ROZDZIAŁ PIERWSZY
Joe Callaway bardzo się śpieszył. Szybko przeszedł obok
grupy starannie ubranych osób czekających na windę w ele
ganckim holu wysokiego biurowca w finansowej dzielnicy
San Francisco. Chciał jak najprędzej znaleźć się w biurze.
Nacisnął guzik dwudziestego piętra i niecierpliwie śledził
zmieniające się cyfry. Trzecie, czwarte, piąte... Trwało to
w nieskończoność.
- Wyjechał na dwa tygodnie. Dopiero na miejscu okazało
się, że pojawiły się komplikacje i musi zostać dłużej. Spot
kania, negocjacje, rozmowy... nie było temu końca. Wyob
rażał sobie, co zastanie po tak długiej nieobecności. Biurko
zawalone papierami, tysiące spraw do natychmiastowego za
łatwienia. Choć może nie będzie tak źle. Jego asystentka na
pewno o wszystko się zatroszczyła. Jest fantastyczna. Szyb
ka, rzeczowa, kompetentna, oddana pracy. Drugiej takiej ze
świecą szukać.
Martwiło go trochę, że przez ten czas nie udało mu się
z nią skontaktować. Kostaryka wprawdzie leży daleko, lecz
nie na końcu świata. Czasem miał dostęp do telefonu i in-
ternetu, ale za każdym razem, gdy dzwonił do Claudii, odzy
wała się poczta. Zostawiał wiadomości, jednak Claudia nie
oddzwaniała. Rozumiał, że odległość, różnica czasu, trud-
R
S
ności na liniach. Mimo to dziwne, że ani razu nie odebrała
osobiście. Cóż, nic na to nie mógł poradzić. Jednak nie ma
powodu do niepokoju. Claudia ze wszystkim da sobie radę.
Pracuje z nim od trzech lat, poznała go na wylot. Czasami
odnosił wrażenie, że wręcz czyta w jego myślach.
Nie mógł się doczekać, by opowiedzieć jej o rezultatach
tego wyjazdu. Gdy tylko usłyszy o nowym projekcie, będzie
przejęta nie mniej niż on. Znowu będą siedzieć w biurze od
rana do nocy, by dopracować wszystkie szczegóły. Nie raz
już tak było. Tylko że teraz to wyjątkowy projekt. I dla nie
go, i dla niej.
Oczami wyobraźni już widział jej minę. Brązowe oczy
pełne niedowierzania, usta wygięte w uśmiechu. Zarzuci go
pytaniami. Kiedy, dlaczego, jak? Uśmiechnął się do siebie.
Wysiadł z windy i ruszył do biur Callaway Coffee.
- Dzień dobry, panie Callaway! - Recepcjonistka obróci
ła się w fotelu i miło uśmiechnęła na powitanie. - Witamy
w firmie!
- Dzień dobry, Janice. Poproś Claudię, żeby zaraz do mnie
zajrzała, dobrze?
Nie czekając na odpowiedź, poszedł do swojego gabinetu.
Chciał jak najszybciej wypakować z teczki materiały i rozło
żyć je na stole, nim przyjdzie Claudia. Cieszył się, że wcześ
niej z nią nie rozmawiał. To będzie dla niej niespodzianka.
Tym bardziej będzie mu miło powiedzieć jej o tym osobiście.
Przyjemnie na nią patrzeć w takich chwilach. Buzia jej pro
mienieje, policzki zaczynają się różowić. Mimowolnie przy
pomniało mu to tamten grudniowy wieczór po gwiazdko
wym przyjęciu w biurze, kiedy... Jego uśmiech zgasł. Musi
porozmawiać z nią na ten temat, by uniknąć niepotrzebnych
R
S
problemów i niedopowiedzeń. Nie chce, by to wpłynęło na
ich współpracę, popsuło ich relacje.
Minęło wpół do dziesiątej. Wszystko gotowe. Gdzie po
dziewa się Claudia? Już dawno powinna tu być. Otworzył
drzwi. Dwie panie z księgowości stały przy biurku recepcjo
nistki. Rozmawiały ściszonymi głosami.
Na jego widok poderwały się i pierzchły do swoich pokoi,
zostawiając na biurku kubki z kawą. Janice uśmiechnęła się
z przymusem. Jednak czuł, że coś jest nie tak. Claudia nigdy
nie kazała na siebie czekać. Zawsze była gotowa na każde je
go wezwanie.
- Co się stało? - zapytał. - Gdzie Claudia?
- Nie wiem - odparła Janice.
- Jak mam to rozumieć? Jest chora? Spóźni się? Poszła do
łazienki?
- Ja... naprawdę nie wiem. Nie widziałam jej.
- Nie widziała jej pani? Jak to?
Janice wzruszyła ramionami.
- Niech pani zadzwoni do niej do domu - poinstruował.
- Już to zrobiłam. Nie ma jej - odparła.
- Nie ma jej? - powtórzył. Ledwie się opanował, by jesz
cze raz nie zapytać, gdzie w takim razie jest. Zaczyna tracić
cierpliwość. Bez Claudii nie da sobie rady. Nie ruszy z miej
sca. Nawet nie wie, od czego zacząć. Nie ma pojęcia, gdzie
co jest.
-Trudno, poczekamy - mruknął. - Nie ma powodu, by
zawczasu się denerwować - powiedział do siebie, a jednak
czuł ogarniający go niepokój. To do Claudii zupełnie nie
podobne. Zawsze była wyjątkowo punktualna. — Pewnie się
spóźni - dodał.
R
S
Janice nie skomentowała. Zamrugała nerwowo.
- Myśli pani, że to coś innego?
- Myślę... Patrzył pan na biurko? Claudia chyba zostawi
ła coś dla pana.
Zostawiła mu coś? To zmienia postać rzeczy. Miał złe
przeczucia. Przez długą chwilę wpatrywał się w recepcjonist
kę, potem odwrócił się i poszedł do siebie. Biurko uginało się
pod stertą listów i papierów. Dziwne, że wcześniej tego nie
zauważył. Zaczął je przeglądać. Niechcący, gdy przesuwał
papiery na drugą stronę, zrzucił część na podłogę. Wreszcie
znalazł. Długa, biała koperta zaadresowana do niego. Popa
trzył na znajome, równe pismo Claudii. Rozerwał kopertę,
wyjął kartkę. Poczuł skurcz w żołądku.
Drogi Joe.
Przepraszam, że odchodzę tak niespodziewanie i podczas
twojej nieobecności, ale tak wyszło. Złożyłam wymówienie
z terminem dwutygodniowym. Lucy, pani przysłana z agen
cji na moje miejsce, została już wprowadzona i dobrze mnie
zastąpi. Życzę powodzenia w realizacji nowych projektów
i wszystkiego dobrego.
Claudia
Stał nieruchomo, gniotąc w dłoniach kartkę i z niedowie
rzającym zdumieniem jeszcze raz czytając ten krótki list. Co
się stało, że tak go potraktowała? Zwracała się do niego jak pra
cownik do szefa. A przecież stanowili dwuosobowy, bardzo
zgrany zespół. Zawsze widział to w taki sposób. Nic dziwnego,
że czuł się dotknięty i urażony. Ciszę przerywało tylko jedno
stajne brzęczenie faksu stojącego w rogu gabinetu.
R
S
Chciało mu się krzyczeć i walić pięściami w stół, kazać jej
wracać, tłumaczyć się, dlaczego mu to zrobiła po wszystkim,
co przeszli razem przez te ostatnie lata. Zmusił się do zacho
wania spokoju. Już dawno nauczył się powściągać emocje
i panować nad sobą w każdej sytuacji. To jeszcze nie naj
gorsza rzecz, z jaką przyszło mu się zmierzyć. Bywało gorzej.
Zniszczenie zbiorów kawy w Wenezueli, dyscyplinarne zwol
nienie z pierwszej pracy. By nie wspomnieć o historii sprzed
lat, gdy rodzice zostawili go na progu szkoły wojskowej, bo
nie mogli z nim dłużej wytrzymać. Podobno był dzieckiem
z piekła rodem.
Wszystko to przeżył, przeżyje więc i to. Przede wszystkim
musi odszukać Claudię i przekonać ją, by wróciła do pracy.
Zgodzi się na jej warunki. Da jej podwyżkę, zwiększy wy
miar urlopu, zatrudni dla niej kogoś do pomocy. Co tylko
zechce. Nie będzie robić problemów. Ruszył do jej pokoju i
otworzył drzwi. Powitała go cisza. W pokoju panował pół
mrok, w powietrzu unosił się ledwie wyczuwalny kwiatowy
zapach. Na parapecie stał wysoki kaktus w doniczce owinię
tej czerwoną wstążeczką. To od niego, prezent na Gwiazdkę.
W przeciwieństwie do jego gabinetu, tutaj panował wzorowy
porządek. Miało się wrażenie, że od dawna nikt tu nie prze
bywał. Ogarnęło go dziwne poczucie pustki. Zamknął drzwi
i poszedł do recepcji.
Zatrzymał się przy biurku Janice.
- Gdzie jest Lucy? - zapytał bardzo spokojnie.
- Lucy? Ta z agencji? - upewniła się.
- Tak, o nią pytam. Gdzie ona, do diabla, jest?
Janice zrobiła wielkie oczy.
- Odeszła od nas. Nie mogła się przyzwyczaić i wdrożyć.
R
S
- Aha - odparł z wymuszonym spokojem. Zacisnął zęby. -
Mogłaby pani skontaktować się z agencją i poprosić, by przy
słali kogoś na zastępstwo? Natychmiast.
- Oczywiście. Już dzwonię. Zrobiłabym to wcześniej, ale
myślałam... - urwała nagle. Nie dowiedział się, co sobie my
ślała.
Wrócił do gabinetu, usiadł w fotelu. Odchylił się do ty
łu i zamknął oczy. Nigdy nie pozwalał sobie na rojenia, ale
nie mógł się oprzeć, by przez chwilę udawać, że Claudia jest
tutaj.
W powietrzu czułby woń świeżo parzonej kawy. To by
ła pierwsza rzecz, jaką jego asystentka robiła po przyjściu
do biura. Oczami wyobraźni widział Claudię siedzącą na
wprost niego na skórzanej kanapie. Krzyżując długie nogi,
komentuje jego ostatni pomysł. Zawsze konsultował z nią
swoje poczynania. Stworzenie nowego sklepu, nowy plan
marketingowy, wszystko, nad czym aktualnie pracował. Po
legał na jej zdaniu, liczył się z jej opinią. Była jego zaufanym
człowiekiem. Wiedział, że nigdy go nie zawiedzie, że zawsze
jest z nim szczera. Uśmiechnął się, przypominając sobie, jak
często miała odmienne poglądy. Dyskutowali wtedy gorąco,
kłócili się, przedstawiali swoje racje, czasem śmiejąc się przy
tym. Nieoczekiwanie wrócił myślą do tamtego wieczoru i je
go uśmiech rozwiał się bez śladu. Niemożliwe, by jej zniknię
cie miało jakiś związek z...
