Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Gould Judith - Urodzone w Texasie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Gould Judith - Urodzone w Texasie.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse G
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 31 osób, 26 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 248 stron)

JJuuddiitthh GGoouulldd UUrrooddzzoonnee ww TTeekkssaassiiee Przełożyła Małgorzata Halaba

Prolog 1924 Quebeck, Teksas

Rozdział 1 Zanim na niebie pojawiły się pierwsze promienie wschodzącego słońca, Elizabeth-Anne zaprzęgła do powozika swoją starą klacz Bessie, wdrapała się na drewniany kozioł i usiadła na nim wyprostowana, z tym szczególnym, właściwym jedynie jej, rodzajem dostojeństwa. Rękoma odzianymi w rękawiczki ze świńskiej skóry ujęła lejce i Bessie powoli ruszyła Main Street – zakurzoną drogą biegnącą przez centrum Quebecku i dalej, kończącą się w polu. Elizabeth-Anne odwróciła głowę i spojrzała na nieco cofniętą w głąb ulicy „Good Eats Cafe”. W oknach paliło się światło, w którego blasku dostrzegła poruszające się wewnątrz cienie. Najprawdopodobniej trójka jej dzieci była już na nogach i przygotowywała śniadanie dla mieszkańców miasteczka. Z zadowoleniem kiwnęła głową. Odkąd została bez męża, dzieci bardzo jej pomagały. Mimo młodego wieku bez narzekania robiły to co do nich należało. Przynajmniej w jej obecności nigdy nie protestowały. Szarpnęła lejcami i Bessie posłusznie przyspieszyła kroku. Na twarzy poczuła pęd rannego powietrza – rześkiego i świeżego. Spojrzała na niebo. Porowaty księżyc był okrągły i jasny, schodząc niżej i zalewając miasteczko tajemniczym, srebrzystym blaskiem. Uwielbiała chłodne powietrze poranka, a uczucie to towarzyszyło jej od wczesnej młodości. Później, po wschodzie słońca, powietrze stanie się suche, piekące i pełne piasku, utrudniającego oddychanie. Na razie jednak było cudownie świeże. Wykonała serię głębokich, powolnych wdechów, jak najdłużej zatrzymując ten chłód w płucach. Po obu stronach Main Street stały domki o fasadach w kolorze piernika, rzucające cień na malutkie, zakurzone podwórka. Ona wybrała miejsce z dala od brudnej ulicy i podwójnych torów Kampanii Tramwajowej Quebecku. Za każdym razem, kiedy koła bryczki stykały się z szynami, ślizgały się lub w nie zagłębiały. Westchnęła. W innych miastach były już autobusy, lecz Quebeck wciąż skazany był na staroświecki tramwaj konny, składający się z jednego wagonika, co prawda zadaszonego, ale otwartego po bokach. Tory biegły od stacji kolejowej, przez Main Street, aż do pętli w północnym krańcu miasta. Jaki był z niego pożytek, Elizabeth-Anne nie miała pojęcia. Północną część miasta zamieszkiwali przecież najbogatsi, w nowo odrestaurowanych domach, z witrażowymi oknami i bramami wjazdowymi; a więc rodziny, które były właścicielami koni, powozów, a nawet samochodów. Jeśli już, to tory tramwajowe powinny prowadzić na południe, przez Dzielnicę Meksykańską. Meksykanie rzadko kiedy mogli sobie pozwolić choćby na chudego muła i nędzny powozik. To właśnie im potrzebny był tramwaj. Ona sama poruszała już tę sprawę na wielu zebraniach rady miasta, ale bez najmniejszych efektów. Najprawdopodobniej wynikało to stąd, że na tych spotkaniach nigdy nie było żadnego Meksykanina. Miasto Quebeck i Dzielnica Meksykańska traktowane były jak dwa odrębne organizmy, co prawda współżyjące ze sobą na tym samym terenie, ale posiadające własne kościoły, sklepy, szkoły, obyczaje i prawa. Ludzi z Quebecku nie obchodziło, co dzieje się w

Dzielnicy Meksykańskiej tak długo, dopóki życie jej biednych mieszkańców nie kolidowało z ich własnym, a wtedy przejmowali nad nimi kontrolę. Te i inne niesprawiedliwości dręczyły Elizabeth-Anne. We wschodniej części miasta, Main Street stawała się zwykłą drogą biegnącą przez pola, z rzadka porośniętą szałwią i kaktusami. Elizabeth-Anne ponownie szarpnęła lejce. Spieszyła się. Chciała znaleźć się na budowie na długo przed innymi. Lubiła zaglądać we wszystkie kąty budynku, kiedy jeszcze było cicho i spokojnie. Meksykańscy robotnicy zaczynali pracę o świcie, zanim nastawał upał, aby potem, podczas południowego żaru, móc zrobić sobie sjestę. Po południu, kiedy było już chłodniej, znów wracali na plac budowy i pracowali aż do zmierzchu. Świt powoli rozjaśniał ciemność nad płaskim horyzontem, a migające gwiazdy zaczynały blaknąć. Kiedy dojeżdżała na miejsce, na wschodzie wyłoniło się słońce. Pociągnęła za lejce i Bessie posłusznie stanęła. Z wysokiego kozła Elizabeth-Anne rozejrzała się po okolicy. Od południa powoli zbliżała się w jej kierunku nowa szosa – dwie błękitnoczarne asfaltowe linie miały swój początek w Brownsville, przy ujściu Rio Grandę. Jeszcze trzy tygodnie, a droga dotrze do jej posiadłości. Później pobiegnie na północ, w stronę Laredo. Minie co najmniej rok zanim szosa zostanie ukończona, ale Elizabeth-Anne była wizjonerką i nauczyła się ufać swojemu instynktowi: samochody stały się czymś powszednim, nawet tutaj, w tej słabo zaludnionej części południowego zachodu, i wkrótce zaczną korzystać z nowej drogi. A podróżni będą poszukiwali wygodnego miejsca, gdzie mogliby zatrzymać się na noc. I właśnie dlatego budowała pierwszy w Teksasie motel. W zamyśleniu pokiwała głową, mrużąc oczy koloru akwamaryny. Pozwoliła sobie na jeden z rzadkich uśmiechów, który w jej przypadku świadczył o wewnętrznej sile i determinacji – cechach, które często nie były dostrzegane przez obcych. Musiała być śmiała i silna. Była piękną kobietą. Miała cienki i prosty nos, a długie, wspaniałe włosy koloru zboża, nosiła wysoko i ciasno upięte tak, aby jej nie krępowały. Elizabeth-Anne Hale była przede wszystkim bardzo dumną, wyjątkowo praktyczną, wybitnie zdolną kobietą, urodzoną i wychowaną tu, w Teksasie; kobietą z pasjami, marzeniami i ambicjami tak wielkimi, jak ten stan – a może nawet większymi. Poczuła poruszenie w swoim brzuchu, więc pochyliła się i spojrzała w dół. Jej talia zawsze tak wąska jak u osy, dokładnie taka, jaką powinna mieć najbardziej rozpieszczana dziewczyna z towarzystwa, teraz zaokrągliła się, a piersi wypełniły się mlekiem, gotowe na przyjęcie nowego członka rodziny. – Szkoda, że twój tatuś nie mógł zostać dłużej – powiedziała ze smutkiem do nie narodzonego dziecka. Z uczuciem cichej wspólnoty dotknęła brzucha. Dziecko miało przyjść na świat za dwa miesiące. Przymknęła oczy i, czując następny ruch w swoim łonie, uśmiechnęła się słodko. Seria kopnięć, żywych i niespokojnych, upewniła ją, że wszystko w porządku, a dziecko, które nosi, niecierpliwi się, chcąc jak najszybciej powitać ten świat.

