjaciel usiłuje wydostać się z centrum zainteresowania. Choć wyglądał na skupionego, było oczywiste, że denerwował się z powodu szkockiego akcentu, który było coraz wyraźniej słychać z każdym kolejnym zdaniem. Alec zauważył też, że Sam ani razu nie użył słowa „ja" opowiadając o swoich osiągnięciach. Był skromny, pokorny i robił duże wrażenie. Alec zdążył też odkryć, że człowiek, który uratował mu życie, potrafił być też twardy jak stal i nieczuły jak maszyna, gdy tylko zaszła taka potrzeba. Sam był zdolnym agentem, biegłym w przesłuchiwaniu i prowadzeniu misji, ale specjalizował się w znajomości języków. Prawdę powiedziawszy, nie potrafił przetłumaczyć jedynie tych języków, których nigdy wcześniej nie słyszał. Tak jak wyjaśnił jednej z kadetek, dzieciństwo spędził w Szkocji. Jednak nie wspomniał o tym, że jako syn dyplomatów podróżował do niemal wszystkich krajów świata, a w wielu z nich mieszkał. Z wielką łatwością uczył się języków. I to właśnie jego zdolności lingwistyczne ocaliły życie Aleca Buchmana.

Biuro w Chicago wysłało Aleca i Jacka do Waszyngtonu, by poprowadzili sprawę człowieka podejrzanego o handel bronią. Informator był gotowy podać im nazwiska osób, które za pieniądze mogły im pomóc. Jack wyruszył dowiedzieć się czegoś o pewnych ludziach, a Alec planował nawiązać kontakt z informatorem, chcąc wzbudzić jego zaufanie. Nie było żadnej gwarancji, że to spotkanie na coś się przyda, jednak biuro w Waszyngtonie nalegało, aby zarejestrować przebieg tej rozmowy. I pomimo że informator mówił trochę po angielsku, zdecydowano, że będzie rozważniej mieć pod ręką tłumacza. Spotkanie miało być szybkie i bezproblemowe, ale zmieniło się w jeden wielki koszmar. Sam Kincaid był akurat w tym czasie w głównej siedzibie w Waszyngtonie i kończył pisać sprawozdanie. Czytał właśnie ostatnią stronę, gdy dyrektor wezwał go do siebie. Poprosił Sama o przysługę. Przełożony wyjaśnił mu, że jeden z agentów z Chicago miał właśnie spotkanie z informatorem i tłumacz, który przysłuchiwał się rozmowie z furgonetki stojącej nieopodal domu, w którym odbywało się spotkanie, miał pewne trudności. Dyrektor wręczył Samowi teczkę z aktami i powiedział: - Tutaj znajdziesz wszystkie informacje dotyczące sprawy, łącznie ze zdjęciami osób zaangażowanych. Sam przejrzał szybko dokumenty i oddał je z powrotem. - Furgonetka jest zaparkowana niedaleko - powiedział dyrektor. - Spotkanie powinno się niedługo skończyć. Może nawet nie zdążysz tam dojść. Piętnaście minut później Sam siedział już w kryjówce wraz z kierowcą, agentem Tomem Murphym, i tłumaczem, który przedstawił się jako Evan Bradshow. Sam rzucił okiem na zakłopotanego młodego człowieka i to wystarczyło, żeby natychmiast ocenić sytuację: żółtodziób. Evan

oddał Samowi słuchawki i odszedł na bok, ustępując mu miejsca. - Rozmawiają już od godziny. Sam założył słuchawki i słuchał uważnie przez około minutę, a potem odwrócił się i zobaczył, że Evan próbuje wyślizgnąć się przez drzwi. - Hej... - zawołał Sam. -Tak? - Oni mówią po angielsku - zauważył, próbując jednocześnie, by nie było słychać irytacji w jego głosie. - Wiem, wiem - odpowiedział Evan - ale co jakiś czas gość mówi zdanie lub dwa w dialekcie, którego nigdy nie słyszałem. Zupełnie tego nie łapię. Wysiadł z samochodu i zanim odszedł, powiedział: - Myślę, że agent Buchman powinien dać sobie spokój z tą sprawą. Mam nadzieję, że zrozumiesz, co oni mówią. Powodzenia. W kryjówce zostali teraz tylko Sam i Murphy. Sam przez kilka minut przysłuchiwał się rozmowie, która nadal prowadzona była w języku angielskim. Nagle usłyszał dwóch mężczyzn, którzy wtargnęli do domu i zaczęli rzucać rozkazy w obcym języku. Sam rozumiał każde słowo, ale wystarczyło, że przetłumaczył tylko jedno zdanie i wiedział, że chcą zabić informatora i Aleca, a potem wysadzić dom. Ładunek już podłożyli. - W domu jest bomba. Dzwoń po posiłki i siedź w samochodzie - krzyknął Sam i wyskoczył przez otwarte drzwi furgonetki. Biegnąc, wyciągnął swojego glocka z kabura. Skoczył przez płot i pobiegł dalej przez podwórze. Gdy tylko usłyszał odgłos wystrzału, natychmiast przyspieszył, przedramieniem zakrył oczy i z hukiem rozbił tarasowe okno. Wylądował na równych nogach. Wystarczyło jedno spojrzenie, żeby zorientował się, co się dzieje. Informator leżał na podłodze postrzelony w głowę, z której krew