Wyprostował się, sięgnął po jej list i przeczytał go na no
wa Raz, drugi. W końcu zrobił z jej kartki samolocik i puś
cił go w powietrze. Poszybował daleko i wpadł do kosza na
śmiecie. To poprawiło Joemu humor. Trudno, skoro Claudia
nie chce z nim pracować, niech tak będzie. Kiedyś jakoś ra-
R
S
dził sobie bez niej. Kiedy to było, chyba przed ostatnim trzę
sieniem ziemi? Teraz też sobie poradzi.
Ktoś zastukał do drzwi. Poderwał się z miejsca, serce za
biło mu mocniej. Jednak wróciła. Usiadł w fotelu, położył
nogi na biurku i sięgnął po cygaro. Nie chce, by Claudia zo
rientowała się, jak podziałało na niego jej odejście. Wiedział,
że wróci. Niech sobie nie myśli, że jest niezastąpiona, bo to
nieprawda. Nie zapalił cygara, ścisnął je tylko zębami.
-Proszę.
To nie była Claudia. Na progu stała Janice, a obok niej
pani w średnim wieku. W kostiumie i pantoflach na niskim
obcasie. Odłożył cygaro, opuścił nogi na podłogę.
-To pani Sarah McDuff - przedstawiła ją recepcjonist
ka. - Z agencji.
- Tak szybko? Świetnie. Dziękuję, Janice. Proszę, pani
McDuff, zechce pani spocząć. Czuję, że będzie się nam do
brze pracowało - zagaił, uśmiechając się z przymusem.
Niezależnie od umiejętności pani przysłanej przez agen
cję, jest jeden poważny problem - nie ma nikogo, kto mógł
by ją wprowadzić, powiedzieć, co i jak. On nie ma na to cza
su. Zaraz zaczyna umówione spotkanie. Trudno, musi sama
sobie jakoś poradzić.
- Potrzebne mi będą materiały na temat projektu na Ko
staryce - rzekł, wskazując komputer na biurku Claudii. -
Proszę jak najszybciej wydrukować wszystko, co pani znaj
dzie na ten temat.
Kobieta skinęła głową, zdjęła sweter i natychmiast usiad
ła za biurkiem.
Przez chwilę stał w progu, wpatrując się w panią siedzą
cą na miejscu Claudii. Może powinien oswoić się z myślą, że
R
S
Claudii tu już nie zobaczy? Nie mógł się z tym pogodzić. To
mu się po prostu nie mieściło w głowie. Czuł się tak, jakby
wszystko się zawaliło.
Miał wyrzuty sumienia, że zostawia nową osobę bez żad
nych wskazówek, zupełnie bez pomocy. Jednak ta, która
mogła pokazać jej wszystko krok po kroku, ulotniła się bez
śladu. Tak przynajmniej mu powiedziano. Może Janice nie
szukała Claudii wystarczająco skutecznie? Może zdarzył się
nieszczęśliwy wypadek? Potrącił ją autobus, straciła pamięć
i leży nieprzytomna w jakimś szpitalu? Przeraził się.
Poprosił Janice, by odwołała zaplanowane spotkanie,
a sam zamknął się w gabinecie i zaczął dzwonić. Zaskoczyło
go, że numer Claudii został odłączony. Po kolei obdzwonił
posterunki policji i szpitale, połączył się nawet z kostnicą.
Podniósł wzrok znad biurka, gdy nowa asystentka weszła do
gabinetu. Potrzebowała hasła, by wejść na jego konto. Nie
miał o nim pojęcia. Kiedyś chyba je znał, ale zdążył zapo
mnieć. Tylko Claudia mogła mu pomóc. Zwolnił nową pra
cownicę do domu, prosząc, by przyszła rano. Obiecał, że za
płaci jej za dzisiejszy dzień.
Z dokumentów Claudii wyciągnął jej adres i wyszedł
z biura. Pojedzie do niej do domu. Dziwne, że nigdy jej nie
zapytał, gdzie mieszka. Zadzwonił do drzwi wiktoriańskiego
bliźniaka na Greenwich Street. Otworzyła nieznajoma pani.
Claudia wyprowadziła się przed dwoma tygodniami.
- Zostawiła nowy adres? - zapytał.
- Niestety - kobieta pokręciła głową. - To była miła dziew
czyna. Nigdy nie spóźniała się z czynszem. Mam nadzieję, że
nie wpadła w tarapaty?
Joe zaprzeczył ruchem głowy.
R
S
- Jest pan jej chłopakiem? - zapytała, przyglądając mu się
badawczo.
- Nie. - Umilkł. - Miała chłopaka? - zapytał, zaskoczony
tą myślą. Nigdy nie wspomniała o tym ani słowem. Choć,
prawdę mówiąc, nie pytał jej o to.
- Taka ładna dziewczyna - zawiesiła głos właścicielka do
mu. Zacisnęła usta. - Nic mi na ten temat nie wiadomo. Nie
interesuję się prywatnym życiem moich lokatorów.
Ponuro pokiwał głową i jeszcze raz podziękował za
fatygę.
Nie miał pomysłu na następny krok. W biurze czekała go
masa roboty, ale bez Claudii nie ruszy z tym z miejsca. Zo
stawił samochód przed jej domem i powoli poszedł do ka
wiarni na rogu. Tu też podają jego kawę. Zamówił podwój
ne espresso. Usiadł przy stoliku na chodniku, wziął filiżankę
i nieobecnym wzrokiem zapatrzył się w przestrzeń. Minęło
dopiero kilka godzin od chwili, gdy rano wpadł do biura, na
ładowany entuzjazmem i nowymi pomysłami. Teraz przy
szłość firmy widział w innych barwach, nic już nie wydawało
się takie jasne i oczywiste.
Musi się wziąć w garść. W końcu nie stało się nic wielkie
go. Nadal jest właścicielem liczącej się firmy. Ma wspaniały
apartament z widokiem na zatokę, nowy samochód, jacht,
kartę członkowską ekskluzywnego klubu. Nikt nie jest mu
potrzebny do szczęścia. Jednak...
Wypił do dna, zostawił drobne na stoliku i wrócił do sa
mochodu. Musi jechać do biura. O szóstej ma spotkanie
z szefem agencji PR, z którą dopiero rozpoczyna współpra
cę. Agencja jest na fali i trudno opędzić się jej od klientów.
Mogli się umówić dopiero o tej porze. Ma przyjść też pani,
R
S
która jest ich dyrektorem artystycznym. Na wszelki wypadek
lepiej zadzwoni i upewni się, czy będą. Jeśli coś im wypadło,
pojedzie do klubu i zagra sobie w racketball, jak zwykle we
wtorki. Trochę się porusza, tomu dobrze zrobi. Musi się roz
luźnić, wtedy poczuje się lepiej. Choć jeśli chce, by wszystko
wróciło do normy, musi znaleźć Claudię.
Claudia Madison stała na chodniku przed biurowcem,
w którym przepracowała ostatnie trzy lata. Już prawie wpół
do siódmej. Większość okien na dwudziestym piętrze bu
dynku była ciemna, tylko w niektórych paliło się światło.
Pewnie sprzątaczki jeszcze pracują. Joe Callaway na pewno
już dawno wyszedł. We wtorki nigdy nie zostawał dłużej, bo
wtedy chodził do swojego klubu.
Stała już dobre pół godziny, drżąc z zimna. Chłodne
porywy wiatru uderzały ją w twarz, podrywały z chodni
ka śmiecie i strzępy papierów. Nie śpieszyła się, wolała się
upewnić. Nie widziała, jak wychodził. Na szczęście nie wi
działa też nikogo, kto mógłby ją rozpoznać. Co dziwne, nie
zauważyła pani, która przyszła na jej miejsce. Przez ten czas
na pewno oswoiła się z Joem i jego wymaganiami. Kilka ty
godni zrobiło swoje. Joe już dawno zapomniał o poprzedniej
asystentce. Chyba że nagle potrzebował czegoś, czego jej na
stępczyni nie umiała.
Westchnęła. Gdyby ona mogła zapomnieć o nim tak szyb
ko! Niestety, nie ma lekko. To musi potrwać. Jednak z cza
sem to jej się uda. Musi tylko zdobyć się na więcej wytrwa
łości. Zęby szczękały jej z zimna. Nie będzie dłużej czekać.
Jest za zimno. I za dużo ją to kosztuje. Podniosła kołnierz,
nabrała powietrza i weszła do budynku.
R
S
Powinna to zrobić dużo wcześniej. To tylko jedna rzecz,
której nie zabrała, gdy porządkowała swój gabinet. Niepo
trzebnie zwlekała. Wiedziała o tym, ale na początku nie
mogła się przemóc, by wrócić. Czuła się fatalnie, fizycznie
i psychicznie. Gdy przestała chodzić do pracy, nagle miała za
dużo czasu i nie umiała go wypełnić. Świadomość, że znów
nie zobaczy Joego, codziennie napełniała ją cierpieniem. Nie
chciała wracać myślą do tego, co straciła. To była świetna
praca, fantastyczny szef. Przez jakiś czas rozważała nawet, by
dać sobie z tym spokój, machnąć ręką na prezent, który do
stała od Joego. Będzie jej tylko przypominać przeszłość. Jed
nak z czasem jej emocje nieco opadły. Podjęła kilka decyzji,
poczuła się pewniej. Wiedziała, że może liczyć tylko na sie
bie i da sobie radę. Nie ma innego wyjścia.
Winda zatrzymała się na dwudziestym piętrze. Nagle
ogarnęły ją wątpliwości. Zadrżała z niepokoju. A jeśli on tu
jest? Albo ktoś siedzi w jej gabinecie? Może niepotrzebnie
przyszła, bo po jej prezencie już nie ma śladu? Przycisnęła
rękę do ściany, odetchnęła głęboko. Już miała się odwrócić
i zjechać na dół, gdy sprzątaczka pomachała jej na powita
nie i otworzyła drzwi.
Wybąkała podziękowanie i na palcach ruszyła do swego
dawnego pokoju. Mijając drzwi Joego, dostrzegła wąski pa
sek światła padający na podłogę. Zza zamkniętych drzwi do
biegały stłumione głosy. Głos Joego i jakiejś kobiety. Rozma
wiają i śmieją się. Zastygła w miejscu. Czego się spodziewała?
Liczyła, że po tym, co stało się między nimi, Joe nagle za
cznie zachowywać się jak mnich? Joe Callaway? Najwyraź
niej dobrze się bawi w gabinecie, w którym... gdzie...
Powinna przyjść od razu albo wcale. Szkoda, że wcześ-
R
S
niej nie widziała tego tak jasno. Zaraz jej tu nie będzie. Tyk
ją kosztowało, by zebrać się na odwagę i wjechać na górę do
biura. Wślizgnie się do pokoju, zabierze to, po co przyszła,
i zniknie. Więcej tu nie wróci. Nigdy nie zobaczy Joego, ni
gdy nie usłyszy jego głosu. Już nigdy nie będzie pisać za nie
go listów, robić rezerwacji na kolację z panienką, zamawiać
kwiatów dla kolejnej dziewczyny, słuchać śmiechów docho
dzących zza drzwi jego gabinetu. Z tym już koniec.
Jej biurko było pokryte cieniutką warstwą kurzu. Wy
glądało, jakby nikt przy nim nie pracował. Co tu się działo
przez te cztery tygodnie? Przecież Lucy... Wiedziała, że nie
powinna się guzdrać, jednak nie mogła powstrzymać napły
wających wspomnień. Przypomniała sobie, jak po otwarciu
pierwszego baru kawowego Joe wpadł tutaj z rozpromienio
ną twarzą, porwał ją na ręce i zakręcił w koło. Zawirowało jej
w głowie, tak jak teraz, na samo wspomnienie.
