Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 041 160
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 711

Guccione Leslie Davis - Czarujący uwodziciel

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Guccione Leslie Davis - Czarujący uwodziciel.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse G
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 67 osób, 48 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 110 stron)

LESLIE DAVIS GUCCIONELESLIE DAVIS GUCCIONELESLIE DAVIS GUCCIONELESLIE DAVIS GUCCIONELESLIE DAVIS GUCCIONELESLIE DAVIS GUCCIONELESLIE DAVIS GUCCIONELESLIE DAVIS GUCCIONE ,,Czarujacy uwodziciel”,,Czarujacy uwodziciel”,,Czarujacy uwodziciel”,,Czarujacy uwodziciel”,,Czarujacy uwodziciel”,,Czarujacy uwodziciel”,,Czarujacy uwodziciel”,,Czarujacy uwodziciel” A Gallant GentelmanA Gallant Gentelman 1

ROZDZIAŁ PIERWSZY Wspaniały czerwcowy dzień sprawiał, że Kay McCormick niemal fizycznie odczuwała niezwykłe piękno okolicy. Morska bryza wiejąca znad zatoki odświeżała powietrze w miasteczku Byfield w stanie Connecticut nawet w skwarne południe. Teren miejscowego klubu jachtowego byt doskonale utrzymany. Rozedrgane promienie słońca połyskiwały na wodach zatoki, po której sunęły duże i małe żaglówki, płynące w stronę Long Island. W taki dzień Kay bez trudu potrafiła sobie wyobrazić ucztę zakochanych w cieniu drzew. Kraciasty obrus, a na nim kosz owoców, sery, tabliczka czekolady. Niewiarygodnie przystojny mężczyzna łamie chrupiące francuskie rogaliki. Dzielą się soczystą, nieco przejrzałą brzoskwinią. Kay McCormick odwróciła się od okna ubawiona własnymi marzeniami. Nie tylko brzoskwinie bywają trochę przejrzałe. Czas wrócić do rzeczywistości i pozbyć się romantycznych złudzeń. Kay od lat prowadziła kursy żeglarskie, ale w żadnym magazynie sprzętu nie widziała takiego bałaganu jak tu. Uparła się, że sama dokona inwentaryzacji, lecz teraz nie była już taka pewna, czy w pojedynkę zdoła uporządkować duszne pomieszczenie żaglowni, mieszczącej się na strychu w budynku ekskluzywnego klubu. Skończyła niedawno zapisy na kurs-żeglarski i dzieciaki z jej grupy natychmiast się rozbiegły. Kay żałowała, że zwolniła także instruktorów. Rozejrzała się wokoło. Ponad rzędem wysokich szafek znajdowała się niemiłosiernie zagracona antresola. Zewnętrzna ściana była przeszklona; same okna. Kay nie potrafiła ich otworzyć. Przed budynkiem rósł wielki buk. Spojrzała przez brudne szyby na wierzchołek drzewa i spróbowała jeszcze raz. Stare ramy nawet nie drgnęły. Niełatwo przyszło Kay zostać szefem szkolenia. Jej kandydatura nie była pierwszą, zaakceptowaną przez zarząd klubu jachtowego w Byfield, nie przeszła również jako druga. Instruktorem kursu miał zostać ktoś starszy i bardziej doświadczony. Gdy obaj poprzedni kandydaci zrezygnowali z posady, zarząd klubu zaproponował ją Kay, ale tylko na okres próbny. Natychmiast przyjęła propozycję i pod koniec czerwca zaczęła pracować. 2

W żaglowni było strasznie gorąco. Zdjęła wełniany sweter i wytarła nim krople potu spływające między piersiami. Rano włożyła różowy kostium kąpielowy i szorty. Teraz bardzo tego żałowała. Elastyczna tkanina lepiła się do skóry. Chociaż Kay wyglądała raczej na sportsmenkę niż na wampa, czułaby się znacznie lepiej mając nieco mniejszy dekolt i obszerniejszą bluzkę. Podciągnęła ramiączka kostiumu i mruknęła: - Panno Katherine McCormick, zabrakło chwilowo innych kandydatów i dlatego otrzymała pani tę posadę. Jeśli uda się poprowadzić kurs inaczej niż dotychczas, jeśli pięćdziesięciorgu trojgu dzieciakom spodobają się zajęcia, jeśli przez całe lato nie zdarzy się jakaś wpadka i jeśli zarząd klubu będzie zadowolony, może pani robić plany na przyszłość. Nie jest wykluczone, że zatrudnimy panią na dłużej, panno McCormick - dodała nienaturalnym basem, przedrzeźniając szacownych członków zarządu, którzy przyjęli ją do pracy z braku lepszego kandydata. Podniosła pusty worek i potrząsnęła głową. Dość tego. Teraz ma ważniejsze sprawy niż marzenia o przystojnych wielbicielach. - Katherine McCormick, jak zwykle mierzysz siły na zamiary. Pewno brak ci piątej klepki – mruknęła do siebie. W kącie znalazła mnóstwo zapomnianych rupieci. Wyciągnęła brudny dziecięcy sztormiak i nie oglądając się, rzuciła go przez barierkę do pomieszczenia na dole. Stanęła przy ścianie i rozejrzała się. Sprzęt żeglarski ledwo się tu mieścił. Rzeczy zgubione przez dzieci trzeba będzie przenieść gdzie indziej. - Jak ja się z tym uporam?- jęknęła, przygładzając kosmyki jasnych, potarganych włosów, wymykające się z francuskiego warkocza. Umilkła nagle, słysząc tupot na schodach. Ktoś biegł przeskakując po dwa stopnie. Popchnięte drzwi omal nie wypadły z zawiasów. Kay skuliła się pod ścianą. - Dosyć tego, Whitney! Byłem... - wrzasnął młody mężczyzna w bawełnianej koszulce i mokrych drelichowych spodniach. - Pani nie jest Whitney - dodał, zdziwiony tak samo jak Kay. - Rzeczywiście - przytaknęła. Oparł dłoń na biodrze i obrzucił wściekłym spojrzeniem sylwetkę dziewczyny i całe pomieszczenie. Z pewnością zauważył i panujący tu bałagan, i strużki potu na jej 3