– Hej, uspokój się! – zażartowała i znów cicho westchnęła. Za długo już tu stoi. Szarpnęła lejcami i Bessie ruszyła kłusem. Budowa znajdowała się trzy kilometry od miasta i jeszcze pięćset metrów w głąb pól. Już mogła ujrzeć zarysy przyszłego motelu, długiego i łamiącego się pod różnymi kątami budynku, którego szkielet wznosił się na tle wschodzącego słońca jak antyczne greckie ruiny. Widok ten napełnił ją wszechogarniającym poczuciem dumy i satysfakcji. Z zaciśniętymi ustami wpatrywała się w budynek, do postawienia którego popychała ją ambicja. W Quebecku była już właścicielką „Good Eats Cafe” i pensjonatu „Hale” – i choć trudno było zbić na tym fortunę, jednak przy ciężkiej pracy dawało się zarobić na godziwe życie. A wkrótce, kiedy do użytku zostanie oddana szosa, ona skończy budowę motelu, dzięki któremu osiągnie inne rzeczy. Większe. Lepsze. Tego była pewna. Tak, miała za sobą długą drogę. Kiedy dojechała na miejsce, odłożyła lejce i ostrożnie zeszła z powozu, zamiatając ziemię długą, popielatą spódnicą. Przywiązała Bessie do drzewka i sięgnęła do kieszeni po kostkę cukru. Koń delikatnie sięgnął po przysmak umieszczony na dłoni, a jego nozdrza zadrgały z zadowolenia. Poklepała klacz po łbie i ruszyła w stronę budowli. Odkąd pojawiła się koncepcja motelu, bardzo zaangażowała się w budowę, lecz wciąż pozostawała pod jej wrażeniem. Wielkość przedsięwzięcia przytłaczała ją. Budynek miał prawie siedemdziesiąt metrów długości i dziesięć szerokości. Ściany były w trakcie wznoszenia, sięgały dopiero jednej trzeciej wysokości, nad którymi wznosił się drewniany szkielet. W samym środku znajdował się segment przeznaczony dla zarządzającego, składający się z trzech pomieszczeń – biura, niewielkiej sypialni i kuchni. Po jego dwóch stronach ciągnęło się po dziewięć domków dla gości, każdy z oddzielnym gankiem, łazienką z bieżącą wodą i wanną, odgrodzony od sąsiedniego zadaszonym parkingiem. Nigdy czegoś podobnego nie widziała, ale była pewna, że właściciele samochodów potrzebują czegoś takiego, by chronić swoje auta przed teksańskim słońcem. A więc da im cień. Planowała też postawienie przy drodze dwóch dużych tablic reklamujących motel. Już widziała je oczami wyobraźni – „Motel Hale”. Taki będzie napis. Żeby nie było najmniejszych wątpliwości co do standardu polecanego miejsca, umieści emblemat w postaci złotej korony, informujący zmęczonych podróżnych, że w pokojach czekają ich iście królewskie wygody. Może z czasem znak ten stanie się tak samo znany, jak napis Coca-Cola. Liczyła na to. Ruszyła dziarsko przed siebie, maszerując w wysokich butach wykończonych czarną koronką. Niedawno skończyła dwadzieścia osiem lat i z pewnością nie zdawała sobie sprawy, że była jedną z pierwszych kobiet interesu w Ameryce. Praca nie była dla niej niczym nowym – to była po prostu konieczność. Zawsze, w razie potrzeby, z zadowoleniem zawijała rękawy i wykonywała najmniej wdzięczne prace. Ludzie nie mogli wyjść ze zdumienia, że ta słomiana wdowa znajdowała dość czasu i energii, aby, wychowując trójkę dzieci, jednocześnie prowadzić dwa kwitnące interesy i rozpoczynać budowę trzeciego. Sekret polegał na tym, że potrafiła

zorganizować sobie czas i ustalać priorytet spraw do załatwienia oraz dzielić obowiązki między współpracowników. Zresztą, czy miała jakiś wybór? Jej mąż wyjechał, a dzieci były namacalnym dowodem tego związku. Kiedy zabrakło Zacheusza, zderzenie z rzeczywistością było jak uderzenie w twarz, ale musiała pogodzić się z faktami, mimo ich okrucieństwa. Ktoś musiał przecież zająć się domem i restauracją. Nie mogła pozwolić sobie na zatrudnienie jeszcze kogoś poza Rosą, meksykańską służącą. Pożyczka w banku na budowę motelu Hale była już zaciągnięta, a prace rozpoczęte. Nie mogła ich przerwać, jeśli chciała spłacić pożyczkę i pozostać niezależną finansowo. Samotna kobieta, szczególnie słomiana wdowa, nieważne w jakim wieku, nie miała wielkiego wyboru zwłaszcza tu, w Teksasie. Była wdzięczna losowi, że miała swoje interesy i że szły one dobrze. W przeciwnym razie... – ... Nie ma czasu na rozważanie tego, co mogłoby się zdarzyć! – zganiła się w myślach. – Te sentymentalne brednie, to jedyny luksus, na jaki możesz sobie pozwolić! – I skoncentrowała się na sprawach, które ją tu przywiodły. Wspięła się na palce i zaglądała poprzez ceglane ściany do wnętrza budynków. Dokładnie zanotowała w pamięci postępy prac. Ujęła framugę drzwi w obie ręce i zaczęła szarpać nią ze wszystkich sił, sprawdzając jej zamocowanie. Otrzepała pył z dłoni i mocno tupnęła nogą, aby przekonać się, czy drewniane rusztowania ganków są wystarczająco mocne. Zakończywszy inspekcję, uniosła do góry spódnicę i przedarła się przez suche żółtobrązowe zarośla, podążając tam, gdzie miała przebiegać szosa. Zatrzymała się w oznaczonym miejscu, odwróciła w stronę motelu i, zasłaniając oczy dłonią przed pierwszymi promieniami słońca, spojrzała na niego krytycznie. Tak, stwierdziła któryś już raz z rzędu, był proporcjonalny i przyjemny dla oka. Sprawiał wrażenie wygodnego miejsca do odpoczynku. Osobiście nie miałaby nic przeciwko temu, żeby zatrzymać się w nim, szczególnie po wielu męczących godzinach spędzonych w drodze. Nagle jej oczy zwęziły się, a regularne rysy twarzy wykrzywił grymas. Czegoś tu brakowało. Ale czego? Wytężyła umysł, ale z rezygnacją pokręciła głową i westchnęła. Zawsze czuła się zaniepokojona, kiedy instynkt podpowiadał jej coś, czego nie mogła sprecyzować. Przyjdzie czas, że rozwiąże i tę zagadkę, pomyślała. Wcześniej czy później, jak zawsze zresztą.

Rozdział 2 Kilka minut później usłyszała odgłos kroków zbliżającego się konia. Spojrzała w tamtym kierunku. Był to Carlos Cortez jadący na starej klaczy. Zatrudniła go w charakterze brygadzisty i wybór ten okazał się wyjątkowo słuszny; był stanowczy i wymagający, a jednocześnie bardzo lubiany przez robotników. Elizabeth-Anne świadomie wybrała właśnie jego, zamiast białego nadzorcy. Robotnicy uważali go za jednego ze swoich, a jednocześnie patrzyli z podziwem i szacunkiem. Czuli, że jeśli komukolwiek z Dzielnicy Meksykańskiej uda się przejść na tamtą stronę, to będzie to z pewnością Carlos. Przebył daleką drogę. Ciężko pracując ukończył studia inżynierskie na renomowanym uniwersytecie i już tym samym był powodem do dumy w społeczności meksykańskiej, chociaż niewiele było firm, które chciały go zatrudniać. Poza tym był młody, przystojny – może nawet zbyt przystojny, pomyślała Elizabeth-Anne – miał kruczoczarne włosy, ciemne, błyszczące oczy i brązową skórę Meksykanina, natomiast jego nos był orli, a szczęka kwadratowa i stanowcza. Wszystkie kobiety z Dzielnicy Meksykańskiej zerkały na niego łakomie – młode z jawnym uwielbieniem, a starsze z nadzieją, że może do którejś z ich córek uśmiechnie się los i zostanie jego wybranką. Z jakichś znanych tylko jemu powodów nie wyróżniał żadnej z dziewcząt. Elizabeth-Anne obserwowała, jak szybko podążał w jej kierunku. Po niej był następną osobą, która przyjeżdżała na budowę i ostatnią, która ją opuszczała. Kiedy się zbliżył, zdjął kapelusz i ukłonił się z szacunkiem. – Buenos dias, señora Hale – powiedział sztywno. – Buenos dias, señor Cortez – odparła grzecznie Elizabeth-Anne. Zawsze pozdrawiali się najpierw po hiszpańsku, żeby po chwili przejść na angielski. Był to swego rodzaju rytuał. Mimo to Elizabeth-Anne nie mogła pozbyć się wrażenia, że zarówno jego hiszpańskie pozdrowienia, jak i zdejmowanie kapelusza, miały w sobie coś z farsy, jakby celowo odgrywał rolę pokornego Meksykanina. Nawet jego wyszukana angielszczyzna miała w sobie coś afektowanego i teatralnego. Lecz zawsze, kiedy przyglądała mu się uważniej, chcąc się upewnić, czy jej odczucia są słuszne, natrafiała na nieprzeniknioną maskę. Było w tym coś nieprzyjemnego i wyraźnie dawało się dostrzec dystans, który sam ustalił. Jeszcze raz rozejrzała się po terenie budowy i kiwnęła głową z aprobatą. – Cieszy mnie postęp prac – powiedziała. – Moi ludzie, to dobrzy robotnicy – zgodził się. – Za szesnaście tygodni powinniśmy skończyć. Elizabeth-Anne pokręciła głową i spojrzała mu prosto w oczy. – Właśnie chciałam o tym z panem porozmawiać – spuściła wzrok, jakby z zamiarem przyjrzenia się czubkom swoich butów, których zakurzone końce wyglądały spod spódnicy. – Musimy być gotowi z otwarciem za trzynaście tygodni – powiedziała cicho. – Do tej pory szosa