Nie zastanawiając się nad tym, co robi, wyjęła z torebki
chusteczkę i przetarła monitor. Cząsteczki kurzu uniosły się
w powietrze. Zakręciło jej się w nosie i kichnęła. Przycisnęła
dłonie do ust, by zdusić kolejne kichnięcie.
W korytarzu rozległy się szybkie kroki. Claudia opadła
na kolana, skuliła się za biurkiem. Ktoś otworzył drzwi, za
palił światło.
- Jest tu kto? - Głos Joego. Serce biło jej tak głośno, że bała
się, że on zaraz to usłyszy.
Zapadła długa cisza. Claudia wstrzymała dech.
Światło zgasło, drzwi się zamknęły. Odetchnęła z ulgą.
Potem wstała, podeszła do okna i zdjęła z parapetu kaktus,
który Joe dał jej na Gwiazdkę. Wbrew powszechnemu mnie
maniu, kaktus potrzebuje wody, choć trzeba bardzo uważać,
R
S
by go nie przelać. Wtedy ginie. Nie chciała, by zmarniał. Nie
chodzi o sentymenty, a o roślinę. Przycisnęła do siebie do
niczkę i bardzo ostrożnie zaczęła uchylać drzwi. Wyjrzała na
korytarz. Nikogo. Na palcach zaczęła iść do wyjścia. Spod
drzwi gabinetu Joego nadal sączyło się światło, ale ze środka
nie dobiegał żaden dźwięk.
Pośpiesznie doszła do windy. Jakimś cudem przyjechała
już po kilku sekundach. Claudia odetchnęła z ulgą, naciska
jąc guzik parteru. Drzwi powoli zaczęły się zamykać. Serce
waliło jej w piersi.
Nagle przez niewielką szczelinę wsunęła się czyjaś ręka.
Zadziałał czujnik i drzwi rozchyliły się szeroko. Do środka
wszedł Joe.
Zamurowało go.
- To ty - wydusił zmienionym głosem. - Do diabła, co ty
tu robisz?
Drzwi zasunęły się bezszelestnie, zamykając ją jak w klat
ce. Z mężczyzną, którego nie spodziewała się już nigdy uj
rzeć na oczy. Z trudem przełknęła ślinę przez zaciśnięte
gardło. Czuła znajomy zapach. Przemieszany aromat skó
ry, cygar, kawy i Joego. Nogi się pod nią ugięły. Sytuacja ją
przerosła. Nie była przygotowana na takie spotkanie. Po
tężna postać Joego wypełniała niewielką przestrzeń windy.
Przytłaczała ją. Gniewny blask jego oczu zdradzał wzbiera
jącą w nim złość.
- Ja... przyszłam zabrać mój kaktus. Bałam się, że nikt go
nie podleje....
- Przyszłaś po swój kaktus - przerwał jej, piorunując ją
wzrokiem. - Przyszłaś po niego, ale do mnie nie raczyłaś na
wet zajrzeć. Powiedzieć mi choćby jednego słowa. Nie zdo-
R
S
byłaś się na to, by osobiście wyjaśnić, dlaczego odchodzisz.
Nie, po co. Bardziej obchodzi cię twój kaktus... Naprawdę
nie mogę w to uwierzyć.
- Przepraszam - wykrztusiła. - Myślałam, że jesteś zajęty.
Słyszałam głosy i nie chciałam...
- Byłem zajęty. Miałem zaplanowane spotkanie. Które już
się skończyło. Wiedziałabyś o tym, gdybyś zajrzała do mnie.
Ale ty nie chciałaś mnie widzieć, prawda? Unikasz mnie. -
Oparł rękę o ścianę i wbił w Claudię chłodne spojrzenie nie
bieskich oczu.
- Ależ skąd - zaoponowała blado. Wiedziała, że będzie
wściekły. Domyślała się, jak to na niego podziała. Wpraw
dzie nie raz powtarzał, że jest niezastąpiona dla firmy, ale
przecież nie jest dzieckiem. Dobrze wie, że nie ma ludzi nie
zastąpionych. Joe też szybko się o tym przekonał. Lucy, którą
wybrała z wielu kandydatek, na pewno się sprawdziła.
Winda zatrzymała się na parterze. Claudia odetchnęła.
Minęła Joego i pośpiesznie ruszyła do drzwi. Przez mgnie
nie czuła bijące od niego ciepło. Niechcący otarła ręką o jego
kaszmirową marynarkę. Szła zdecydowanym krokiem, nie
odwracając się. Wiedziała, że nie może pozwolić sobie na
wet na sekundę wahania. Ale Joe był szybszy. Nim doszła do
wyjścia z budynku, złapał ją za ramię.
- Dokąd tak się śpieszysz? - zapytał ostro. - Jeśli sądzisz,
że uda ci się tak po prostu wyjść, bez słowa wyjaśnienia, to
się głęboko mylisz.
Przytrzymując ją mocno, pociągnął w stronę niewielkiej
restauracji mieszczącej się na parterze biurowca. Nie raz
przychodzili tu na kawę i ciastko, gdy chcieli spokojnie po
rozmawiać na osobności. Teraz było pusto. Jedynie dwóch
R
S
mężczyzn piło kawę przy barze, oglądając w telewizorze
mecz koszykówki.
Kelnerka powitała ich uśmiechem.
- Trochę później niż zwykle, prawda? Dawno państwa
u nas nie było - zagadnęła. - Boję się, że ciastka już się skoń
czyły, ale mamy świetny krupnik na wołowinie.
Joe zerknął na zegarek.
- Nieźle brzmi, Ginny. Poprosimy o zupę, a na drugie zie
loną sałatę i befsztyki. Mało wypieczone.
Kelnerka odeszła, nim Claudia zdążyła zaprotestować.
Może i jest głodna, ale nie ma zamiaru jeść z nim obiadu.
- Nie mogę zostać tak długo - powiedziała.
- Jak ci pasuje. Nie chcesz, to nie jedz, ale ja jestem głodny.
Nic nie jadłem, wypiłem tylko trzy kawy. Jestem spięty. Zde
nerwowany i podminowany. Chcesz wiedzieć dlaczego?
Pokręciła głową. Nie chciała wiedzieć. Niczego nie chce
wiedzieć na jego temat. Widać, że jest zirytowany i zły. Ma.
mocno zaciśnięte usta, ponurą minę. Przez mgnienie było
jej go żal. Ledwie się powstrzymała, by nie wyciągnąć ręki
i nie pogładzić go po zmarszczonym czole. Przycisnęła dło
nie do kolan.
Powinna wstać i wyjść,nie czekając na zamówione potra
wy. Jednak bała się, że Joe z miejsca ruszy za nią. Nie darmo
był założycielem i właścicielem wielkiej firmy. Miał dopiero
trzydzieści trzy lata, a zaszedł tak daleko. Wie, czego chce,
i jest skuteczny. Nikomu nie da się wodzić za nos. Zawsze
dopnie swego.
Choć nigdy nie posuwał się do ostateczności. Nie mu
siał. Ma wyrafinowane metody i doskonałą taktykę. Zna go
nie od dziś.
R
S
- Dobrze - przystała, - W takim razie powiedz, dlaczego
jesteś taki podminowany. Domyślam się, że chodzi o sprawy
związane z firmą?
- Tak i nie - odparł. Ginny postawiła przed nimi talerze
z zupą. Jeszcze kilka minut temu Claudia gotowa była przysiąc,
że nawet jej nie tknie. Joe nie będzie nią komenderować. Jed
nak teraz, gdy poczuła apetyczny aromat domowego krupniku,
uświadomiła sobie, że ona też niewiele dzisiaj jadła.
Jedli w milczeniu. Gdy skończyli, Joe znacząco popatrzył
na jej pusty talerz, ale przezornie powstrzymał się od ko
mentarza.
- Podam ci główny powód, dla którego uważam dzisiejszy
dzień za fatalny - zaczął Joe. Miał teraz nieco spokojniejszy
ton. - Przyszedłem dziś do biura po całonocnym locie z Ko
staryki...
- Jak to? Wróciłeś dopiero dzisiaj? Przecież miałeś wrócić
kilka tygodni temu? - Nic dziwnego, że ma sińce pod ocza
mi i jest rozdrażniony. Jednak nie powinna się nad nim uża
lać. Nic mu po jej współczuciu. Zresztą i tak wygląda wspa
niale z tymi kruczoczarnymi włosami leciutko opadającymi
na kołnierz koszuli i policzkami ze śladem zarostu.
- Taki był plan, ale wyszło inaczej. Miałem opowiedzieć ci
o tym dziś rano, zaraz po przyjściu do biura. - Umilkł, przez
dłuższą chwilę przyglądał się jej uważnie. Chciała odwrócić
wzrok, ale nie mogła. Zupełnie jakby ją hipnotyzował, przy
trzymywał jej spojrzenie. Naraz zmienił wyraz twarzy, wzrok
mu złagodniał.
- Nie mieści mi się w głowie, że mi to zrobiłaś - rzekł, zni
żając głos.
Zamrugała, zaczęła gnieść serwetkę. Łzy napłynęły jej do
R
S
oczu. Czuła się tak, jakby wbił jej nóż w serce. Umie to ro
bić. Umie sprawić, by poczuła się winna. Za to, co on zrobił.
Choć nie ma o tym pojęcia. I nigdy się nie dowie.
- Zostawiłam ci list - odezwała się oschłe.
Wyjął z kieszeni kartkę papieru, wygładził ją palcami.
- Mówisz o tym? - zapytał.
Claudia, skinęła głową.
- „Tak wyszło" - zacytował. - „Wszystkiego dobrego" -
czytał dalej. - To dostałem od ciebie po trzech latach pra
cy ręka w rękę. Ufałem ci. Uważałem cię za przyjaciela. I tak
traktowałem. Nie musiałaś prosić o podwyżki, sam z tym
wychodziłem, prawda?
Uważał ją za przyjaciela? I nawet ten grudniowy wieczór
tego nie zmienił? Oboje wypili wtedy za dużo szampana.
I on, i ona. Ale to nie znaczy, że może udawać, że nic się nie
wydarzyło. Następnego dnia odwoziła go na samolot do Ko
staryki. Joe nawet słowem się wtedy nie zająknął na temat
poprzedniego wieczoru. Było jej przykro, ale dopiero po ja
kimś czasie zdecydowała, że zniknie z firmy jeszcze przed
jego powrotem.
- A pomyślałeś czasem o mnie? - zapytała, pochylając się
do przodu. Będzie się bronić, nie podda się. Nie ma zamia
ru czuć się winna. - Co ja z tego miałam, jak ja się czu
łam? Owszem, dostawałam dobrą pensję, nie powiem. Wie
działam, że masz do mnie zaufanie. Ale to ja byłam buforem
między tobą a twoimi panienkami, gdy już ci się sprzykrzyły.
Ja musiałam cię kryć i wymyślać tłumaczenia, gdy nie mia
łeś ochoty na randkę. Na mnie odbijałeś sobie swoje sercowe
problemy, ja musiałam wysłuchiwać twoich żalów! - kończy
ła podniesionym, wzburzonym głosem.
