Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 129 579
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 182

Grant Michael - Gone Zniknęli 06z6 - Światło

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Grant Michael - Gone Zniknęli 06z6 - Światło.pdf

Beatrycze99 EBooki G
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 140 stron)

Michael Grant GONE Zniknęli Faza 6: ŚWIATŁO Dla Katherine, Jake’a i Julii Ciemność nie pokona ciemności, tylko światło może tego dokonać. Nienawiść nie pokona nienawiści, tylko miłość może tego dokonać. Martin Luther King Jr.

ROZDZIAŁ 1 | 88 GODZIN, 39 MINUT Włosy dziewczynki stanęły w płomieniach. Paliły się pięknie, bo dziecko miało ciemne, puszyste włosy swojej matki. Sam znów wystrzelił. Ciało dziecka wreszcie zaczęło płonąć. Przez cały ten czas jednak dziewczynka, gaiaphage, odwrócona do gapiów tyłem, patrzyła na Sama z dziką, niesłabnącą wściekłością. Nie odrywała od niego swoich niebieskich oczu. Jej anielskie usteczka uśmiechały się wyzywająco, nawet gdy płonęła. Gaia roznieciła ognisko z gałązek, które zebrała Diana. Było niewielkie, Diana wiedziała, że za chwilę się dopali, a ona zaśnie na zimnej ziemi. Dwa dni wcześniej przez chwilę miała szansę uciec do Caine’a. Caine był z Samem. Mogła uciec od Gai, pobiec do niego. Istniało jednak ryzyko, że Drake Biczoręki ją powstrzyma. Być może Gaia również. Choć z jakiegoś powodu Gaia nie pozwoliła Drake’owi zabić Caine’a. A potem Sam strzelił do niej swoim morderczym światłem i... ...i właśnie w tym momencie Diana mogła uciec. Chciała tego. Czy to instynkt macierzyński kazał jej zostać z Gaią? Gaia, płonąc, naprawdę krzyczała, przerażająco, boleśnie. Można było ją zranić. Tak, odniosła rany. Tak, teraz Diana pomyślała, zrozpaczona, głodna i zmarznięta, że tak właśnie było. Co za absurdalna myśl! Gaia powstała w jej ciele. Jajo i plemnik, Diana i Caine, historia stara jak świat. A kiedy Gaia przyszła na świat, w bólu i krwi, Diana poczuła z nią związek. Było to dobre uczucie. Krzepiące, bo wcześniej Diana nie była pewna, czy ono się pojawi. Nie była pewna, czy jest do niego zdolna. Oznaczało ono, że Diana jest człowiekiem, że jest kobietą, że potrafi poczuć coś do dziecka, które urodziła. A więc mimo wszystko istniała dla niej jakaś nadzieja. Jednocześnie czuła strach. Tuż po narodzinach Gaia była piękną dziewczynką. Bez wątpienia wkrótce odzyska urodę, kiedy wyleczy się z okropnych głębokich oparzeń, które zmieniły jej skórę w coś przypominającego przypaloną lazanię. (Gaia zdawała się w ogóle tym nie przejmować.) Ale Gaia nie była i nigdy nie będzie zwyczajnym dzieckiem, córką Diany i Caine’a. Ponieważ w jej powstaniu uczestniczyła trzecia siła, ważniejsza niż jajo i plemnik. Większa nawet od matczynej miłości. Gaia została stworzona przez gaiaphage. Gaiaphage objął ją w posiadanie. Brutalnie zniszczył wszelkie delikatne zalążki osobowości, którymi zostało obdarzone dziecko, i zajął ich miejsce. Diana widziała to i krzyczała, protestowała, lecz gaiaphage zupełnie się tym nie przejął. Nie przejmował się nikim i niczym ani kiedy istniał pod postacią zielonej syczącej masy, rozlanej na podłodze jaskini, ani teraz, pod postacią dziewczynki o spalonej skórze i włosach, które właśnie zaczynały odrastać. W tym momencie dziewczynka wpatrywała się w ogień. - Nemezis - wyszeptała, nie po raz pierwszy. Jakby przemawiała do przyjaciela. Diana wiedziała, że córka nigdy jej nie pokocha. Jak mogła w ogóle na to liczyć? Marzyć o tym? Idiotka. Może jednak... Może co? Może co? Diana zaczęła drwić w duchu. Osądzała samą siebie równie bezlitośnie jak innych. „Jakiej to idiotycznej nadziei czepiasz się, Diano? Wiesz, czym jest ta dziewczynka. Wiesz, że tak naprawdę nie jest twoja. Wiesz, że nawet nie powinnaś nazywać jej ona, lecz to.” Ale była taka śliczna w blasku ognia. „Wyobraź sobie”, torturowała się w myślach Diana, „wyobraź sobie, że to naprawdę tylko mała dziewczynka, twoja córka. Wyobraź sobie, jakim byłaby cudem. Wyobraź sobie, co mogłabyś poczuć, gdyby ta piękna dziewczynka naprawdę była twoim dzieckiem. Twoim i jego. Piękna doskonała dziewczynka...” Ciemna, przerażająca istota. - To nie będzie bolało, Nemezis - powiedziała Gaia. Nie zwracała się do Diany. Diana zastanawiała się, czy ponownie dopuści do tego, by zapanował nad nią ktoś zły. Najpierw Caine, teraz Gaia? Czy bezsilny sarkazm to jedyny sposób, w jaki mogła się temu przeciwstawić? Podczas ciąży, krótszej niż normalnie, wyobrażała sobie, jak to będzie zostać matką. Lepszą matką niż jej własna. Wyobrażała sobie, że stanie się lepszą osobą. Powtarzała sobie, że potrafi. Że nie musi na zawsze pozostać taka, jaką zawsze była, nie musi pozostać tym, kim się stała. Istniał dla niej ratunek.

- Zakończenie to najlepsza część każdej historii - wyszeptała Gaia. Rozmawiała z kimś, kto dla Diany pozostawał niewidoczny. - Koniec. Diana wyobrażała sobie, że jako matka dostąpi odkupienia, wybaczenia, że będzie jej dany nowy początek. Ale była matką potwora, który w ogóle o nią nie dbał. - Zawsze podejmuję błędne decyzje - szepnęła sama do siebie, leżąc na ziemi i obejmując się ciasno ramionami, by zapewnić sobie nieco ciepła. - Co? - warknęła Gaia, spoglądając na nią. - Ech - odparła Diana z westchnieniem. - Nic takiego. Mały Pete robił się coraz mniejszy. W każdym razie takie odnosił wrażenie. Czuł się, jakby się kurczył i chyba nie było to złe uczucie. Może nawet ulga. Zycie zawsze było trudne i dziwne dla Petera Ellisona. Od chwili, gdy się narodził, świat atakował go hałasem, światłem i szorstkim dotykiem. Te wszystkie wrażenia, które inni ludzie rozpoznawali i odpowiednio interpretowali, jemu przedstawiały się jako coś przerażającego i przytłaczającego. Inni ludzie potrafili je filtrować. Inni ludzie potrafili wyciszyć dźwięk, ale Pete nie potrafił. Nie wtedy, kiedy znajdował się w swoim ciele. To ciało stanowiło prawdziwy problem. Poważny autyzm, który uczynił z niego kalekę, znajdował się w jego ciele, w jego mózgu. Poczuł prawdziwą ulgę, kiedy wyzwolił się z tego ciała i umysłu. Kiedy Astrid, jego siostra o przenikliwych niebieskich oczach i żółtych wężowych włosach, skazała go na fizyczną śmierć, poczuł się... wolny. Pete stworzył sobie nowe miejsce, które nie było jego ciałem. Nosił swoją moc ze sobą, ale ta moc popełniała okropne błędy. Teraz to widział. Zrozumiał, co zrobił Taylor. Nie mógł już robić takich rzeczy, nie mógł bawić się abstrakcyjnymi kształtami, które w rzeczywistości były bytami ludzkimi. Teraz zanikał, niczym światło z tym specjalnym przełącznikiem. Mieli taki w jadalni, w domu, w którym dorastał, tym, który spłonął. Ściemniacz, tak matka nazywała to urządzenie. „Przykręć ściemniacz, będzie bardziej nastrojowo”. Powoli, stopniowo, światło Pete’a ciemniało. Robił się nastrojowy. Wcześniej był jak rozciągnięta gumka. Jeden koniec ktoś przywiązał do jego ciała, a drugi... cóż, znajdował się w tym miejscu, w którym Pete jest teraz. Ale kiedy jego ciało znikło, gumka zaczęła się kurczyć. Nie najgorzej. Widział Ciemność. Ciemność zaś mogła dosięgnąć tego miejsca, w którym przebywał. Stwór, który nazywał siebie gaiaphage, również ciemniał, ale jednocześnie nabierał sił, miał ciało, w którym mieszkał. Czasami Pete nie mógł słuchać umysłu gaiaphage. Wiedział, że Ciemność go obserwuje. Śmieje się z niego, podczas gdy on traci siły, ale jednocześnie odczuwa niepokój. Tyle razy sięgała po niego swymi czułkami, zakradała się do niego, próbowała odszukać, próbowała sprawić, by uwierzył w różne rzeczy, by robił różne rzeczy. Ciemność chciała, żeby Pete zgasł. Kiedy Pete zniknie, zniknie również cała jego moc. Ciemność szeptała do niego. „To nie boli, Nemezis. To po prostu się skończy, jak te wszystkie historie, które czytała ci siostra. Pamiętasz, zawsze chciałeś, żeby już się skończyły, bo jej głos, jej oczy i żółte włosy sprawiały ci ból? Nie walcz, Nemezis. Zakończenie to najlepsza część każdej historii. Koniec”. „I chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną”. Orc nauczył się tego wersu na pamięć. Znaczył on tyle, że nic należy odczuwać strachu, ponieważ Bóg jest przy tobie. Tyle zrozumiał. Ale kolejny wers, ten o kiju i lasce... Orc domyślał się, że nie chodzi tu o laskę w sensie dziewczyny. A kij... „Twój kij jest tym, co mnie pociesza”. Może to znaczyło, że Bóg przegania kijem złych ludzi, by chronić tych dobrych? O zachodzie słońca wspiął się na jeden ze szczytów Gór Totters, wysoko ponad Perdido Beach. Kiedy zbliżał się do wierzchołka, który przecinała pośrodku bariera, pochylał się coraz niżej. Bał się, by kontur jego sylwetki nie zarysował się na tle gwiazd. Pod sam koniec czołgał się na brzuchu.

Nadal nie dało się dotknąć bariery, nic się nie zmieniło, nadal kąsała. Ale teraz wszystko było przez nią widać. Jakby zrobiono ją z gładkiego szkła. Co znaczyło, że ludzie na zewnątrz mogli również widzieć, co dzieje się w środku. Ta myśl doprowadzała go do mdłości. Wyjrzał zza kępy wysokiej trawy, pożółkłej, uschłej i kruchej. Na wzgórzu tuż za barierą nie było nikogo, wszyscy zgromadzili się na dole, na autostradzie i dokoła niej. Było tam niesamowicie jasno. Bar z hamburgerami wyglądał tak, jakby prąd nic nie kosztował. Motele, tyle świateł. Jak na Gwiazdkę czy coś. Widział też światła samochodów i przyczep kempingowych, tkwiących w gigantycznym korku, sięgającym aż po horyzont. Wszędzie migały światła policyjnych wozów, drogówka próbowała zapanować nad sytuacją. Problem polegał na tym, że autostrada dochodziła do samej bariery i nagle się urywała. Za pomocą buldożerów zrobiono drogę objazdową, ale niewiele to pomogło: samochody tłoczyły się na autostradzie i wzdłuż niej, po obu stronach. Czerwony strumień tylnych świateł poruszał się bardzo powoli. Tuż koło bariery stało kilka wielkich wozów, pokrytych antenami, spodkami satelit i oszałamiająco jasnymi światłami. Kawałek dalej teren wyglądał jak jakaś baza wojskowa, wcześniej Orc widział tam ludzi w zielonych mundurach i samochody terenowe. A ponad tym wszystkim neon, czerwono-złoty, z odrobiną zieleni. Carl’s Jr. Orcowi ślina napłynęła do ust. Frytki. Zrobiłby wszystko dla porcji frytek i koktajlu czekoladowego. Ze swojego miejsca nie widział dzieciaków po tej stronie bariery, ale wiedział, że tam są, ponieważ docierały do niego ich głosy, krzyki, jakby nie mogły uwierzyć, że nikt po drugiej stronie ich nie słyszy. Jakaś dziewczynka wołała piskliwym głosikiem: - Mamusiu! Mamusiu! Chyba wszyscy wierzyli, że to niedługo się skończy. Wszyscy sądzili, że bariera zniknie - wcześniej, nie później. Caine, który nazywał siebie Królem Caine’em, kazał Orcowi przekonać ich, by odeszli od bariery, wrócili do pracy, ponieważ w ETAP-ie nikt nigdy nie najadał się do syta, a głód czyhał tuż obok, mógł zaatakować w każdej chwili. Ale Orc, rzecz jasna, odmówił. Gdyby tam poszedł, znalazłby się pod ostrzałem kamer. Ludzie zaczęliby krzyczeć: nie słyszałby ich, ale widział, widziałby ich usta, układające się w wielkie O, i palce, wymierzone w jego stronę. Orc zawsze był sporym chłopcem, ale teraz był naprawdę ogromny. Miał pewnie z metr dziewięćdziesiąt, wszerz liczył prawie tyle samo - z ramionami przyciśniętymi do ciała. W dodatku jego ciało wyglądało jak zrobione z czegoś w rodzaju mokrego żwiru czy betonu, który nie zastygł do końca. Był potworem. Miał straszną chęć się napić. Gdyby schlał się naprawdę porządnie, może wtedy nabrałby odwagi, by tam pójść, w ciemną dolinę. Ale na trzeźwo - nie, nie potrafił się na to zdobyć. Może jego mama tam jest. O ile tata jeszcze jej nie zabił. Próbował przywołać jej obraz w pamięci i udało mu się. Potem próbował przywołać jej obraz bez sińca na policzku czy bez gipsowego opatrunku na nadgarstku, ale to mu się nie udało. A ojciec... jego nie chciał przywoływać w pamięci, ale stało się to wbrew jego woli. I oto obraz się pojawił: pijany, zimny i złośliwy, wbija spojrzenie w syna, czeka, aż Charles Merriman, od dawna znany jako Orc, spuści głowę i odwróci wzrok. Upewnia się, że jego syn czuje strach. Tata lubił tę część zabawy, kiedy Orc rozpaczliwie usiłował zejść mu z drogi, ale on kazał mu siadać obok siebie i odrabiać pracę domową. Sam pił w tym czasie piwo za piwem i rzucał puszki na podłogę obok fotela, czekając na jakiś pretekst - byle jaki pretekst. Ojciec trzeźwy był daleki i obojętny. Ojciec pijany zmieniał się w potwora. Jak Orc, tyle że nie taki szpetny. Orc zastanawiał się, czy jego ojciec wie, że mógłby podejść do bariery i popatrzeć na swojego syna. I co by powiedział, gdyby go teraz zobaczył? Czy wydałby z siebie to charakterystyczne prychnięcie, które miało oznaczać „Jesteś do niczego”. Gdyby tak się stało... Jego ojciec był potężnym mężczyzną. Ale Orc był teraz większy i dorównywał mu siłą. Mógłby go złamać jak suchy patyk. Jednym grubym kamiennym palcem Orc dotknął niewielkiego miejsca, w którym zachowała się ludzka skóra, tuż koło ust. Swędziało.