dekolcie. Czubkiem buta rozgarnął stos żagli. Niesamowicie przystojny, przemknęło Kay przez myśl. - Nazywam się Jake Bishop. Przed chwilą córka zrzuciła mi na głowę sztormiak - oznajmił, rozglądając się wokoło. - Whitney! Koniec zabawy, moja panno. Pewnie myślisz, że się tu na coś przydasz, ale czas ucieka. Powinnaś czekać tam, gdzie ci kazałem. Niech ją pani przekona - dodał, zerkając na Kay. - Szkoda czasu na zabawę w chowanego. Whitney ma lekcję tenisa. Od dawna powinna być na korcie. Kay zdmuchnęła kosmyk włosów opadający na oczy i wyprostowała się. Miała prawie metr sześćdziesiąt osiem, ale przybysz był od niej wyższy o dobrych piętnaście centymetrów. Odruchowo obciągnęła kostium kąpielowy, zdecydowanie zbyt skąpy dla instruktorki kursu żeglarskiego. Co za szczęście, że włożyła jeszcze szorty. Zawsze miała pecha. Całkiem możliwe, że ten wściekły tatuś okaże się komandorem albo przynajmniej jednym z tych ważniaków, którzy mają oceniać jej pracę. Kimkolwiek był, patrzył na nią i na porozrzucany sprzęt z wyraźną dezaprobatą. - W porcie dowiedziałem się, że Whitney poszła do żaglowni. To jedna z jej ulubionych kryjówek. - Często się przed panem chowa? - Czy pani dziecko też jest w grupie dla początkujących? - zapytał bez uśmiechu. - Nie, jestem... - Może mamy tu dwójkę uciekinierów. - Proszę mi wierzyć, prócz mnie nie było tu nikogo. Jak wygląda pańska córka? - Mniej więcej tego wzrostu - rzekł, pokazując ręką - krótkie czarne włosy, ciemne oczy. Zadziorna, odważna, wesoła. Dosyć wygadana. W przeciwieństwie do swego ojca. Kate spojrzała na mężczyznę z uśmiechem, ale on jakby tego nie zauważył. - Proszę pana, tak wygląda polowa dzieciaków w najmłodszej grupie. W co była ubrana? - Jakieś spodenki, koszulka. Białe, jeśli się nie wybrudziła do tej pory. - Zerknął na zegarek. - Powinniśmy już jechać na lekcję tenisa. Muszę znaleźć szefa szkolenia albo kogoś z instruktorów. Gdzie, do diaska... - I nagle zrozumiał, z kim rozmawia. - To pani? 4

- Owszem. Nazywam się Kay McCormick, panie Bishop. - Kierowniczka kursu. - No właśnie - przytaknęła, wyciągając do niego rękę. Pomyślała gorączkowo, że mimo upału powinna była włożyć podkoszulek. - Poprzedni kierownik kursu zachorował na żółtaczkę. - Wiem. A pani jest również nauczycielką angielskiego. - Zacznę uczyć w Williston Academy dopiero po zakończeniu tego kursu - dodała pospiesznie, aby nie pomyślał, że traktuje lekceważąco swoje instruktorskie obowiązki. - Czy wszyscy rodzice będą równie zaskoczeni jak pan? - Skądże - zaprzeczył, ale wyglądał na zakłopotanego i patrzył na nią, jakby z trudem ukrywał niezadowolenie. - Nie wiem tylko, czy pani uda się utrzymać dyscyplinę wśród dzieci. Właściwie, jeśli mamy rozmawiać szczerze, ta zmiana na pewno nie spodoba się niektórym członkom klubu. Jest pani za młoda. I nieodpowiednio ubrana, wyczytała z jego twarzy, - Poza tym, to nie jest zajęcie dla kobiety, prawda? - dodała głośno. - Tego nie powiedziałem. - Znam się na tym, co robię, panie Bishop. - Mam nadzieję. Whitney jest dość niesforna. Kay McCormick dobrze wiedziała, że uścisk ręki wiele mówi o człowieku. Często ściskała dłonie rodziców swoich uczniów. Uścisk ręki i spojrzenie pozwalały jej szybko ocenić ludzkie charaktery. Dłoń Jake'a była mocna i dziwnie przyjazna. A co powie jego spojrzenie? Ciemnobrązowe tęczówki; kolor równie intensywny jak błękit jej oczu. Bardzo wyraziste spojrzenie. Czytała w jego wzroku złość i niezadowolenie. - Whitney ma dziewięć lat - poinformował, rozglądając się po strychu. - Niemożliwe, taka mała? Czy na pewno... - Zaczęła żeglować, nim wyszła z pieluch. Jakie ciemne i tajemnicze oczy, pomyślała Kay. I jakie długie rzęsy. Mocno zarysowana szczęka. Bardzo przystojny mężczyzna. Może romantyk? Chyba nie jest z tych, którzy dzielą się z ukochaną francuskim rogalikiem. Pewnie często zgrzyta zębami ze złości. Gdy mrugał, obserwowała jego długie rzęsy. Wydawało się, że wzrok rozdrażnionego mężczyzny chwilami łagodnieje. 5

- Na pewno nie ukryła tu pani mojej córki, panno McCormick? - Po co miałabym ją ukryć? Proszę rozejrzeć się po tej graciarni. Myśli pan, że mam czas na zabawę w chowanego? Byłam tu sama. To ja zrzuciłam na pana sztormiak. - Pani? - Nie zrobiłam tego umyślnie. Próbuję uporządkować ten skład rzeczy znalezionych. Przykro mi, że pan przy tym ucierpiał. - A ja myślałem, że to sprawka Whitney... - Zerknął na zegarek. - Powinienem był przewidzieć, że tak to się skończy. - Mówi pan o zniknięciu córki? - Raczej o tym, że i tegoroczny kurs będzie źle zorganizowany. Dawno już należało zmienić metody szkolenia. - Źle zorganizowany! To mój pierwszy dzień w pracy. Przyznaję, żaglownia jest strasznie zagracona, ale może pan być pewny, że kurs żeglarski zostanie przeprowadzony fachowo i konsekwentnie. - Tego spodziewają się po pani członkowie klubu. - Mam tu świetnych instruktorów, - Którym jednak nie udało się upilnować mojej córki. Żeglowałem po zatoce, ale musiałem wrócić, żeby odebrać Whitney. Zgodnie z planem grupa początkująca kończy zajęcia dwadzieścia po drugiej. Kazałem małej czekać i byłem przekonany, że dzieci nie zostaną bez opieki. Ale instruktorzy się rozeszli, a tymczasem moja córka zniknęła. Źle to świadczy o pani kompetencjach, panno McCormick. - Pan się spóźnił. Może Whitney sądziła, że pan zapomniał. - A zatem to moja wina? - Instruktorzy zrobili wszystko, co do nich należało. - Kay podeszła bliżej. - Pan się pomylił. Zajęcia zaczynają się dopiero jutro. Dziś odbyły się tylko zapisy. Dzieci oraz instruktorzy rozeszli się pół godziny temu. Zgodnie z moimi instrukcjami. - No właśnie. - Nie miałam powodu, by ich wszystkich zatrzymywać. Jak pan widzi, jest mnóstwo innych zajęć. To, że pan się rozminął z córką, nie świadczy wcale o mojej niekompetencji - oświadczyła, znowu odgarniając włosy z czoła. 6