R
S
Patrzył na nią z niedowierzającym zdumieniem, jak na
wulkan, który nagle zbudził się z uśpienia.
- Myślałem, że lubisz dla mnie pracować - rzekł z nie
skrywanym zdziwieniem.
- Tak było - odparła bezbarwnie. - Ale już nie mogę.
-Dlaczego?
- Z powodów osobistych - rzekła.- Starała się zachować
panowanie nad sobą. Nie może okazać słabości. Zaczęła jeść,
siląc się na spokój. Niech dojdzie do wniosku, że te osobi
ste powody nie mają z nim żadnego związku. Wiedziała, że
przygląda się jej przenikliwie, próbując wyczytać coś z jej
twarzy. Spokojnie sięgnęła po sałatę. Jeśli liczy, że coś z niej
wyciągnie, to bardzo się myli. Nigdy, przenigdy mu nie po
wie. Niech próbuje przekupić ją jedzeniem czy pieniędzmi,
niech ją torturuje... i tak nic z niej nie wydobędzie. Zabie
rze tajemnicę do grobu.
- Jak mam to rozumieć? - zapytał.
- Że to zbyt osobiste powody, bym chciała omawiać je
z tobą. - Odsunęła talerz z sałatą. - Mogę już iść?
- Poczekaj, jeszcze nie skończyliśmy jedzenia. To ci do
brze zrobi. Wyglądasz jakoś mizernie. Nie schudłaś ostatnio?
Może coś ci dolega? Czy to dlatego zrezygnowałaś z pracy?
- Nie. Nic mi nie dolega i wcale nie schudłam. Jem z tobą
obiad, bo chcę być uprzejma.
- Uprzejma? Teraz chcesz być miła? Uważasz, że ten twój
list był uprzejmy?
- Był po prostu zwięzły - zareplikowała. - Znalazłam za
stępstwo na moje miejsce. Czego więcej chcesz?
- Ciebie - powiedział przez zaciśnięte usta.
Poczuła, że oblewa się rumieńcem. Oczywiście, że jest mu
R
S
potrzebna. Do radzenia sobie z jego panienkami, odbiera
nia ich telefonów, odpowiadania na ich nieprzyjemne liściki,
uprzedzania jego życzeń.
- Twoja zastępczyni odeszła - powiedział.
To wyjaśniało kurz na jej biurku.
- Nic na to nie poradzę - odparła. - Przykro mi z tego
powodu.
- Wcale ci nie jest przykro - podjął. - Gdyby tak było,
wróciłabyś do pracy. Chyba że już masz nową posadę. No
tak, teraz rozumiem - olśniło go. - Ktoś zaproponował ci
lepsze pieniądze.
- Nie, nie mam nowej pracy - rzekła. - Jeszcze nie.
- W takim razie co zamierzasz robić?
- Jeszcze nie wiem - odparła. - Może zacznę uczyć.
- Uczyć - powtórzył, potrząsając głową. - Nie wiedziałem,
że lubisz dzieci.
- Może pora polubić - wymamrotała.
Spochmurniał, ale nim zdążył coś powiedzieć, kelner
ka przyniosła skwierczące befsztyki. Do nich puree z ziem
niaków i zielony groszek. Poczuła, że ślinka napływa jej do
ust. W jednej chwili przeszła jej ochota, by wstać od stołu
i odejść. Rzeczywiście ostatnio schudła. Nie miała apetytu
i jadła niewiele. Jednak teraz, gdy tak siedziała na wprost
Joego, mężczyzny, którego nie chciała nigdy więcej widzieć,
nagle poczuła wilczy głód.
- Nic nie rozumiem - powiedział Joe, odkładając widelec.
- Myślałem, że odpowiada ci ta praca, że jesteś zadowolona.
- Byłam, ale teraz potrzebuję odmiany.
- Dlaczego od razu nie powiedziałaś? - zapytał. - Dam ci
szansę. Mam coś dla ciebie, co powinno ci przypaść do gu-
R
S
stu. To coś znacznie ciekawszego niż uczenie dzieci. Jak tylko
skończymy jedzenie, wrócimy na górę i pokażę ci, jaki mam
pomysł. Zobaczysz, to ci się spodoba. - Wziął sztućce, odciął
kawałek befsztyka i zjadł z apetytem.
Zrobiła to samo. Musi zebrać myśli, działać rozsądnie. Je
dzenie ją wzmocni. Czemu nie przygotowała się na taką roz
mowę? Bo nie sądziła, że kiedykolwiek się spotkają. Mogła
zawczasu wymyślić coś sensownego. Powiedzieć, że ma do
brą posadę... Ale w co by najszybciej uwierzył? Nie miała
pojęcia.
A gdyby powiedziała mu prawdę? Nie, to niemożliwe.
Z góry może przewidzieć jego reakcję. Okaże współczucie,
zaproponuje pieniądze, będzie troskliwy i miły. Bezwiednie
i wbrew własnej woli zacznie traktować ją inaczej, litować
się nad nią. A tego nie chce. Zaskoczył ją, pytając o plany na
przyszłość. Dlatego odpowiedziała tak bez sensu. Przygotu
je sobie odpowiedź, przemyśli ją starannie. Obmyśli sobie
plan na życie.
Nie może tylko dać się osaczyć, przekonać do jego racji.
Wie, jaki jest nieustępliwy, jak zawzięcie potrafi przeć do ce
lu. Musi znaleźć w sobie pewność i upór, by mu się przeciw
stawić. Nie ulec jego sile przekonywania. Nie wiadomo jed
nak, czy temu sprosta.
Wygląda więc na to, że jest tylko jedno rozwiązanie. Po
wiedzieć mu prawdę. Będzie musiała przyjąć jego współ
czucie, zgodzić się na pieniądze, które uciszą jego wyrzuty
sumienia. Ale wtedy sprawa będzie rozwiązana. Joe nie bę
dzie jej zatrzymywał. Zna go, jest wspaniałomyślny i szczod
ry. Odprawi ją z pokaźną sumą i życzeniami na przyszłość.
Licząc, że na zawsze zniknie z jego życia. Programowo nie
R
S
chce się wiązać, unika wszelkich zobowiązań. Chce być nie
zależny i wolny, mieć czas tylko dla siebie i swojej firmy. Zo
stawił za sobą niejedno złamane serce. Czyli wszystko prze
mawia za tym, że powinna spróbować pójść tym tropem.
Wzięła głęboki oddech.
- Joe - zaczęła. - Muszę ci coś powiedzieć.
R
S
ROZDZIAŁ DRUGI
- Ja też mam ci coś do powiedzenia - rzekł Joe.
- Mów pierwszy - zachęciła go. W ten sposób zyska na
czasie. Zastanowi się, jak ubrać w słowa to, co chce mu wy
znać. Jeśli rzeczywiście się na to zdecyduje.
- Pamiętasz, to był twój pomysł, by rozpocząć prace nad
stworzeniem odmiany Blue Grotto odpornej na suszę. Prze
konać do tego producentów. Tak się stało. Starania zaowo
cowały sukcesem. Tegoroczne zbiory zapowiadają się rewe
lacyjnie. A my mamy wyłączność.
- To wspaniale. Naprawdę bardzo się z tego cieszę.
- Tak właśnie myślałem. To ty ich zainspirowałaś. Ale to
dopiero początek. Teraz musimy zachęcić naszych klientów.
I tu zaczyna się twoja rola.
- Moja rola? Przecież ja nie zajmuję się sprzedażą.
- Sama powiedziałaś, że potrzebujesz odmiany. Chciałaś
przekwalifikować się na nauczycielkę. Teraz będziesz miała
okazję nauczyć speców od sprzedaży, jak przekonywać do
naszej nowej, udoskonalonej odmiany Blue Grotto. Lub za
jąć się PR. Sama zdecydujesz, co bardziej przypadnie ci do
gustu. Tylko wróć. Znów stań się częścią zespołu.
- N i e .
Nie zrażał się. Mówił dalej, jakby jej nie słyszał.
R
S
- Będzie jak dawniej. Będziemy pracować ręka w rękę, ty
i ja... - Urwał. - O co chodzi?
Jak dawniej. Wcale nie chce, by znowu tak było. Nie ma
ochoty umawiać dla niego panienek, aranżować mu week
endowych wypadów w szpanerskie miejsca z aktualną na
rzeczoną. Nie po tej gwiazdkowej imprezie. Teraz ma swo
je życie, na nim chce skoncentrować całą uwagę. Życie bez
Joego.
- Nic z tego, Joe, Nie wrócę.
- Claudio, nie bądź taka. Czemu wszystko utrudniasz? To
zupełnie nie w twoim stylu.
- Skąd wiesz, co jest w moim stylu?
Popatrzył na nią dziwnie. Pewnie myśli, że straciła rozum.
Myli się w jej ocenie. Dopiero teraz widzi wszystko we właś
ciwych proporcjach. Po raz pierwszy od trzech lat. Ten, któ
rego kocha, nigdy nie odwzajemni jej uczucia. Musiało się
wydarzyć coś tak dramatycznego, by wreszcie przejrzała na
oczy. To się stało. I nie ma powrotu do przeszłości. To już za
mknięta karta. Łudziła się, że któregoś dnia Joe popatrzy na
nią zza biurka i nagle zobaczy w niej kogoś innego. Nie do
skonałą asystentkę, powierniczkę i swoją prawą rękę, a sek
sowną, atrakcyjną kobietę.
Uświadomi sobie znienacka, że kocha tę dziewczynę. Nie
za jej umysł, umiejętności i kompetencje. Kocha ją dla niej
samej, całym sercem, głęboko. Będzie błagać, by za niego
wyszła. Przekonywać, że z czasem i ona go pokocha. Wtedy
wyzna mu skromnie, że to już dawno się stało. Joe przyjmie
to z radosnym niedowierzaniem, rozpromieni się ze szczęś
cia. A potem będą żyli długo i szczęśliwie. Jak w bajkach.
Tylko że to nie bajka, a prawdziwe życie. Joe Callaway nie
R
S
zakocha się w niej. Ani teraz, ani nigdy. Skoro nie stało się
to przez trzy lata, na pewno już się nie zdarzy. Nie stało się
tak po tym gwiazdkowym przyjęciu. Dopiero wtedy pozbyła
się złudzeń. W końcu.
Kocha go tak długo, że sama już nie jest pewna, kiedy
to się zaczęło. Może tego ranka, gdy przyniósł jej żółte róże,
po nocy przesiedzianej nad sprawozdaniem dla akcjonariu
szy? Może wtedy, gdy próbowała usunąć plamkę z jego ko
szuli, gdy śpieszył się do opery? Albo w pewną sobotę, gdy
po ciężkiej pracy pałaszowali w jego gabinecie chińszczyznę
na wynos? Czy po tym grudniowym przyjęciu? Wszyscy już
sobie poszli, a oni jeszcze zostali na trochę... Joe już nawet
o tym nie pamięta.
Popatrzył na nią zwężonymi oczami.
- Jak możesz zadawać mi takie pytanie? Znamy się od...
trzech lat, prawda? Z żadną kobietą nie wytrzymałem tak
długo. Tylko z tobą to mi się udało, tobie zresztą też. Czy to
nic dla ciebie nie znaczy? Naprawdę chcesz tak po prostu
odejść? Tylko dlatego, że pragniesz odmiany? Musi być inny
powód - zamyślił się, nie odrywając od niej oczu. - Chodzi
o mnie, powiedz?