dojdzie już do Rio Grandę City i zacznie się ruch. Słuchał jej z uwagą, następnie westchnął i, drapiąc się po głowie, w zamyśleniu wpatrywał się w budowę. Wreszcie przemówił cicho: – Ludzie już teraz pracują jak obłąkane mrówki po jedenaście godzin dziennie. Nie możemy żądać więcej. – Więc musimy zatrudnić dodatkowych robotników. – Obawiam się, że to nie wchodzi w grę, señora. Ci ludzie są najlepsi. Pracowici i znają się na robocie. Zresztą, inni i tak mają dość pracy na ranchach lub przy zbiorach. Przecież nie mogą wszystkiego rzucić. Elizabeth-Anne zmarszczyła brwi. – Więc musimy wydłużyć dzień pracy. Do czternastu godzin. Na krótką chwilę jego oczy rozżarzyły się. – To znaczy, że będą musieli pracować w południe, podczas największego skwaru! – powiedział z oburzeniem. – Jest lato, i temperatura... – Podniesiemy im stawki o dwadzieścia centów za godzinę – powiedziała stanowczo. – Plus półtora stawki dodatkowo za każdą przepracowaną godzinę powyżej tych jedenastu. Za dodatkowe pieniądze na pewno się zgodzą. Odetchnął głęboko i pokręcił głową. – Powiem im to, señora, ale nie mogę niczego obiecywać. Rozumie pani? – Zatrzymał wzrok na jej twarzy. Przytaknęła. Wolałaby sama z nimi porozmawiać, ale ich duch macho i męska duma, , mogłyby poczuć się zranione. Przyjmowanie poleceń od kobiety uważali za coś poniżającego. Niewiasty miały siedzieć w domu i wychowywać dzieci, a nie prowadzić interesy i pętać się po budowie. Musiała zatem korzystać z pośrednictwa Carlosa Corteza, pocieszając się tym, że jeśli ktokolwiek mógł tych ludzi do czegoś przekonać, to na pewno był nim jej brygadzista. – Przyjadę jutro z wypłatą – powiedziała. Kiwnął głową, następnie założył kapelusz, sięgnął do kieszeni koszuli i wyjął z niej kilka złożonych, pożółkłych kartek papieru. Bez słów jej podał. Jeszcze zanim na nie spojrzała, wiedziała już, że były to kolejne rachunki od dostawców z Coyote Building. Tym razem za wczorajsze materiały. Przerzucając szybko kartki, zmarszczyła brwi, a następnie spojrzała na Carlosa Corteza. – To chyba jakaś pomyłka! – krzyknęła. Ze smutkiem pokręcił głową. – Nie ma żadnej pomyłki, señora. Wszystko sprawdziłem i zażądałem wyjaśnień. – Wzrost cen. Tak mi powiedziano. Ze złością uderzyła zwiniętymi papierami o udo. Co tydzień ceny materiałów budowlanych szły w górę. Potworność! Nie, to nie potworność. To szantaż. Tak, to właściwe słowo. Od chwili, kiedy zaczęła budować motel, rozpoczął się stały drenaż jej finansów. To tak, jakby olbrzymi

potwór wciąż domagał się pożywienia, wyrywając jej wyliczone dolary i centy. Już teraz wydała znacznie więcej niż planowała. A wiedziała, że w jej kalkulacjach nie było błędów. To Sextonowie. Najpierw musiała zaciągnąć pożyczkę w banku Quebeck Savings and Loans, który był własnością Sextonów, na zakup ziemi i rozpoczęcie budowy. Potem wszystkie materiały zamówiła w Coyote Building, która to firma też była własnością Sextonów. Sextonowie byli praktycznie właścicielami całego hrabstwa – ich sklepy skupowały i sprzedawały warzywa, wołowinę, wieprzowinę i drób; ich przędzalnie przerabiały zebraną bawełnę; ich ciężarówki transportowały cytrusy na północ. I jakby tego nie było dość, niemal to wszystko, co się tu rodziło, dawała ich ziemia. I wreszcie to ich ludzie zajmowali wszystkie ważniejsze stanowiska w lokalnych władzach. Nieważne, w której części Teksasu się znalazłaś – zawsze mogłaś być pewna jednego – że staniesz twarzą w twarz z Sextonami lub z kimś, kto był na ich garnuszku. Wszyscy, bez wyjątku, znienawidzili Sextonów, i Bóg jeden wie, że mieli ku temu powody; albo podlegali im bezpośrednio, albo w ten czy inny sposób byli od nich uzależnieni. Tex Sexton, patriarcha rodu, był chciwym, żądnym władzy maniakiem, a jego młoda żona, Jennifer, wcieloną diablicą. Tex był niekwestionowanym „królem” hrabstwa, a jego młodszy brat, Roy, aż do swego tragicznego wypadku i śmierci, kierował wszystkimi gałęziami rodzinnych interesów. Odkąd zabrakło Roya, Tex i Jennifer stali się jeszcze bardziej skorumpowani niż przedtem. Tex i Jennifer byli obrzydliwie bogaci; faktycznie mieli tyle pieniędzy, że nie byli nawet w stanie śledzić procesu ich pomnażania. Ale w jakiś niewiarygodny sposób znajdowali czas, aby trzymać rękę na pulsie i mieć na oku nawet najdrobniejszą inwestycję. Elizabeth-Anne już dawno doszła do wniosku, że Sextonowie muszą być bardzo nieszczęśliwymi ludźmi. Ale analizowanie stanu ich szczęśliwości nie prowadziło do niczego, przynajmniej nie w jej przypadku. Szczęśliwi czy nie, Tex i Jennifer, wszechwładni i skąpi, wyciągali wszystkie soki z tej ziemi i jej ludzi. Na nią przez dłuższy czas nie zwracali uwagi, ale była świadoma, że to chwilowe niedopatrzenie. Teraz chcieli jej zabrać wszystko co miała; chcieli wycisnąć z niej wszystkie soki. Czyż nie wystarczyło im, że jej ukochany Zacheusz musiał uciekać z ich powodu? Poczuła znużenie. Gdyby tylko nie musiała walczyć z klanem Sextonów... Ale jaki miała wybór? A inni? Coyote Building, ze swymi dwudziestoma oddziałami, był jedynym dostawcą w promieniu dwustu mil. Nie było konkurencji, do której można byłoby się zwrócić; Tex już o to zadbał. Stworzył monopol, który obejmował cały przemysł i wszelkie dochodowe przedsięwzięcia. Każdy, kto ośmielił się podnieść głowę, był natychmiast rozdeptywany jak robak ich potężnym buciorem. Okrucieństwo – oto co najlepiej pasowało do Texa. Znany był z tego, że z satysfakcją się przyglądał, jak potencjalni konkurenci walczyli o skromne miejsce dla siebie. Nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż czekanie na właściwy moment, aby potem uderzyć. Teraz, niby grom z jasnego nieba, uderzył w Elizabeth-Anne, nieoczekiwanie podnosząc i tak już