- Chyba ma pani rację. Przepraszam - odparł i westchnął ciężko. Chyba. Nie były to szczególnie uprzejme przeprosiny, ale Kay postanowiła się nimi zadowolić. Oboje byli zdenerwowani. - Strasznie tu gorąco - rzekł ojciec Whitney, spoglądając na zamknięte okna. Zdjął sweter i rzucił go na podłogę. - Żagle nie wyschną, bo nie ma przewiewu. - Zamki się zacięły. Chciałam wezwać jakiegoś robotnika z portu. - A po co pani robotnik? Wiem, jak sobie z tym poradzić - zawołał i uderzył we framugę kantem dłoni. Kay patrzyła na jego muskularne, napięte ramiona. Po chwili podciągnął okno do góry. - Pamiętam, że zawsze były z nimi problemy. Podczas studiów pracowałem tu jako instruktor. - Doprawdy? - Dawne czasy, - Otwierał już następne okno, - Często przesiadywałem na plaży, pod tamtym drzewem. - To ciekawe - wykrztusiła z trudem. - Gdyby ten buk potrafił mówić, to by dopiero były opowieści. - Czyżby? - Przed laty, gdy wiatr był zbyt silny, by wypłynąć z dzieciakami na zatokę, robiłem pod bukiem wykłady o węzłach i żaglach - wyjaśnił spoglądając na rozłożyste drzewo; twarz mu złagodniała. - Mam nadzieję, że pani również umieściła w programie zajęcia z teorii. - Oczywiście. - Moja córka chętnie przesiaduje na tym drzewie. Kay przyglądała się ukradkiem ojcu Whitney próbując zgadnąć, ile ma lat. Trzydzieści? A może trzydzieści pięć? - Proszę tu podejść - usłyszała nagle. Zostało już tylko jedno zamknięte okno, w którego framugę Bishop uderzał właśnie kantem dłoni. - Niech pani sama spróbuje. Kay podeszła i stanęła tak blisko, że poczuła zapach morskiej wody na schnących powoli włosach mężczyzny. Była speszona. Z całej siły uderzyła dłonią we framugę. - Nie trzeba walić tak mocno. 7

Stare drewno zaskrzypiało i Kay otworzyła okno. Morskie powietrze wtargnęło do dusznego pomieszczenia. Wystawiła twarz na chłodne powiewy i po chwili dostała gęsiej skórki. Odwróciła się i zobaczyła, że ojciec Whitney podciągnął bawełnianą koszulkę, by wytrzeć nią pot z czoła. Westchnęła głęboko na widok muskularnego ciała mężczyzny, - Może córka pójdzie w pana ślady i też będzie kiedyś uczyła żeglowania - powiedziała. - Jej matce nie spodobałby się ten pomysł - odparł trochę zakłopotany i obciągnął koszulkę. - Strasznie się boi o Whitney i nie życzyła sobie nawet, żeby córka uczestniczyła w kursie. Dałem jej słowo, że nic złego się małej nie stanie. Do diabła, gdzie ten dzieciak się podziewa? A zatem musiał dotrzymać obietnicy. Dlatego tak się teraz wściekał. Kay była rozbawiona. Za nic nie wolno się roześmiać. Zacisnęła wargi. Na próżno. - Czym tak panią rozśmieszyłem? - Och nie, nie chodzi o pana. Proszę się postawić w mojej sytuacji. Nie wiem, czy mam śmiać się, czy płakać. Jestem niewłaściwie ubrana. W tym kostiumie powinnam wybrać się raczej na basen niż do pracy. Kurs zaczął się przed dwiema godzinami, a już usłyszałam, że jest źle zorganizowany, na dodatek jedno z dzieci gdzieś przepadło. Nie potrafiłam nawet otworzyć okna. I jeszcze ta zagracona żaglownia. Wygląda na to, że od lat nikt tu nie robił inwentaryzacji. Powiedział mi pan wprost, że nie nadaję się na instruktora. - Nie może pani zaprzeczyć... - Zazwyczaj początek moich kursów żeglarskich wygląda całkiem inaczej. Czy pan aby nie jest tu komandorem? Może sprawdza pan, jak sobie radzę? Jake Bishop uśmiechnął się w końcu i to dodało mu uroku. Kay cofnęła się o krok i oparła plecami o solidną ramę okienną. Ten uśmiechnięty mężczyzna wydawał się o wiele poważniejszym zagrożeniem dla spokoju jej ducha niż pasjonat, który przed chwilą wbiegł na strych. Ojciec Whitney również podszedł do okna. Chyba się już trochę uspokoił. Podniósł rękę i wystawił trzy palce. - Po pierwsze, komandor nie nosi dżinsów, chyba ze na łodzi. Po drugie, nie trudziłby się otwieraniem okien, tylko wezwałby jakiegoś robotnika z portu - Jake 8

przerwał na chwilę. - A po trzecie? - Jestem za młody. Komandor powinien być w wieku mego ojca. W naszym klubie pełni tę funkcję David Morrow. Jeszcze go pani nie poznała. Nikt przy zdrowych zmysłach nie pomyliłby mnie z Davidem Morrowem., - Poznam go dziś wieczorem na przyjęciu powitalnym dla pracowników i zarządu klubu - odparła Kay. - Oczywiście. Słynne odprawy u komandora. - Czy chce pan powiedzieć, że są potwornie nudne? - Nigdy na nich nie bywam. Pewnie że nie bywa. Rozmawiali zaledwie pięć minut, ale Kay zdążyła się przekonać, że ten mężczyzna nikomu nie pozwoli sobie rozkazywać. - Był pan może na posiedzeniu zarządu, panie Bishop? Oni spodziewają się cudów. Zapomnieli tylko wręczyć mi czarodziejską różdżkę, kiedy mnie angażowali. - Nie mam z tym nic wspólnego. Jestem zwykłym, szeregowym członkiem klubu. Czy pani prowadziła już kursy żeglarskie? - Owszem. -To powinno wystarczyć szeregowemu członkowi klubu. - Gdzie? - W paru miejscowościach. -Domyślała się, że nie zadowoli go tamta lakoniczna odpowiedź. - Ostatnio byłam zastępcą szefa szkolenia w klubie żeglarskim na Cape Cod. Zarząd sprawdził już dokładnie moje kwalifikacje. Otrzymali wszystkie potrzebne dokumenty - burknęła. - Irytuję panią? - To przez ten upał. - Słyszałem, że nasz wspaniały zarząd nieźle dał się pani we znaki, ale wyszła pani z tej próby obronną ręką. Dlaczego wybrała pani właśnie Byfield Yacht Club? Ze względu na posadę w miejscowej szkole? - Częściowo tak. Dostałam pracę w Williston Academy i chciałabym osiąść w Byfield na stałe. Uważam się za nauczycielkę z powołania. - Angielski w ciągu roku szkolnego i żeglarstwo podczas wakacji. - Owszem. 9