Jeśli bariera zniknie, wszyscy zobaczą go w ostrych telewizyjnych światłach. Wcześniej czy później również jego ojciec. Orc był pewien, że jeśli jeszcze kiedyś go spotka, zabije go. To śmierć czyniła dolinę ciemną. Zło. Bóg powinien pospieszyć się ze swoim kijem, jeśli chce je powstrzymać. - Nie dopuść do tego, Panie - modlił się. - Wiem, że te wszystkie dzieciaki chcą do mamy i tak dalej. Ale proszę, Boże, nie pozwól, żeby bariera znikła. Sam wreszcie zasnął, twarzą w pościeli, nagi, lekko odwrócony plecami do Astrid. W pomieszczeniu paliło się światło. Sam Temple, bohater w oczach większości mieszkańców ETAP-u, zawsze trochę bał się ciemności. I dlatego stworzył sobie nocną lampkę. Nie było to zwykłe światło: mała kulka, nie większa niż szklana kulka do gry. Unosiła się w powietrzu, w kącie nad koją. Astrid przykleiła do ściany kawałek czerwonego papieru, by złagodzić dziwaczny zielony blask, ale taśma zaczęła się odklejać i prowizoryczny klosz nie przysłaniał światła przez cały czas, wirował przy najlżejszym podmuchu, przesuwał się pod wpływem ruchów łodzi. Kiedy światło przybierało na sile, ukazywały się w nim fragmenty ciała Sama: szerokie plecy, skrawek okrągłego bladego pośladka, muskularne udo, przecięte ostrym cieniem. Kiedy światło słabło, stawał się niemal niewidzialny, o jego obecności świadczyły tylko oddech, zapach i ciepło. Powinna go przykryć. Naprawdę powinna. Za chwilę zmarznie, obudzi się i zobaczy, że ona nie śpi. To go zmartwi. Ale jeszcze nie. Próbowała czytać w niepewnym świetle. To była książka z dziedziny prawa, dzięki niej Astrid przekonała się, że nigdy nie zostanie prawnikiem, że nawet nie zamierza próbować. Mogła czytać książki właściwie na każdy temat, ale ta była niesamowicie nudna i nie mogła konkurować z widokiem Sama. Mój Boże. Czuła się szczęśliwa. To była absurdalna myśl. Niemal zbrodnia. Rzeczywistość przypominała koszmar, ale ten koszmar trwał już od długiego czasu. Koszmar stał się nową normą. Jeśli bariera rzeczywiście zniknie... jeśli to naprawdę koniec gry... Mieli piętnaście lat. Tam, na zewnątrz, nie mieli prawa być razem. Przeszli przez piekło. Całą serię piekieł. I nadal byli razem. Ale w obliczu prawa to nie będzie miało znaczenia. Jej rodzice, jego matka - wystarczy, że pstrykną palcami, by zniszczyć wszystko to, co oni we dwoje zbudowali. Nie po raz pierwszy Astrid pomyślała, że może uwolnienie z ETAP-u wcale nie będzie oznaczało dla nich prawdziwego wyzwolenia. ROZDZIAŁ 2 | 78 GODZIN, 26 MINUT Bryza była sławna. Rano udzieliła wywiadu w programie „Today”. Rozmowa przebiegała w dość nietypowy sposób, ponieważ Matt Lauer nie mógł po prostu zadawać pytań, a Brianna nie mogła tak po prostu na nie odpowiadać. Wszelka komunikacja między światem zewnętrznym a ETAP-em ograniczała się do zmysłu wzroku. Świat mógł zajrzeć do środka. Dzieciaki z ETAP-u mogły wyjrzeć na zewnątrz. To wszystko. Tak więc rozmowy odbywały się na zasadzie czegoś w rodzaju prymitywnego Twittera. Przeprowadzający wywiad pisał pytanie na kartce - a w przypadku programu „Today”, jako że przy jego produkcji wykorzystywano bardziej zaawansowane technologie - wyświetlano je na wielkim monitorze, ustawionym tak, by widziano go z wnętrza kopuły. Potem ktoś z ETAP-u pisał odpowiedź i pokazywał ją do kamery. Rozmowy takie, rzecz jasna, były czasochłonne i nużące. Gospodarz programu owszem, mógł przygotować zawczasu serię pytań, ale ten, kto na nie odpowiadał, musiał każdą odpowiedź zapisać, a to trwało. Bardzo długo. Chyba że wywiadu udzielała Bryza. Przyniosła fragment szkolnej tablicy, znalazła trochę kredy. Dzięki swej mocy potrafiła pisać szybciej, niż większość ludzi mówiła. Niestety, nie należała do rozważnych osób. Była bezczelna, odważna, bardzo, bardzo niebezpieczna w

starciu i emanowała zuchwałym urokiem. I na pewno nie była z tych, co ważą każde słowo. Kiedy Matt Lauer zapytał, czy w ETAP-ie zmarły jakieś dzieci, napisała na tablicy: „Całe mnóstwo. Ciągle ktoś ginie. To nie Disneyland”. Owszem, powiedziała tylko prawdę, tylko że te słowa przeraziły wszystkich rodziców. Większym problemem okazało się kolejne pytanie. Matt Lauer: „A ty zabiłaś kogoś?” Brianna: „Jasne. Jestem Bryza. Najczarniejszy charakter w ETAP-ie, może z wyjątkiem Sama i Caine’a”. Nim Matt zdążył zadać kolejne pytanie, Brianna zapisała całą tablicę, pokazała ją do kamer, potem zmazała wszystko rękawem i pisała dalej. „Chcę zabijać dalej, ale czasami to bardzo trudne. Pocięłam Drake’a drutem i maczetą, odstrzeliłam mu łeb. A on nadal żyje! LOL”. A potem: „Zamierzam porąbać go na kawałki i rozrzucić je w różnych miejscach w górach, część wrzucić do wody. Zobaczymy, czy nadal będzie potrafił złożyć się w całość! LOL”. Tak więc Brianna przyznała się do dokonania kilku zabójstw - choć w rzeczywistości miała na sumieniu tylko robale i kojoty - i chełpiła się, że zamierza zabijać dalej. Że, krótko mówiąc, planuje morderstwo. I szczerzyła się do kamer. I wyginała w przeróżnych pozach. I dorzucała beztroskie „LOL”. I pokazywała, z jaką niesamowitą szybkością potrafi posługiwać się nożem myśliwskim, maczetą i garotą. I potrząsała obrzynem, który nosiła w zmodyfikowanym plecaku do biegania. Sam nie był zachwycony. - O mój Boże. Czyś ty zwariowała? „LOL”? Chyba mówiłem wszystkim: nie rozmawiajcie z nikim prócz swoich rodziców. Mówiłem ci, Edilio też mówił. A potem, ponieważ doskonale wiedziałem, że to zignorujesz i zrobisz po swojemu, spojrzałem ci prosto w oczy - tu wyciągnął rękę w jej stronę - prosto w te oczy i powiedziałem coś w rodzaju: „Bryzo, tylko nie opowiadaj żadnych horrorów”. - On wierzy, że tak powiedział - oznajmił Toto, który posiadał moc odczytywania prawdziwych intencji mówiących. I skwapliwie z tego daru korzystał, zawsze musiał skomentować cudze słowa, oznajmić wszem i wobec, czy są prawdziwe, czy fałszywe. Trafiał w stu procentach. I był w stu procentach wkurzający. Sam, Astrid, Brianna i Toto znajdowali się na górnym pokładzie barki. Dwa dni wcześniej kopuła stała się przezroczysta. Dwa dni wcześniej znów ujrzeli świat na zewnątrz - po raz pierwszy od niemal roku. Dwa dni wcześniej Sam spalił Penny na popiół, na oczach swojej matki. Dwa dni wcześniej potworne dziecko, Gaia, jej matka, Diana i straszliwa istota, Drake/Brittney, wycofali się, gnani bólem i dezorientacją. - Prosto w oczy. Patrzyłem ci prosto w oczy - powtórzył Sam z naciskiem. Brianna przybrała fałszywie niewinną minkę pod tytułem „ale co?”. - Brianno, posłuchaj - odezwała się Astrid. - Jesteś bardzo przydatna, jeśli chodzi o komunikację ze światem zewnętrznym, ale nie opowiadaj o najgorszych zbrodniach. - Zbrodniach! - Oczy Brianny zwęziły się, dolna warga wygięła w łuk. - Hej, robię, co do mnie należy. - Wiemy o tym - odparł Sam ze znużeniem. - Wiemy. Ale świat niekoniecznie. - A potem dodał: - LOL. - Mam to gdzieś - stwierdziła Brianna zawzięcie. - Robią coś w ogóle, żeby nas stąd wydostać? Próbowali nas zabić! A teraz chcą nas osądzać? Mina Sama zdradzała, że się z nią zgadza, więc pilnował, by nie patrzeć na Astrid, tak jakby to mogło sprawić, że ona nic nie zauważy. - Nie próbowali nas zabić. Próbowali wysadzić kopułę - wtrąciła Astrid. - Za pomocą bomby atomowej? - pisnęła Brianna. - Ona w to nie wierzy - oznajmił Toto. A potem dodał, gwoli wyjaśnienia: - Astrid nie wierzy w to, co mówi, Spidermanie. Toto rzadziej niż kiedyś rozmawiał ze Spidermanem, który przez wiele miesięcy był jego jedynym towarzyszem. Spiderman już od dawna nie istniał. Czasami jednak Toto wracał do dawnych przyzwyczajeń. Na nikim nie robiło to wrażenia: żaden z mieszkańców ETAP-u nie był całkiem zdrowy na umyśle. - Dobra - powiedziała lodowato Astrid. - Ujmę to inaczej: nie zamierzali nas zabić. Ale byli gotowi zaryzykować. Toto zawahał się. Po chwili stwierdził:

- Ona w to wierzy. Astrid ogarnęła wściekłość, ale nie na Toto czy Briannę, nie na Sama - ku jego wielkiej uldze. - Chcieli odzyskać autostradę. Chcieli, żeby to się skończyło. I na pewno nie chcieli, by wyszło na jaw, że od wielu miesięcy obserwowali mutacje. Dlatego próbowali wywalić kopułę. Zgadza się, Toto? Być może bomba rzeczywiście zniszczyłaby kopułę, tak jak na to liczyli, a my bylibyśmy wolni. Ale najprawdopodobniej wszyscy zginęlibyśmy w płomieniach. Te bezmyślne dranie chciały nas zabić, po wszystkim, przez co przeszliśmy, po tym całym piekle, w którym tkwimy, bo chcemy żyć! Potem nastąpiło sporo niewybrednych słów, bardzo dużo, cały długi strumień, świadczący o nieprzeciętnej erudycji. Astrid nigdy nie przeklinała, była jednak bardzo oczytana i najwyraźniej miała dobrą pamięć. Kiedy skończyła, Sam i Brianna wpatrywali się w nią z czymś w rodzaju czujnego podziwu. Toto powiedział: - Ona w to wierzy. - Taa, chyba tak - rzucił oschle Sam. - Wyświadcz mi przysługę, Toto: idź po Edilia, jeśli jest wolny, i po Dekkę. Toto uniósł jedną brew, nic nie mówiąc. Zszedł na pomost. Przyzwyczaił się, że wszyscy ciągle posyłają go gdzieś w jakiejś sprawie. Tak jakby uważali, że jest irytujący. - Bryzo, wiesz, czego od ciebie oczekuję. Rozumiem, że uwielbiasz występy przed publicznością, ale chciałbym, żebyś rozejrzała się po okolicy. - Właśnie zamierzałam to zrobić - odparła Brianna obrażonym głosem. Znikła, ukazała się z powrotem na pomoście, a potem, prędko idąc w tył, rzuciła: - A tak przy okazji, oni nadal chcą zrobić z tobą wywiad, Sam. - I śmignęła, znikając im z oczu na dobre. - Czemu wciąż towarzyszy mi wrażenie, że mamy stukniętą dwunastoletnią córkę? - mruknęła Astrid. Sam spojrzał na nią z takim uczuciem, że nawet ślepiec by zauważył. Skończył się czas, gdy zastanawiał się, czy będą razem. Żadne z nich nie powiedziało tego otwarcie, po prostu tak się stało, to był fakt. Jakby ktoś wyrył to w granicie. Astrid stała na szeroko rozstawionych nogach, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, miała na sobie koszulkę bez rękawów i dżinsy, tak poszarpane i zniszczone, że wyglądały, jakby ktoś próbował nadać im sznyt piłą łańcuchową. Niegdyś długie włosy były teraz krótko przycięte. Ale chłodne niebieskie oczy nadal patrzyły krytycznie, nadal przyglądały się światu baczniej niż oczy wszystkich innych ludzi. Nadal była tą samą Genialną Astrid, dziewczyną, która tak bardzo onieśmielała Sama, zanim zaczął się ETAP. Wtedy nawet nie śmiał myśleć o tym, że mógłby się z nią umówić czy choćby się do niej odezwać. Górowała nad nim tak bardzo - przynajmniej w jego mniemaniu - że równie dobrze mogłaby znajdować się na innej planecie. Zabawne było to, że nadal ją podziwiał, choć już nie znajdowała się poza jego zasięgiem. Nie była już chłodną daleką Ateną, spoglądającą na niego ze szczytu Olimpu z mieszaniną czułości i rozczarowania na twarzy. Zaangażowała się. Weszła w to. Teraz miał wrażenie, że ich dwoje otacza prywatna niewidzialna bariera, określa ich i sprawia, że żadne nie zniosłoby choćby myśli o rozstaniu. Spędzali razem dnie i noce. I nadal się kłócili, dogryzali sobie nawzajem i czuli, że są związani ze sobą na zawsze. Więzami, które zniszczyć może tylko śmierć. Co zresztą było całkiem prawdopodobne. Ta myśl zmazała zadowoloną minę z twarzy Sama. Koniec gry. Te dwa słowa prędko weszły na stałe do słownika mieszkańców ETAP-u. Sam próbował je zdławić. Edilio próbował je zdławić. Caine również próbował. Ludzie nie powinni myśleć, że zbliża się koniec. Ale Sam, rozmyślając w samotności, usiłował wyobrazić sobie ten koniec. I za każdym razem, za każdym razem, gdy wybiegał w myślach naprzód, wyobraźnia go zawodziła. Wierzył, że to koniec gry. Czuł to całym sobą. Tylko nie wierzył, że mu się uda. Kiedy wyobrażał sobie koniec, to zawsze przerażający. Widział, jak inni opuszczają ETAP, a on zostaje. Kiedy po raz pierwszy pojawiły się te myśli? Może już od dawna tkwiły gdzieś w zakamarkach jego umysłu? Może pojawiły się w jego świadomości, kiedy ludzie zaczęli rozmawiać o zbliżającym się końcu gry? Koniec gry. Pomyślał, że pod tym może kryć się wiele znaczeń. Ale to były tylko bezsensowne spekulacje. Całkowicie bez znaczenia. Bez jakichkolwiek konsekwencji dla ich losu. Koniec będzie taki, jaki będzie. Zjawili się Edilio i Dekka. Na szczęście wykazali się rozsądkiem i nie przyprowadzili ze sobą Toto.

Sam, nie podnosząc się z miejsca, pomachał do nich, kiedy wchodzili na pokład barki. Edilio klapnął ciężko na leżak. Był zmęczony i brudny. Nie można by nazwać go starym, fizycznie nadal wyglądał jak nastolatek: opalony chłopak w dżinsach i wysokich butach, w okropnie zniszczonym kapeluszu kowbojskim, który gdzieś znalazł, przykrywającym ciemne zmierzwione włosy. Nie, nie wyglądał staro, ale w jakiś sposób, trudny do zdefiniowania, sprawiał wrażenie mężczyzny, nie chłopaka. Wrażenie to tylko częściowo brało się stąd, że na ramieniu nosił karabin automatyczny. - Wiadomość z PB: Caine kazał Orcowi przegnać dzieciaki spod bariery i nakłonić je do pracy - oznajmił Edilio. - Może to nie taki zły pomysł? - zauważył Sam. - Tylko że nic z tego - powiedziała Dekka. - Orc nie chce podejść do bariery. Nie chce, żeby ludzie z zewnątrz go widzieli. No wiesz, w obecnej postaci. W Perdido Beach nie produkują żadnej żywności, nawet nie uprawiają kapusty. Gdyby nie Quinn, który stale dostarcza ryb, znów zaczęliby głodować. Powiedziałabym, że potrzebujemy Alberta, gdyby nie to, że okazał się takim nędznym podstępnym szczurem. Dekka z kolei nigdy nie wyglądała młodo. Urodziła się z poważną twarzą, która z czasem stała się wręcz posępna. Kiedy Dekka się zdenerwowała - tak jak teraz - jej mina potrafiła naprawdę budzić lęk. A Dekka wściekła przypominała gradową chmurę. - Pewnie słyszeliście o Bryzie? - zapytała, zmieniając temat. W jej głosie pobrzmiewała mieszanina irytacji i czułości. Dekka nadal czuła coś do Bryzy, choć pogodziła się z odrzuceniem. Pierwsze oczarowanie minęło, lecz miłość pozostała. - Owszem, słyszeliśmy - odparła Astrid. - Właśnie się z nią minęłaś. Edilio nie był w nastroju do pogawędek. Coś nie dawało mu spokoju. - Znajdujemy się w kiepskim położeniu. Nie wiemy, gdzie są Diana i to jej cudaczne dzieciątko rodem z chorego cyrku. Nie wiemy też, jaką mocą dysponuje Gaia. Wiemy tylko tyle, że gdyby była normalnym dzieckiem, już by nie żyła. Nie wiemy, czego chcą, jaki jest ich cel. Może niczego nie chcą, choć najprawdopodobniej... - Wzruszył ramionami. - Ale zapewne w PB sytuacja wygląda jeszcze gorzej. Mamy razem, no ile? Jakieś dwieście pięćdziesięcioro dzieciaków, nad jeziorem i w mieście. Mniej więcej. Co najmniej połowa znajduje się w miejscu, gdzie bariera przecina autostradę. Machają do swoich rodziców, płaczą i piszą wiadomości. Szczególnie te najmłodsze. Nic nie robią, nie pracują, znajdują się na otwartej przestrzeni i nikt ich nie chroni. - Stanowią doskonały cel - zauważyła Astrid. - I to duży - dorzuciła Dekka. - To terytorium Caine’a - powiedział Sam, przestępując z nogi na nogę. Kusiło go, by zwalić odpowiedzialność na brata, choć nie czuł się z tym najlepiej. - Jasne, ale są tam też nasi ludzie. Ludzie znad jeziora - zaprotestował Edilio. - Zauważyłeś, jak tu się zrobiło cicho? Połowa naszych przeszła te piętnaście kilometrów, żeby stać przy barierze i płakać, patrząc na swoje rodziny. - Nie powiedział tego sarkastycznie. Nie był zdolny do sarkazmu. - Dwa najważniejsze priorytety się nie zmieniły - odparła Astrid. - Dać ludziom jeść i powstrzymać tych, którzy chcą nas zniszczyć. Sam uśmiechnął się pod nosem na te nieco patetyczne słowa. - Nie możemy jedynie liczyć na to, że Bryza znajdzie Drake’a, Dianę i Gaię - stwierdził Edilio. - Potrzebny nam plan działania. - Miałem nadzieję, że coś wymyśliłeś - odparł Sam. Powiedział tak żartem, ale na twarzy Edilia nie pojawił się uśmiech. Sama ogarnęło dziwne uczucie, jakby ktoś przyłapał go, że nie uważa w czasie lekcji. Wyprostował plecy i nieświadomie obniżył głos o pół oktawy. - Masz rację, Edilio. Co chciałbyś zrobić? Sam nie potrafił sobie przypomnieć, w którym momencie Edilio przestał pełnić funkcję jego pomocnika i stał się równym mu partnerem. Zmiana ta trafiła również do świadomości mieszkańców jeziora, była faktem, którego nikt nie musiał oficjalnie ogłaszać. Nikt już nie mówił Ediliowi: „Omów to z Samem”. Edilio decydował we wszystkich sprawach, z wyjątkiem potyczek wojennych. Samowi ogromnie to odpowiadało. Odkrył, że nie ma oka do szczegółów. Ani do zarządzania i planowania praktycznych spraw. Uwielbiał leżeć w łóżku z Astrid, wolny od poczucia, że losy świata zależą od niego. Szczerze mówiąc, kiedy tak patrzył teraz na nią, tę koszulkę bez rękawów, mocno wyciętą po

bokach, cudowną linię nóg i... Wielkim wysiłkiem woli zmusił się, by spojrzeć na Edilia. - Dobra, kilka rzeczy. Skoro mamy trochę czasu, chcę przygotować się na najgorsze - powiedział Edilio. - Nie mamy zbyt wielu zapasów, ale chcę, żeby ludzie nie jedli nutelli i chińskich zupek. Zamierzam umieścić to, co zostało na łodzi i zakotwiczyć ją na jeziorze. Można dorzucić trochę warzyw, które hoduje Sinder, takich, które szybko się nie psują. Nie zamierzam tolerować bezczynności. Od tej chwili, jeśli ktoś chce jeść, musi ruszyć tyłek i brać się do roboty. Sam kiwnął głową. - Jasne. Po niebie nad ich głowami przeciągały chmury. Ale nie były to normalne chmury. Poruszały się według jakiegoś dziwnego wzorca, przepływały obok siebie, potem zbijały się w grupy zwalniały daleko na północy. Na południowym wschodzie niebo przybrało barwę granatu. Wszystko to było wynikiem istnienia kopuły. Nowa przezroczysta kopuła miała trzydzieści kilometrów średnicy, w jej centrum znajdowała się elektrownia. Bezpośrednio ponad nią wysokość kopuły wynosiła piętnaście kilometrów. W swoim najwyższym punkcie kopuła zbliżała się do stratosfery, wysoko ponad chmurami, gdzie jest już niewiele tlenu. Tutaj, nad jeziorem, leżącym blisko północ- no-zachodniego krańca, opadała nieco niżej. Każda osoba z zewnątrz, zaopatrzona w porządną lornetkę, mogła ich obserwować. Minęło zaledwie czterdzieści osiem godzin, odkąd bariera zrobiła się przezroczysta i Sam nadal nie mógł się nadziwić, że patrząc na jezioro Tramonto, widzi całe jezioro Tramonto. Za barierą znajdowała się przystań, pewnie jakieś półtora kilometra od miejsca, w którym teraz siedział. Widział łodzie i ludzi, ale niewielu, dosłownie garść. Niektórzy podpływali pod barierę i zaglądali do środka, jakby gapili się na zwierzęta w zoo. W tym momencie znajdowało się tam tylko dwóch chłopaków, którzy udawali, że łowią ryby, a tak naprawdę filmowali. Sam pomachał do nich, ale poczuł się jakoś głupio. Zycie w ETAP-ie zmieniło się. Astrid przysłoniła oczy i spojrzała na północ. - Helikopter. Rzeczywiście, po niebie krążył helikopter, z boku widniało jakieś logo, może stacji telewizyjnej czy komendy policji, z tej odległości nie dało się odczytać. Helikopter krążył nad przystanią. Pewnie ustawiali kamerę w stronę kopuły. Może właśnie nakierowali ją prosto na ich czwórkę, o ile było to możliwe z takiej odległości. Sam poczuł nieodpartą, acz dziecinną potrzebę, by pokazać im faka. Edilio nadal coś mówił. Sam znów poczuł się jak rozkojarzony uczeń. - Przede wszystkim potrzebujemy więcej informacji - mówił właśnie Edilio. - Co zamierzają Drake, Diana i ten dzieciak? Jak możemy temu zaradzić? W tym momencie nie wiemy nic, działamy na ślepo. - Co za ironia losu - powiedziała Astrid. Gdy wszyscy popatrzyli na nią ze zdumieniem, westchnęła i wyjaśniła: - Po raz pierwszy od dawna widzimy prawdziwe niebo i świat poza tym akwarium, ale musimy działać na ślepo. - A - powiedzieli chórem wszyscy troje. - No tak. - Wiecie, dowcipna uwaga traci sens, jeśli trzeba ją tłumaczyć - dodała, wyraźnie niezadowolona. - Chciałbym porozmawiać z Caine’em - podjął Edilio. - Idę do PB. Musimy współpracować. - Mam pójść z tobą? - spytał Sam. - Jeśli to ty będziesz próbował zmotywować dzieciaki, ślęczące koło bariery, Caine tylko się wkurzy. A nie mamy czasu na te wasze gierki. Szczerze mówiąc, Sam... No, zastanawiałem się.. To znaczy, nie chciałbym ci niczego narzucać... Sam uśmiechnął się. - Stary, jeśli masz dla mnie robotę, to po prostu powiedz. - To nie jest zwykła robota. To... No dobra. Chodzi o to, że nawet Bryza nie może znajdować się we wszystkich miejscach naraz. Szuka, ale robi to bezplanowo. Uwielbiam ją, ale krąży po okolicy na chybił-trafił i nie pozwala nikomu niczego sobie zasugerować. Sam kiwnął głową. - Chcesz, żebym poszedł szukać guza. - Bryza krąży dokoła PB, wypatruje wszelkich znaków, świadczących o tym, że Gaia i Drake zbliżają się do miasta. No i, rzecz jasna, pilnuje, by nie znaleźć się poza zasięgiem kamer. Ale może Gaia gdzieś się zaszyła, może siedzi gdzieś ukryta i rośnie w siłę. A może nadchodzi. Po chwili namysłu Sam powiedział: - Kopalnia, baza wojskowa, park narodowy lub elektrownia.