wyśrubowane ceny. Dlaczego? Czy dlatego, że Zacheusz miał odwagę walczyć? To był zły znak. Tex Sexton przerażał ją. Ale Jennifer... Elizabeth-Anne poczuła nagły chłód, kiedy wyobraziła sobie Jennifer siedzącą w ogromnym domu. Obserwującą, czekającą, planującą. Już wtedy, kiedy obie były małymi dziewczynkami, Jennifer z upodobaniem intrygowała. Ale dlaczego padło na nią akurat teraz? Elizabeth-Anne wiedziała, że dla Sextonów nie stanowiła żadnej konkurencji. Z determinacją zacisnęła usta. Nie, nie miała zamiaru siedzieć i czekać, aż Tex i Jennifer wejdą jej na głowę! Pojedzie do Coyote i zobaczy, czy da się coś zrobić. Jeśli będzie trzeba, spotka się z samym Texem i zażąda wyjaśnień. Ale Jennifer... Tak, Jennifer to zupełnie inna historia. Mogła liczyć na rozmowę z Texem, ale Jennifer nawet nie zechce jej widzieć. Elizabeth-Anne wiedziała, że nie może przerwać budowy. Teraz, jeszcze bardziej niż zwykle, potrzebne były jej dochody, na jakie liczyła po otwarciu motelu. Tylko ona jedna wiedziała, w jak opłakanym stanie były jej finanse. Pożyczka z banku dawno już się skończyła. Teraz mogła liczyć jedynie na dochody z kawiarni, pensjonatu oraz naruszając ich sześcioletnie oszczędności. Gdyby udało jej się otworzyć motel za trzynaście tygodni... albo wcześniej... jeśli uda się dojść z Sextonami do porozumienia... jeśli ponownie nie podniosą cen... Spojrzała na Carlosa Corteza. – Zobaczymy się jutro – powiedziała energicznie. – Muszę już wracać do miasta. Odprowadził ją do powozu i pomógł do niego wsiąść. Dostrzegła zbliżającą się ciężarówkę z meksykańskimi robotnikami. Carlos podążył za jej spojrzeniem. Jakby wyczuwając, jak wiele nadziei wiąże ta kobieta z jego ludźmi, powiedział: – Porozmawiam z pracownikami o tych nadgodzinach. Zrobię wszystko, aby się zgodzili. – Nagle przerwał, zawstydzony, i cicho dodał: – Bez dodatkowej zapłaty. Spojrzała na niego. Więc wie, pomyślała. Nieoczekiwanie dla siebie samej wyciągnęła rękę i z wdzięcznością dotknęła jego ramienia. Potem z determinacją zacisnęła usta, wyprostowała się i szarpnęła lejce. Bessie ruszyła i Carlos zniknął jej z oczu. W drodze powrotnej do miasta cały czas myślała o tym, co jeszcze czeka ją tego dnia. Godziny wytężonej pracy i z pewnością wyprawa do Coyote i próba rozwiązania problemów. Czasami miała uczucie, że wszystko sprzysięga się przeciwko niej, bez względu na to, jak wiele wkłada wysiłku. Pochłonięta tymi niewesołymi myślami, poczuła nagle swąd palących się krzaków. Zacisnęła usta i wstrzymała oddech, lecz niewiele to pomogło. Już od dzieciństwa zarówno ogień, jak i zapach dymu, budził w niej koszmary i przerażenie. Nieważne, jak bardzo się przed tym broniła, potworne wspomnienia były od niej silniejsze.

Swąd spalenizny... Trzaskanie ognia... Jęki i zdesperowane krzyki wołających o pomoc... Nie było od tego ucieczki. Minęło już tyle lat, tak wiele się zmieniło – tylko nie to. Bo wraz z tym zapachem przychodziło wspomnienie śmierci. Niezatarte wspomnienie, które trwało w niej od chwili, kiedy była sześcioletnim dzieckiem.

I 1901 Elizabeth-Anne Hrabstwo Hidalgo, Teksas

Rozdział 1 To był największy pożar w dziejach Quebecku, jak i w życiu Elizabeth-Anne. Dziewczynka obserwowała z przerażeniem, jak płomienie atakowały namiot cyrkowy. Najpierw nieśmiałe ogniki leniwie lizały trociny, a w chwilę później ogarniały coraz większe przestrzenie. Ze wszystkich stron słyszała krzyki strachu, bólu i udręki. Widziała, jak ciało jej ojca zamieniło się w żywą pochodnię. Przez nieskończenie długie minuty to piękne dziecko, o włosach koloru pszenicy, stało na polu i rozszerzonymi z przerażenia, błękitnymi oczami patrzyło tak długo, dopóki ogień nie przygasł. Wtedy Elizabeth-Anne ruszyła w stronę osmolonych zgliszcz – jedynej pozostałości po cyrkowym namiocie – szukając rodziców. Byli martwi, wciąż uczepieni tlącego się słupa. Gołymi rękami złapała za niego, starając się ich oderwać i dopiero po pewnym czasie poczuła mdlący swąd palącego się mięsa – jej i rodziców. Puściła słup i zaczęła wymiotować. Ludzie z miasta nie odnieśli większych obrażeń, natomiast uległ zagładzie wędrowny cyrk, którego właścicielami byli rodzice Elizabeth-Anne. Poza karlicą Hazy i Hester, kobietą z brodą, zginęli wszyscy, zanim jeszcze zdążono przewieźć ich do najbliższego szpitala. Zresztą Hester zmarła jeszcze tej samej nocy. Elizabeth-Anne nigdy nie zapomniała straszliwego widoku i odoru palącego się mięsa. Nie mogła znieść widoku swoich rąk, nawet wtedy, kiedy pomarszczona, pergaminowa skóra zagoiła się, ponieważ wciąż przypominały jej tragedię, stratę i śmierć. Elizabeth-Anne w swoim krótkim życiu przeżyła wiele, a koleje jej losu były niezwykłe, a często tragiczne. Jej ojciec, niepoprawny marzyciel, sprzedał farmę niedaleko Naples w Teksasie, gdzie urodziła się Elizabeth-Anne, i za uzyskaną sumę kupił bankrutujący, wędrowny cyrk. Teraz, w wieku sześciu lat, Elizabeth-Anne została sama, bez rodziny – wędrowny cyrk był wszystkim, co posiadała. Zgliszcza tliły się jeszcze przez kilka dni. W hrabstwie Hidalgo było mało rozrywek, i wieść o pożarze rozeszła się lotem błyskawicy. Nawet ci, którzy nigdy nie przyjeżdżali na przedstawienia, teraz przebywali wiele kilometrów, aby na własne oczy przyjrzeć się zniszczeniom. Elender Hannah Clowney nie była osobą, która goniła za sensacją i czerpała przyjemności z cudzego nieszczęścia; nie była też plotkarką. Zbyt zajęta, aby wsadzać nos w nie swoje sprawy, miała dość kłopotów z pensjonatem na Main Street, którego parter zajmowała razem z bratanicą Jenny oraz „Good Eats Cafe” po drugiej stronie ulicy. Elender Hannah Clowney przyszła na świat w Bostonie dwadzieścia sześć lat temu. We krwi miała przysłowiową oszczędność, z jakiej słynęła Nowa Anglia, połączoną ze stoickim spokojem i poważnym stosunkiem do życia. Czynsz za pokoje pobierała w trybie tygodniowym, a nie

miesięcznym, na zasadzie prostej kalkulacji. Rok ma pięćdziesiąt dwa tygodnie. Te, podzielone przez cztery, dawały dokładnie trzynaście miesięcy. Gdyby rozliczała się zgodnie z kalendarzowymi miesiącami, miałaby dochód tylko za dwanaście miesięcy. Wyszła więc z założenia, że jeśli się da, to dlaczego nie zarobić więcej. Gdyby dowiedziała się o pożarze, byłaby ostatnią osobą, która wskoczyłaby do powozu, pojechała na Geron’s Fields i oszacowała straty. Ale tak się złożyło, że od dwóch dni przebywała w Brownsville. Zabrała ze sobą Jenny, która właśnie skończyła dziewięć lat. Ponieważ Quebecku nawet nie było na mapie, stwierdziła, że powinna pokazać dziewczynce większe, tętniące życiem miasto. Sama pochodziła z Bostonu i wiedziała, że świat ma do zaoferowania znacznie więcej niż senny, mały Quebeck, gdzie czas zatrzymał się w miejscu. Ignorancję uważała za rzecz niebezpieczną, a ciekawość życia – za bardzo ważną. A jednak... a jednak właśnie ona przeniosła się do Quebecku prawie osiem lat temu. Z wyboru. Sądziła, że było to doskonałe miejsce, aby się ustatkować i zacząć nowe, samodzielne życie. Kiedy tu przyjechała, nikt jej nie znał, ale wkrótce stała się wzorową obywatelką, podziwianą i szanowaną. Zapłaciła za błędy popełnione w przeszłości. Jej winy zostały zmyte. Musiała przyznać, że nowe życie w Quebecku nie było wcale złe. A nawet całkiem dobre, biorąc pod uwagę różne za i przeciw. Pensjonat był spłacony, „Good Eats Cafe” przynosiło dochody, udało jej się zaoszczędzić pięćset dolarów – z czego dwieście miała zamiar przeznaczyć na odnawianie, nowe obicia i meble. Wreszcie mogła sobie na to pozwolić. Za resztę pieniędzy postanowiła wykupić dom, w którym znajdowała się kawiarnia. Był mniejszy niż pensjonat, ale miał duży, biegnący wokół ganek i był solidnie zbudowany. Chciała mieć go na własność zamiast wynajmować – nieruchomość to było właśnie to, co najlepiej przemawiało do starego, zdrowego rozsądku. I właśnie dlatego wybrała się do Brownsville. Czuła się tu świetnie – strojenie się, robienie zakupów, dobijanie targów, no i te dwie noce, spędzone w prawdziwym hotelu, to dopiero życie. Już prawie zapomniała, ile radości może dać miasto. Oczywiście, nie był to ani Boston, ani Nowy Jork, ani Filadelfia, ale i tak byłaby to wspaniała podróż, gdyby nie Jenny. Kłopoty zaczęły się już z chwilą opuszczenia Quebecku. Przejeżdżając obok Geron’s Fields musiały minąć wędrowny cyrk Szabo i Galerię osobliwości. Właśnie rozstawiono wielki, błękitny namiot i Jenny nagle odechciało się Brownsville. Chciała zostać i zobaczyć przedstawienie. Zaczęła podskakiwać na koźle: – Patrz, ciociu! – piszczała – do miasta przyjechała Galeria osobliwości! Elender popatrzyła z dezaprobatą na jaskrawo pomalowane wagoniki. – Czy możemy tu zostać, ciociu? – błagała Jenny. – Proszę! Chcę zobaczyć te straszydła! – Nie zrezygnujemy z podróży – odparła krótko Elender. Zmrużyła oczy. – Nie mogłaś się jej doczekać od dwóch tygodni. Ja zresztą też.