- Nie najgorszy sposób na życie - odparł, spoglądając w dal ponad jej głową. - Na pewno się nie wzbogacę, ale to wdzięczne zajęcie. - Wdzięczne zajęcie. Ładnie to pani określiła - powtórzył Jake, przyglądając się jej uważnie. - Lubię swoją pracę. A pensja wystarcza mi na wygodne, spokojne życie. - Nie pytam o pani styl życia. Chcę tylko wiedzieć, czy umie pani pracować z dziećmi. - Jestem doświadczoną nauczycielką. - I poradzi sobie pani z niesfornymi dzieciakami? - Na pewno. - Proszę mi wybaczyć - rzekł spoglądając na zegarek. - Jestem zdenerwowany. Musimy przerwać naszą rozmowę. Twierdzi pani, że Whitney tu nie zaglądała. - Nie. - Kay nie czuła się winna. - Mam nadzieję, że wkrótce ją pan odnajdzie. Proszę zajrzeć na basen. Może Whitney martwi się sprawdzianem z pływania. - Whitney niczym się nie przejmuje. - Nawet gdy jej ojciec się wścieka, że opuściła lekcję tenisa? - Jak to się wścieka? - Na pewno nie jestem pierwszą osobą, która twierdzi, że potrafi pan człowieka onieśmielić. - Whitney przydałaby się odrobina nieśmiałości - odparł Jake, uśmiechając się ironicznie. - Ta mała wcale się mnie nie boi. - Może owinęła sobie tatę wokół małego paluszka? - Pani też ma córkę? - zapytał, unosząc brew. - Nie, sama jestem taką córką. - Przyznaję, że Whitney doskonale wie, jakich użyć sposobów, by osiągnąć zamierzony cel. - Jake roześmiał się, podniósł sweter i ruszył w stronę schodów. - Wszystkie dziewczyny to potrafią. Było wpół do siódmej. Kay stała u wejścia na pomost. Widziała stąd prywatną plażę i górujący nad portem dom Davida Morrowa. - Odprawa u komandora - mruknęła. Ubrała się na ten wieczór w szerokie spodnie i elegancką niebieską bluzkę, o ton 10

ciemniejszą niż błękit jej oczu. Na ramiona narzuciła sweter, ponieważ w Nowej Anglii od morza wiał często chłodny wiatr. Zdążyła umyć i ułożyć włosy. Sczesała je na jedną stronę i podpięła spinką w kształcie muszli. Włożyła również skromną złotą bransoletkę i kolczyki w kształcie małych węzełków. Kay nie lubiła przyjęć, ale znakomicie dawała sobie radę w takich sytuacjach. Była równie dystyngowana i dobrze wychowana jak gospodarze - w najlepszym jankeskim stylu. Potrafiła bez trudu podtrzymywać lekką konwersację, wymieniała serdeczne uściski dłoni, z łatwością zapamiętywała nazwiska i nie przerywając rozmowy sięgała po malutkie przekąski roznoszone na tacach przez kelnerów. Przyjęcie odbywało się na trawniku przed domem komandora. Gdy Kay poznała wszystkie miejscowe znakomitości, David Morrow zaproponował, żeby popatrzyła na piękny port z jego pomostu. Zasugerował, że poprosi kogoś z pracowników, by jej towarzyszył, ale Kay zdecydowała, że zejdzie nad morze samotnie. W każdej sytuacji powinno się podkreślać swoją niezależność. Na osłonięty falochronem pomost wchodziło się z prywatnej plaży. Kay patrzyła na okazały dom komandora i pięknie utrzymany trawnik na zboczu. Teren został tak ukształtowany, by powstało wrażenie zupełnego oddzielenia od sąsiednich posesji. Dopiero gdy Kay minęła falochron, ujrzała niewielki dom stojący na południe od rezydencji Morrowa, ukryty za szpalerem bzów i żywopłotem z ligustru. Wśród klonów wylegiwał się pies o złocistej sierści. Kay stanęła na końcu pomostu i patrzyła na jachty żeglujące po zatoce. Osłoniła dłonią oczy przed ostrym światłem zachodzącego słońca i obserwowała łódź pływającą tam i z powrotem wzdłuż prywatnego nabrzeża komandora, Żeglarz ubrany był w pasiasty kombinezon chroniący przed wilgocią i jaskrawą kamizelką ratunkową, która doskonale uwydatniała jego muskularną sylwetkę. Balastował bez wysiłku i zawisał nad falami, jakby chciał im się przyjrzeć z bliska. Albo zrobić wrażenie na widzach, pomyślała Kay, gdy łódź się zbliżyła. - Kogo ja widzę? Szef szkolenia naszego klubu jachtowego, jeśli mnie oczy nie mylą! - zawołał Jake Bishop, podpłynąwszy bliżej. Serce Kay podskoczyło. Jake zrzucił żagle i zsunął się lekko do wody sięgającej mu po pierś. Kay przyglądała się 11

mężczyźnie, gdy kierował łódź do pomostu. Musiała odczekać chwilę, żeby serce przestało jej walić. Jake wsparł się łokciami o deski pomostu o krok od niej. Kay wątpiła, czy zdoła się całkiem opanować. Odetchnęła głęboko i przykucnęła. - Mam nadzieję, że odnalazł pan córkę. - Whitney była na korcie. Nim przyjechałem, miała za sobą pół lekcji. Od razu zmyła mi głowę za to spóźnienie. Oparł się mocniej na łokciach, popatrzył na skarpę i dostrzegł w oddali ratowników, pracowników portu, instruktorów i wiele klubowych osobistości rozproszonych na trawniku. - Urwała się pani z odprawy? - Skądże. - Zdała pani ten egzamin? - Bez wysiłku - odparła chłodno Kay. - Powiedziała im pani to, co chcieli usłyszeć? - Nie. Mówiłam o tym, jak poprowadzę kurs i jakie zmiany chciałabym wprowadzić do programu zajęć oraz do niedzielnych wyścigów. - Pierwszy błąd. Jeszcze za wcześnie na własne pomysły. - Zatrudniono mnie tutaj, ponieważ chcę wiele zmienić. - Zatrudniono tu panią, bo zabrakło innych kandydatów. Najpierw zarząd klubu wybrał na szefa kursu trenera dwu ekip olimpijskich. Następnym szczęśliwcem był zdobywca Pucharu Ameryki i dwukrotny zwycięzca w regatach na trasie z Newport na Bermudy. - Znam doskonale ich osiągnięcia. W małym klubie niewielki z nich pożytek. - Powiedziała to pani komandorowi? - Nie warto na ten temat dyskutować, skoro pierwszy kandydat zachorował na żółtaczkę, a drugi podpisał trzyletni kontrakt z klubem na Wyspach Dziewiczych. - Na szczęście dla pani, panno Kay McConnick. Mamy zatem szefową szkolenia żeglarskiego. - Bardzo doświadczoną w pracy z dziećmi. Jake wyciągnął łódź na plażę; zaryła się w piasek dobre cztery metry od wody. 12