- Moja lista wygląda tak samo. A, i nie możesz zabrać ze sobą Dekki. Potrzebuję... potrzebujemy jej tutaj. - To kogo mogę wziąć? - Nie wiemy, co potrafi Gaia. Sam, być może twoja moc nie starczy i nie zdołasz jej pokonać. Jej, tego, wszystko jedno. Nawet z pomocą Dekki. - Tu z szacunkiem skinął głową w jej stronę. - Bez obrazy. Dekka również lekko poruszyła głową, na znak, że nie wzięła tych słów do siebie. Znała własne ograniczenia. - Uważam, że nie powinniśmy czekać na Gaię, tylko sami wybrać czas i miejsce - dodał Edilio. - Uciekła z Dianą i Drake’iem - zauważyła Astrid. - Nie wróciła, uciekła. To chyba nie świadczy o tym, że jest jakoś szczególnie niebezpieczna. Sam spuścił wzrok i uśmiechnął się. - Gdyby Toto był tutaj, powiedziałby wyraźnie, co o tym sądzi. Gaiaphage nie zamieszkałby w ludzkim ciele, gdyby to miało go osłabić. A ty dobrze o tym wiesz. Nastrój, wcześniej dość pogodny dzięki Briannie, robił się coraz bardziej ponury. Edilio sprawił, że wrócili do rzeczywistości. A rzeczywistość była brutalna. Astrid szukała odpowiednich słów, argumentów, ale w końcu zdołała wydobyć z siebie tylko tyle: - Nie chcę, żebyś zginął, Sam. Jeśli wyruszysz Gai na spotkanie... - Edilio nie zamierza wysłać mnie samego, prawda, Edilio? - Sam sięgnął po jej dłoń, ścisnął ją, ale Astrid nie odpowiedziała. - Chyba powinniśmy wkrótce ruszać - powiedział Edilio. - Za godzinę? Sam przytaknął. Skazaniec, godzący się z wyrokiem. - Za godzinę. ROZDZIAŁ 3 | 77 GODZIN, 37 MINUT - Jestem głodna - oznajmiła Gaia, nie pierwszy raz tego poranka. W nocy Drake przyniósł trochę karczochów i martwego szczura, lecz to nie wystarczyło. Gaia od razu posłała go po więcej. Była bardzo głodną małą dziewczynką. Rosnącym potworem. Początkowo żywiła się mlekiem z piersi Diany, ale rozwijała się w takim tempie, że mleko matki nie wystarczało. A Diana była fizycznie wrakiem - niedożywiona, posiniaczona, poobijana. Jej ciało musiało w ciągu zaledwie czterech miesięcy dostosować się do tego, co zwykle zajmuje dziewięć. A sam poród, ból i krzyki w ciemnej gorącej jaskini... Cóż, krótko mówiąc, Diana była w nienajlepszej formie. Przez ostatnie dwa dni Gaia leczyła się z obrażeń i rosła. Wciąż wysyłała Drake’a, by szukał dla niej jedzenia. Przetrzebił pola, zaatakował też transport jedzenia, jadący z Perdido Beach w stronę jeziora. Zabijał zwierzęta i przynosił Gai, a ona piekła je w rozbłysku ognia ze swoich dłoni i zjadała. Ale jej apetyt ciągle rósł. Stawał się niebezpieczny. Diana nie miała szans, by dostać choćby odrobinę z tego, co Drake przynosił jej córce. A jeszcze gorsze i bardziej przerażające były te długie, pełne namysłu spojrzenia, które posyłała jej Gaia. Dziewczynka nie potrafiła ukrywać emocji: patrzyła na Dianę jak na potencjalny obiad. Czasami śliniła się jak pies, gdy nadchodzi czas karmienia. Nadal szli wzdłuż bariery, kroczyli obojętnie po okręgu, wyznaczającym przestrzeń, którą nazywano ETAP-em. Ekstremalne Terytorium Alei Promieniotwórczej. Tę ironiczną nazwę wymyślił Howard Bassem. Howard już nie żył. Pożarły go kojoty. Teraz Drake znów poszedł szukać jedzenia. Diana miała nadzieję, że jej znienawidzony wróg tym razem odniesie sukces. I że wkrótce się pojawi. Diana i Gaia znajdowały się wysoko w górach, powyżej kopalni, w której kiedyś mieszkał gaiaphage. Diana po raz pierwszy przekonała się naocznie, że szczyty gór wystają ponad kopułą. Właściwie ona i Gaia znajdowały się na pogórzu, ale wystarczająco wysoko, by Diana widziała błękit oceanu w oddali. Znaczyły go ciemne smugi wysp. - Ha. Wiem, gdzie można znaleźć jedzenie - powiedziała Diana. - Już mi mówiłaś: w Perdido Beach. Ale nie jestem gotowa, żeby tam pójść. Naprawdę jesteś taka durna, że już o tym zapomniałaś? - Mam powyżej uszu słuchania tych wyzwisk - warknęła Diana. - Możesz zwracać się do mnie „mamo”. Lub „Diano”. Obie formy mi odpowiadają. Gaia zawahała się, spojrzała na Dianę, a potem zamrugała. - Aaaaaa! Nie, nie, nie! - krzyczała Diana. Rozżarzone ostrze wbijało się w jej mózg. Ból był potworny i

przerażający. Jakby jakieś zwierzę uwięzione w jej głowie próbowało się wydostać. Ból ustał równie gwałtownie, jak się zaczął. Trwał pewnie jakieś trzy sekundy, choć Diana miała wrażenie, że znacznie dłużej. A gdyby trwał dłużej, Diana chyba by oszalała. Klęczała na ziemi, drżąca, walcząc z mdłościami - nawet nie miała czym wymiotować. - Ty nie stawiasz mi żądań - powiedziała Gaia. Podeszła bardzo blisko: dziecko, ale obdarzone mocą, jaką żadne dziecko nie dysponowało. Miała błękitne oczy i ciemne, niemal czarne włosy. Przesunęła pulchnym palcem po plecach i karku Diany, jakby sprawdzała, sondowała, niczym kucharz, oceniający kawałek mięsa na pieczeń. - Służysz mi. Jesteś niewolnicą. Moją niewolnicą. Diana kiwnęła głową. Nie mogła wydusić słowa, jej czaszka wciąż pulsowała echem potwornego bólu. Gaia odsunęła się. - Ale skoro używam ludzkiego języka, muszę jakoś cię nazywać. A więc niech będzie Diana. - Cudownie - wycedziła Diana przez zaciśnięte zęby. - To co z tym jedzeniem? - zapytała Gaia. - Wyspa. Widać ją stąd, to ten szary kształt na oceanie. Gaia spojrzała we wskazanym kierunku. - Nic nie widzę. - Ale chyba widzisz ocean? Takie niebieskie? - Nie. Diana zamyśliła się na chwilę, po czym rozejrzała się i spytała: - Widzisz kępę drzew, rosnących na tej górze? Ile ich jest? - Były tam trzy drzewa, wyraźnie widoczne. - Nie mogę ich policzyć. Zlewają się. - Jesteś krótkowzroczna - stwierdziła Diana. Potem zaczęła się śmiać. - A może mnie nabierasz? Krótkowzroczne monstrum? Potrzebne ci okulary? Gaia widocznie nie miała nic przeciwko nazwaniu jej monstrum, bo nie ugodziła Diany za karę kolejną porcją bólu. Ale przy słowie „krótkowzroczna” zmarszczyła brwi. - Chcesz powiedzieć, że masz lepszy wzrok ode mnie? Diana wzruszyła ramionami. - Sądzę, że to wynika z kształtu twoich gałek ocznych. Ludzkie ciało takie już jest, pełne niedoskonałości. Poza tym rośniesz w niesamowitym, nienaturalnym tempie. Kto wie, co się dzieje z twoim ciałem? Diana zastanawiała się, czy Gaia potrafi kontrolować prędkość, z jaką rośnie. Przypuszczała, że pewnie kieruje tym gaiaphage. Ale może to tylko jeden z dziwacznych efektów ETAP-u? Nadal próbowała też ustalić, co wie, a czego nie wie Gaia. Całe życie spędziła w kopalni jako gaiaphage. Potrafiła posługiwać się językiem, ale w wymuszony sposób. Miała wiedzę na temat wielu rzeczy, ale istniały w niej również spore luki. Przypominała przybysza z innego kraju, który dopiero poznaje nowe otoczenie. Najbardziej prawdopodobna wydawała się teoria - Diana nie wypytywała o to Gai - że Gaia czerpie wiedzę z umysłów, nad którymi zdobyła kontrolę lub które przynajmniej dotknęła. Diany. Lany. Caine’a, kiedyś, dawno temu. Powróciła w pamięci do tamtej chwili, kiedy Caine wyczołgał się z kopalni, gdzie przebywał z gaiaphage. Zachowywał się jak obłąkany, miał paranoję, był ciężko chory. Pielęgnowała go, pomogła mu przez to przejść. Czy to dlatego mimo wszystko nigdy jej nie zdradził? Caine i wdzięczność? - Niedługo będziesz potrzebowała większych ubrań - powiedziała Diana. - Pewnie wkrótce całkiem się wyleczysz, nie będziesz już taka, wybacz, odrażająca. I zaczniesz... dojrzewać. - Dojrzewać? - powtórzyła Gaia, wyraźnie niepewna, czy oznacza to dla niej jakieś korzyści, czy raczej zagrożenie. - Nieważne, w tym momencie nie jestem gotowa na taką rozmowę - odparła Diana. - W każdym razie na jednej z tamtych wysp znajduje się jedzenie. - Jak się tam dostaniemy? - Cóż, to zależy. Prawda? - Od czego? - Od twoich umiejętności. Od mocy, które posiadasz. Widziałam, jak zaatakowałaś swojego oj... Caine’a. Przesunęłaś go siłą umysłu. To wszystko, co masz? Telekineza? To samo, co Caine? - Mam dostęp do wszystkich mocy. Szybkość, umiejętność przesuwania przedmiotów umysłem, siła.