płynęła strużkami. Agent Buchman osunął się na krzesło, a jego biała koszula była cała we krwi. Jeden z uzbrojonych bandytów biegł w kierunku drzwi wejściowych, ale odwrócił się zaskoczony dźwiękiem miażdżonej szyby. Drugi stał za Buchmanem. Podniósł broń, przystawił ją do głowy agenta i krzyknął: - Jeśli ty... To były jego ostatnie słowa. Sam strzelił i kula trafiła napastnika między oczy. Potem szybko obrócił się w lewo i oddał kilka strzałów w kierunku drugiego przestępcy, zmuszając go tym samym do uchylenia się. Ten z wściekłością przeturlał się po podłodze i skoczył na równe nogi. Agent Kincaid zastrzelił go w tej samej chwili, w której tamten podnosił broń do strzału. Nie tracąc ani sekundy, Sam skoczył do nieprzytomnego Aleca Buchmana, przerzucił go przez ramię i wyniósł z domu. Zdołał przenieść go przez ulicę i schować za ogromny dąb, gdy dom eksplodował. Siła wybuchu była tak ogromna, że pień drzewa zatrząsł się. Płonące szczątki budynku spadały na nich jak deszcz. Chwilę później furgonetka zatrzymała się przed nimi z piskiem opon. Murphy wyskoczył z niej i pomógł wnieść Aleca do środka. Sam zastosował ucisk na ranę agenta, aby zatamować krwawienie. W tym czasie Murphy wrzucił bieg i odjechał szybko od pożaru, zatrzymując się na końcu ulicy. Wezwał karetkę. Sygnał nadjeżdżającego ambulansu rozproszył nocną ciszę i już po kilku minutach dwóch sanitariuszy przeniosło Aleca do środka. Został ugodzony przez napastnika nożem w plecy, tuż nad prawą nerką. Sanitariusze uwijali się, żeby ustabilizować jego stan. Sam pojechał z nimi do szpitala i choć droga nie była wcale daleka, wydawało się, że miną wieki, zanim tam dojadą. Co z nim? - zapytał Sam, gdy byli jeszcze w drodze.

-Jest stabilny - odpowiedziała sanitariuszka - ale stracił bardzo dużo krwi. Spojrzała na Sama i dodała: -Wygląda na to, że większość jej ma pan na sobie. Sam usiadł z boku. Poziom adrenaliny jeszcze w nim nie opadł i było mu trudno usiedzieć na miejscu. Czuł, że jego koszula cała się lepi od krzepnącej krwi. Drugi sanitariusz właśnie regulował Alecowi kroplówkę, gdy zauważył, że Sam też jest ranny. Podszedł do niego i podwinął rękaw, odsłaniając kawałki szkła wbite w skórę. - Trzeba oczyścić ranę i założyć szwy. Sam nie przejął się tymi słowami i naciągnął rękaw. Zobaczył światła, a potem wejście do szpitala i poczuł natychmiastową ulgę. Po kilku minutach zawieźli Aleca na salę operacyjną, a Sam zadzwonił do swojego przełożonego, agenta specjalnego Colemana, i opowiedział, co się stało. Coleman znał już niektóre szczegóły od agenta Murphy'ego i zdążył już powiadomić szefową Aleca, agentkę specjalną Margaret Pitman. To ona miała przekazać złe wieści żonie Aleca i jego rodzinie. - Niedługo dojadę do szpitala - powiedział Coleman. - Partner Buchmana, agent MacAlister, już otrzymał wiadomość i jest w drodze. Sam rozłączył się i wrócił na oddział ratunkowy. Ta noc była zaskakująco długa. Musiał poczekać około godziny na lekarza z nocnego dyżuru, żeby ten opatrzył mu ramię. Gdy rana była już zszyta i zabandażowana, agent Kincaid poszedł do poczekalni przy sali operacyjnej. Sam nigdy wcześniej nie spotkał Aleca Buchmana, jednak mimo tego nie zamierzał opuścić szpitala, dopóki nie usłyszy, że wszystko będzie dobrze. Gdy wyszedł z widny, nieomal wpadł na Colemana. W poczekalni rozpoznał też innych agentów. Przełożony dał mu znać, żeby poszedł z nim na koniec długiego korytarza. Tam mogli spokojnie porozmawiać. Sam wyjaśnił

mu wszystko, co stało się od momentu, gdy przekroczył drzwi furgonetki. Chirurg wyszedł właśnie zza rogu i prawie do nich biegł. Zatrzymał się w poczekalni i uniósł brwi, gdy zobaczył poplamioną krwią koszulę Sama. - To pan był z agentem Buchmanem? -Tak. - Tak myślałem. - Chirurg skinął głową. - Operacja się udała i myślę, że agent Buchman powróci całkowicie do zdrowia. Lekarz uścisnął mu rękę i opuścił poczekalnię. Poziom adrenaliny wreszcie opadł i Sam poczuł się bardzo zmęczony. Nie był już potrzebny w szpitalu, więc zaczął schodzić po schodach. Przy wyjściu natknął się na agenta Murphy'ego, który poklepał go po ramieniu. - Dobra robota - powiedział i zaproponował, że podrzuci go do domu. Chwilę później Sam zamykał już drzwi do swego mieszkania. Rozebrał się i wskoczył pod prysznic. Pamiętając o wskazówkach lekarza, starał się nie zamoczyć bandaża i trzymał rękę za zasłonką prysznica, a drugą zmywał z siebie krew i brud minionego dnia. Po kilku minutach już spał rozciągnięty na sofie i tylko telewizor ryczał w tle. Obudził się dopiero następnego dnia o siódmej. Pierwsza rzecz, o jakiej pomyślał, to telefon do szpitala, żeby zapytać o zdrowie Aleca. Wiedział, że komplikacje po operacji zdarzają się dość często, a on chciał wiedzieć, że agent Buchman będzie żył. Dowiedział się, że pacjent czuje się dobrze, więc odetchnął z ulgą. Sam nie wiedział nic o Alecu Buchmanie, jednak czuł więź, jaka ich łączyła z racji wykonywania tego samego zawodu, i czuł, że powinien dowiadywać się o stan zdrowia dopiero co poznanego kolegi. Zaplanował sobie, że zatrzyma się w szpitalu po południu, aby upewnić się, że niebezpie-