- Kay, niech pani posłucha dobrej rady - rzekł, mierząc ją uważnym spojrzeniem ciemnych oczu. - Zarząd nie traktuje pani tak samo jak poprzednich kandydatów. Będą obserwować i analizować każde pani posunięcie. Radzę działać ostrożnie. - Ale pan Morrow, nasz komandor... - Kolejny błąd - oznajmi! Jake, podnosząc rękę. - Proszę ścisnąć jego dłoń tak mocno, jak tylko pani potrafi i mówić mu po imieniu. - Mam się tak zwracać do swego pracodawcy? Wykluczone, Proszę zachować takie rady dla siebie. To starszy pan, mógłby być moim ojcem, może dziadkiem... - De pani ma lat? - Dwadzieścia dziewięć, - Niech zatem dużo młodsi instruktorzy tytułują go per „komandorze" albo „panie Morrow". Szef szkolenia powinien rozmawiać z nim i z członkami zarządu jak równy z równym. To rodzaj potyczki. - Świetnie pan wie, co tu o mnie myślą i jak potraktują. - To niewielki klub, Kay. Jest pani młodą kobietą, na dodatek bardzo urodziwą. Członkowie zarządu nie tak sobie wyobrażali szefa szkolenia. - Zapewniam pana, że jeszcze ich zadziwię - odparła, zdumiona jego słowami. - Jestem osobą tak samo godną zaufania, jak tamci panowie, których zatrudniono przede mną. - Oni nie mówiliby do komandora „panie Morrow". - Jaka szkoda, że nie jestem podstarzałym, statecznym, żonatym facetem jak wszyscy szefowie szkolenia w tym klubie od czasów „Mayflower", ale poradzę sobie równie dobrze jak oni. - I zrobi to pani oryginalnie - odparł z uznaniem Jake. - Pan myśli na pewno, że nie dam sobie rady, stąd tyle życzliwych pouczeń. Proszę zająć się raczej swoją córką, a nie moim stosunkiem do komandora. - Tu jest chyba pani słaby punkt. - Tyle pan mówi o komandorze - zaczęła Kay i wskazała ręką skarpę. Przypomniała sobie, że atak jest najlepszą obroną. - Czerpie pan tę wiedzę z własnych doświadczeń? - Nie rozmawiamy o mnie - odparł Jake i twarz mu stężała. 13

- Czy ja również odkryłam słaby punkt? - Spotykam się z komandorem tylko podczas regat. - Czyżby? - Mówmy raczej o szefie szkolenia, pannie Kay McCormick. Co ma do tego moja osoba? - Czy pan się naprawdę obawia, że nie sprostam oczekiwaniom zarządu? A może chodzi o to, że chciałby pan widzieć na moim miejscu kogoś innego? - No dobrze, mnie to również dotyczy. - Jake wyglądał na zakłopotanego, ale wzruszył tylko ramionami. - Dawid Morrow jest tu komandorem, ale ja przemawiam jako ojciec. On i członkowie zarządu będą chcieli wiedzieć, jak oceniają panią rodzice. Potrzebujemy osoby, która zaopiekuje się dziećmi, zapewni im bezpieczeństwo i dobrą zabawę. Whitney bardzo kogoś takiego potrzebuje. - Czy pańskim zdaniem powinnam także uczyć dzieci żeglowania? - Owszem. - Jake uśmiechnął się. - Jeśli wystarczy pani czasu. Trzeba grać swoją rolę, Kay. To mały klub i nieduże miasto. Połowa uczestników kursu to pani przyszli uczniowie w Williston. Pani nauczycielska kariera również będzie zależała od ich rodziców. Kay napotkała jego spojrzenie. Nie chciała mu się przyglądać, ale nie potrafiła odwrócić wzroku. Twarz Jake'a złagodniała. Bardzo pociągający mężczyzna, pomyślała dziewczyna, starając się ocenić go obiektywnie. Pewny siebie, lecz ostrożny; uparty i zarazem naprawdę zatroskany, gdy udziela jej zbawiennych rad. Z pewnością uwielbia swoją córkę. Same sprzeczności. Kay usiadła na pomoście z podwiniętymi nogami i zastanawiała się, jakaż to kobieta zdołała usidlić Jake'a Bishopa. ROZDZIAŁ DRUGI - Ile pan ma lat, Jake? - dopytywała się zaciekawiona Kay. - Trzydzieści jeden. Dlaczego pani o to pyta? - Tyle pan wie o życiu. Doświadczył pan tego co ja? A może to pan oceniał 14

innych? Jaka jest prawda? Jake był niesłychanie zaabsorbowany kamizelką ratunkową. - Może chce pani już przyłączyć się do gości? - zapytał po chwili. - Pan zmienia temat. - Lepiej wróćmy do poprzedniego. Nieufny i zawsze gotowy bronić swoich racji, uzupełniła charakterystykę. - Schooner! Usłyszeli cienki, dziecięcy głosik. Przez trawnik sąsiadów Morrowa biegł pies o złocistej sierści z hamburgerem w pysku, a za nim pędziła ciemnowłosa dziewczynka. - Wstrętne psisko! Schooner, oddaj mi to natychmiast! - wołała z płaczem. Na widok Jake'a wrzasnęła: - Tatusiu, zrób coś. Pies biegł wzbijając fontanny piasku. Jake zaklął cicho. - Schooner, oddaj mi to. Obrzydliwy pies – rzekł basem. Zwierzę zatrzymało się jakieś sześć metrów od swego pana i popatrzyło na niego. - To pański pies? - Owszem. Ale chętnie go pani oddam. - Jest pan sąsiadem komandora, prawda? - zawołała, śmiejąc się. - Dzieli nas żywopłot z ligustru, bzy i poglądy na życie. Schooner, oddaj to - rzekł niskim głosem, którym wyraźnie dawał do zrozumienia, kto tu jest panem. Resztki hamburgera upadły na ziemię. - Szkoda, że na mojej córce taki ton nie robi podobnego wrażenia - westchnął. - Schooner, nie masz chyba nic przeciwko temu, że Whitney zje twoją kolację. - To nie jego kolacja, tylko moja - oznajmiła dziewczynka i kopnęła bosą stopą kotlecik. - Nie ma się z czego śmiać, tatusiu. - Masz rację. Chyba powinnaś być wobec Schoonera bardziej stanowcza. - Głupoty gadasz - rzekła płaczliwym głosem dziewczynka, a gdy podniosła wzrok na ojca, łzy popłynęły jej po policzkach. - Dziecko mnie potrzebuje - powiedział Jake spoglądając na Kay. - Obawiam się, że reszta moich bezcennych rad musi poczekać. - Chyba omówiliśmy już wszystko. 15