Potrafię wyłączać i włączać siłę ciążenia. Wyprodukować zabójcze światło. Uzdrawiać. - W takim razie możesz przeskakiwać z miejsca na miejsce, jak Taylor. Mogłabyś teleportować się na wyspę, zabrać trochę jedzenia i wrócić, w jednej chwili. Gaia zrobiła zaciekawioną minę. - Nie znam Taylor. Diana zmarszczyła brwi. - Nie? - „Interesujące”, pomyślała. - Potrafi się teleportować. Wystarczy, że pomyśli o jakimś miejscu i zaraz tam jest. Coś, co niemal można by nazwać zakłopotaniem, przemknęło po twarzy Gai. Nie lubiła przyznawać się do własnych ograniczeń. „Może mogłabym to wykorzystać. Tylko po co? Jesteś jej matką czy jej wrogiem? A może tym i tym?” Gaia przymknęła oczy. Stała całkowicie nieruchomo. Minę miała skupioną, jakby czegoś szukała, niemal jakby się modliła. W końcu powiedziała: - Ta, którą nazwałaś Taylor... ona już nie istnieje w tej formie co wcześniej. Nie mogę... dosięgnąć jej mocy. Dopiero po chwili do Diany dotarł sens tych słów. Nagle doznała olśnienia. - A więc ty sama nie masz mocy. Możesz tylko używać mocy odmieńców, mutantów. Nie możesz już robić tego, co potrafiła Penny, bo Penny nie żyje. A Taylor? - Mutacje, umożliwiające pojawienie się mocy, następują w ciałach, ale moce istnieją również poza ciałami. Mogę sięgnąć do tego miejsca i użyć mocy. - Mówiła cierpko protekcjonalnym tonem, jakby zwracała się do dziecka, co w jej przypadku wyglądało szczególnie dziwacznie. - Nie zrozumiałabyś. Ale Diana wstrzymała oddech. Jedną rzecz zrozumiała. - To dlatego nie pozwoliłaś Drake’owi zabić Caine’a. To dlatego uciekliśmy. Nie możesz zabić Caine’a ani Sama, ani Brianny, bo wtedy utracisz ich moc. Gaia miała bardzo zadowoloną z siebie minę. - Wszystkie rzeczy są ze mną połączone, durna... Diano. Moc mojego ojca istnieje, ponieważ zmutował się i utworzył ze mną pole. Kiedy umrze, jeden kraniec tego pola zniknie. Moc, istniejąca pomiędzy nami, osłabnie. Ale potem wywołam kolejne mutacje. Taka jest... taka jest moja natura. Jestem, jaka jestem. To, co stracę dzisiaj, później mogę odzyskać. Z czasem. Diana zastanawiała się, czy ma odwagę zadać kolejne pytanie. Znów szły przed siebie, niemal jak spacerujące razem przyjaciółki, jeśli pominąć fakt, że jedna z nich była piętnastolatką, zniszczoną na ciele i umyśle, a druga ślicznym dzieckiem o umyśle i woli przerażającego potwora. Wiele trzeba by pominąć. Gaia mogła zabić ją w każdej chwili. Mogła ją torturować. To drugie robiła, tego pierwszego nie. Dlaczego? Czy czuła coś do niej? A może potrzebowała? Jeśli tak, to do czego? Na pewno nie z powodu mocy, Diana potrafiła jedynie czytać moce innych ludzi. - Skąd o tym wszystkim wiesz? - spytała, starając się, by w jej głosie zabrzmiała nuta podziwu. W jej głowie nagle pojawił się obraz Astrid. Tak, Astrid byłaby wściekła, gdyby Diana jako pierwsza zrozumiała tajemnicę gaiaphage. - Kiedy mnie stworzono, miałam już jakąś wiedzę. A potem nauczyłam się wielu innych rzeczy. Używam tego ciała, ale ono nie jest moje - mówiła Gaia, nadal głosem dziecka. - Jestem potężniejsza od każdej formy, którą mogę przybrać. Tą niewielką częścią umysłu, która nadal fantazjowała, że Gaia naprawdę jest jej córką, Diana zanotowała, że dziewczynka ma zdrowe ego. Rodzic chyba powinien zwracać uwagę na takie rzeczy? Powinna pękać z dumy i mówić wszystkim: „Tak, Gaia jest bardzo pewna siebie. Gaia jest bardzo rozwinięta jak na swój wiek. Gaia jest bardzo uzdolniona. Gaia ma bogatą wyobraźnię: wierzy, że jest zielonym szlamem, zamieszkującym ludzkie ciało. Czy to nie urocze?”. - To wszystko dzieje się z mojego powodu - podjęła Gaia, najwyraźniej zadziwiona własną mocą i wyjątkowością.

- Scenariusz napisano bardzo dawno temu, bardzo daleko stąd. Nigdy nie przypuszczali, że naprawdę się narodzę, ale ten scenariusz, ten wirus, dostał pożywkę w postaci ciężkiego promieniowania oraz odrobiny DNA, ludzkiego i innych istot. To nie było ich zamiarem, oni chcieli tylko rozsiać życie po całej galaktyce. - Mówisz o meteorycie, który uderzył w elektrownię atomową - powiedziała Diana. Akurat tego Astrid się domyśliła. Nie trzeba być geniuszem, by domyślić się, że katastrofa, której Perdido Beach zawdzięczało swą nieoficjalną nazwę, Dolina Odpadów Radioaktywnych, wiązała się z wydarzeniami, które nastąpiły w późniejszym czasie. - Czekaj. Ludzkie DNA? - Kiedy meteoryt uderzył, w elektrowni przebywała jedna ludzka istota. Nasze kody zlały się w jedno i dostały pożywkę w postaci uranu. A potem się urodziłam. To były moje prawdziwe narodziny - dodała pospiesznie, rzucając Dianie zdegustowane spojrzenie. - Prawdziwe narodziny. Nie ten chory cyrk, jakim były narodziny tego ciała, ale tamten cudowny wypadek, dzięki któremu powstałam. W piskliwym głosie Gai pobrzmiewało podekscytowanie. Ale nie zdradzał prawdziwej radości czy zadziwienia. Brzmiał w ten sposób, ponieważ jej struny głosowe nadal były krótkie. Fakt biologiczny, nie odbicie emocji. Albo Gaia naprawdę była osobą patologicznie egocentryczną. Diana zastanawiała się, czy ta istota w ogóle coś czuje, nie licząc wysokiego mniemania na własny temat i żądzy władzy. Zastanawiała się też, skąd Gaia wzięła wyrażenie „chory cyrk”. W czyim umyśle je znalazła? Co dokładnie wiedziała? „Na pewno nie wszystko”, odparła Diana w myślach. „Nie wiedziała o Taylor. Może dlatego ciąga mnie ze sobą - bym uzupełniała luki w jej wiedzy”. - Przez ten chory cyrk o mało nie umarłam - powiedziała Diana z goryczą. Na samo wspomnienie czuła ból, trauma pozbawiała ją sił. „To nie jest moja córka. To, że jest podobna do mnie, że ma podbródek Caine’a i moje oczy, wszystko to tylko złudzenie. Nie wiem, jaka była, jaka mogła być moja córka, ale to jest gaiaphage. Potwór. Idę obok potwora, rozmawiam z potworem”. - Znajdujemy się niedaleko miejsca, w którym... w którym spędziłam dzieciństwo - powiedziała Gaia. - Czuję to. - Masz na myśli kopalnię? Tak, chyba tak. Ale nie pójdziemy tam, prawda? Jeśli Sam cię szuka, na pewno sprawdzi również tam. - Jestem głodna, durna... Diano. Pójdę tam i zawołam kojoty, jeśli jakieś w ogóle przeżyły. Jeden kojot mógłby wyżywić nas przez jakiś czas. - Chyba niewiele ich zostało. Sądzę... - Jestem głodna! Głodna! Muszę jeść! - wyła Gaia niczym rozpuszczony bachor. - To ciało potrzebuje jedzenia! Powtarzasz mi ciągle, czego nie mogę robić! Mogę robić, co tylko mi się podoba: jestem gaiaphage! - Pięści miała zaciśnięte, twarz białą z wściekłości. Wściekłość. A więc jakieś uczucie. Diana cofnęła się, przestraszona, że Gaia może ją zaatakować. Skuliła się, przygotowana na przeszywający ból. Ale nie pojawił się. Wzrok Gai błądził gdzieś dalej. - Co to jest? Diana odwróciła się i zobaczyła coś tak nieprawdopodobnego, że nie mogła w to uwierzyć. Były w górach, daleko od miasta, w najbardziej wysuniętej na północ części ETAP-u. A po zewnętrznej stronie kopuły znajdowało się dwóch młodych, pewnie dwudziestoparoletnich mężczyzn, zaopatrzonych w sprzęt do wspinaczki i haki, przyczepione do pasków przy spodniach. Wyglądali na bardzo podekscytowanych i zaskoczonych widokiem Diany i Gai. Nagle Diana uświadomiła sobie, jak wyglądają: poobijana, zakrwawiona nastolatka i mała dziewczynka o skórze, pokrytej rozległymi poparzeniami trzeciego stopnia. Mężczyźni przerwali to, co właśnie robili - czyli rozstawianie składanej aluminiowej drabiny - i pomachali. Jeden z nich, rudowłosy, wyjął z plecaka iPhone’a i zaczął nagrywać. Diana pokazała mu środkowy palec. Rudy zaśmiał się. Nieme przedstawienie. - Chodźmy stąd - powiedziała Diana. - Nie.

- To tylko jacyś idioci, którzy próbują wdrapać się na kopułę i pstryknąć parę fotek. - Daleko nie zajdą - stwierdziła Gaia. - Można coś oprzeć o kopułę, ale nie da się niczego do niej przyczepić. Ani wbić w nią gwoździ. - No to spadną. - Milcz. Muszę się skupić. - Na czym? Gaia uśmiechnęła się posępnie. - Nemezis. Potem zamknęła oczy. Zacisnęła swe małe piąstki, potem otworzyła. Całe jej ciało mocno się napięło. Jej skóra zaczęła świecić tym dziwnym blaskiem: słabym chorobliwym zielonym blaskiem. Mężczyźni oparli drabinę o kopułę. Nie widzieli, co dzieje się z Gaią, akurat patrzyli w drugą stronę. Diana zaryzykowała i lekko pokręciła głową. „Nie”. „Uciekajcie. Musicie uciekać”. Ale rudy już przygotował linę i haki. Znalazłszy się na szczycie drabiny, przyłożył gumową ssawkę do kopuły. Nie przyczepiła się. Wzruszył ramionami, patrząc na Dianę, trochę komicznie, jakby chciał powiedzieć: „Hej, co jest, myślałem, że da radę”. Potem zaczął wbijać hak. Nie rozległ się żaden dźwięk. Na kopule nie pojawiło się nawet najdrobniejsze zadraśnięcie. Drugi mężczyzna podał Rudemu dwa kawałki metalu, które ten przyczepił do drabiny, wydłużając ją w ten sposób. To pozwoliło mu wspiąć się jeszcze jakieś cztery metry wyżej. - Niezbyt bystrzy, co? - zauważyła Diana. Prawdopodobnie Gaia nie mogła im nic zrobić. Prawdopodobnie. Ale ta dziewczynka, która tak naprawdę nie była dziewczynką, obnażyła zęby i czekała, zapatrzona gdzieś w przestrzeń, wyraźnie dobrze się bawiąc, cokolwiek robiła w tym miejscu, do którego Diana nie miała wstępu. - Tylko na chwilkę, Nemezis - wyszeptała. Mimo narastającego przeczucia, że za chwilę wydarzy się coś strasznego, Diana wpatrywała się, zafascynowana, w to, czego nie widziała od tak dawna: w dorosłych. W dodatku byli to dorośli w czystych ubraniach, mieli czyste, ładnie przycięte u fryzjera włosy. I nie nosili broni, nawet łomu czy kija bejsbolowego. Kiedy po raz ostatni widziała kogoś nieuzbrojonego? Każdy mieszkaniec ETAP-u powyżej czwartego roku życia zawsze nosił coś przy sobie, choćby zaostrzony patyk. - Działasz mi na nerwy - szepnęła Gaia. - Jestem głodna. Obwódki oczu Gai zaczęły się żarzyć, jakby ktoś zapalił w jej głowie latarkę. Pięści miała mocno zaciśnięte. Zgrzytała zębami. Rudowłosy znajdował się teraz wysoko nad głową Diany, ale nic nie wskazywało na to, by miał poczynić jakieś postępy. Ustawił się w odpowiedniej pozycji i gotował się do filmowania, lecz dotarł już do końca drabiny. Kopuła miała pośrodku wysokość piętnastu kilometrów, na całym świecie nie istniała taka drabina, dzięki której można by wspiąć się choćby... - Achchch! - krzyknęła Gaia i cały świat się zakołysał. Przypominało to niewielkie trzęsienie ziemi, z tymże również samo powietrze zdawało się wibrować. Diana poczuła podmuch na twarzy. Usłyszała świst wiatru. A potem rudowłosy spadł. Prosto na ziemię u stóp Diany. Wpadł do środka. Do ETAP-u. Leżał nieruchomo, kompletnie zaskoczony. Popatrzył na nie, potem na swojego przyjaciela, który przyglądał się temu z zewnątrz, z szeroko rozdziawionymi ustami. Potem uśmiechnął się i powiedział: - Łoa! Ale jazda! Gaia również się uśmiechnęła i powiedziała: - Jedzenie. Pete poczuł cios, w taki sposób, że trudno byłoby to wyjaśnić komuś, żyjącemu w zwykłym świecie. Pete nie miał ciała, lecz poczuł to uderzenie. Mocne. Bolało. Zakręciło mu się w głowie. Nigdy wcześniej nie czuł niczego podobnego. To mogła spowodować tylko jedna istota: Ciemność. Zielone wici, które tak często wyciągały się w stronę jego umysłu, tym razem go dosięgły.