czeństwo minęło. Nie zamierzał oczywiście zatrzymywać się na dłużej. Agent Jack MacAlister miał jednak inne plany. Sam dopiero co założył swoje stare dżinsy i granatową koszulkę, gdy usłyszał pukanie do drzwi. Broń miał przy pasie. Odpiął zatrzask przy kaburze, by być gotowym do strzału, w razie gdyby osoba przy drzwiach okazała się świrem. Był to jednak partner Buchmana, agent MacAlister, ale Sam nadal myślał o nim jak o świrze. Gdy tylko drzwi się otworzyły, Jack pokazał mu kawę kupioną u Starbucksa i zawijaną bułkę z jabłkami. - Wejdź. Zapraszam. Obaj mężczyźni byli tego samego wzrostu i patrzyli sobie prosto w oczy. Sam domyślił się, że ma do czynienia z agentem FBI po tym, jak zobaczył typ broni przy pasku mężczyzny. Cofnął się tak, żeby MacAlister mógł wejść do środka. - OK. Kim jesteś i gdzie jedziemy? -Jestem Jack MacAlister. - Partner Buchmana. -Zgadza się. Mów do mnie Jack, a jedziemy do szpitala. Alec chce cię widzieć. - Zaczął mówić? Jack pokiwał głową. -Nie tylko mówi, on narzeka, co oznacza, że jest na najlepszej drodze do wyzdrowienia. Lepiej się pospieszmy. Regan, żona Aleca, przyleciała zeszłej nocy, ale reszta jego rodziny może w każdej chwili przybyć do szpitala. Jeśli nie zdążymy odwiedzić go przed nimi, nie wypuszczą nas przez tydzień. Sam uśmiechnął się. - Ja wcale nie żartuję - powiedział Jack. - Alec ma dużą rodzinę i większość z nich już tam jedzie. Jesz tę bułkę? Sam oddał mu ciasto, zabrał swoje okulary przeciwsłoneczne, klucze i wyszli z domu.

Alec na szczęście był sam na sali. Siedział na łóżku z pilotem w ręku i przeskakiwał po kanałach w telewizji. Wyglądał źle. Można było pomyśleć, że wampiry ucztowały na jego ciele zeszłej nocy. Jednak mimo to jego oczy były wciąż czujne. - Spragniony towarzystwa? - zapytał Jack, gdy tylko wszedł do pokoju. Próbował wypchnąć Sama przed siebie, ale ten nie ustąpił. Popatrzył tylko niedowierzająco na Jacka. MacAlister oparł się o parapet i skrzyżował ręce na klatce piersiowej. Wskazał ruchem głowy na wenflon. - Wcinasz śniadanko? Sam podszedł do łóżka i zapytał: - Jak się czujesz? -Jakbym dostał nożem w plecy. Ty jesteś Sam Kincaid, prawda? -Tak. - Dzięki, że wyniosłeś mnie z tego domu. - Żaden problem. Alec poprosił, czy może zadać mu kilka pytań dotyczących „wydarzenia", jak wszyscy już to nazywali. Jednak głównie Jack zadawał większość pytań. Po upływie około pół godziny Sam zauważył, że Alec cichnie. - Musisz się trochę przespać. Zajrzę do ciebie potem - powiedział. Wyszli razem z Jackiem na korytarz. - Dobrze wiedzieć, że dochodzi do siebie - odezwał się Sam. - Z tego, co słyszałem od innych agentów, jest dobry w tym, co robi. -Najlepszy - odpowiedział Jack. - Ale nie mów mu, że tak powiedziałem. Miałbym potem przekichane. Na korytarzu pojawiło się trzech mężczyzn podobnych do Aleca Buchmana. Wszyscy, jak zauważył Sam, nosili broń. Za nimi podążał dystyngowany starszy pan, który otaczał ramieniem piękną, młodą kobietę. Jack zachichotał.