- Czas pokaże. Życzę powodzenia. - Dzięki - odrzekła Kay, a Jake oddalił się natychmiast, by pocieszyć dwie smutne istoty. Gdy schodziła z pomostu, był już przy córce. Pocałował ją, a potem ukląkł obok psa, żeby raz jeszcze przemówić mu do rozumu. Ojciec, córka i skruszone psisko ruszyli w stronę domu. Wyszła im na spotkanie ciemnowłosa kobieta z pustym talerzem w ręku. - Szczęśliwa rodzina - szepnęła Kay, zastanawiając się w popłochu, dlaczego tak trudno jej wrócić myślami do komandora i jego gości. - Nic mnie to nie obchodzi - oznajmiła Whitney. - Nie wsiądę do łódki z chłopakiem, a już na pewno nie z Bradem Taylorem. Kay pogłaskała po ramieniu dziesięcioletniego, miłego chłopaczka i przyklękła obok Whitney Bishop. - Jesteś niegrzeczna, Whitney, dokuczasz Bradowi. - Ja się wcale nie przejmuję. Wolałbym popłynąć z karaluchem niż z nią - burknął chłopiec. - Sam jesteś karaluch! Mój tata załatwi cię w jednej chwili! - Chociaż zatoka nazywa się tak jak wy, ty i twój stary nie będziecie tu rządzić - odciął się Brad. - Przygotujcie łódki i zacznijcie trening - poleciła instruktorom Kay i podniosła się z klęczek. - Whitney i ja będziemy w żaglowni. - Ja nie idę! - krzyknęła dziewczynka. Kay odciągnęła ją na bok. Pozostałe dzieci ruszyły w stronę klubowego pomostu, gdzie przycumowane były łodzie. - Żeglarze muszą przestrzegać pewnych zasad, panno Bishop. Musisz przeprosić Brada i mnie za tę awanturę. Jeśli tego nie zrobisz, nie będziesz dziś pływała. - Dobrze, w takim razie wracam do domu. - To nie takie proste. Skoro nie żeglujesz, pomożesz mi w sprzątaniu, póki nie skończą się zajęcia. - Dlaczego nie mogę sobie iść? - Ponieważ twoi rodzice zapłacili za kurs żeglarski i spodziewają się, że czegoś cię nauczę. Zastanów się - dodała łagodniejszym tonem - nie chcesz chyba 16

rezygnować z pływania przez jakiegoś chłopaka! - Lubię żeglować - odparła ponuro Whitney. - No właśnie. Może z czasem polubisz towarzystwo chłopców. Niekiedy warto mieć ich w załodze, - Chłopcy to nudziarze. - Wszyscy, czy tylko Brad? - On najbardziej. - Masz jakiś specjalny powód, żeby tak myśleć? - Nie jesteś moją mamą i nie muszę ci nic mówić - oświadczyła dziewczynka, zerkając na Kay. - Whitney, dlaczego jesteś taka niegrzeczna? - zapytała Kay, starając się zachować spokój, - Przepraszam - mruknęła. Kay postanowiła wrócić do dzieci. Kara została chwilowo odroczona. Whitney zapięła kamizelkę i podreptała za instruktorką. - Mama uważa, że powinnam zostać mistrzynią tenisa. Nienawidzi żeglarstwa. Myśli, że tata podczas regat zawsze usiłuje coś wszystkim udowodnić. Boi się, że utonę albo przynajmniej wypadnę za burtę. - Whitney, na pierwszych zajęciach nauczyłaś się, co należy robić, jeśli łódka się przewróci. Wiesz także, jak postąpić, gdy znajdziesz się za burtą. - Pewnie, ale tata i mama okropnie się pokłócili o to moje żeglowanie. Dlatego tata cię nie lubi. - Dzieci mówią prawdę - mruknęła udając, że wcale jej to nie zabolało. - Nie chodzi o takie prawdziwe nielubienie. On ciebie nie lubi jako instruktorki. Mamusia pozwoliła mnie zapisać na ten kurs pod warunkiem, że będzie go prowadził jakiś starszy pan. Kiedy on zachorował, mama okropnie się przestraszyła. Powiedziała, że się nie zgadza, ale ustąpiła, gdy tata obiecał, że będę też chodziła na lekcje tenisa. - Na litość boską, Whitney, czy żadne z nich nie zapytało, jak ty chcesz spędzić wakacje? Weszły na pomost, gdzie przycumowane były łódki, a w każdej z nich siedziała dwójka lub trójka dzieci. 17

- Widzisz, mam tylko dziewięć lat. Nikt mnie nie pyta o zdanie. - W takim razie ja zapytam - oznajmiła Kay i położyła dziewczynce dłoń na ramieniu. - Co chcesz teraz robić? - Pływać - odparła, spoglądając na koleżanki. - Najpierw przeprosiny. - Naprawdę muszę? - Tak. - Przepraszam - burknęła Whitney, podchodząc do Brada i krzywiąc się, jakby właśnie zjadła plasterek cytryny. - Nie gniewam się - odrzekł chłopiec i oboje wyciągnęli do siebie ręce. - Doskonale - rzekła Kay, a potem szepnęła Whitney na ucho: - Nie zawsze tak będzie, ale dziś możesz wybrać sobie załogę. Wskakuj. Pierwszy raz tego dnia dziewczynka uśmiechnęła się do niej. Kay miała nadzieję, że to będzie koniec kłopotów, lecz awantura z Bradem Taylorem okazała się pierwszym z całej serii niemiłych incydentów. Następnego dnia Whitney spuściła chłopcu na głowę foliowy worek napełniony wodą. Brad wyglądał potem jak zmokła kura. Za karę dziewczynka musiała po zajęciach zdjąć żagle ze wszystkich łodzi. Pięć razy wspinała się na poddasze dźwigając sprzęt, ale nie widać było po niej skruchy. Trzeciego dnia dzieci uczyły się znaków ostrzegawczych i węzłów. Zasapana instruktorka znalazła Kay w żaglowni - Whitney zniknęła. Kay spojrzała przez okno na gęstą koronę buka. - Whitney Bishop! - zawołała bez namysłu. Liście zaszeleściły i gałęzie się zakołysały. - Skąd wiedziałaś, że się tu schowałam? - rozległ się cienki głosik. - To moja sprawa. Powinnaś być teraz na zajęciach i uczyć się węzłów. - Ale tata mnie ich nauczył, jak miałam trzy lata. - W takim razie złaź z tego drzewa i pomóż kolegom. Whitney marudziła jeszcze trochę, ale w końcu zsunęła się po pniu. Kay zamknęła oczy, westchnęła i zastanowiła się, czy wystarczy jej cierpliwości. Kay McCormick zamieszkała w niewielkim domu, należącym do Williston Academy, jednym z wielu niedawno odnowionych i wynajmowanych pracownikom. 18