Gaiaphage. Uderzył go. Tak mocno, że na ułamek sekundy jego świadomość znikła. To było szokujące doznanie. Do tej pory nie przypuszczał, że coś takiego jest możliwe. Nikt nie miał prawa go bić! Nie wolno bić. Jego siostra powtarzała mu to tyle razy. Matka też. Nie wolno bić. Nawet jeśli jesteś wściekły czy zrozpaczony. Jeżeli to stało się raz, to znaczy, że może się powtórzyć. Ciemny umysł, który dotknął go kiedyś, dawno temu, który w jakiś sposób go ukształtował, który czasami nim manipulował, czasami budził w nim przerażenie - a zawsze budził lęk - ten wierny choć daleki towarzysz przed chwilą zadał mu ból. Pete pogodził się, że znika, zaakceptował to niemal przyjemne uczucie rezygnacji z życia, krótkiego i jakże pełnego cierpienia. Był gotów odejść. Był gotów zniknąć. Ale ten nagły atak... to było złe. Nie zasłużył na coś takiego. To było nie w porządku. Wzbudziło gniew Pete’a. Nie waż się znowu mnie uderzyć, pomyślał. Bo jak nie... ROZDZIAŁ 4 | 76 GODZIN, 52 MINUTY Zamknęli drzwi kabiny. W pomieszczeniu było bardzo ciasno, więc od razu osunęli się na koję. Sam pocałował Astrid, starając się nie myśleć o tym, że to ostatni raz. Czuł się szczęśliwy. Niesamowite. Nareszcie był szczęśliwy. Właśnie w tym miejscu, w tym momencie, trzymając swoją dziewczynę w ramionach, był szczęśliwy. Czy dlatego, że czuł zbliżający się koniec? Nie, to jakiś obłęd. Naprawdę czuł szczęście. Szczęście nie musi przecież oznaczać, że za rogiem czai się jakaś tragedia. A może? - Nie powinien był cię o to prosić - powiedziała Astrid. - Wręcz przeciwnie. Kto inny by poszedł, jeśli nie ja? - Dosyć zrobiłeś. Więcej niż dosyć. Sto razy więcej. Ich twarze znajdowały się tuż obok siebie, Sam czuł na skórze jej oddech, kiedy mówiła. Byli tak blisko, że słyszał przyspieszone bicie jej serca. - To koniec gry, Astrid - powiedział miękko. - Ty masz wyjść z tego żywy. - Ale co mam zrobić? Schować się tutaj i czekać, aż to wszystko minie? - Może i tak. Może tym razem po prostu nie wyrywaj się pierwszy do walki. Może po prostu pozwól się komuś wyręczyć. - Gaia uciekła z Drake’iem i Dianą, ale nie sądzę, by to świadczyło o jej słabości. A jeśli rzeczywiście jest słaba, okej, sprawdźmy to i zakończmy sprawę. Jego słowa brzmiały sensownie. Nie miała żadnych argumentów. - A jeśli nie jest słaba? Jeśli jest dokładnie taka, jak przypuszczamy, tak niebezpieczna, jak się tego obawiamy? Co wtedy, Sam? - W takim wypadku lepiej zaatakować, nim będzie gotowa. Lepiej nie czekać, aż sama wybierze czas i miejsce. - Przytulił głowę do jej głowy, na jednej poduszce. - Edilio ma rację. Ty też o tym wiesz. Poczuł lekkie rozczarowanie, że nie próbuje z nim dyskutować, że brak jej dobrych argumentów. Jakaś jego część miała nadzieję, że się pomylił. Milczenie Astrid było niczym wyrok. Kolejna potyczka. Kolejna bitwa. Ile jeszcze przetrwa? Na razie szczęście mu dopisywało. Ma uwierzyć, że świat chce, by żył szczęśliwie u boku Astrid? Z jego doświadczeń wynikało, że świat jest zupełnie inny. - Kocham cię - powiedział. - Ja też cię kocham. Gdyby to jeszcze mogło coś zmienić. - W jej głosie brzmiała gorycz. Gniew. Nie na niego, ale na cały świat. Potem wyszeptała: - Najpierw ją odizoluj. Zlikwiduj Drake’a. I jeśli będziesz musiał, zlikwiduj też Dianę. Zaszokowało go, z jaką obojętnością to powiedziała. - Dianę? Od kiedy Astrid używała eufemizmów typu „zlikwidować”? I od kiedy uznała, że może udzielać mu takich rad? - Gaia jest z nią w jakiś sposób powiązana. Jeśli Diana nadal żyje, to dlatego, że Gaia jej potrzebuje, może nawet w jakiś sposób o nią dba. To jej slaby punkt. Wykorzystaj go.

- Psujesz taki przyjemny nastrój - rzucił żartobliwie dla rozluźnienia atmosfery. - Potem go naprawię - odparła. - Ale teraz obiecaj mi: zrobisz wszystko, żeby wygrać. Żeby przeżyć. Bez względu na koszty. - Astrid... Nagle jedną ręką chwyciła go za twarz i mocno ścisnęła. - Posłuchaj mnie. Nie zamierzam stracić cię tylko dlatego, że postanowiłeś grać fair. Masz przeżyć. To nie jest żadna ostatnia misja, nie jesteś skazańcem. Rozumiesz? Nie zamierzam do końca życia płakać po tobie i tęsknić. Razem przetrwamy ten koszmar. Ty i ja, Sam. Na długą chwilę zapadła cisza. Sam nie wiedział, co powiedzieć. Astrid chwyciła za brzeg jego koszulki i zdjęła mu ją przez głowę. Potem rozpięła pasek i ściągnęła dżinsy. Pchnęła go, lekko, lecz stanowczo, na posłanie. Następnie sama się rozebrała i stanęła w słabym świetle, patrząc na niego, tak jak on patrzył na nią. - Sprawiasz, że chce mi się żyć - powiedział, niby żartem. - Naprawiam nastrój - odparła, starając się, by zabrzmiało to lekko i seksownie. - Naprawiasz mnie. Usiadła na nim. - Przetrwamy to razem, Sam. Niezależnie od ceny. Ty i ja. - Ty i ja. Powstrzymała go i powiedziała natarczywie: - Bez względu na koszty. Powiedz to. - Ty i ja - powiedział w końcu. - Bez względu na koszty. - Przysięgnij. - Astrid... - Przysięgnij. Powiedz to. Powiedz „przysięgam”. - Przysięgam - powiedział, zbyt lekko. Bez przekonania. Ponieważ pragnął jej i chciał być szczęśliwy tu i teraz. Naciągnął prezerwatywę. Astrid wydała lekki okrzyk, kiedy w nią wszedł. - To nie jest ostatni raz, Sam - powiedziała. - To nie jest ostatni raz - powtórzył, wiedząc, że żadne z nich w to nie wierzy. Lana Arwen Lazar obudziła się gwałtownie, zaalarmowana jakimś dźwiękiem. Sięgnęła po pistolet, leżący koło poduszki. Usiadła i wymierzyła, bardzo powolnym ruchem. Sanjit Brattle-Chance padł na podłogę i, bardzo rzeczowym tonem, jeśli wziąć pod uwagę, że leżał z twarzą wciśniętą w dywan, powiedział: - Jeśli mnie zastrzelisz, nie powiem ci, gdzie schowałem papierosy. - Że co? - warknęła Lana. W pokoju nadal było dość ciemno. Hotel Clifftop, w którym mieszkała od początku ETAP-u, został wyposażony w doskonałe grube zasłony, blokujące dostęp słońcu. Jedynie przez dziurkę, wypaloną papierosem w tkaninie, wpadało nieco światła. - Uważam, że powinnaś ograniczyć palenie - powiedział Sanjit i podniósł się odważnie, choć Lana nie opuściła broni. Patrick, wierny pies Lany, który nieomylnie wyczuwał niebezpieczeństwo, teraz zeskoczył z łóżka i wczołgał się za sofę. - Ograniczyć? - Tak naprawdę powinnaś rzucić. Ale na razie przynajmniej ograniczyć. - Oddaj mi papierosy. - Nie mogę. - Widzisz tego gana? - Owszem, zauważyłem. - Oddaj papierosy. - Nie chcę, żebyś dostała raka płuc. Potrafisz świetnie leczyć rany, ale wiesz równie dobrze, jak ja, że z chorobą sobie nie poradzisz. Lana popatrzyła twardo na Sanjita. - Widzisz to łóżko? Chcesz jeszcze kiedyś do niego wrócić? Ze mną? Sanjit westchnął. Był szczupły, niewysoki, miał ciemną skórę, ciemne włosy i oczy. Przeważnie całość

rozjaśniał nonszalancki uśmiech. Ale w tym momencie wiedział, że uśmiech nic tu nie da. - Nawet nie zamierzam odpowiadać na to pytanie. Nadejdzie taki dzień, kiedy będziesz się wstydzić, że w ogóle... - Oddaj mi papierosy. Sanjit włożył rękę do kieszeni, a potem podał coś Lanie. - Co to jest? - Pół papierosa. Nie odkładając broni, sięgnęła po zapalniczkę. Zapaliła papierosa i wciągnęła dym. - Gdzie druga połówka? - Z innej beczki - powiedział Sanjit - dzieje się coś niefajnego. - To jest ETAP, tu nieustannie dzieje się coś niefajnego. Akurat w tym momencie rozważam, czy strzelić ci w oko, czy może jednak nie. Sanjit zignorował te słowa i rozsunął zasłony. - Tak, światło rzeczywiście jest niefajne - stwierdziła Lana, mrużąc oczy. Z połówki papierosa zostało zaledwie pięć milimetrów, lecz Lana była zdecydowana wziąć jeszcze jednego macha, nawet gdyby miała poparzyć sobie palce. W końcu ciekawość zwyciężyła. Postawiła nogi na podłodze, podniosła się, jęcząc z niezadowoleniem, i podeszła do przesuwanych szklanych drzwi. Sanjit otworzył je i czekał z boku. Lana wyszła na balkon i zamarła. Normalnie z balkonu roztaczał się wspaniały widok, ale od kiedy Lana zamieszkała w hotelu, z lewej strony zawsze widniała perłowoszara bariera ETAP-u. Dwa dni wcześniej bariera stała się przezroczysta, Lana odzyskała pełen widok na ocean. I na pozostałą część hotelu. Ale nikt się tam nie kręcił, co bardzo jej odpowiadało. Aż do teraz. Bo teraz na sąsiednim balkonie stało sześć osób. Zaledwie dwa metry od niej. Kamery - od telefonów komórkowych po Canony z wielkimi obiektywami - uniosły się jednocześnie i wycelowały w Lanę. Jej włosy sterczały na wszystkie strony, miała na sobie poszarpaną fioletową koszulkę z napisem FCKH8 i chłopięce bokserki, w ustach trzymała dopalającego się peta. A w prawej ręce pistolet. Lana wróciła do środka i powiedziała: - Dobra. Gdzie moje papierosy? - Jak to się stało? - spytał rudowłosy mężczyzna. Spojrzał na swojego towarzysza po drugiej stronie bariery. Sięgnął do niej ręką, puknął i natychmiast cofnął rękę. Mina drugiego mężczyzny wyrażała dokładnie to samo. Jak to się stało? Po chwili wyjął telefon i zaczął nagrywać. - Jak to się stało? - spytała Diana z osłupieniem. Gaia nie wyglądała na zdziwioną. Ale na zaniepokojoną, owszem. - Uderzyłam Nemezis - powiedziała. - Chyba przeze mnie właśnie sobie uświadomił... Nieważne. Może muszę ruszać się szybciej, niż myślałam. - Westchnęła i zrobiła zdziwioną minę, jakby nie wierzyła, że to ona wydała taki dźwięk. Potem dodała: - No, ale przynajmniej mam pokarm dla ciała, które mi zrobiłaś, Diano. - Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę - odezwał się rudy. Wstał i wyciągnął rękę w stronę Diany. - Niesamowite, co? Jestem pierwszy? Gaia podeszła do niego, chwyciła jego dłoń, potem złapała go za nadgarstek, drugą rękę położyła na jego bicepsie i nagle, jednym szybkim ruchem wyrwała ramię ze stawu, jakby to był kawałek indyka, który za długo leżał w piekarniku. - Gaia! - krzyknęła Diana. Mężczyzna wydał z siebie upiorny przeraźliwy wrzask. - Aaaa! Aaaa! Aaaa! Krew trysnęła z jego ramienia i z oderwanej ręki. Mężczyzna upadł na plecy, wciąż krzyczał jak obłąkany, a krew strzelała z rany niczym woda z przeciętego węża ogrodowego. Diana osunęła się na kolana, płacząc. - O Boże, o Boże! Gaia niedbale rzuciła ramię na płaski głaz. Uniosła rękę i wypuściła z niej straszne parzące światło -