Zmienił się lekko na twarzy. Nigdy go takim nie widzia
ła. Tyle razy przychodziło mu mierzyć się z przeciwnościami
losu. I nigdy nie miął z tym żadnego problemu. Radził sobie
zawsze bez pudła, błyskawicznie. Jednak teraz w jego oczach
maluje się niepewność. Serce zatrzepotało jej w piersi. Zacis
nęła usta. Musi się trzymać. Joe jest dorosłym facetem, obej
dzie się bez jej współczucia. Sam sobie poradzi.
- Nie - powiedziała cicho. - Chodzi o mnie.
- Claudio, nie ma znaczenia, czy chodzi o mnie czy o cie-
R
S
Carol Grace Prezent dla szefa
ROZDZIAŁ PIERWSZY Joe Callaway bardzo się śpieszył. Szybko przeszedł obok grupy starannie ubranych osób czekających na windę w ele ganckim holu wysokiego biurowca w finansowej dzielnicy San Francisco. Chciał jak najprędzej znaleźć się w biurze. Nacisnął guzik dwudziestego piętra i niecierpliwie śledził zmieniające się cyfry. Trzecie, czwarte, piąte... Trwało to w nieskończoność. - Wyjechał na dwa tygodnie. Dopiero na miejscu okazało się, że pojawiły się komplikacje i musi zostać dłużej. Spot kania, negocjacje, rozmowy... nie było temu końca. Wyob rażał sobie, co zastanie po tak długiej nieobecności. Biurko zawalone papierami, tysiące spraw do natychmiastowego za łatwienia. Choć może nie będzie tak źle. Jego asystentka na pewno o wszystko się zatroszczyła. Jest fantastyczna. Szyb ka, rzeczowa, kompetentna, oddana pracy. Drugiej takiej ze świecą szukać. Martwiło go trochę, że przez ten czas nie udało mu się z nią skontaktować. Kostaryka wprawdzie leży daleko, lecz nie na końcu świata. Czasem miał dostęp do telefonu i in- ternetu, ale za każdym razem, gdy dzwonił do Claudii, odzy wała się poczta. Zostawiał wiadomości, jednak Claudia nie oddzwaniała. Rozumiał, że odległość, różnica czasu, trud- R S
ności na liniach. Mimo to dziwne, że ani razu nie odebrała osobiście. Cóż, nic na to nie mógł poradzić. Jednak nie ma powodu do niepokoju. Claudia ze wszystkim da sobie radę. Pracuje z nim od trzech lat, poznała go na wylot. Czasami odnosił wrażenie, że wręcz czyta w jego myślach. Nie mógł się doczekać, by opowiedzieć jej o rezultatach tego wyjazdu. Gdy tylko usłyszy o nowym projekcie, będzie przejęta nie mniej niż on. Znowu będą siedzieć w biurze od rana do nocy, by dopracować wszystkie szczegóły. Nie raz już tak było. Tylko że teraz to wyjątkowy projekt. I dla nie go, i dla niej. Oczami wyobraźni już widział jej minę. Brązowe oczy pełne niedowierzania, usta wygięte w uśmiechu. Zarzuci go pytaniami. Kiedy, dlaczego, jak? Uśmiechnął się do siebie. Wysiadł z windy i ruszył do biur Callaway Coffee. - Dzień dobry, panie Callaway! - Recepcjonistka obróci ła się w fotelu i miło uśmiechnęła na powitanie. - Witamy w firmie! - Dzień dobry, Janice. Poproś Claudię, żeby zaraz do mnie zajrzała, dobrze? Nie czekając na odpowiedź, poszedł do swojego gabinetu. Chciał jak najszybciej wypakować z teczki materiały i rozło żyć je na stole, nim przyjdzie Claudia. Cieszył się, że wcześ niej z nią nie rozmawiał. To będzie dla niej niespodzianka. Tym bardziej będzie mu miło powiedzieć jej o tym osobiście. Przyjemnie na nią patrzeć w takich chwilach. Buzia jej pro mienieje, policzki zaczynają się różowić. Mimowolnie przy pomniało mu to tamten grudniowy wieczór po gwiazdko wym przyjęciu w biurze, kiedy... Jego uśmiech zgasł. Musi porozmawiać z nią na ten temat, by uniknąć niepotrzebnych R S
problemów i niedopowiedzeń. Nie chce, by to wpłynęło na ich współpracę, popsuło ich relacje. Minęło wpół do dziesiątej. Wszystko gotowe. Gdzie po dziewa się Claudia? Już dawno powinna tu być. Otworzył drzwi. Dwie panie z księgowości stały przy biurku recepcjo nistki. Rozmawiały ściszonymi głosami. Na jego widok poderwały się i pierzchły do swoich pokoi, zostawiając na biurku kubki z kawą. Janice uśmiechnęła się z przymusem. Jednak czuł, że coś jest nie tak. Claudia nigdy nie kazała na siebie czekać. Zawsze była gotowa na każde je go wezwanie. - Co się stało? - zapytał. - Gdzie Claudia? - Nie wiem - odparła Janice. - Jak mam to rozumieć? Jest chora? Spóźni się? Poszła do łazienki? - Ja... naprawdę nie wiem. Nie widziałam jej. - Nie widziała jej pani? Jak to? Janice wzruszyła ramionami. - Niech pani zadzwoni do niej do domu - poinstruował. - Już to zrobiłam. Nie ma jej - odparła. - Nie ma jej? - powtórzył. Ledwie się opanował, by jesz cze raz nie zapytać, gdzie w takim razie jest. Zaczyna tracić cierpliwość. Bez Claudii nie da sobie rady. Nie ruszy z miej sca. Nawet nie wie, od czego zacząć. Nie ma pojęcia, gdzie co jest. -Trudno, poczekamy - mruknął. - Nie ma powodu, by zawczasu się denerwować - powiedział do siebie, a jednak czuł ogarniający go niepokój. To do Claudii zupełnie nie podobne. Zawsze była wyjątkowo punktualna. — Pewnie się spóźni - dodał. R S
Janice nie skomentowała. Zamrugała nerwowo. - Myśli pani, że to coś innego? - Myślę... Patrzył pan na biurko? Claudia chyba zostawi ła coś dla pana. Zostawiła mu coś? To zmienia postać rzeczy. Miał złe przeczucia. Przez długą chwilę wpatrywał się w recepcjonist kę, potem odwrócił się i poszedł do siebie. Biurko uginało się pod stertą listów i papierów. Dziwne, że wcześniej tego nie zauważył. Zaczął je przeglądać. Niechcący, gdy przesuwał papiery na drugą stronę, zrzucił część na podłogę. Wreszcie znalazł. Długa, biała koperta zaadresowana do niego. Popa trzył na znajome, równe pismo Claudii. Rozerwał kopertę, wyjął kartkę. Poczuł skurcz w żołądku. Drogi Joe. Przepraszam, że odchodzę tak niespodziewanie i podczas twojej nieobecności, ale tak wyszło. Złożyłam wymówienie z terminem dwutygodniowym. Lucy, pani przysłana z agen cji na moje miejsce, została już wprowadzona i dobrze mnie zastąpi. Życzę powodzenia w realizacji nowych projektów i wszystkiego dobrego. Claudia Stał nieruchomo, gniotąc w dłoniach kartkę i z niedowie rzającym zdumieniem jeszcze raz czytając ten krótki list. Co się stało, że tak go potraktowała? Zwracała się do niego jak pra cownik do szefa. A przecież stanowili dwuosobowy, bardzo zgrany zespół. Zawsze widział to w taki sposób. Nic dziwnego, że czuł się dotknięty i urażony. Ciszę przerywało tylko jedno stajne brzęczenie faksu stojącego w rogu gabinetu. R S
Chciało mu się krzyczeć i walić pięściami w stół, kazać jej wracać, tłumaczyć się, dlaczego mu to zrobiła po wszystkim, co przeszli razem przez te ostatnie lata. Zmusił się do zacho wania spokoju. Już dawno nauczył się powściągać emocje i panować nad sobą w każdej sytuacji. To jeszcze nie naj gorsza rzecz, z jaką przyszło mu się zmierzyć. Bywało gorzej. Zniszczenie zbiorów kawy w Wenezueli, dyscyplinarne zwol nienie z pierwszej pracy. By nie wspomnieć o historii sprzed lat, gdy rodzice zostawili go na progu szkoły wojskowej, bo nie mogli z nim dłużej wytrzymać. Podobno był dzieckiem z piekła rodem. Wszystko to przeżył, przeżyje więc i to. Przede wszystkim musi odszukać Claudię i przekonać ją, by wróciła do pracy. Zgodzi się na jej warunki. Da jej podwyżkę, zwiększy wy miar urlopu, zatrudni dla niej kogoś do pomocy. Co tylko zechce. Nie będzie robić problemów. Ruszył do jej pokoju i otworzył drzwi. Powitała go cisza. W pokoju panował pół mrok, w powietrzu unosił się ledwie wyczuwalny kwiatowy zapach. Na parapecie stał wysoki kaktus w doniczce owinię tej czerwoną wstążeczką. To od niego, prezent na Gwiazdkę. W przeciwieństwie do jego gabinetu, tutaj panował wzorowy porządek. Miało się wrażenie, że od dawna nikt tu nie prze bywał. Ogarnęło go dziwne poczucie pustki. Zamknął drzwi i poszedł do recepcji. Zatrzymał się przy biurku Janice. - Gdzie jest Lucy? - zapytał bardzo spokojnie. - Lucy? Ta z agencji? - upewniła się. - Tak, o nią pytam. Gdzie ona, do diabla, jest? Janice zrobiła wielkie oczy. - Odeszła od nas. Nie mogła się przyzwyczaić i wdrożyć. R S
- Aha - odparł z wymuszonym spokojem. Zacisnął zęby. - Mogłaby pani skontaktować się z agencją i poprosić, by przy słali kogoś na zastępstwo? Natychmiast. - Oczywiście. Już dzwonię. Zrobiłabym to wcześniej, ale myślałam... - urwała nagle. Nie dowiedział się, co sobie my ślała. Wrócił do gabinetu, usiadł w fotelu. Odchylił się do ty łu i zamknął oczy. Nigdy nie pozwalał sobie na rojenia, ale nie mógł się oprzeć, by przez chwilę udawać, że Claudia jest tutaj. W powietrzu czułby woń świeżo parzonej kawy. To by ła pierwsza rzecz, jaką jego asystentka robiła po przyjściu do biura. Oczami wyobraźni widział Claudię siedzącą na wprost niego na skórzanej kanapie. Krzyżując długie nogi, komentuje jego ostatni pomysł. Zawsze konsultował z nią swoje poczynania. Stworzenie nowego sklepu, nowy plan marketingowy, wszystko, nad czym aktualnie pracował. Po legał na jej zdaniu, liczył się z jej opinią. Była jego zaufanym człowiekiem. Wiedział, że nigdy go nie zawiedzie, że zawsze jest z nim szczera. Uśmiechnął się, przypominając sobie, jak często miała odmienne poglądy. Dyskutowali wtedy gorąco, kłócili się, przedstawiali swoje racje, czasem śmiejąc się przy tym. Nieoczekiwanie wrócił myślą do tamtego wieczoru i je go uśmiech rozwiał się bez śladu. Niemożliwe, by jej zniknię cie miało jakiś związek z... Wyprostował się, sięgnął po jej list i przeczytał go na no wa Raz, drugi. W końcu zrobił z jej kartki samolocik i puś cił go w powietrze. Poszybował daleko i wpadł do kosza na śmiecie. To poprawiło Joemu humor. Trudno, skoro Claudia nie chce z nim pracować, niech tak będzie. Kiedyś jakoś ra- R S