Dom stał przy alei prowadzącej do Zatoki Bishopa, w połowie drogi miedzy szkołą i klubem. Rozpoczął się drugi tydzień kursu. Kay siedziała w salonie i popijając mrożoną herbatę przeglądała lipcowe zgłoszenia. Spojrzała na zamaszysty podpis pod formularzem Whitney. Jej ojciec, John T. Bishop III, opatrzył nim zgodę na udział córki w zajęciach. Nie rozmawiała z nim od owego incydentu z psem, ale widziała go kilka razy przelotnie, gdy przywoził Whitney albo wsiadał do łodzi. Na widok Jake'a Bishopa serce Kay waliło równie mocno jak podczas niespodziewanych odwiedzin komandora albo dyrektorskich wizytacji na jej lekcjach. Zdawała sobie sprawę z tego, że ojciec Whitney ma większe wpływy, niż się do tego przyznaje. Z niepokojem myślała o czekającej ją rozmowie na temat wybryków jego córki. Wystukała numer telefonu Jake'a i czekała z bijącym sercem. Odebrał po trzecim sygnale. Przełknęła ślinę, usłyszawszy jego głos. - Mówi Kay McCormick. Mam trochę kłopotów z Whitney. - Powiedziała mi, że w ubiegłym tygodniu oblała wodą kolegę. - Naprawdę? - Coś tam mamrotała, że lepiej, bym usłyszał to od niej niż od pani. Przypuszczam, że nie podobał się pani ten żart. - Jake... mówmy sobie lepiej po imieniu - westchnęła i zamilkła na chwilę, zastanawiając się, jak całą sprawę przedstawić. W takiej sytuacji najważniejszy jest takt. - Nie dzwoniłabym, gdyby chodziło o pojedynczy wybryk. - Wiadomo, że niełatwo pracować z dziećmi. - W tym przypadku chodzi o coś więcej. - I pewnie dlatego zadzwoniłaś - rzekł po chwili milczenia. - Owszem. - W takim razie mów, nie oszczędzaj mnie - odparł po krótkim wahaniu. - Wolałabym porozmawiać osobiście, jeśli to możliwe. Trzeba omówić kilka spraw, ale nie chciałabym, żeby Whitney niepotrzebnie się martwiła. - Dobrze. Moja córka pojechała do krewnych i przenocuje u nich. Przyjedź zaraz, 19

jeśli uważasz, że to ważne. Znasz drogę? - Tak, mieszkasz obok Davida Morrowa. - Doskonale. Mówisz mu po imieniu? - To nie ma znaczenia. Jakoś sobie radzę. Po kwadransie Kay wjechała na żwirowany podjazd i zatrzymała się przed zadbanym domem. Jake Bishop stał przed drzwiami z ręką w kieszeni. Miał na sobie spodnie w kolorze khaki i opierał się o lśniący zielony samochód wyścigowy. Wyglądał jak facet z reklamy. Nie sprawiał wrażenia zdenerwowanego. Dopiero gdy podeszła i podała mu rękę, dostrzegła niepokój w jego oczach. - Zapraszam do środka - powiedział. Przeszli przez ładnie urządzony salon i znaleźli się na tarasie wyłożonym terakotą. Roztaczał się stąd widok na prywatną plażę i przystań Morrowa. Tam się poprzednio spotkali. Złotobrązowe psisko wylegiwało się pod drzewem. - Schooner wydaje się dziś całkiem spokojny - rzekła Kay. - Odkąd posmakował hamburgerów, stracił apetyt na psie jedzenie. Kay uśmiechnęła się. Jake sięgnął po brzoskwinie ułożone w misie umieszczonej na stoliku z sekwojowego drewna. - Bardzo soczyste, ale trochę przejrzałe. Poczęstujesz się? - Nie, dziękuję - odrzekła. Wyobraziła sobie tamten buk i plażę. Odchrząknęła i popatrzyła na gęsty żywopłot oddzielający posesje. - Kto by pomyślał, że komandor mieszka tuż obok. - Wysokie płoty gwarantują dobre sąsiedztwo - powiedział Jake, odkładając brzoskwinię. - To prawda. Jaki piękny widok. - Nie przyszłaś tu, żeby rozmawiać o urokach mojego domu. Przejdźmy do rzeczy. Usiądź wygodnie i powiedz, co złego się stało - rzekł melancholijnie, wskazując jej leżak. - Nie przynoszę złych wiadomości. Chcę tylko porozmawiać o Whitney. Dobrze byłoby, gdybyś poprosił tu żonę. Jake przez chwilę śledził oczyma przelatującą mewę. - Matka Whitney jest w Szwajcarii - powiedział, odwracając się znowu do Kay. 20