takie, jakie potrafił wyprodukować Sam - prosto na ramię. Ale nie zamierzała go spalić. Tylko upiec. - Nie, nie, nie! - krzyczał mężczyzna. - Aaaa! Aaaa! - On umrze - powiedziała Diana. - Całkiem możliwe - odparła Gaia, przyglądając się pieczeni. - Tyle krwi... - Gaia! Po zewnętrznej stronie kopuły drugi mężczyzna krzyczał bezgłośnie, oczy miał wielkie jak spodki, usta tworzyły przerażone O. Telefon prawie wysunął mu się z drżącej ręki. Diana otworzyła plecak mężczyzny, wyjęła koszulkę i zaczęła owijać nią potworną poszarpaną ranę. Mężczyzna wywrócił oczami i zemdlał. Krew nadal płynęła, mieszała się z ziemią, tworząc brudne błoto. - Gaiu! Uratuj go! - prosiła Diana. Podniosła wzrok i zobaczyła, jak Gaia dziecinnymi zębami rozrywa spieczony, dymiący biceps. - Tak, chyba rzeczywiście powinnam tak zrobić - powiedziała Gaia, nie przerywając jedzenia. - Żywy będzie łatwiejszy w transporcie. - Oderwała kolejny kawałek, długi fragment mięśnia. Żując i połykając, uklękła obok nieprzytomnego mężczyzny i przyłożyła rękę do krwawej rany. Diana odsunęła się gwałtownym ruchem. Gaia niedbale wyciągnęła upieczone ramię w jej stronę. - Też powinnaś coś przegryźć. Starczy dla nas dwóch. Diana opadła na kolana i zaczęła wymiotować. Nie miała czym, ale torsje szarpały jej ciałem, po policzkach płynęły łzy. Mężczyzna otworzył oczy. Zobaczył Gaię i znów zaczął krzyczeć, ale już słabiej. Jego towarzysz po zewnętrznej stronie walił w kopułę kawałkiem drabiny, krzycząc i grożąc bezgłośnie. Diana zaczęła czołgać się przed siebie. Jej umysł pracował gorączkowo: obrazy, wspomnienia. Głód i woń mięsa Pandy, jego smak, ta chwila, gdy wypełniło jej żołądek, gdy jej ciało ogarnęła mdląca ulga. - Nie, nie, nie, nie, nie - krzyczała raz po raz, trąc kolanami o ostre skały. Potem podniosła się. Ledwo trzymała się na nogach. Zaczęła uciekać, ale Gaia pstryknęła palcami i Diana znów znalazła się na ziemi obok rannego mężczyzny. Krzyczał, ale coraz słabiej. Wpatrywał się w nią, wstrząśnięty, przerażony. Zdradzony. Diana zaczęła spadać w głąb długiego tunelu. Chciała dotrzeć aż do dna, chciała umrzeć. A potem straciła przytomność. ROZDZIAŁ 5 | 74 GODZINY, 41 MINUT - Gdzie, do cholery, podziali się wszyscy? - zapytał Caine. Nie zwracał się jednak do żadnej konkretnej osoby. Był królem Perdido Beach, ale królem pozbawionym dworu. W tym momencie towarzyszył mu tylko jeden człowiek - Virtue Brattle-Chance, pochodzący z Afryki. Nie Afroamerykanin, ale prawdziwy Afrykańczyk. I właściwie jeszcze dziecko, choć wyjątkowe poważne jak na swój wiek. Ściśle rzecz ujmując, Virtue był po prostu ponurakiem. Wcześniej wraz ze swymi braćmi i siostrami - wszystkich adoptowało małżeństwo bardzo sławnych i bardzo bogatych gwiazd filmowych - mieszkał na wyspie San Francisco de Sales. Ale kiedy Caine dotarł na wyspę, oni się stamtąd wyprowadzili. Między Caine’em i rodzeństwem Brattle zaistniał, łagodnie rzecz ujmując, pewien konflikt. A ściśle rzecz ujmując, bardzo gwałtowny konflikt. Mimo ponurego usposobienia Virtue był jednak przydatny i skuteczny. „Poproś Choo - tak go wszyscy nazywali - by zaniósł komuś wiadomość, a na pewno cię nie zawiedzie. Poproś, by sprawdził, czy ktoś pracuje w polu, a dostarczy ci wyczerpującej i dokładnej odpowiedzi”. Ale nie był Drake’iem. Nie był nawet Turkiem. Nie nadawał się do tego, żeby łoić komuś skórę. Nie mówiąc o zabijaniu. Nie był typem pomagiera. Pełnił funkcje administracyjne, był kimś w rodzaju sekretarza. Caine’owi brakowało pomagierów. Poza tym brakowało mu Diany. Smutne, że teraz, wspominając początki ETAP-u, myślał o nich jak o dawnych dobrych czasach. Kiedyś rządził w Coates Academy. Kiedyś wjechał w blasku chwały do Perdido Beach - no, może nie na szlachetnym rumaku, tylko w konwoju samochodów, prowadzonych przez niedoświadczone dzieciaki, ale

zawsze. Kiedyś Orc, jego zbiry, Drake i Przywódca Stada, nawet Penny - wszyscy oni byli na jego usługi. No tak, Penny okazała się podstępną wariatką. Przywódca Stada został zabity, jego następca również. Drake poszedł służyć gaiaphage. A Orc oczyścił się i przeżył religijne nawrócenie. Jeśli istniało coś gorszego niż pijany i wrzeszczący Orc, to był to Orc cytujący Pismo - zwykle zresztą z błędami. Z tych, którzy zostali, jak Turk i ten mały mazgaj Robal, było więcej kłopotów niż pożytku. Robal nadal używał swej mocy, by szpiegować ludzi - przy tym nigdy nie dostarczał Caine’owi żadnych przydatnych informacji - a kiedy akurat nikogo nie podsłuchiwał, kradł jedzenie i wywoływał awantury. Powoli i nieuchronnie władza Caine’a słabła. Jego wielkie ambicje umarły. Teraz miał więcej obowiązków niż przywilejów. Niektóre dzieciaki nadal nazywały go królem, ale raczej ironicznie niż ze strachem, tak jak wcześniej. Och, nadal mógł posłużyć się mocą i cisnąć kimś o ścianę czy wrzucić do oceanu, tylko po co? Nie potrzebował kolejnych trupów, potrzebował ludzi, którzy będą chodzić na pole i zbierać tę cholerną kapustę. Zawsze zajmował się tym Albert, ale Albert zdezerterował, uciekł na wyspę z ładunkiem pocisków. Caine’owi brakowało Alberta. Caine’owi brakowało pomagierów. Ale najbardziej ze wszystkich ludzi na świecie brakowało mu Diany. Widział ją, kiedy zamykał oczy. Pamiętał każdy szczegół jej ciała i twarzy. Usta? Tak, pamiętał je. Gładka skóra? Tak, oczywiście, pamiętał dokładnie. - Kiedy dzieciaki porządnie zgłodnieją, wrócą na pola - stwierdził Virtue. - Choo, ty chyba nie znasz ludzi. Nie wrócą na pola, tylko spanikują i zaczną świrować. Okradać się nawzajem i pewnie spalą wszystko, co ocalało z miasta. Ludzie to idioci. Pamiętaj, Choo: ludzie to banda zdradzieckich, podłych, słabych, podstępnych, tępych, leniwych idiotów. Virtue zmrużył oczy. Nic nie powiedział. Caine rozejrzał się dokoła. Oto jego obecna siedziba: biurko, które przy użyciu mocy przeniósł na szczyt schodów, prowadzących do kościoła i wychodzących na główny plac. Miał krzesło biurowe na kółkach. I biurko. Tęsknił za wcześniejszymi siedzibami. Ta obecna była do niczego. Niepotrzebnie opuścił wyspę, na której mieszkał z Dianą i Penny. Mógł zrzucić Penny ze skały i miałby święty spokój. Niezłe żarcie, piękna posiadłość, elektryczność, miękkie łóżko. A w nim Diana. Co on właściwie sobie myślał, kiedy zdecydował się opuścić wyspę? Brakowało mu Diany. Kłótni z nią, jej złośliwego, aroganckiego tonu. Wywracania oczami i tej sceptycznej miny, kiedy lekko przymykała powieki i patrzyła na niego jak na imbecyla, niegodnego jej uwagi. Gdyby ktoś inny potraktował go w ten sposób, zabiłby go, a przynajmniej porządnie uszkodził. Ale Diana nie była kimś innym. Brakowało mu jej włosów. Szyi. Piersi. Rozumiała go. Kochała, na swój sposób. Gdyby jej posłuchał, nadal byłby na wyspie. Jakoś znalazłby paliwo, nadal mieliby światło. Prawdopodobnie. W pewnym momencie skończyłoby się jedzenie i zaczęliby głodować, ale hej, to był ETAP. Jedyne, na co mogłeś liczyć, to odwlec cierpienie. Odwlec cierpienie: sens życia, prawda? - Podjąłem kilka złych decyzji - powiedział Caine mimowolnie, choć wcale nie chciał. Gdyby Diana tu była, na pewno rzuciłaby coś jak „Phi”, takim zabawnym złośliwym zawadiackim tonem, a on by się obraził, ale potem by ją pocałował, a ona w końcu by na to pozwoliła i czy to możliwe, że jej usta są takie miękkie? Virtue powiedział: - Jesteś bezwzględnym narcyzem, całkowicie pozbawionym zasad moralnych. Caine spojrzał na Virtue, zastanawiając się, czy można uznać te słowa za komplement. Pewnie nie. Diana wypowiedziałaby je z odpowiednią dozą idealnie wyważonego sarkazmu i podziwu, ale Virtue najwyraźniej obrał sobie za punkt honoru zawsze mówić szczerze. Dzieciak był całkowicie pozbawiony poczucia humoru. Prosty jak drut. Trochę zbijające z tropu. - Skoro jestem taki bezwzględny, to czemu nie stoję teraz przy barierze i nie tłukę dzieciaków, by zmusić je do posłuszeństwa? Virtue wzruszył ramionami. - Bo twoja matka lub rodzice adopcyjni mogliby to zobaczyć?

Caine zagryzł kciuk - nerwowy nawyk, który odzywał się w momencie zdenerwowania. - Ponieważ są tam kamery telewizyjne - dodał Virtue. - Sam usmażył Penny na oczach swojej... naszej matki - zauważył Caine. Virtue nic nie powiedział. - No co? - zapytał Caine. - No... Sam jest silniejszy od ciebie. Caine zastanawiał się, czy wrzucić Virtue w ruiny kościoła. Na pewno poczułby się lepiej. Ale zdenerwowałby brata Virtue, Sanjita, który krążył z Laną gdzieś w pobliżu, a konflikt z Laną Uzdrowicielką był ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował Caine. Lana uratowała mu życie. Mimo że Caine nie wiedział, co to wdzięczność, zdawał sobie sprawę, że nie należy zadzierać z osobą, pełniącą w ETAP-ie funkcję kogoś w rodzaju lekarza. Innego nie było. - Mamy gości - stwierdził Virtue. Tak, Caine też usłyszał dźwięk silnika. Dziwne wrażenie - benzyna była równie cenna i trudna do zdobycia jak jedzenie. Biała półciężarówka jechała powoli San Pablo Avenue - tak jeżdżą tylko bardzo niedoświadczeni i przestraszeni kierowcy. Zatrzymała się. Caine miał nadzieję, że za chwilę nastąpi jakaś awantura. Awantura, którą on opanuje. Bójka przynajmniej wyrwałaby go na chwilę z nudy. Ze środka wyszedł Edilio, a zaraz potem Sam. Aha. Może rzeczywiście szykuje się bójka. Ha! Edilio szedł przodem, tuż za nim Sam, dziwnie powściągliwy, może nawet onieśmielony. Na końcu kroczył Toto, ten cudaczny dzieciak z fiksacją na punkcie Spidermana. - Nie przyszliśmy szukać zaczepki - oznajmił Edilio, unosząc dłonie i druzgocząc nadzieje Caine’a. - Prawda - potwierdził Toto. Caine westchnął. - To świetnie. Choo, przynieś parę krzeseł. - Caine - Sam skinął mu głową na powitanie. - Sam. Co cię tutaj sprowadza? Chcesz posurfować? Sam ruchem głowy wskazał Edilia: - To on zorganizował tę wycieczkę. Kiedy Choo przyniósł krzesła, usiedli dokoła dużego i mocno zniszczonego biurka. Dla Toto zabrakło krzesła. Caine w ogóle się tym nie przejął. - Podałbym mleko i ciasteczka, ale chyba się skończyły - powiedział, a potem położył nogi na biurku, by nie zapominali, kto tu rządzi. - Prawda. Nie ma mleka. Nie ma ciastek - potwierdził Toto. Edilio od razu przystąpił do rzeczy. - Nic dziwnego. Musimy znów produkować jedzenie. Musimy ustalić strategię w związku z gapiami. Potrzebujemy regulaminu, organizacji. - Jasne. Bardzo błyskotliwe - powiedział Caine. - Szkoda, że sam na to nie wpadłem. Choo, zanotuj: zmusić ludzi, żeby wrócili do pracy. Genialne. To chciałeś powiedzieć? Ze mam tam pójść i zmusić ich siłą? Edilio udawał, że nie zauważył sarkazmu. - Nie. Szczerze mówiąc, nie sądzę, byś potrafił mi pomóc, Caine. Nikt ci nie ufa. Nikt za tobą nie pójdzie. - To prawda - powiedział Toto. A potem, gdy Caine rzucił mu piorunujące spojrzenie, dodał: - Spidermanie. - Ach, rozumiem - odparował Caine. - Nikt mi nie ufa, ale za świętym Sammym wszyscy pójdą. Cóż, nie chciałbym być niegrzeczny, ale... Caine błyskawicznie uniósł głowę. Sam poczuł uderzenie prosto w pierś. Uniósł się w powietrzu, dosłownie wystrzelił do góry na wysokość jakichś trzech metrów. Może nawet czterech. A potem uderzył w ziemię, lądując na tyłku, i przekoziołkował do tyłu. Caine zaśmiał się z rozkoszą. To było znacznie zabawniejsze niż bezczynne siedzenie i... Sam podniósł się szybciej, niż Caine się spodziewał, uskoczył w bok, unikając kolejnego ciosu. Uniósł dłonie, wnętrzem do góry. Stał blisko. W dodatku Caine nadal siedział. Nie tak łatwo zrobić unik, kiedy się siedzi, w dodatku trzymając nogi na biurku. - Wolałbym cię nie zabijać - powiedział Sam - ale jeśli twoja ręka choćby drgnie... Caine podniósł ręce i ustawił je tak, by znajdowały się tuż poza linią celu. Spojrzał na Sama, który przyglądał mu się uważnie. Bystry chłopak. Nauczył się wiele w dawnych