dził sobie bez niej. Kiedy to było, chyba przed ostatnim trzę sieniem ziemi? Teraz też sobie poradzi. Ktoś zastukał do drzwi. Poderwał się z miejsca, serce za biło mu mocniej. Jednak wróciła. Usiadł w fotelu, położył nogi na biurku i sięgnął po cygaro. Nie chce, by Claudia zo rientowała się, jak podziałało na niego jej odejście. Wiedział, że wróci. Niech sobie nie myśli, że jest niezastąpiona, bo to nieprawda. Nie zapalił cygara, ścisnął je tylko zębami. -Proszę. To nie była Claudia. Na progu stała Janice, a obok niej pani w średnim wieku. W kostiumie i pantoflach na niskim obcasie. Odłożył cygaro, opuścił nogi na podłogę. -To pani Sarah McDuff - przedstawiła ją recepcjonist ka. - Z agencji. - Tak szybko? Świetnie. Dziękuję, Janice. Proszę, pani McDuff, zechce pani spocząć. Czuję, że będzie się nam do brze pracowało - zagaił, uśmiechając się z przymusem. Niezależnie od umiejętności pani przysłanej przez agen cję, jest jeden poważny problem - nie ma nikogo, kto mógł by ją wprowadzić, powiedzieć, co i jak. On nie ma na to cza su. Zaraz zaczyna umówione spotkanie. Trudno, musi sama sobie jakoś poradzić. - Potrzebne mi będą materiały na temat projektu na Ko staryce - rzekł, wskazując komputer na biurku Claudii. - Proszę jak najszybciej wydrukować wszystko, co pani znaj dzie na ten temat. Kobieta skinęła głową, zdjęła sweter i natychmiast usiad ła za biurkiem. Przez chwilę stał w progu, wpatrując się w panią siedzą cą na miejscu Claudii. Może powinien oswoić się z myślą, że R S
Claudii tu już nie zobaczy? Nie mógł się z tym pogodzić. To mu się po prostu nie mieściło w głowie. Czuł się tak, jakby wszystko się zawaliło. Miał wyrzuty sumienia, że zostawia nową osobę bez żad nych wskazówek, zupełnie bez pomocy. Jednak ta, która mogła pokazać jej wszystko krok po kroku, ulotniła się bez śladu. Tak przynajmniej mu powiedziano. Może Janice nie szukała Claudii wystarczająco skutecznie? Może zdarzył się nieszczęśliwy wypadek? Potrącił ją autobus, straciła pamięć i leży nieprzytomna w jakimś szpitalu? Przeraził się. Poprosił Janice, by odwołała zaplanowane spotkanie, a sam zamknął się w gabinecie i zaczął dzwonić. Zaskoczyło go, że numer Claudii został odłączony. Po kolei obdzwonił posterunki policji i szpitale, połączył się nawet z kostnicą. Podniósł wzrok znad biurka, gdy nowa asystentka weszła do gabinetu. Potrzebowała hasła, by wejść na jego konto. Nie miał o nim pojęcia. Kiedyś chyba je znał, ale zdążył zapo mnieć. Tylko Claudia mogła mu pomóc. Zwolnił nową pra cownicę do domu, prosząc, by przyszła rano. Obiecał, że za płaci jej za dzisiejszy dzień. Z dokumentów Claudii wyciągnął jej adres i wyszedł z biura. Pojedzie do niej do domu. Dziwne, że nigdy jej nie zapytał, gdzie mieszka. Zadzwonił do drzwi wiktoriańskiego bliźniaka na Greenwich Street. Otworzyła nieznajoma pani. Claudia wyprowadziła się przed dwoma tygodniami. - Zostawiła nowy adres? - zapytał. - Niestety - kobieta pokręciła głową. - To była miła dziew czyna. Nigdy nie spóźniała się z czynszem. Mam nadzieję, że nie wpadła w tarapaty? Joe zaprzeczył ruchem głowy. R S
- Jest pan jej chłopakiem? - zapytała, przyglądając mu się badawczo. - Nie. - Umilkł. - Miała chłopaka? - zapytał, zaskoczony tą myślą. Nigdy nie wspomniała o tym ani słowem. Choć, prawdę mówiąc, nie pytał jej o to. - Taka ładna dziewczyna - zawiesiła głos właścicielka do mu. Zacisnęła usta. - Nic mi na ten temat nie wiadomo. Nie interesuję się prywatnym życiem moich lokatorów. Ponuro pokiwał głową i jeszcze raz podziękował za fatygę. Nie miał pomysłu na następny krok. W biurze czekała go masa roboty, ale bez Claudii nie ruszy z tym z miejsca. Zo stawił samochód przed jej domem i powoli poszedł do ka wiarni na rogu. Tu też podają jego kawę. Zamówił podwój ne espresso. Usiadł przy stoliku na chodniku, wziął filiżankę i nieobecnym wzrokiem zapatrzył się w przestrzeń. Minęło dopiero kilka godzin od chwili, gdy rano wpadł do biura, na ładowany entuzjazmem i nowymi pomysłami. Teraz przy szłość firmy widział w innych barwach, nic już nie wydawało się takie jasne i oczywiste. Musi się wziąć w garść. W końcu nie stało się nic wielkie go. Nadal jest właścicielem liczącej się firmy. Ma wspaniały apartament z widokiem na zatokę, nowy samochód, jacht, kartę członkowską ekskluzywnego klubu. Nikt nie jest mu potrzebny do szczęścia. Jednak... Wypił do dna, zostawił drobne na stoliku i wrócił do sa mochodu. Musi jechać do biura. O szóstej ma spotkanie z szefem agencji PR, z którą dopiero rozpoczyna współpra cę. Agencja jest na fali i trudno opędzić się jej od klientów. Mogli się umówić dopiero o tej porze. Ma przyjść też pani, R S
która jest ich dyrektorem artystycznym. Na wszelki wypadek lepiej zadzwoni i upewni się, czy będą. Jeśli coś im wypadło, pojedzie do klubu i zagra sobie w racketball, jak zwykle we wtorki. Trochę się porusza, tomu dobrze zrobi. Musi się roz luźnić, wtedy poczuje się lepiej. Choć jeśli chce, by wszystko wróciło do normy, musi znaleźć Claudię. Claudia Madison stała na chodniku przed biurowcem, w którym przepracowała ostatnie trzy lata. Już prawie wpół do siódmej. Większość okien na dwudziestym piętrze bu dynku była ciemna, tylko w niektórych paliło się światło. Pewnie sprzątaczki jeszcze pracują. Joe Callaway na pewno już dawno wyszedł. We wtorki nigdy nie zostawał dłużej, bo wtedy chodził do swojego klubu. Stała już dobre pół godziny, drżąc z zimna. Chłodne porywy wiatru uderzały ją w twarz, podrywały z chodni ka śmiecie i strzępy papierów. Nie śpieszyła się, wolała się upewnić. Nie widziała, jak wychodził. Na szczęście nie wi działa też nikogo, kto mógłby ją rozpoznać. Co dziwne, nie zauważyła pani, która przyszła na jej miejsce. Przez ten czas na pewno oswoiła się z Joem i jego wymaganiami. Kilka ty godni zrobiło swoje. Joe już dawno zapomniał o poprzedniej asystentce. Chyba że nagle potrzebował czegoś, czego jej na stępczyni nie umiała. Westchnęła. Gdyby ona mogła zapomnieć o nim tak szyb ko! Niestety, nie ma lekko. To musi potrwać. Jednak z cza sem to jej się uda. Musi tylko zdobyć się na więcej wytrwa łości. Zęby szczękały jej z zimna. Nie będzie dłużej czekać. Jest za zimno. I za dużo ją to kosztuje. Podniosła kołnierz, nabrała powietrza i weszła do budynku. R S
Powinna to zrobić dużo wcześniej. To tylko jedna rzecz, której nie zabrała, gdy porządkowała swój gabinet. Niepo trzebnie zwlekała. Wiedziała o tym, ale na początku nie mogła się przemóc, by wrócić. Czuła się fatalnie, fizycznie i psychicznie. Gdy przestała chodzić do pracy, nagle miała za dużo czasu i nie umiała go wypełnić. Świadomość, że znów nie zobaczy Joego, codziennie napełniała ją cierpieniem. Nie chciała wracać myślą do tego, co straciła. To była świetna praca, fantastyczny szef. Przez jakiś czas rozważała nawet, by dać sobie z tym spokój, machnąć ręką na prezent, który do stała od Joego. Będzie jej tylko przypominać przeszłość. Jed nak z czasem jej emocje nieco opadły. Podjęła kilka decyzji, poczuła się pewniej. Wiedziała, że może liczyć tylko na sie bie i da sobie radę. Nie ma innego wyjścia. Winda zatrzymała się na dwudziestym piętrze. Nagle ogarnęły ją wątpliwości. Zadrżała z niepokoju. A jeśli on tu jest? Albo ktoś siedzi w jej gabinecie? Może niepotrzebnie przyszła, bo po jej prezencie już nie ma śladu? Przycisnęła rękę do ściany, odetchnęła głęboko. Już miała się odwrócić i zjechać na dół, gdy sprzątaczka pomachała jej na powita nie i otworzyła drzwi. Wybąkała podziękowanie i na palcach ruszyła do swego dawnego pokoju. Mijając drzwi Joego, dostrzegła wąski pa sek światła padający na podłogę. Zza zamkniętych drzwi do biegały stłumione głosy. Głos Joego i jakiejś kobiety. Rozma wiają i śmieją się. Zastygła w miejscu. Czego się spodziewała? Liczyła, że po tym, co stało się między nimi, Joe nagle za cznie zachowywać się jak mnich? Joe Callaway? Najwyraź niej dobrze się bawi w gabinecie, w którym... gdzie... Powinna przyjść od razu albo wcale. Szkoda, że wcześ- R S