-Zaraz poznasz kilku Buchmanów. Potrafią sprawić, że poczujesz się jak w rodzinie. I powinienem cię ostrzec... jeśli raz już cię przyjmą pod swoje skrzydła, to nie ma szans, żebyś się wydostał. Agent MacAlister wcale nie przesadzał. Przez kolejne tygodnie Sam bardzo dobrze poznał całą rodzinę Buchmanów i wkrótce Alec i Jack zostali jego dobrymi przyjaciółmi. A przyjaciele powinni sobie pomagać, kiedy zajdzie potrzeba, prawda? Tak jak na przykład dziś. Sam, stojąc wciąż na podium, zauważył dwóch agentów siedzących na sali. Spojrzał na nich znaczącym wzrokiem, jakby chciał powiedzieć: „zabierzcie mnie stąd". Jednak oni nie zareagowali. Albo nie byli świadomi stresu, przez jaki przechodził, albo mieli niezły ubaw patrząc, jak zmaga się z całą sytuacją, i udawali, że tego nie zauważają. Wybrał drugą opcję i postanowił wyrównać rachunki. - Widzę, że Alec Buchman jest wśród nas - zwrócił się do słuchaczy. - Namówmy go, żeby przyszedł tu i powiedział kilka słów. Sala natychmiast wypełniała się burzą oklasków i wszyscy zwrócili się w kierunku Aleca. Alec wyglądał na roztrzęsionego, a Sam skinął szybko głową i uśmiechnął się triumfalnie, widząc gwiazdorski wyraz twarzy przyjaciela. Włożył ręce do kieszeni i wesoło pogwizdując, opuścił podium i salę.

ROZDZIAŁ 2 Babcia znowu ukradła święconą wodę. Lyra Prescott nie musiała zgadywać, dlaczego ojciec Henry dzwonił do niej kolejny raz. Jak tylko widziała imię na wyświetlaczu, wiedziała, że sprawa dotyczy jej ukochanej babci, ekscentrycznej kobiety, która ją wychowała. Lyra trzymała telefon w dłoni. Dzwonek był wyciszony, ale gdy spojrzała w dół, zobaczyła imię i numer ojca Henry'ego. Nawet gdyby chciała porozmawiać z duchownym, to w tej chwili nie była w stanie odebrać telefonu. Siedziała z tyłu klasy, próbując skupić uwagę, w czasie gdy profesor Mahler przydzielał studentom tematy do kolejnego projektu z cyklu filmy dokumentalne. Dzielił się też z nimi swymi cynicznymi spostrzeżeniami na temat ludzi z Los Angeles. Mahler, przystojny czterdziestolatek, był znanym profesorem, który opublikował już kilka książek na temat kręcenia filmów dokumentalnych i który otrzymał nagrodę za swoje expose o rodzinach znanych z przestępczej działalności - o czym nie omieszkał wspominać nieomal na każdym wykładzie. Był też aktywnym działaczem partii lewicowych i zamierzał pojechać za granicę, aby przedstawić swoje projekty i pomysły. Miał opinię aroganta i człowieka ciężkiego w kontaktach. Mówiono też, że odeszła od niego żona. Lyra być może współczułaby mu, gdyby tylko potrafił skupić choć trochę uwagi na innych, zamiast na sobie. Nie zgadzała się z tym, co mówił, a poza tym niezmiennie powtarzał ogólnikowe zdania. - Wszyscy w tym kraju mają gdzieś to, co mam do powiedzenia. Ludzie wciąż wyrzucają rzeczy, które im się znudzą. Widzieliście zdjęcia wysypisk śmieci z naszego regionu? Obrzydliwość - mruczał pod nosem. - Mam nadzieję, że któreś z was nakręci o tym swój dokument.

Ktoś podniósł rękę. - Ja to wezmę. Mahler kiwnął głową i nalał sobie wody z jednorazowej plastikowej butelki - Lyra pomyślała, że to szczyt hipokryzji - i napił się, zanim zaczął swoją tyradę od nowa. -Zamiast naprawić rower albo samochód, ludzie kupują sobie nowy. I nie chodzi tylko o rzeczy - dodał, kiwając palcem w ich kierunku. - Niszczą domy i opuszczają je. - Jak często mamy pojawiać się u pana profesora w czasie pracy nad filmem? - zapytał jakiś student. -Tym razem nie będzie rozpieszczania - odpowiedział profesor. Niektórzy spojrzeli po sobie i byli bliscy wybuchnięcia śmiechem. Od kiedy to profesor Mahler ich rozpieszczał? -Nie chcę, żebyście przychodzili ze skończonymi w połowie pracami i nie chcę wysłuchiwać opowieści o waszych problemach. Chcę obejrzeć wasze filmy, gdy już będą gotowe i proszę, byście mnie zaskoczyli, zadowolili i - nie wiem, jak śmiem o tym marzyć - chcę, żeby wasze prace zwaliły mnie z nóg. Słyszycie? Zwaliły z nóg. A teraz, kto chce wziąć temat o skorumpowanej branży kredytów hipotecznych? - zapytał. Ktoś podniósł rękę. - Dobrze, Peter - powiedział Mahler. - Zapisz temat i swoje nazwisko na liście na moim biurku. Ty również, Philip - zwrócił się do studenta, który wziął temat wysypisk. Profesor pokazał mu swoje biuro, do którego drzwi były zawsze otwarte w czasie zajęć. Nie zatrzymując się, kontynuował: -1 jeszcze centra handlowe. Nie powinienem o tym nawet mówić. Budują ich więcej i więcej, a stare centra stoją opustoszałe, aż w końcu ktoś je burzy albo wysadza.