To mówiąc, z desperacją szarpnęła za lejce, zmuszając konia do szybszego biegu. Mijając teren cyrkowy Jenny zauważyła dwóch karłów. Elender, która nie lubiła oglądać ludzkiego nieszczęścia, szybko odwróciła wzrok. Wtedy zobaczyła to dziecko. Dziewczynka przedzierała się przez krzaki, zrywając słoneczniki. Elender obserwowała, jak dziecko podniosło bukiet do nosa i powąchało. Następnie zmarszczyło nosek i spojrzało na nią. Jakież to było piękne dziecko! Takie kruche i delikatne, takie... anielskie. Na krótką chwilę ich oczy spotkały się i dziewczynka uśmiechnęła się rozbrajająco. To był uśmiech, jakiego Elender nigdy nie widziała. Czarodziejską chwilę przerwała Jenny. – To jedno z tych straszydeł, prawda? Elender nie odpowiedziała. Mogła się tylko zastanawiać, jak to się stało, że Jenny jest taka, jaka jest. Jest taka do mnie niepodobna, myślała. Jak to się stało? Starałam się tyle dla niej zrobić. Dać jej wszystko. Może na tym polega problem? A może dlatego, że dziecko wychowuje się bez ojca? Wszyscy w Quebecku wiedzieli, że Elender Hannah Clowney jest starą panną, a Jenny – jej osieroconą bratanicą. Tak im powiedziała, kiedy przyjechała do miasta. To było jej pierwsze i ostatnie kłamstwo. Stara panna. Tak, to nie było dalekie od prawdy. W końcu nie miała męża. Ale Jenny wcale nie była jej bratanicą. Była jej córką. Elender nie planowała dziecka, a już na pewno nieślubnego. Właśnie skończyła szesnaście lat, kiedy to się stało. Rodzice Arthura Jasona Cromwella wybrali się w podróż po Europie. Była jedną z pokojówek pani Cromwell. Pewnej nocy ona i Arthur zostali sami w wielkim domu z czerwonej cegły, wznoszącym się na Beacon Hill w Bostonie. Do końca życia nie zapomni tej nocy. Była w kuchni, kiedy po nią zadzwonił. Spojrzała na rozkład dzwonków i zdziwiła się, że oczekuje jej w sypialni ojca, położonej tuż obok sypialni pani. Pospieszyła na górę i zapukała. – Wejść! Powoli otworzyła drzwi. Pokój był ciemny i ciepły, a on, z nogami na podnóżku, siedział w fotelu. Przed nim, na marmurowym stoliku, stała opróżniona do połowy butelka brandy. – Pan mnie wzywał, sir? – zapytała z szacunkiem. Kiwnął głową. – Pościel łóżko. Była zdumiona, że postanowił spać w łóżku ojca, ale posłusznie wypełniła polecenie. – Czy to już wszystko, sir? Uśmiechnął się, błądząc oczami po jej ciele. Jak na swój wiek była wysoka, szczupła, lecz o pełnych piersiach.

Czuła, że się rumieni pod tym bezwstydnym spojrzeniem. – Rozbieraj się – powiedział cicho. Patrzyła na niego, nagle bezbronna i przestraszona. Przerażona. – Powiedziałem, rozbieraj się! Powoli zaczęła rozpinać guziki sukienki. Zdawała sobie sprawę, że to, czego od niej żądał, było złe, ale pod nieobecność Cromwellów on był jej panem domu i nie mogła pozwolić sobie na nieposłuszeństwo. Mógł ją zwolnić, a bez referencji nie dostałaby żadnej pracy. Była sierotą, dzieckiem biednych irlandzkich imigrantów, nie miała rodziny i dziękowała Bogu, że trafiła do bogatych i wpływowych Cromwellów. Jej strach jeszcze bardziej go podniecił. Zdjął nogi z podnóżka, wstał z fotela i zbliżył się do niej. Opierając ręce na jej ramionach, brutalnie zdarł z niej sukienkę, a kiedy była już naga, zaprowadził do łóżka. Prześcieradła były chłodne, czyste i wykrochmalone, ale jej było gorąco, czuła się brudna i sponiewierana. Nigdy nie była w łóżku z mężczyzną i bała się potwornie. Od Arthura czuć było brandy i śmierdział potem, a kiedy dziko w nią wszedł, poczuła tak wielki ból, że omal nie zemdlała. Kiedy tylko zasnął, pozbierała podarte ubranie i wysunęła się cicho z pokoju. Czuła się poniżona i nieszczęśliwa. Śmiertelnie zraniona. Po twarzy płynęły jej łzy. Dobrze, że już się to skończyło. Teraz mogę spokojnie umrzeć, szepnęła do siebie. Nic się jednak nie skończyło, ani ona nie umarła. Co noc brał ją do łóżka i wkrótce cała służba zaczęła się domyślać, co ich łączyło. Wszyscy oczywiście obwiniali za to Elender. Stała się pariasem. Trwało to sześć tygodni. Któregoś dnia tym razem ona przyszła do niego. – Jestem w ciąży – powiedziała. Popatrzył na nią i kazał się rozebrać. Następnego dnia dał jej pięćset dolarów wraz z instrukcją: – Jedź do Nowego Jorku i pozbądź się dziecka. Pojechała zatem do Nowego Jorku, ale nie wypełniła jego polecenia. Chwytała się każdej pracy, dopóki ciąża nie stała się widoczna. Kiedy urodziło się dziecko, nazwała je Jennifer Sue i ruszyła na Zachód, po drodze obmyślając w szczegółach swoją historię: jej owdowiała bratowa umarła, pozostawiając pieniądze i powierzając opiekę nad dzieckiem. Kiedy przybyły do Quebecku, Elender od razu wiedziała, że to doskonałe miejsce na rozpoczęcie nowego życia. Miasto było małe i nikt jej tu nie znał. Jej historia brzmiała prawdopodobnie i została zaakceptowana. Nawet Jenny nie znała prawdy. W ciągu ośmiu lat Elender i Jenny nigdy nie opuszczały sennego Quebecku. Z wyjątkiem tej właśnie podróży do Brownsville. Teraz Elender żałowała, że zabrała ze sobą Jenny, która przez całą podróż siedziała skwaszona i obrażona. Dopiero kiedy znalazły się w hotelu, Jenny wreszcie zapomniała o cyrku.