niej nie widziała tego tak jasno. Zaraz jej tu nie będzie. Tyk ją kosztowało, by zebrać się na odwagę i wjechać na górę do biura. Wślizgnie się do pokoju, zabierze to, po co przyszła, i zniknie. Więcej tu nie wróci. Nigdy nie zobaczy Joego, ni gdy nie usłyszy jego głosu. Już nigdy nie będzie pisać za nie go listów, robić rezerwacji na kolację z panienką, zamawiać kwiatów dla kolejnej dziewczyny, słuchać śmiechów docho dzących zza drzwi jego gabinetu. Z tym już koniec. Jej biurko było pokryte cieniutką warstwą kurzu. Wy glądało, jakby nikt przy nim nie pracował. Co tu się działo przez te cztery tygodnie? Przecież Lucy... Wiedziała, że nie powinna się guzdrać, jednak nie mogła powstrzymać napły wających wspomnień. Przypomniała sobie, jak po otwarciu pierwszego baru kawowego Joe wpadł tutaj z rozpromienio ną twarzą, porwał ją na ręce i zakręcił w koło. Zawirowało jej w głowie, tak jak teraz, na samo wspomnienie. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, wyjęła z torebki chusteczkę i przetarła monitor. Cząsteczki kurzu uniosły się w powietrze. Zakręciło jej się w nosie i kichnęła. Przycisnęła dłonie do ust, by zdusić kolejne kichnięcie. W korytarzu rozległy się szybkie kroki. Claudia opadła na kolana, skuliła się za biurkiem. Ktoś otworzył drzwi, za palił światło. - Jest tu kto? - Głos Joego. Serce biło jej tak głośno, że bała się, że on zaraz to usłyszy. Zapadła długa cisza. Claudia wstrzymała dech. Światło zgasło, drzwi się zamknęły. Odetchnęła z ulgą. Potem wstała, podeszła do okna i zdjęła z parapetu kaktus, który Joe dał jej na Gwiazdkę. Wbrew powszechnemu mnie maniu, kaktus potrzebuje wody, choć trzeba bardzo uważać, R S
by go nie przelać. Wtedy ginie. Nie chciała, by zmarniał. Nie chodzi o sentymenty, a o roślinę. Przycisnęła do siebie do niczkę i bardzo ostrożnie zaczęła uchylać drzwi. Wyjrzała na korytarz. Nikogo. Na palcach zaczęła iść do wyjścia. Spod drzwi gabinetu Joego nadal sączyło się światło, ale ze środka nie dobiegał żaden dźwięk. Pośpiesznie doszła do windy. Jakimś cudem przyjechała już po kilku sekundach. Claudia odetchnęła z ulgą, naciska jąc guzik parteru. Drzwi powoli zaczęły się zamykać. Serce waliło jej w piersi. Nagle przez niewielką szczelinę wsunęła się czyjaś ręka. Zadziałał czujnik i drzwi rozchyliły się szeroko. Do środka wszedł Joe. Zamurowało go. - To ty - wydusił zmienionym głosem. - Do diabła, co ty tu robisz? Drzwi zasunęły się bezszelestnie, zamykając ją jak w klat ce. Z mężczyzną, którego nie spodziewała się już nigdy uj rzeć na oczy. Z trudem przełknęła ślinę przez zaciśnięte gardło. Czuła znajomy zapach. Przemieszany aromat skó ry, cygar, kawy i Joego. Nogi się pod nią ugięły. Sytuacja ją przerosła. Nie była przygotowana na takie spotkanie. Po tężna postać Joego wypełniała niewielką przestrzeń windy. Przytłaczała ją. Gniewny blask jego oczu zdradzał wzbiera jącą w nim złość. - Ja... przyszłam zabrać mój kaktus. Bałam się, że nikt go nie podleje.... - Przyszłaś po swój kaktus - przerwał jej, piorunując ją wzrokiem. - Przyszłaś po niego, ale do mnie nie raczyłaś na wet zajrzeć. Powiedzieć mi choćby jednego słowa. Nie zdo- R S
byłaś się na to, by osobiście wyjaśnić, dlaczego odchodzisz. Nie, po co. Bardziej obchodzi cię twój kaktus... Naprawdę nie mogę w to uwierzyć. - Przepraszam - wykrztusiła. - Myślałam, że jesteś zajęty. Słyszałam głosy i nie chciałam... - Byłem zajęty. Miałem zaplanowane spotkanie. Które już się skończyło. Wiedziałabyś o tym, gdybyś zajrzała do mnie. Ale ty nie chciałaś mnie widzieć, prawda? Unikasz mnie. - Oparł rękę o ścianę i wbił w Claudię chłodne spojrzenie nie bieskich oczu. - Ależ skąd - zaoponowała blado. Wiedziała, że będzie wściekły. Domyślała się, jak to na niego podziała. Wpraw dzie nie raz powtarzał, że jest niezastąpiona dla firmy, ale przecież nie jest dzieckiem. Dobrze wie, że nie ma ludzi nie zastąpionych. Joe też szybko się o tym przekonał. Lucy, którą wybrała z wielu kandydatek, na pewno się sprawdziła. Winda zatrzymała się na parterze. Claudia odetchnęła. Minęła Joego i pośpiesznie ruszyła do drzwi. Przez mgnie nie czuła bijące od niego ciepło. Niechcący otarła ręką o jego kaszmirową marynarkę. Szła zdecydowanym krokiem, nie odwracając się. Wiedziała, że nie może pozwolić sobie na wet na sekundę wahania. Ale Joe był szybszy. Nim doszła do wyjścia z budynku, złapał ją za ramię. - Dokąd tak się śpieszysz? - zapytał ostro. - Jeśli sądzisz, że uda ci się tak po prostu wyjść, bez słowa wyjaśnienia, to się głęboko mylisz. Przytrzymując ją mocno, pociągnął w stronę niewielkiej restauracji mieszczącej się na parterze biurowca. Nie raz przychodzili tu na kawę i ciastko, gdy chcieli spokojnie po rozmawiać na osobności. Teraz było pusto. Jedynie dwóch R S
mężczyzn piło kawę przy barze, oglądając w telewizorze mecz koszykówki. Kelnerka powitała ich uśmiechem. - Trochę później niż zwykle, prawda? Dawno państwa u nas nie było - zagadnęła. - Boję się, że ciastka już się skoń czyły, ale mamy świetny krupnik na wołowinie. Joe zerknął na zegarek. - Nieźle brzmi, Ginny. Poprosimy o zupę, a na drugie zie loną sałatę i befsztyki. Mało wypieczone. Kelnerka odeszła, nim Claudia zdążyła zaprotestować. Może i jest głodna, ale nie ma zamiaru jeść z nim obiadu. - Nie mogę zostać tak długo - powiedziała. - Jak ci pasuje. Nie chcesz, to nie jedz, ale ja jestem głodny. Nic nie jadłem, wypiłem tylko trzy kawy. Jestem spięty. Zde nerwowany i podminowany. Chcesz wiedzieć dlaczego? Pokręciła głową. Nie chciała wiedzieć. Niczego nie chce wiedzieć na jego temat. Widać, że jest zirytowany i zły. Ma. mocno zaciśnięte usta, ponurą minę. Przez mgnienie było jej go żal. Ledwie się powstrzymała, by nie wyciągnąć ręki i nie pogładzić go po zmarszczonym czole. Przycisnęła dło nie do kolan. Powinna wstać i wyjść,nie czekając na zamówione potra wy. Jednak bała się, że Joe z miejsca ruszy za nią. Nie darmo był założycielem i właścicielem wielkiej firmy. Miał dopiero trzydzieści trzy lata, a zaszedł tak daleko. Wie, czego chce, i jest skuteczny. Nikomu nie da się wodzić za nos. Zawsze dopnie swego. Choć nigdy nie posuwał się do ostateczności. Nie mu siał. Ma wyrafinowane metody i doskonałą taktykę. Zna go nie od dziś. R S
- Dobrze - przystała, - W takim razie powiedz, dlaczego jesteś taki podminowany. Domyślam się, że chodzi o sprawy związane z firmą? - Tak i nie - odparł. Ginny postawiła przed nimi talerze z zupą. Jeszcze kilka minut temu Claudia gotowa była przysiąc, że nawet jej nie tknie. Joe nie będzie nią komenderować. Jed nak teraz, gdy poczuła apetyczny aromat domowego krupniku, uświadomiła sobie, że ona też niewiele dzisiaj jadła. Jedli w milczeniu. Gdy skończyli, Joe znacząco popatrzył na jej pusty talerz, ale przezornie powstrzymał się od ko mentarza. - Podam ci główny powód, dla którego uważam dzisiejszy dzień za fatalny - zaczął Joe. Miał teraz nieco spokojniejszy ton. - Przyszedłem dziś do biura po całonocnym locie z Ko staryki... - Jak to? Wróciłeś dopiero dzisiaj? Przecież miałeś wrócić kilka tygodni temu? - Nic dziwnego, że ma sińce pod ocza mi i jest rozdrażniony. Jednak nie powinna się nad nim uża lać. Nic mu po jej współczuciu. Zresztą i tak wygląda wspa niale z tymi kruczoczarnymi włosami leciutko opadającymi na kołnierz koszuli i policzkami ze śladem zarostu. - Taki był plan, ale wyszło inaczej. Miałem opowiedzieć ci o tym dziś rano, zaraz po przyjściu do biura. - Umilkł, przez dłuższą chwilę przyglądał się jej uważnie. Chciała odwrócić wzrok, ale nie mogła. Zupełnie jakby ją hipnotyzował, przy trzymywał jej spojrzenie. Naraz zmienił wyraz twarzy, wzrok mu złagodniał. - Nie mieści mi się w głowie, że mi to zrobiłaś - rzekł, zni żając głos. Zamrugała, zaczęła gnieść serwetkę. Łzy napłynęły jej do R S
oczu. Czuła się tak, jakby wbił jej nóż w serce. Umie to ro bić. Umie sprawić, by poczuła się winna. Za to, co on zrobił. Choć nie ma o tym pojęcia. I nigdy się nie dowie. - Zostawiłam ci list - odezwała się oschłe. Wyjął z kieszeni kartkę papieru, wygładził ją palcami. - Mówisz o tym? - zapytał. Claudia, skinęła głową. - „Tak wyszło" - zacytował. - „Wszystkiego dobrego" - czytał dalej. - To dostałem od ciebie po trzech latach pra cy ręka w rękę. Ufałem ci. Uważałem cię za przyjaciela. I tak traktowałem. Nie musiałaś prosić o podwyżki, sam z tym wychodziłem, prawda? Uważał ją za przyjaciela? I nawet ten grudniowy wieczór tego nie zmienił? Oboje wypili wtedy za dużo szampana. I on, i ona. Ale to nie znaczy, że może udawać, że nic się nie wydarzyło. Następnego dnia odwoziła go na samolot do Ko staryki. Joe nawet słowem się wtedy nie zająknął na temat poprzedniego wieczoru. Było jej przykro, ale dopiero po ja kimś czasie zdecydowała, że zniknie z firmy jeszcze przed jego powrotem. - A pomyślałeś czasem o mnie? - zapytała, pochylając się do przodu. Będzie się bronić, nie podda się. Nie ma zamia ru czuć się winna. - Co ja z tego miałam, jak ja się czu łam? Owszem, dostawałam dobrą pensję, nie powiem. Wie działam, że masz do mnie zaufanie. Ale to ja byłam buforem między tobą a twoimi panienkami, gdy już ci się sprzykrzyły. Ja musiałam cię kryć i wymyślać tłumaczenia, gdy nie mia łeś ochoty na randkę. Na mnie odbijałeś sobie swoje sercowe problemy, ja musiałam wysłuchiwać twoich żalów! - kończy ła podniesionym, wzburzonym głosem. R S