- Ja wezmę ten temat - zgłosił się kolejny student. Profesor pokiwał głową z aprobatą, po czym podał instrukcje pracy nad projektami. Lyra nie zwracała na nie uwagi. Gapiła się na kolorowy plakat, który wisiał na ścianie w biurze profesora. Były na nim słowa: „Paraiso Park. Pierwszy Doroczny Festiwal". Na plakacie rozciągał się piękny i czysty krajobraz. Obok wisiał kolejny afisz, który przedstawiał ponury, biało-czarny widok fabrycznych kominów. Nie było na nim żadnych słów i nie potrafiła zgadnąć, gdzie zrobiono to zdjęcie. Dwa kompletnie różne plakaty. Jaki kontrast - pomyślała. Oczywiście Lyra wolała patrzeć na wyraziste kolory na plakacie z parkiem Paraiso. Podniosła do góry rękę. - Tak, Lyra? - zapytał profesor Mahler. - Co pan powie na okoliczne parki? Chciałabym zająć się tym tematem. - Doskonale - odrzekł. - Wiesz, że większość parków niszczeje po mniej więcej dziesięciu latach? Lyra pomyślała, że jego uwaga jest śmieszna, ale nie chciała go zrazić, więc powstrzymała się od kłótni. Wszyscy jego studenci nauczyli się szybko, już w czasie pierwszego semestru, żeby nigdy nie wyrażać przeciwnych opinii. Na początku niektórzy próbowali z nim dyskutować i za każdym razem, gdy wyjaśniali swój punkt widzenia, profesor pocierał swoją brodę i udawał, że słucha, mówiąc: „Aha, uhu, hmm", a następnie oświadczał, że kompletnie się mylą. Nigdy nie zapominał, kto z nim dyskutował, i zwykle odpłacał się paskudnymi ocenami. Lyra była zbyt blisko ukończenia studiów, by znaleźć się w gronie tych, którzy mu się narazili. -Nie wiedziałam o tym, profesorze. „Bo to nieprawda" - dodała w myśli. - Cały sprzęt psuje się przez lata. Nawet łańcuchy, na których wiszą huśtawki, są zardzewiałe lub ich po prostu

nie ma, a stoły do pikników są zniszczone. Parki powoli przejmowane są przez wandali i gangi. Lyra była zdeterminowana, żeby udowodnić, jak bardzo się mylił. Do swojego projektu wybrała park Paraiso. Dwa tygodnie później pożałowała swojego wyboru. Po południu w Los Angeles było wyjątkowo upalnie i wilgotno. Lyra brnęła po kolana w śmieciach, których smród unosił się aż do nieba. Właśnie zakryła szalikiem nos i usta, gdy zadzwonił jej telefon. Spojrzała na wyświetlacz i zobaczyła, że to ojciec Henry. Pozwoliła, by nagrał się na pocztę głosową. Nie był to dobry moment na kolejną rozmowę z duchownym. Minęły dwa tygodnie od ostatniej i sądziła, że problem związany z babcią został ostatecznie rozwiązany. Więc dlaczego ojciec Henry teraz dzwonił? Wiedziała, że w końcu będzie musiała z nim porozmawiać, ale to mogło poczekać. Kiedy wróci do swego klimatyzowanego mieszkania, weźmie prysznic i przebierze się w czyste ubrania, wtedy będzie w lepszym nastroju do rozmowy z księdzem. Lyra sądziła, że w ramach swego projektu nakręci film o szczęśliwym miejscu, gdzie popołudniami spotykają się rodziny. Tak przynajmniej myślała, gdy w biurze profesora Mahlera zobaczyła plakat. A teraz jej projekt zmierzał w zupełnie przeciwnym kierunku. W swoich wstępnych poszukiwaniach natknęła się na fotografię ogromnej ślizgawki, która została zbudowana na ekstremalnie stromym wzgórzu, pośrodku parku. Zdjęcie przedstawiało dzieciaki czekające w szeregu na swoją kolej, by wejść po schodach na sam szczyt. Na pierwszy rzut oka było widać ich zniecierpliwienie i szczę- ście. Śmiech dzieci wydawał się nieomal słyszalny. Zdjęcie było zrobione sześć lat wcześniej. Początkowo Lyra nie miała pojęcia, jak zatytułuje swój film dokumentalny, ale pomyślała, że gdy pospace-

ruje po parku, pojawi się jakaś perspektywa. Może Społeczność bliska sobie'? Albo Radość zwykłych rzeczy? Wiedziała, że musi znaleźć coś poruszającego. Tak, światło i uniesienie. Może ze szczyptą humoru. Nawet GPS nie pomógł jej zbytnio w znalezieniu tego miejsca. Park znajdował się dalej niż godzinę drogi od jej mieszkania i kiedy w końcu trafiła na żwirową drogę, pomyślała, że zabłądziła. Wtedy właśnie zobaczyła pozostałości po ślizgawce, co przyprawiło ją o ból serca. Większą część zarosły chwasty, a reszta była zardzewiała i zepsuta. Śmieci leżały wszędzie... całe ich stosy. Dookoła poniewierały się igły, których było tyle samo, co starych gazet i zużytych pampersów. Park był tak zanieczyszczony różnymi ohydnymi rzeczami, że wspinaczka na wzgórze okazała się bardzo ryzykowna. Transformacja, jaką przeszedł ten park: od urokliwego miejsca do kompletnej ruiny, robiła porażające wrażenie. Co się tutaj stało? Czy profesor Mahler miał rację? Czy rzeczywiście ludzie są z natury niszczycielami? Lyra wciąż nie mogła się pogodzić z negatywną filozofią profesora. Odwiedziła tyle sąsiednich parków, które były prawie nieskazitelne, i tyle miejsc publicznych, w których dbano o każdy drobiazg, że wiedziała o istnieniu takich miejsc. To, na którym stała, różniło się od nich wszystkich. Co zniszczyło ten park w przeciągu zaledwie kilku lat? Była zdeterminowana, żeby znaleźć odpowiedź. Zaczęła od Rady Miasta. Jeden z jej członków powiedział, że gangi osiedliły się w okolicach parku i wykorzystały jego teren jako pole walki, dlatego rodziny zaczęły się stamtąd wyprowadzać. Inny polityk stwierdził, że miała tam przebiegać nowa autostrada, mieszkańcy wyprowadzili się i park opustoszał. Obaj politycy nie chcieli już z nią rozmawiać, gdy tylko wspomniała, że park stał się obecnie toksycznym pustkowiem. Najwyraźniej to nie był ich problem. Lyra dotarła do akt urzędowych i archiwum czasopism,