Elender Hannah Clowney była oszczędna, ale tę jedną noc w dużym mieście postanowiła spędzić w najlepszym hotelu. Hotel „Garber” był wielkim, sześciokątnym, czteropiętrowym budynkiem z czerwonej cegły, ozdobionym czarnymi, metalowymi balustradami okalającymi balkony i wyposażonym w stajnie. Portier w liberii pomógł Elender i Jenny wysiąść z powozu i odprowadził je do recepcji. Elender zaparło dech w piersiach, kiedy rozejrzała się po wielkim, luksusowym hotelu. To pałac, a nie hotel... Jej marzeniem było posiadanie właśnie czegoś takiego, zamiast skromnego pensjonatu w Quebecku. Ale była wystarczająco praktyczna, aby zdawać sobie sprawę, że musiała liczyć się z rzeczywistością. Jednak nie mogła oprzeć się uczuciu zazdrości, kiedy jej oczy wędrowały po pluszowych, czerwonych dywanach, obitych jedwabiem ścianach, prześlizgiwały się między kolumnami z białego gipsu, spoczywały na kryształowych żyrandolach czy kutej w mosiądzu poręczy przy schodach. Zastanawiała się, co czuje człowiek, który jest właścicielem takiego wspaniałego miejsca. Przez chwilę starała się przeliczyć to wszystko na dolary i centy. Hotelowy boy zaprowadził je do pokoju na drugim piętrze. Elender rozejrzała się z uśmiechem, ciesząc oczy bogactwem otaczającego ją wnętrza. Boy chrząknął. Uświadomiła sobie, że na coś czeka. Sięgnęła do torebki, wyjęła monetę i podała mu ją z uśmiechem. Z pogardą spojrzał na pieniądz leżący na jego dłoni. Elender zdecydowanym ruchem zatrzasnęła torebkę. Szczodrość ma swoje granice. Pieniądze nie rosną na drzewach, a przynajmniej nie dla niej, Elender Hannah Clowney. „Tylko głupiec łatwo rozstaje się z pieniędzmi” – zawsze ostrzegała ją pani Cromwell; a i ona ganiła się za to, że nie jest dość oszczędna. To zdumiewające, że w mieście pieniądze przechodziły z rąk do rąk z tak niebezpieczną łatwością. Zdecydowanie było tu za dużo pokus. Kiedy chłopak wyszedł, trzasnąwszy drzwiami z taką samą gwałtownością, z jaką Elender zamknęła torebkę, zauważyła tabliczkę wiszącą na wewnętrznej stronie drzwi. Podeszła bliżej i odczytała napis: „GOŚCIE, KTÓRZY ŻYCZĄ SOBIE WZIĄĆ KĄPIEL, PROSZENI SĄ O SKORZYSTANIE Z DZWONKA, KTÓRY ZNAJDUJE SIE PRZY ŁÓŻKU I POINFORMOWANIE O TYM POKOJOWEJ NA PÓŁ GODZINY PRZED PLANOWANĄ KĄPIELĄ. „ Tak, pomyślała Elender, miło będzie wziąć kąpiel. Miała za sobą długą drogę i czuła się zmęczona i brudna. Powinna się trochę odświeżyć. Już sięgała po sznurek dzwonka, kiedy nagle zmarszczyła brwi, a jej ręka niezdecydowanie zawisła w powietrzu. Zadzwonić po pokojówkę. Zastanawiała się, dlaczego taka prosta czynność wzbudza w niej tak nieprzyjemne uczucia. Może dlatego, że ona sama była kiedyś pokojówką? A może wciąż czuła podziały klasowe, jakich doświadczyła na Beacon Hill? Powoli opuściła rękę, postanawiając zrobić to później. Tymczasem usiłowała odegnać nieprzyjemne myśli skupiając uwagę na zapoznawaniu się z wnętrzem pokoju.

Dotknęła ręką grubego materaca, odchyliła narzutę, aby poczuć białe, sztywno wykrochmalone prześcieradła. Pedantyczna jak zawsze, odruchowo poprawiła łóżko i wygładziła kapę. I znów nie mogła pozbyć się myśli, czy ten odruch nie pochodził przypadkiem z czasów, kiedy sama była służącą. Zajrzała do szaf, dotknęła tapety, oceniła jakość precyzyjnie złożonych ręczników obok porcelanowej miski i dzbanka do wody. Ze zdziwieniem odkryła, że pokój wcale nie był wygodniejszy od tych, które wynajmowała w Quebecku. Mimo pozorów luksusu był nawet mniej wygodny. Brak było w nim prywatności i ciepła. Po zakończonej inspekcji Elender rozchyliła francuskie okna i wyszła na balkon. Zamarła, przerażona. Jenny przewieszona wpół przez poręcz, stała niepewnie na czubkach palców. – Jenny – krzyknęła ostro. – Zejdź stąd natychmiast! – Tak, ciociu – odparła Jenny z tępą rezygnacją. – Chodź tu i umyj ręce. Pójdziemy do restauracji na lunch. – Patrzyła jak Jenny posłusznie znika w pokoju. Restauracja była cicha i pusta; pora lunchu już dawno minęła. Kelnerem był Murzyn o pomarszczonej twarzy i białych włosach. Elender wybrała duży, okrągły stolik przy oknie wychodzącym na ulicę, skąd mogły obserwować spacerujących ludzi, ubranych według najnowszej mody. Elender zaczęła studiować menu. Ceny były astronomiczne i pierwszą rzeczą, jaką chciała zrobić, to wstać i wyjść. Nie byłaby w stanie przełknąć tak drogich potraw. Na pewno są gdzieś skromniejsze lokale, w których można zjeść dużo taniej. Ale uświadomiła sobie, że gdyby opuściły restaurację, Jenny byłaby mocno rozczarowana. Elender spojrzała na Jenny, która ukryła się za jadłospisem. – Zjemy po kawałku ciasta jabłkowo-orzechowego i napijemy się herbaty – postanowiła szybko. – Ojej, ciociu! – zaprotestowała Jenny. – Nie muszę ci chyba przypominać, że nie jesteśmy bogate, Jennifer Sue Clowney – odparła Elender. – Do kolacji wystarczy nam ciasto i herbata. Nie dodała, że kolacja też będzie skromna: kupi trochę chleba i sera. Zjedzą w pokoju. Kiedy się posiliły, ruszyły na odkrywanie sklepów. Podniecająca atmosfera, jaka temu towarzyszyła spowodowała, że Jenny szybko zapomniała o rozczarowaniu z powodu braku lunchu. Była oszołomiona szybkim tempem życia, jakie toczyło się w Bronwnsville. Szokowały wystawy, pełne wszystkich możliwych towarów. – Ciociu, patrz! – wykrzyknęła Jenny, łapiąc Elender za rękę i ciągnąc w stronę sklepu. Jak zaczarowana wpatrywała się w witrynę, wzdychając głęboko: – Czyż to nie piękna lalka? Elender kiwnęła głową. Na wystawie siedziała najbardziej niezwykła lalka, jaką kiedykolwiek widziała. Miała długie, błyszczące, złote włosy, porcelanową buzię i rozmarzone,

ciemnoniebieskie oczy. Była ubrana w różową krynolinę. – Och, ciociu, tak bardzo chciałabym mieć taką lalkę! Ciociu, proszę! – Jenny potrząsała Elender za rękę. – Proszę, powiedz, że tak! – Na pewno jest bardzo droga – ostrożnie powiedziała Elender. – Tak, wiem – Jenny na chwilę zamilkła. Jednak za moment z nadzieją podniosła wzrok. – Ale na Gwiazdkę? – Zobaczymy. Jenny posmutniała. Ruszyły dalej, ale ona wciąż oglądała się za siebie. Nie uszły daleko, kiedy Jenny przy kolejnej wystawie znów wydała z siebie okrzyk pełen zachwytu: – Och, ciociu! Właśnie to chciałabym dostać na Gwiazdkę! Za szybą leżał zestaw do pielęgnacji włosów, wykonany z połyskującego, złotego metalu, składający się z bogato ornamentowanego, owalnego lusterka, szczotki do włosów i grzebienia z kości słoniowej. Elender uśmiechnęła się wyrozumiale. – Myślałam, że chcesz lalkę. – Och, nie – powiedziała wyniośle Jenny, potrząsając lokami. – Lalki są dla małych dzieci. Elender ukryła uśmiech. – Rozumiem – odparła. – Ciociu, czy sądzisz... – Jenny przygryzła wargę. – Może dostaniesz to na Gwiazdkę – wymijająco odrzekła Elender. – Jeśli będziesz grzeczna. Ale nie teraz. Przez resztę dnia Jenny była markotna. Następnego ranka Elender zostawiła Jenny w hotelu, a sama ruszyła w poszukiwaniu nowych mebli i zasłon do pensjonatu. Zorientowała się w cenach i zrezygnowała z zakupów. W końcu, tłumaczyła sobie, wynajmowane przez nią pokoje były wygodniejsze i przytulniejsze niż te w hotelu. W Brownsville zostały jeszcze jedną noc, a rano wsiadły do powozu i ruszyły w drogę powrotną do Quebecku. Jenny wciąż była markotna i obrażona, ponieważ ciotka nie dała się namówić na wydatek. Do Bożego Narodzenia jeszcze cale wieki! Nigdy się na to nie doczekam, myślała. Ale Elender, w tajemnicy przed dziewczynką, kupiła komplet i schowała do bagażu. Po drodze do Quebecku znów musiały przejechać obok Geron’s Fields. W miejscu, gdzie jeszcze dwa dni temu stał cyrk, teraz straszył jedynie sczerniały szkielet. Elender patrzyła przerażona. I wtedy znów zobaczyła to jasnowłose dziecko. Dziewczynka była obszarpana i brudna, a jej anielska twarz nie miała wyrazu. Chodziła wkoło bez celu, jakby otępiała. Jenny też ją zauważyła.