Patrzył na nią z niedowierzającym zdumieniem, jak na wulkan, który nagle zbudził się z uśpienia. - Myślałem, że lubisz dla mnie pracować - rzekł z nie skrywanym zdziwieniem. - Tak było - odparła bezbarwnie. - Ale już nie mogę. -Dlaczego? - Z powodów osobistych - rzekła.- Starała się zachować panowanie nad sobą. Nie może okazać słabości. Zaczęła jeść, siląc się na spokój. Niech dojdzie do wniosku, że te osobi ste powody nie mają z nim żadnego związku. Wiedziała, że przygląda się jej przenikliwie, próbując wyczytać coś z jej twarzy. Spokojnie sięgnęła po sałatę. Jeśli liczy, że coś z niej wyciągnie, to bardzo się myli. Nigdy, przenigdy mu nie po wie. Niech próbuje przekupić ją jedzeniem czy pieniędzmi, niech ją torturuje... i tak nic z niej nie wydobędzie. Zabie rze tajemnicę do grobu. - Jak mam to rozumieć? - zapytał. - Że to zbyt osobiste powody, bym chciała omawiać je z tobą. - Odsunęła talerz z sałatą. - Mogę już iść? - Poczekaj, jeszcze nie skończyliśmy jedzenia. To ci do brze zrobi. Wyglądasz jakoś mizernie. Nie schudłaś ostatnio? Może coś ci dolega? Czy to dlatego zrezygnowałaś z pracy? - Nie. Nic mi nie dolega i wcale nie schudłam. Jem z tobą obiad, bo chcę być uprzejma. - Uprzejma? Teraz chcesz być miła? Uważasz, że ten twój list był uprzejmy? - Był po prostu zwięzły - zareplikowała. - Znalazłam za stępstwo na moje miejsce. Czego więcej chcesz? - Ciebie - powiedział przez zaciśnięte usta. Poczuła, że oblewa się rumieńcem. Oczywiście, że jest mu R S
potrzebna. Do radzenia sobie z jego panienkami, odbiera nia ich telefonów, odpowiadania na ich nieprzyjemne liściki, uprzedzania jego życzeń. - Twoja zastępczyni odeszła - powiedział. To wyjaśniało kurz na jej biurku. - Nic na to nie poradzę - odparła. - Przykro mi z tego powodu. - Wcale ci nie jest przykro - podjął. - Gdyby tak było, wróciłabyś do pracy. Chyba że już masz nową posadę. No tak, teraz rozumiem - olśniło go. - Ktoś zaproponował ci lepsze pieniądze. - Nie, nie mam nowej pracy - rzekła. - Jeszcze nie. - W takim razie co zamierzasz robić? - Jeszcze nie wiem - odparła. - Może zacznę uczyć. - Uczyć - powtórzył, potrząsając głową. - Nie wiedziałem, że lubisz dzieci. - Może pora polubić - wymamrotała. Spochmurniał, ale nim zdążył coś powiedzieć, kelner ka przyniosła skwierczące befsztyki. Do nich puree z ziem niaków i zielony groszek. Poczuła, że ślinka napływa jej do ust. W jednej chwili przeszła jej ochota, by wstać od stołu i odejść. Rzeczywiście ostatnio schudła. Nie miała apetytu i jadła niewiele. Jednak teraz, gdy tak siedziała na wprost Joego, mężczyzny, którego nie chciała nigdy więcej widzieć, nagle poczuła wilczy głód. - Nic nie rozumiem - powiedział Joe, odkładając widelec. - Myślałem, że odpowiada ci ta praca, że jesteś zadowolona. - Byłam, ale teraz potrzebuję odmiany. - Dlaczego od razu nie powiedziałaś? - zapytał. - Dam ci szansę. Mam coś dla ciebie, co powinno ci przypaść do gu- R S
stu. To coś znacznie ciekawszego niż uczenie dzieci. Jak tylko skończymy jedzenie, wrócimy na górę i pokażę ci, jaki mam pomysł. Zobaczysz, to ci się spodoba. - Wziął sztućce, odciął kawałek befsztyka i zjadł z apetytem. Zrobiła to samo. Musi zebrać myśli, działać rozsądnie. Je dzenie ją wzmocni. Czemu nie przygotowała się na taką roz mowę? Bo nie sądziła, że kiedykolwiek się spotkają. Mogła zawczasu wymyślić coś sensownego. Powiedzieć, że ma do brą posadę... Ale w co by najszybciej uwierzył? Nie miała pojęcia. A gdyby powiedziała mu prawdę? Nie, to niemożliwe. Z góry może przewidzieć jego reakcję. Okaże współczucie, zaproponuje pieniądze, będzie troskliwy i miły. Bezwiednie i wbrew własnej woli zacznie traktować ją inaczej, litować się nad nią. A tego nie chce. Zaskoczył ją, pytając o plany na przyszłość. Dlatego odpowiedziała tak bez sensu. Przygotu je sobie odpowiedź, przemyśli ją starannie. Obmyśli sobie plan na życie. Nie może tylko dać się osaczyć, przekonać do jego racji. Wie, jaki jest nieustępliwy, jak zawzięcie potrafi przeć do ce lu. Musi znaleźć w sobie pewność i upór, by mu się przeciw stawić. Nie ulec jego sile przekonywania. Nie wiadomo jed nak, czy temu sprosta. Wygląda więc na to, że jest tylko jedno rozwiązanie. Po wiedzieć mu prawdę. Będzie musiała przyjąć jego współ czucie, zgodzić się na pieniądze, które uciszą jego wyrzuty sumienia. Ale wtedy sprawa będzie rozwiązana. Joe nie bę dzie jej zatrzymywał. Zna go, jest wspaniałomyślny i szczod ry. Odprawi ją z pokaźną sumą i życzeniami na przyszłość. Licząc, że na zawsze zniknie z jego życia. Programowo nie R S
chce się wiązać, unika wszelkich zobowiązań. Chce być nie zależny i wolny, mieć czas tylko dla siebie i swojej firmy. Zo stawił za sobą niejedno złamane serce. Czyli wszystko prze mawia za tym, że powinna spróbować pójść tym tropem. Wzięła głęboki oddech. - Joe - zaczęła. - Muszę ci coś powiedzieć. R S
ROZDZIAŁ DRUGI - Ja też mam ci coś do powiedzenia - rzekł Joe. - Mów pierwszy - zachęciła go. W ten sposób zyska na czasie. Zastanowi się, jak ubrać w słowa to, co chce mu wy znać. Jeśli rzeczywiście się na to zdecyduje. - Pamiętasz, to był twój pomysł, by rozpocząć prace nad stworzeniem odmiany Blue Grotto odpornej na suszę. Prze konać do tego producentów. Tak się stało. Starania zaowo cowały sukcesem. Tegoroczne zbiory zapowiadają się rewe lacyjnie. A my mamy wyłączność. - To wspaniale. Naprawdę bardzo się z tego cieszę. - Tak właśnie myślałem. To ty ich zainspirowałaś. Ale to dopiero początek. Teraz musimy zachęcić naszych klientów. I tu zaczyna się twoja rola. - Moja rola? Przecież ja nie zajmuję się sprzedażą. - Sama powiedziałaś, że potrzebujesz odmiany. Chciałaś przekwalifikować się na nauczycielkę. Teraz będziesz miała okazję nauczyć speców od sprzedaży, jak przekonywać do naszej nowej, udoskonalonej odmiany Blue Grotto. Lub za jąć się PR. Sama zdecydujesz, co bardziej przypadnie ci do gustu. Tylko wróć. Znów stań się częścią zespołu. - N i e . Nie zrażał się. Mówił dalej, jakby jej nie słyszał. R S
- Będzie jak dawniej. Będziemy pracować ręka w rękę, ty i ja... - Urwał. - O co chodzi? Jak dawniej. Wcale nie chce, by znowu tak było. Nie ma ochoty umawiać dla niego panienek, aranżować mu week endowych wypadów w szpanerskie miejsca z aktualną na rzeczoną. Nie po tej gwiazdkowej imprezie. Teraz ma swo je życie, na nim chce skoncentrować całą uwagę. Życie bez Joego. - Nic z tego, Joe, Nie wrócę. - Claudio, nie bądź taka. Czemu wszystko utrudniasz? To zupełnie nie w twoim stylu. - Skąd wiesz, co jest w moim stylu? Popatrzył na nią dziwnie. Pewnie myśli, że straciła rozum. Myli się w jej ocenie. Dopiero teraz widzi wszystko we właś ciwych proporcjach. Po raz pierwszy od trzech lat. Ten, któ rego kocha, nigdy nie odwzajemni jej uczucia. Musiało się wydarzyć coś tak dramatycznego, by wreszcie przejrzała na oczy. To się stało. I nie ma powrotu do przeszłości. To już za mknięta karta. Łudziła się, że któregoś dnia Joe popatrzy na nią zza biurka i nagle zobaczy w niej kogoś innego. Nie do skonałą asystentkę, powierniczkę i swoją prawą rękę, a sek sowną, atrakcyjną kobietę. Uświadomi sobie znienacka, że kocha tę dziewczynę. Nie za jej umysł, umiejętności i kompetencje. Kocha ją dla niej samej, całym sercem, głęboko. Będzie błagać, by za niego wyszła. Przekonywać, że z czasem i ona go pokocha. Wtedy wyzna mu skromnie, że to już dawno się stało. Joe przyjmie to z radosnym niedowierzaniem, rozpromieni się ze szczęś cia. A potem będą żyli długo i szczęśliwie. Jak w bajkach. Tylko że to nie bajka, a prawdziwe życie. Joe Callaway nie R S
zakocha się w niej. Ani teraz, ani nigdy. Skoro nie stało się to przez trzy lata, na pewno już się nie zdarzy. Nie stało się tak po tym gwiazdkowym przyjęciu. Dopiero wtedy pozbyła się złudzeń. W końcu. Kocha go tak długo, że sama już nie jest pewna, kiedy to się zaczęło. Może tego ranka, gdy przyniósł jej żółte róże, po nocy przesiedzianej nad sprawozdaniem dla akcjonariu szy? Może wtedy, gdy próbowała usunąć plamkę z jego ko szuli, gdy śpieszył się do opery? Albo w pewną sobotę, gdy po ciężkiej pracy pałaszowali w jego gabinecie chińszczyznę na wynos? Czy po tym grudniowym przyjęciu? Wszyscy już sobie poszli, a oni jeszcze zostali na trochę... Joe już nawet o tym nie pamięta. Popatrzył na nią zwężonymi oczami. - Jak możesz zadawać mi takie pytanie? Znamy się od... trzech lat, prawda? Z żadną kobietą nie wytrzymałem tak długo. Tylko z tobą to mi się udało, tobie zresztą też. Czy to nic dla ciebie nie znaczy? Naprawdę chcesz tak po prostu odejść? Tylko dlatego, że pragniesz odmiany? Musi być inny powód - zamyślił się, nie odrywając od niej oczu. - Chodzi o mnie, powiedz? Zmienił się lekko na twarzy. Nigdy go takim nie widzia ła. Tyle razy przychodziło mu mierzyć się z przeciwnościami losu. I nigdy nie miął z tym żadnego problemu. Radził sobie zawsze bez pudła, błyskawicznie. Jednak teraz w jego oczach maluje się niepewność. Serce zatrzepotało jej w piersi. Zacis nęła usta. Musi się trzymać. Joe jest dorosłym facetem, obej dzie się bez jej współczucia. Sam sobie poradzi. - Nie - powiedziała cicho. - Chodzi o mnie. - Claudio, nie ma znaczenia, czy chodzi o mnie czy o cie- R S