by dogłębniej zbadać przyczyny obecnego stanu parku. Znalazła zdjęcia szczęśliwych rodzin, które spacerowały z koszykami po ścieżkach otoczonych kwiatami. Dzieci bawiły się w berka na zboczach wzgórza. Gdyby na własne oczy nie widziała, jak teraz wygląda to miejsce, pomyślałaby, że ktoś zrobił te zdjęcia w zupełnie innym miejscu. Zdecydowała, że na swoim filmie pokaże nie tylko spustoszony park, ale ujawni też twarze ludzi, których lekceważąca postawa doprowadziła do takiej dewastacji. Pomyślała, że zestawi stare zdjęcia z nowymi, które pokazują kobiety i mężczyzn zasypujących to miejsce śmieciami i toksycznymi odpadami. Ludzie, którzy zanieczyszczali park, łamali prawo, dlatego Lyra nie czuła żadnych skrupułów, by pokazać ich twarze. Samochód terenowy Lyry, zaparkowany obok parku, mógł działać odstraszająco, więc postanowiła, że zrobi sprawcom zdjęcia z ukrycia. Jej cyfrówka z funkcją time-lapse i interwalometrem umożliwiała kręcenie filmów poklatkowych. Nastawiła aparat tak, by robił zdjęcia co pięć sekund i podłączyła do niego zapasową baterię. Chciała być pewna, że urządzenie będzie robiło zdjęcia przez dwadzieścia cztery godziny. Ukryła aparat w pudełku odpornym na czynniki atmosferyczne, a środek obciążyła kamieniami. Cały sprzęt schowała na szczycie wzgórza i otoczyła śmieciami, żeby nikt nie mógł go znaleźć. Przyjeżdżała tam każdego popołudnia, sprawdzała kartę pamięci i od nowa programowała aparat na kolejny dzień zdjęć. Pragnęła pokazać całemu światu, co robili ci wszyscy śmieciarze. Młody mężczyzna, ubrany w szeleszczącą niebieską koszulę, krawat w paski i świecący biały fartuch lekarza, wysypywał plastikowe pojemniki wypełnione igłami ze strzykawek, które wyjął z bagażnika swojego saaba. Nastolatki w wytartych dżinsach i pobrudzonych koszulkach wyrzucały zużyte akumulatory ze swoich pikapów.

Lyra zdała sobie sprawę, że jedyne osoby, które będą mogły zobaczyć jej ukazujący rzeczywistość film to profesor i kilku studentów. Po dwóch tygodniach miała już wystarczająco dużo zdjęć. Pojechała na wysypisko z myślą, że zabierze swój aparat i już nigdy, przenigdy tu nie wróci. Nie mogła się doczekać następnego dnia, kiedy nie będzie już musiała oddychać koszmarnym smrodem gnijących owoców. Jednak plany mają to do siebie, że ulegają zmianom. Lyra właśnie zdemontowała aparat i włożyła go do futerału, żeby zabrać do domu, gdy zauważyła ciemnego sedana mknącego w dół wąskiej drogi wijącej się wokół wzgórza i przez sam środek parku. Ktokolwiek kierował tym samochodem, bardzo się spieszył. Gdy ostro skręcił, spod kół posypały się w powietrze drobiny żwiru. Auto zniknęło z horyzontu u podnóża pagórka. Lyra popatrzyła w stronę, skąd samochód przyjechał. Jej ciekawość rosła z każdą chwilą. Droga zwężała się aż do momentu, gdy stawała się zarośniętą ścieżką, która znikała gdzieś za horyzontem. Do tej pory dziewczyna sądziła, że po drugiej stronie wzgórza nie ma niczego wartego zobaczenia i nigdy tam nie była. Zdecydowała, że podejmie się wspinaczki, by zobaczyć, co tam jest. Dobrze, że miała ze sobą trapery do wędrówek po górach. Wspinaczka była trudna. Upał i smród unoszący się nad wysypiskiem sprawił, że droga pod górę była jeszcze bardziej przykra. Gdy w końcu znalazła się na szczycie, musiała przedrzeć się przez wysuszone krzewy i przecisnąć między korzeniami powyrywanych drzew, żeby cokolwiek zobaczyć. To, co ujrzała, oszołomiło ją. W dole rozciągał się płaski obszar wielkości pola do gry w baseball. To miejsce również odczuło skutki wandalizmu. Dookoła porozrzucane były śmieci. Jednak coś zupełnie innego przykuło uwagę dziewczyny. To było jak nie z tej ziemi. W środku gruzów i śmieci wyrastał