czasach, kiedy byli równymi sobie przeciwnikami. Niedoświadczony człowiek patrzy przeciwnikowi na ręce, wytrawny - obserwuje jego twarz. Caine wiedział, że musi patrzeć mu prosto w oczy, nie odwracać się, nie patrzeć na... Prawa ręka Sama nadal mierzyła w Caine’a. Ale to z lewej dobyła się struga syczącego zielonego światła. I błyskawicznie spaliła nogę krzesła, na którym siedział Caine. Krzesło przechyliło się, Caine spadł, wylądował na boku, przetoczył się, a kiedy Sam ruszył w jego stronę, wykorzystał jedną z najnowszych sztuczek: wysadził fragment betonu w miejscu, gdzie siedział. Jego ciało poleciało do tyłu, pchnięte siłą odrzutu. Udało się! Sam przeleciał obok niego bezwładnie. Niestety, nowa technika Caine’a nie była szczególnie precyzyjna. Stracił równowagę, walnął tyłem głowy w schody i zobaczył gwiazdy. - Au. Caine próbował się podnieść, ale poczuł, że coś dźga go w krocze. Potrząsnął głową, by odgonić gwiazdy. To był Edilio. Stał nad nim i dotykał wylotem lufy bardzo delikatnego miejsca na ciele Caine’a. - Jeśli się poruszysz, odstrzelę ci jaja - ostrzegł Edilio. - Toto? - Prawda, zrobi to - potwierdził Toto. - Tylko jeszcze nie wie, czy same jaja. Caine rzucił Ediliowi mordercze spojrzenie. - Może tę rundę uda ci się wygrać. Może. Ale potem strącę ci łeb jednym kopniakiem. - On wierzy, że potrafi... - zaczął Toto. - Nie wątpię - powiedział Edilio. - Pewnie musisz jednak przemyśleć, czy kolejne zabójstwo zrekompensuje ci... stratę. - O co chodzi, Sam? Nie radzisz sobie na własną rękę? Musisz ciągać ze sobą tego chłopaczka? - spytał Caine. Sam już miał odpowiedzieć, ale nagle się zreflektował i zmienił zdanie. Zrobił krok w tył. Edilio powiedział: - Toto. Teraz powiem coś do Króla Caine’a, ty ocenisz. - Dobrze, Spidermanie. - Jeden: jestem sam sobie panem - zaczął Edilio. - On w to wierzy. - Dwa: te wasze absurdalne braterskie gierki doprowadzają mnie do mdłości. - On naprawdę uważa, że... - Trzy: gaiaphage i Drake, twoja córka i twój były wspólnik... - Wspólnik? To był mój pomagier - zaprotestował Caine. - Wspólnik to ktoś równy. Drake nigdy nie był mi równy. - Trzy - powtórzył Edilio. - Gaiaphage i Drake gdzieś tam są i nie sądzę, by urządzali sobie piknik. Toto zawahał się, a potem powiedział: - On nie wierzy, że urządzają sobie piknik. - A teraz pytanie do ciebie, Caine: wierzysz, że potrafisz pokonać Gaię sam? Tak czy nie? Wzrok Caine’a spoczął na Toto. Dzieciak był jak wykrywacz kłamstw, a Caine’owi wcale się to nie podobało. Nie da się sprawować kontroli przy zachowaniu całkowitej szczerości. Ale potem wyobraził sobie, jak walczy samotnie z gaiaphage. Tak, potrafił wyobrazić to sobie aż nazbyt wyraźnie. Gdzieś w głębi umysłu poczuł czający się strach, powróciły wspomnienia potwornego bólu, słabości... rozpaczy. - Tak czy nie? - powtórzył Edilio. - Znasz odpowiedź - mruknął Caine. Edilio zabrał broń. Potem podał Caine’owi rękę, ale ten tylko spojrzał na niego i podniósł się o własnych siłach. Popatrzył na swoje krzesło, pozbawione jednej nogi. - To było fajne, wygodne krzesło. Otrzepał się. Ogarnęło go przygnębienie, że musiał przyznać się do słabości - choć nie wprost. Od samego początku towarzyszył mu obsesyjny strach, że nagle pojawi się jakaś istota, obdarzona większą mocą od niego. Wtedy istniały tylko dwie osoby z czterema kreskami: on i Sam. Po jakimś czasie zdali sobie sprawę, że Mały Pete znajduje się jakby poza skalą, ale Caine nie przejmował się tym zbytnio. Mały Pete to był tylko Mały Pete, choćby nie wiem jak wielką miał moc. Ale teraz pojawiła się Gaia, wcielenie gaiaphage. Caine wiedział wystarczająco dużo na temat tej istoty,

zdawał sobie sprawę, że na pewno nie pokona jej samodzielnie chłopak obdarzony mocą telekinezy. - A więc mam usunąć się w cień i pozwolić, by Sam wszystkim się zajął - powiedział Caine. - To nie... - Nie ja - przerwał mu Sam. - On. Caine popatrzył z niedowierzaniem na Edilia. - Co? Ten brudas z ganem? Sam zesztywniał, ale Edilio tylko lekko machnął ręką. Potem Sam powiedział: - Jest dokładnie pięć osób, którym wszyscy ufają. Ja, tylko że ja zupełnie się nie nadaję do zarządzania i organizowania... - Prawda - wtrącił Toto i tym razem zarobił groźne spojrzenie od Sama. - Następnie Lana - podjął Sam - ale Lana to... Lana. I jest nieustannie zajęta. Dekka, ale... cóż, kto jak kto, ale ona na pewno nie chciałaby rządzić. Czwartą osobą jest Quinn. - Już próbowałem przekonać Quinna, by zajął się czymś więcej prócz łowienia ryb - zaprotestował Caine. - Wiem. Piątą osobą, której wszyscy ufają, jest Edilio. Caine zaśmiał się z niedowierzaniem. - Naprawdę chcesz mi powiedzieć, że Edilio ma przejąć władzę w Perdido Beach? - Już rządzi nad jeziorem. - To... - Toto zawahał się, a potem powiedział: - ...w dużym stopniu prawda. - No, ale tutaj nadal ja jestem królem - powiedział Caine. Zabrzmiało to śmiesznie, nawet w jego uszach. Wymierzył palec w stronę Toto - Nic nie mów. Edilio powiedział: - Potrafię współpracować z Quinnem. Dobrze dogaduję się z Laną. A także z Astrid i Dekką, która zostanie nad jeziorem. Sam mi ufa. Prawda jest taka, że nawet ty mi ufasz, Caine. - Serio? - Aha. - On w to wierzy - mruknął Toto. - Nadal jesteś człowiekiem Sama, Edilio. - Sama tu nie będzie. Nad jeziorem też nie. Zamierza odnaleźć twoją córkę. Caine wolał nie podejmować tego tematu, choć napełniał go on skrajnymi i sprzecznymi emocjami. - Chce w pojedynkę gonić Gaię i Drake’a? Ha. Skoro ja nie mogę tego dokonać, to on też nie. - On w to wierzy. - Nie w pojedynkę - powiedział Edilio. Caine dopiero po chwili załapał. - O nie. Idź się powieś. Zeżryj swoją pukawę. Nie. Nie, nie, nie. - Jesteś szczęśliwy, siedząc tu, licząc ryby i zaganiając dzieciaki do pracy? - zapytał Edilio. - Nie jest - powiedział Virtue, uprzedzając Toto. Dostał za to wściekłe spojrzenie od Caine’a. - Minęły dopiero dwa dni i już się znudził. - Oto moja propozycja - podjął Edilio, przerzucając broń przez ramię. - Przenoszę się do Perdido Beach i współpracuję z Quinnem, Sanjitem i Virtue. Może sprowadzę Komputerowego Jacka. Lana, cóż, postąpi wedle własnego uznania, jak zwykle. - Czekaj. Myślałem, że Jack nie żyje. - Nie. Lana dotarła do niego na czas - odparł Sam. - Ale przeżył prawdziwy wstrząs. Dobrze by mu zrobiło, gdyby mógł zająć czymś umysł. Caine potrząsnął głową na znak protestu, ale nie wypadło to tak przekonująco, jak by sobie życzył. Sam pochylił się do przodu, opierając łokcie na kolanach, i powiedział: - Caine, taki z ciebie król jak ze mnie burmistrz. - Aha. W takim razie kim jestem? - spytał Caine. Nienawidził proszącego tonu własnego głosu. - Jesteś tyranem, socjopatą, zbirem i mordercą. Jesteś też bystry i silny, nie dajesz się łatwo przestraszyć. - Prawda - przyznał Toto. - I kochasz Dianę - dodał Virtue. - Że co? Zamknij się, Choo. Wszystkie spojrzenia spoczęły na Toto, który kiwnął głową. - Prawda. - To prawdopodobnie jedyna osoba, na której ci zależy, i o którą się troszczysz - powiedział Edilio. - A z

pewnością jedyna, która kocha ciebie. Chcesz ją tam zostawić? Z Drake’iem i tym waszym koszmarnym dzieciątkiem? W tym momencie Caine zobaczył coś na twarzy Sama. Coś, co ten wyraźnie próbował ukryć. Poczucie winy? Sam miał straszną ochotę przesunąć rękami po twarzy. Caine słyszał we własnej głowie dzwonek alarmowy, instynkt próbował ostrzec go przed... cóż, tego nie wiedział. A Sam nic nie mówił, Toto nie mógł przyjść mu z pomocą. Caine z trudem przełknął ślinę i spojrzał z rozpaczą na Edilia. Edilio kiwnął głową, przyjmując kapitulację. - Wiesz co? - powiedział Caine. - Chcesz Perdido Beach? Jest twoje. To wszystko twoje, przyjacielu. Oto koniec mego krótkiego panowania, pomyślał Caine. Z trudem powstrzymywał się od uśmiechu. Wziął głęboki wdech. Spojrzał na Sama. Sam uśmiechał się znacząco. Wiedział i rozumiał, jak nikt inny, że Caine odczuł ulgę, oddając władzę. - Robię to tylko z nudów - dodał Caine. - Nie po to, by uratować Dianę. Czy zaliczyć jakiś dobry uczynek i tak dalej. - To nie... - zaczął Toto, ale Virtue wyciągnął rękę i zamknął mu usta. Cóż, przynajmniej Diana będzie mi wdzięczna, pomyślał Caine. A potem uśmiechnął się. Taa. Akurat. ROZDZIAŁ 6 | 73 GODZINY, 3 MINUTY Prędko zorientowali się, że Gaia potrzebuje jedzenia. Podobnie jak Diana, lecz o nią Drake nie dbał: jeśli chodzi o niego, mogła sobie głodować. Umrzeć powolną, bolesną śmiercią, najlepiej z jego ręki, jak miał nadzieję. Ale z Gaią sprawa miała się inaczej. Gaia potrafiła zadać mu potworny ból, przenikający do głębi, wszechogarniający. Ciało Drake’a, to ciało, którego nie można było zabić, którym dzielił się z Brittney, zwykle nie czuło zbyt wiele. Tylko naprawdę intensywny ból potrafił się przebić. A to, co Gaia z nim robiła, kiedy ją rozzłościł - tak, to potrafiło się przebić. Tak czy inaczej, Drake nie mógł jej się przeciwstawić. Wyglądała jak mała dziewczynka, lecz Drake wiedział, kim i czym jest tak naprawdę. Komu innemu miałby niby służyć? Rozstał się z Caine’em. Caine zrobił się słaby. A w gaiaphage Drake odnalazł coś znacznie bardziej potężnego, bardziej wymagającego. Istotę, która nigdy nie podda się słabości. Zauważył jakiś ruch na pobliskim głazie. Jaszczurka. Rozwinął swe długie czerwonawe ramię, przypominające wić, które nosił zamotane wokół pasa. Wymierzył, zadał cios i jaszczurka poleciała w powietrze. Prędkim ruchem podniósł martwe zwierzę i wrzucił je do płóciennej torby, przytroczonej do pasa. Niewiele udało mu się złowić na tym pustkowiu - łup ważył jakieś ćwierć kilo. Czy powinien już zanieść zdobycz Gai? Czy to wystarczy? A może uzna, że przyniósł za mało i ukarze go za to? Nawet w oddaleniu Drake czuł jej głód. Jej głód był jego głodem. Jedynym, jaki odczuwał, bo teraz - czymkolwiek się stał - już nie potrzebował jedzenia. Ani picia. Ani powietrza. Ale ból? Nadal go odczuwał, w każdym razie ten, który zadawała mu Gaia. Jeżeli zaniesie jej zbyt mało jedzenia, znowu mu to zrobi, wywoła tę wewnętrzną agonię, wyśle go na wycieczkę do piekła. W tym momencie zobaczył kukawkę. Ptak mierzył niecałe pół metra długości, od czubka ostrego dzioba do końca długiego ogona. Jasne, głównie skóra i kości. Ale i trochę mięsa, mimo wszystko. Drake pomyślał, że gdyby tak złapał go i zaniósł Gai, może zapewniłby sobie w ten sposób łaskawsze powitanie. Lub przynajmniej bezbolesne. Ale te ptaki są bardzo szybkie. Może nie aż tak jak Struś Pędziwiatr, ale jednak szybkie. Ptak przekrzywił łepek. Jednym okiem wpatrywał się w Drake’a. Drake zamarł. Był za daleko, żeby uderzyć, musiał zmniejszyć odległość o połowę. Ptak podskoczył i nagle w jego dziobie znalazła się jaszczurka. Nadal żyła, rzucała się na wszystkie strony. To odwróciło na chwilę uwagę ptaka i Drake zaczął skradać się, cicho i powoli. Nagle - to niepokojące uczucie, które zawsze poprzedzało pojawienie się Brittney. Od chwili, kiedy zostali pochowani razem i powstali z martwych jako jedno... hm, no, tak naprawdę trudno było nazwać to ciałem. Tak naprawdę nic ich nie łączyło, prócz tego, że jakby wymieniali się istnieniem. Raz pojawiał się on, raz Brittney, a kiedy pojawiała się ona, on znikał. - Nie teraz! - syknął, wściekły, że za chwilę straci łup.