– Popatrz, ciociu! – zawołała. – To jedna ze straszydeł! Elender zatrzymała konia i odwróciła się do Jenny. Podniosła rękę i wymierzyła jej policzek. Jenny krzyknęła. – Uderzyłaś mnie! – I znowu cię uderzę, jeśli jeszcze raz nazwiesz kogoś straszydłem – odparła zagniewana Elender. Jenny spojrzała na nią z nie ukrywaną nienawiścią, ale Elender nie zwróciła na to uwagi. Zeskoczyła z powozu i przez wysokie krzaki ruszyła w stronę pobojowiska. Dziewczynka najwyraźniej była w szoku. Elender objęła ją i wzięła na ręce. – Chodź, maleńka – powiedziała czule. – Wszystko będzie dobrze.

Rozdział 2 Szok, jakiego doznała Elizabeth-Anne, był tak silny, że dziewczynka straciła mowę. – Jak masz na imię? – pytała ją sympatyczna kobieta, ale chociaż bardzo chciała odpowiedzieć, nie mogła. Elender zabrała więc Elizabeth-Anne do domu i, obandażowawszy jej ręce, zaczęła o nią rozpytywać w miasteczku. Jednak nikt nic o niej nie wiedział. – Nie było osoby, która zwróciłaby na nią uwagę? – pytała Elender z niedowierzaniem. – Naprawdę, trudno w to uwierzyć. Pan Preston, właściciel sklepu, wzruszył chudymi ramionami. – Wszyscy ulegli panice – mruknął. – Każdy myślał wtedy o swoich najbliższych. – Czy ona ma jakichś krewnych? – spytała Elender. – Proszę, to bardzo ważne. Ale nie potrafiono udzielić jej odpowiedzi. Udała się więc do szpitala, gdzie przebywała karlica Hazy, która jako jedyna z trupy cyrkowej przeżyła pożar, ulegając jednak ciężkim poparzeniom. – To musi być Elizabeth-Anne – z trudem powiedziała karlica. – Jest córką Szabo Grossa. On był... właścicielem cyrku. Jej matka. , jej matka... to Marika. Teraz biedna Elizabeth-Anne nie ma matki... ani ojca. – A czy ma jakichś innych krewnych? – pytała Elender. – Proszę sobie przypomnieć. To bardzo ważne. Hazy ciężko westchnęła. – Proszę – ponaglała Elender. Hazy spojrzała na kobietę i podjęła decyzję. Bóg jeden wie, jakich krewnych mieli rodzice Elizabeth-Anne. Lepiej będzie, jeśli jedynie wspomni o przyrodniej siostrze Szabo, która mieszkała gdzieś na wschodzie. – Nie ma nikogo – z trudem powiedziała Hazy – z wyjątkiem przyrodniej siostry Szabo... Elspeth... gdzieś... gdzieś... w Pensylwanii. – W jakim mieście? – dopytywała się Elender. – Proszę, to naprawdę bardzo ważne. Proszę sobie przypomnieć. Karlica usiłowała się skupić, wykrzywiając twarz z wysiłku lub bólu. Tego Elender nie potrafiła powiedzieć. – Nie... nie wiem. Małe miasteczko... Zaczyna się... zaczyna się na Y. – Tak? – niecierpliwiła się Elender. – Na Y... ? – Małe miasteczko. York. Tak. York... York, stan Pensylwania. Elender podziękowała Hazy i wyszła. Kiedy dwa dni później przyszła ją odwiedzić, karlica już nie żyła. Jedyną osobą z cyrku, która przeżyła pożar, była zatem Elizabeth-Anne. Listy, jakie Elender słała do Yorku, pozostawały bez odpowiedzi.

– Będę twoją ciocią – Elender cierpliwie tłumaczyła Elizabeth-Anne. – Dopóty dopóki nie skontaktujemy się z twoją krewną, będziesz mieszkała z Jenny i ze mną. Jenny będzie twoją siostrą. Nie bój się, Elizabeth-Anne. Twoi rodzice poszli do nieba, a my obie bardzo cię kochamy. Prawda, Jenny? – Elender spojrzała na Jenny, która zmusiła się do kiwnięcia głową... Elizabeth-Anne patrzyła tylko pustym wzrokiem, ale Elender była cierpliwa. Niestety, nie można było tego powiedzieć o Jenny. Coraz widoczniejsze stawało się jej okrucieństwo, jakie najprawdopodobniej odziedziczyła po Arthurze Jasonie Cromwellu. Jenny nienawidziła Elizabeth-Anne. Przez całe tygodnie czuła policzek, wymierzony jej przez Elender. Elizabeth-Anne nienawidziła przede wszystkim dlatego, że zajęła jej miejsce w domu i skupiła na sobie całą uwagę. Jennifer Sue Clowney nie może i nie będzie tolerować takiej sytuacji. Musi skupiać na sobie całą miłość ciotki; przysięgła sobie zatem, „ze zniszczy Elizabeth-Anne. Ale była na tyle sprytna i ostrożna, aby nie posunąć się za daleko, kiedy Elender była w pobliżu. Wciąż udoskonalała swoją technikę torturowania Elizabeth-Anne, która pozbawiona mowy, nie mogła zareagować. Patrzyła tylko w oczy Jenny i miała nadzieję, że ta wkrótce się znudzi i zostawi ją w spokoju. Ponieważ Elizabeth-Anne nienawidziła wszystkiego, co przypominało jej cyrk, było całkiem naturalne, że nienawidziła także swoich dłoni. Pomarszczona, sucha skóra ciągle przypominała jej tragedię, której była świadkiem. Nabrała zwyczaju chowania ich za plecami, albo trzymania poza zasięgiem wzroku, kiedy tylko było to możliwe. Pewnego dnia, kiedy była sama na podwórzu, zmusiła się, aby na nie popatrzeć. To są przecież zwyczajne ręce, mówiła do siebie. Nie ma w nich niczego złego. Niczego. Ale natychmiast przed jej oczami zaczynały tańczyć płomienie, które znikały dopiero wtedy, gdy chowała ręce za plecami. Stojąca w oknie Elender obserwowała, jak dziewczynka usiłuje pogodzić się ze swoimi dłońmi. Tej samej nocy Elender uszyła dla Elizabeth-Anne trzy pary rękawiczek. – Proszę – powiedziała do dziewczynki, wchodząc rano do jej pokoju. – Teraz twoje ręce nie będą sprawiać ci takiej przykrości. Podczas obiadu Elizabeth-Anne z wahaniem patrzyła na talerz. Wreszcie spojrzała na Elender i podniosła ręce w rękawiczkach. – Tak – powiedziała cicho Elender. – Możesz w nich jeść. Kiedy nadszedł czas wieczornej toalety, Elizabeth-Anne długo stała przed miską. Wreszcie pytająco spojrzała na Elender i podniosła ręce. Elender przytuliła ją i podała drugą parę rękawiczek. – Możesz się w nich myć, a potem załóż suche. Elizabeth-Anne spojrzała na nią z wdzięcznością. Ułożywszy dziewczynkę do snu, Elender usiadła na skraju łóżka i odmówiła za nią modlitwę,