piękny mały ogródek. Niewielka kępa bujnej i zielonej trawy wyglądała, jakby niedawno ktoś ją skosił, a na obrzeżach rosły cudownie kwitnące kwiaty. Na trawie nie było żadnych śmieci, tak jakby wiedziały, że nie mają tutaj wstępu, bo zniszczyłyby niewysłowione piękno tego zakątka. Lyra wpatrywała się w ten niesamowity widok. Jak to się stało? Taka piękna wysepka pośrodku tego całego szamba. Z pewnością ktoś dbał o ten ogródek i kosił trawę, a ona musiała się dowiedzieć dlaczego. Zeszła z powrotem na dół wzgórza do swojego samochodu, żeby przynieść aparat. Pół godziny później znalazła odpowiednie miejsce, schowane wśród uschłych krzaków, i ułożyła tam swój sprzęt fotograficzny zabezpieczony tym samym specjalnym pudełkiem. Upewniła się, że aparat skierowany jest na drogę i ogród tak, żeby każdy, kto tam wejdzie i wyjdzie, został uwieczniony na zdjęciach. Włożyła nową kartę pamięci i ustawiła czasomierz. To oznaczało, że będzie musiała wchodzić w górę i w dół wzgórza przez kolejne tygodnie. Prawdopodobnie niczego to nie zmieni, ale co, jeśli jednak stanie się inaczej? Wyobrażała sobie różnorakie możliwości. Może jakiś starszy pan pielęgnuje te kwiaty, żeby uczcić pamięć swojej zmarłej żony. Być może właśnie tutaj się spotkali albo byli na pierwszej randce. Kolejne scenariusze, które zaczął tworzyć jej umysł, były nieco mroczniejsze. Może on w tym miejscu zabił i zakopał swoją żonę, ale szarpany wyrzutami sumienia dba teraz o kwiaty. Możliwości było nieskończenie wiele. Gdy wracała do auta, słońce mocno prażyło, a jej twarz była tak samo spocona i mokra, jak szyja i koszulka praktycznie przyklejona do ciała. Lyra uśmiechała się jednak pomimo dyskomfortu, jaki odczuwała. Co powiedzieliby jej rodzice, gdyby ją zobaczy-

li w starych dżinsach i ciężkich traperach, które miały chronić jej stopy przed walającymi się po ziemi igłami? Zapewne byliby zbulwersowani. Jej ojca i matkę szokowała każda rzecz, którą robiła ich córka. Dotarła w końcu do swojego SUV-a, odpaliła silnik, szybko włączyła klimatyzację, zdjęła buty i nałożyła klapki. Gdy nieco ochłonęła, pomyślała, że może teraz zadzwonić do ojca Henry7 ego. Lepiej mieć już tę rozmowę za sobą niż w koło ją odkładać. Moment ten został na szczęście odroczony, bo księdza nie było w domu. Sekretarka poinformowała ją, że ojciec Henry wróci dopiero pod wieczór. Lyra próbowała powstrzymać się od śmiechu, gdy nagrywała na pocztę głosową wiadomość o tym, jak bardzo było jej przykro, że go nie zastała i niecierpliwie czeka na rozmowę w dogodnym dla niego czasie. Co prawda okłamywanie księdza mogło przysporzyć jej dodatkowych chwil spędzonych w czyśćcu, ale nie potrafiła się o to martwić w tym momencie. Czekało ją mnóstwo pracy, którą musiała skończyć do jutra, i bardzo chciała już obejrzeć ostatnią partię zdjęć. Ruch był ogromy i Lyra dotarła do domu dopiero po godzinie i czterdziestu pięciu minutach. Zatrzymała się przed wjazdem na parking przy swoim mieszkaniu, wklepała kod i wykuta z żelaza brama otworzyła się. Dziewczyna wjechała i postawiła samochód na swoim miejscu parkingowym. Zabrała plecak z siedzenia obok, wysiadła i zamknęła drzwiczki auta. Zaczęła wchodzić po schodach, grzebiąc jednocześnie nerwowo w torebce w poszukiwaniu kluczy od mieszkania. Nie znalazła ich, więc nacisnęła dzwonek. Natychmiast usłyszała kobiecy głos dobiegający zza drzwi. -Tak? - Sidney, to ja, Lyra. Klucz jest gdzieś w mojej torbie,

ale jestem zbyt zmęczona, żeby go szukać. Możesz mnie wpuścić? Usłyszała zgrzyt zamka w drzwiach. Współlokatorka Lyry, Sidney Buchman, szeroko otworzyła drzwi. Miała na sobie szare, wypłowiałe spodnie dresowe zawinięte w pasie, białą koszulkę na ramiączka i puszyste różowe ciapy. Sidney trzymała w ustach jeden ołówek, a drugi wystawał z koka upiętego niezbyt starannie na czubku głowy. Najpierw sięgnęła po plecak Lyry, a potem wyjęła z ust ołówek i powiedziała współczującym głosem: - Wyglądasz, jakbyś przed chwilą wyszła z myjni samochodowej. Lyra klapnęła na jedyne krzesło, które było wolne od ubrań, i głośno wypuściła powietrze. - Miałam ciężki dzień. A co u ciebie? - O! To, co zwykle - zaszczebiotała Sidney. - Jadłam późne śniadanie z Leonardo DiCaprio. Próbował mnie namówić, żebym z nim poleciała po południu do Cabo, ale ja już umówiłam się ze Spielbergiem i Lucasem. Nie-ustanie namawiają mnie, żebym nakręciła dla nich film, ale powiedziałam im, że potrzebuję więcej czasu na zastanowienie. Potem poszłam na drinka z Robertem Pattinsonem i zjadłam kolację z Chace Crawford. I jeszcze Zac Efron ciągle do mnie wydzwaniał. Mówię ci, jak będą tak w kółko o mnie zabiegać, to przestanę się z nimi widywać. Gdy Lyra pękała ze śmiechu, Sidney usiadła na podłodze, w środku półkola wypełnionego porozrzucanymi szpulami filmów i stertą papierów. - A właściwie - dodała - to nie opuszczałam mieszkania przez cały dzień. W gruncie rzeczy to nie wychodziłam stąd przez ostatni tydzień. - Spojrzała na okno. - Czy już jest noc? - zapytała. - Jak nie zrobię tego projektu do jutra, będę miała duże kłopoty.

Wzięła kilka oddzielnych kartek i położyła je na stosie pozostałych. Biorąc głęboki oddech, powiedziała: - Uda mi się. Uda mi się. Lyra podniosła swoje zmęczone ciało z krzesła. - Wezmę prysznic i wtedy mogę ci pomóc, jak chcesz. Sidney uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością. - Dzięki, ale myślę, że kontroluję sytuację. To wszystko wymaga jedynie czasu. Lyra i Sidney były bardziej jak siostry, a nie współlokatorki. Spotkały się na drugim roku studiów, zeszłego lata, podczas festiwalu filmowego, na którym obie były wolontariuszkami i wykonywały pracę asystentek prezenterów. Współlokatorka Lyry skończyła studia i przeprowadziła się do Fargo, a okres wynajmu Sidney właśnie się skończył. Jej mieszkanie było trzy razy większe od tego, które zajmowała Lyra, ale znajdowało się o godzinę drogi od uczelni i nie miało zabezpieczeń. Zapytała więc Lyry, czy może się przenieść do niej. Mieszkanie Lyry było naprawdę małe, ale mogły nawet spacerkiem iść na uniwersytet, jeśli tylko chciały. Taka zmiana okazała się strzałem w dziesiątkę, bo obie były bardzo do siebie podobne. Miały tyle samo lat, pochodziły z dużych rodzin bliskich sobie, których członkowie potrafili być czasem nadopiekuńczy. Obie uwielbiały klasyczny rock i gorzką czekoladę. Różniły się celami postawionymi sobie w życiu. Sidney chciała pewnego dnia nakręcić filmy, które rzucą na kolana cały świat filmowy. Lyra pragnęła pisać książki i kręcić filmy dokumentalne. Lyra ukończyła uniwersytet z wyróżnieniem. Wtedy pojawiła się szansa podjęcia dalszych studiów w prestiżowej szkole filmowej w Kalifornii, więc obie z tego skorzystały. Nauka tutaj powoli dobiegała końca i Lyra zastanawiała się, co ma robić dalej. Dostawała różne oferty pracy, ale żadna z nich jej nie odpowiadała. Zaczęła trochę panikować, ale póki co odłożyła swoje przemyślenia na później, bo musiała zająć się czymś o wiele pilniejszym.

Właśnie wyszła spod prysznica, gdy zadzwonił telefon. - Mam odebrać? - zawołała Sidney. - Nie, ja odbiorę - odpowiedziała Lyra. Owinięta ręcznikiem, z włosami ociekającymi wodą, pobiegła do telefonu i westchnęła, gdy zobaczyła, kto dzwoni. - Dzień dobry, ojcze Henry. Jak miło cię słyszeć. -Za to kłamstwo będzie zapewne musiała zapłacił dodatkowym miesiącem pobytu w czyśćcu. - Co słychać? Ksiądz nie chciał tracić czasu na pogaduszki. - Lyra, ona znowu to zrobiła. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że „ona" to była jej babcia albo, jak kto woli, Gigi - tak nazywała ją Lyra od czasów swojego dzieciństwa. Dziewczyna zmarszczyła brwi. - Czy chodzi o wodę święconą z zaplecza kościoła? Oczywiście, że o nią właśnie chodziło. Była to jedyna woda święcona, którą interesowała się jej babcia. Zabawne było, że jakkolwiek obawiała się rozmowy z księdzem, to bardzo go lubiła. Był miłym człowiekiem, zwykle bardzo rozluźnionym i z poczuciem humoru. Był też przystojny, choć mówienie o księdzu w taki sposób pewnie nie spotkałoby się z aprobatą kościoła. - Lyra, zawsze chodzi o wodę z chrzcielnicy. Dziewczyna weszła właśnie do swojej niewyobrażalnie małej sypialni i potknęła się o pudełko po butach. Skacząc na jednej nodze, dopadła łóżka i runęła na nie. - Ojcze Henry, bardzo przepraszam za kłopot -mówiła, masując stopę. - Ksiądz przecież wie, że ona jest... - jej głos zawisł na chwilkę. Jak można określić charakter jej babci jednym słowem? - Uparta - zasugerował duchowny. - No tak, ale jest też kochaną i słodką kobietą, a jej serce jest...