a potem ucałowała ją na dobranoc. To dziwne, z jaką łatwością się porozumiewamy, rozmyślała Elender. Mc nie mówiąc jest w stanie przekazać mi, co ma na myśli. Kocham ciocię, rozmyślała Elizabeth-Anne, ale nie znoszę Jenny. Muszę przestać się jej bać, to zostawi mnie w spokoju. Oprócz niej wszyscy są dla mnie tacy mili. Ale się myliła. Nad jej głową gromadziły się czarne chmury. Jenny pierwsza je zauważyła. Huśtała się na ganku, razem z młodszą o rok Laurendą Pitcock, kiedy na Main Street wkroczyła grupa kobiet, szeleszcząc długimi, czarnymi spódnicami. Niedzielne popołudnie było ciepłe, słoneczne, chociaż na ganku panował miły cień i chłód. Z otwartego kuchennego okna dolatywał słodki zapach ciasta z jagodami. Wrażliwe nozdrza Laurendy pierwsze poczuły woń. Jenny usłyszała pełne aprobaty pociąganie nosem, więc szybko dała koleżance sójkę w bok i położywszy palec na ustach, szepnęła: – Ciii! Laurendą westchnęła ciężko i z rezygnacją oparła brodę na złożonych dłoniach, zaś łokcie na kolanach. Nudziła się, ale żadna z nich nie odważyła się powiedzieć ani słowa. To było ściśle przestrzegane zalecenie, że w każdą niedzielę, przez dwie godziny, lokatorzy domu cioci Elender i Elizabeth-Anne odbywają popołudniową drzemkę i nie należy im przeszkadzać. – Jeśli kogoś obudzimy, to twoja ciotka będzie wściekła – szepnęła Laurenda. – Chciałabym kogoś obudzić. Mam dość tego siedzenia. – Ja też – zniecierpliwiona Laurenda tupnęła nogą. – Szkoda, że nie zostałam w domu. Jenny wyprostowała się, zadarła głowę i znów trąciła Laurendę łokciem w bok. Kobiety, z panią Pitcock na czele, zbliżały się w ich kierunku. Ich krok był zdecydowany i Jenny mogła dostrzec zimną determinację, malującą się na ich twarzach. – Idzie twoja mama – powiedziała cicho. – Wygląda na to, że wkroczyła na wojenną ścieżkę. Laurenda się skrzywiła. – No, to jestem w tarapatach – szepnęła posępnie. Jenny obserwowała, jak kobiety zatrzymały się i czekały, aż pani Pitcock otworzy furtkę, a następnie wkroczyły na podwórze jak stado gęsi, szeleszcząc nakrochmalonymi spódnicami. Jenny spojrzała na Laurendę. – Dlaczego masz być w tarapatach? Laurenda wzruszyła ramionami. – Nie wolno mi przychodzić tutaj i bawić się z tobą. – A co tym razem nabroiłaś? Laurenda wyglądała na dotkniętą. – Nic. – Zniżyła głos i kątem oka zerknęła na matkę. – Mama mówi, że mam się trzymać z

daleka od tego miejsca, w którym jest ta nienormalna. Jenny poczuła nieprzyjemny chłód. Od początku wiedziała, że z Elizabeth-Anne łączą się kłopoty, a teraz przez nią ma stracić przyjaciółki! – Więc dlaczego przyszłaś? – szepnęła. Laurenda zacisnęła wargi. – Bo nic lepszego nie miałam do roboty. Mama nie pozwala nam bawić się w niedzielę. Mówi, że to Dzień Pański. – Dostaniesz lanie? – Jenny przyjrzała się Laurendzie z wyraźnym zainteresowaniem. – Nie! – powiedziała przyjaciółka tonem osoby dorosłej. – Nigdy mnie nie biją. – Umilkła i pomachała ręką wchodzącym na ganek kobietom. Twarz pani Pitcock przypominała bryłę lodu. – Laurendo Pitcock, co ty tu robisz? – zapytała. – Przechodziłam tędy, no i... – Natychmiast marsz do domu, Laurendo! – syknęła pani Pitcock. – Ojciec sprawi ci porządne lanie za to, że mnie nie słuchasz! Laurenda zbladła i zeskoczyła z huśtawki tak niefortunnie, że potknęła się i upadła. Jenny rzuciła się w stronę koleżanki i pomogła jej wstać. – Nic ci się nie stało? – spytała zaniepokojona. Laurenda nawet nie odpowiedziała. Zbiegła z ganku i ruszyła przez trawnik. Jenny odwróciła się i spojrzała na panią Pitcock, której lewy policzek był brązowy i pomarszczony – ślad poparzeń, jakich doznała podczas pożaru cyrku. Virginia Evens Pitcock stała wysoka i wyprostowana, jedną ręką przytrzymując szal, którym okryła ramiona. Pozostałe kobiety tłoczyły się wokół niej. Było oczywiste, że to właśnie ona im przewodziła. – Czy twoja ciotka jest w domu? – zapytała pani Pitcock, drżącym od tłumionego gniewu głosem. – Dzień dobry, pani Pitcock – grzecznie odezwała się Jenny. – Tak, jest. – A zatem, czy możesz być tak dobra i powiedzieć jej, że chciałybyśmy zamienić z nią kilka słów? – sarkastycznie zapytała pani Pitcock. – Zaczekamy tutaj. – To mówiąc, splotła ręce na piersiach. Na ułamek sekundy Jenny zawahała się. Wiedziała, że ciotka nie lubi, kiedy ktoś przeszkadza jej w czasie drzemki. Ale bała się odmówić pani Pitcock. Ruszyła zatem w stronę domu. Elender z rozrzewnieniem przysłuchiwała się cichutkiemu pochrapywaniu, wydobywającemu się z zaciemnionej sypialni. Na palcach zbliżyła się do łóżka. Elizabeth-Anne spała, ssąc kciuk, a jej długie, złote rzęsy spoczywały na piegowatych policzkach. Elender wolno pokręciła głową, a na jej wargach pojawił się smutny uśmiech. Śpi niewiniątko, pomyślała. Jakie to szczęście, że to biedactwo może znaleźć schronienie podczas

snu. Przeżyła taką tragedię. Ale najgorsze jeszcze przed nią. Niełatwo jej będzie przystosować się do nowego życia. Elender rozumiała to jak nikt inny. Przyszła obudzić dziewczynkę, ale rozmyśliła się. Niech jeszcze sobie pośpi, pomyślała. To wszystko, co jej pozostało. Pochyliła się nad łóżkiem, musnęła wargami policzek Elizabeth-Anne i opatuliła ją kołdrą. Następnie, na palcach, wyszła z pokoju, nie zamykając za sobą drzwi, aby mogła słyszeć, gdyby mała się obudziła. W progu zderzyła się z Jenny. Elender zauważyła nieprzyjemny grymas na twarzy córki. Przez chwilę odczuwała coś w rodzaju wyrzutów sumienia, że Jenny mogła być świadkiem czułości, jaką okazała Elizabeth-Anne. Wiedziała, że córka była wyjątkowo zazdrosna. Nie chciała dzielić się niczym ani nikim. Jenny chrząknęła. – Jest tutaj pani Pitcock i jeszcze dużo innych pań – powiedziała. – Chcą z tobą porozmawiać! Elizabeth-Anne nie miała pojęcia, jak długo spała. Kiedy otworzyła oczy, przez jakiś czas patrzyła w sufit, a następnie obróciła głowę w stronę okna. Zaczęło się ściemniać. Zasłony były zaciągnięte, lecz smuga światła, wpadająca przez uchylone drzwi sprawiała, że pokój robił miłe wrażenie. Gdzieś, z głębi domu, dobiegały ją ostre, gniewne głosy. Usiadła na łóżku, przetarła zaspane oczy i nerwowo poprawiła rękawiczki. Nie lubiła ich nosić. Było jej w nich gorąco i pociły jej się ręce. Ale jeszcze bardziej nie znosiła widoku zniszczonych rąk. Rozejrzała się po pokoju, starając się zorientować, gdzie jest. Nie była w wozie cyrkowym, ani w swoim pokoju, urządzonym przez ciocię specjalnie dla niej. Była w sypialni cioci i jej łóżku, ale cioci nigdzie nie było. Zaczęła przysłuchiwać się rozmowie, jaka toczyła się w salonie. Docierały do niej podniesione, zdenerwowane głosy, ale nie była w stanie zrozumieć sensu wypowiadanych słów. Kierowana ciekawością, wydobyła się spod prześcieradeł i zeskoczyła z łóżka. Pod bosymi stopami poczuła zimną podłogę. Bezszelestnie podeszła do drzwi, uchyliła je i przemknęła przez hol. Z tego miejsca głos pani Pitcock dobiegał do niej wyraźnie. – Mówię pani, że ona jest nienormalna! – syczała pani Pitcock. – Była przecież z tą bandą dziwadeł, prawda? To jest porządne miasto i dopóki mamy tu coś do powiedzenia, chcemy, aby takie pozostało! Nie pozwolimy na to, aby nasze dzieci musiały stykać się z kimś takim! Elizabeth-Anne słyszała jeszcze wiele innych kobiecych głosów zgodnie wtórujących pani Pitcock. Dziewczynka zajrzała do środka. Stojąca na małym stoliku olejna lampka z kloszem z