- Pojechała na wakacje? Teraz rozumiem... - Jesteśmy rozwiedzeni. Jake Bishop nie był żonaty? Kay niespodziewanie pojęła, że kamień spadł jej z serca, a zarazem poczuła tak wielkie zażenowanie, że nagle się zarumieniła. - Nie miałam o tym pojęcia. - Na to wygląda. - Przepraszam. Sądziłam, że mieszkacie tu we troje. Przy naszym pierwszym spotkaniu w żaglowni wspomniałeś o żonie. - Dokładnie o matce Whitney. Od trzech lat nie jesteśmy małżeństwem. - A zatem źle cię zrozumiałam. - Owszem. - Whitney często o niej mówi. - To doskonale. Gail jest wspaniałą matką. - Tamtego wieczora, gdy Schooner uciekł z hamburgerem, od strony tego domu przyszła do was na plażę jakaś kobieta. Sądziłam, że to twoja żona. - Zbyt pochopnie wyciągasz wnioski. To chyba była Emily - odparł Jake, spoglądając na śpiącego psa. - Co za niefortunny zbieg okoliczności. - Kay nie rozumiała, o co mu chodzi. - Ale wróćmy do tematu. - Niepokoję się, ponieważ Whitney nieustannie próbuje coś udowodnić sobie i innym. Z czasem może stać się przez to arogancka, a wtedy zacznie lekceważyć instruktorów i obowiązujące zasady. Miałam nadzieję, że z pomocą twojej żony, a raczej matki Whitney, uda mi się dojść, co jest tego przyczyną. - Czy dziewięcioletnia dziewczynka nie może być po prostu odważna i samodzielna? - Naturalnie, ale z tego, co mi powiedziałeś, wynika, że w przypadku Whitney jest inaczej. - Nie musisz się o nią martwić, to wspaniała dziewczynka. Jake siedział wyprostowany, z głową uniesioną wysoko. Kay domyśliła się z jego postawy, że jest równie zakłopotany jak ona sama. Morska bryza wichrzyła mu włosy. Długo milczał. Wreszcie Kay pochyliła się w jego stronę. - Nie chciałabym wydać ci się wścibska, ale czy możesz mi powiedzieć, o co 21

chodzi z tą Szwajcarią - zaczęła. - Gail, czyli moja była żona, wyjechała do Genewy dwa tygodnie temu - odparł z westchnieniem. - To dziesięciomiesięczny kontrakt. Gail pracuje w bankowości. Kontakty międzynarodowe. - A co z Whitney? - Mieszka ze mną. - Zaledwie od dwóch tygodni. - Nie rób takiej miny. Gail i ja uznaliśmy, że dla Whitney najlepiej będzie, jeśli pozostanie w Byfield. - Nie myśl, proszę, że nie pochwalam waszej decyzji - zapewniła Kay, rumieniąc się znowu. - A powinienem się obawiać nagany? - Jake, proszę, nie mów tak. - Przepraszam, nie potrafię spokojnie bronić swoich racji. - Jake umilkł. Kay odczekała chwilę i podniosła się. - Przykro mi, jeśli masz wrażenie, że przyjechałam, aby krytykować twoje postępowanie. Chodzi tylko o to, że jeszcze ktoś prócz mnie powinien okazywać wobec Whitney nieco stanowczości. Fakt, że odpowiedzialność za jej wychowanie przeszła nagle z matki na ojca, wiele mi wyjaśnia. - Nie tak nagle. Czy myślisz, że zjawiłem się w życiu mojej córki niespodziewanie, że mnie w nim przedtem nie było? Whitney zawsze miała ojca. Poza tym często bywam na przystani i zauważyłem, że potrafisz utrzymać dyscyplinę wśród dzieci. O co ci naprawdę chodzi, Kay? - O co mi chodzi? Sądzisz, że preyszłam tu z jakąś ukrytą myślą? Jake milczał przez chwilę i obserwował mewy. - Dostałaś w klubie bardzo odpowiedzialną pracę, lecz oboje wiemy, że początkowo wybrano kogoś innego - odezwał się w końcu. - Na pewno się domyślasz, że wszystkie twoje posunięcia są bacznie obserwowane. Musisz udowodnić, że nadajesz się na to stanowisko. Nie winię cię za to, że chcesz, aby każde dziecko było chodzącą doskonałością. Tylko że dzieci takie nie są. Może wybryki Whitney podkopują twój autorytet i dlatego tracisz pewność siebie? 22

- Tracę pewność siebie? Karty na stół, Kay. Sądzę, że bardziej niż o moją córkę niepokoisz się o to, jakie wrażenie zrobisz na komandorze. - Komandor nie ma nic do tego! - zawołała Kay zerkając na żywopłot, jakby David Morrow miał się za chwilę pojawić wśród bzów. - Musisz przyznać, że moje przypuszczenia brzmią logicznie. - Logicznie! Gdzie tu logika? Czy powinnam obawiać się dyrektora szkoły, gdy jeden z uczniów źle się zachowuje na lekcjach angielskiego? To wyjątkowo pokrętna logika, panie Bishop. Nigdy o takiej nie słyszałam. Jake również spojrzał na żywopłot. Kay nie miała pojęcia, o czym myśli. - Naprawdę to nie obawa przed Davidem Mor-rowem sprawiła, że tu przyszłaś? - A co ma do tego David Morrow? Nic. Poza tym sama załatwiam z komandorem swoje sprawy. Nie zamierzam ciebie do tego mieszać. Na miłość boską, przecież ledwo się znamy. Doskonale mi się współpracuje z Davidem Morrowem. Oboje znamy swoje obowiązki. Gdyby pojawiły się jakieś problemy, zwróciłabym się do zarządu. -Kay zmrużyła oczy i dodała spoglądając na Jake'a: - A jeśli mam być szczera, złe zachowanie Whitney nie świadczy wcale o mojej nieudolności, a raczej o... - urwała nagle. - Mów dalej. - Nie. To nie moja sprawa. Nie powiem nic, czego mogłabym później żałować -odparła. Wstała i ruszyła ku oszklonym drzwiom tarasu. - Chciałaś powiedzieć, że trudna sytuacja rodzinna jest powodem złego zachowania Whitney - powiedział Jake, dotykając jej ramienia. Kay zatrzymała się, ale nie cofnął ręki. Jego dłoń była ciepła, a gest zaskakująco przyjazny, zważywszy okoliczności. - Jake, zadzwoniłam, bo naprawdę martwię się o Whitney. Jestem tu, ponieważ zgodziłeś się na tę wizytę. Whitney powiedziała mi, że jej mama była przeciwna żeglowaniu, że kłóciliście się o to, czy ma wziąć udział w kursie. - Gail bardzo się tym martwiła przed wyjazdem. - Nic o was nie wiedziałam. Przyjechałam w nadziei, że pomówimy o całej 23

sprawie we trójkę i uporamy się ze wszystkimi kłopotami. - Spotkała cię niespodzianka. - Niespodzianką było to, że musiałam zbijać niedorzeczne argumenty człowieka, który zamiast porozmawiać, rozsnuwa mi przed oczyma zasłonę dymną. Powiem ci szczerze, od dawna mam do czynienia z rodzicami uczniów i dobrze wiem, kiedy należy przerwać rozmowę. Jeśli będziemy ją teraz ciągnąć, skończy się na wzajemnym obwinianiu o wszystko. Przed nami całe lato. Chcę, żeby Whitney wspaniale spędziła wakacje. - Tymczasem ona ma kłopoty. - Największy, a może nawet jedyny, problem twojej córki to krnąbrny tatuś. Oczy Jake'a zabłysły. Zaczerwienił się nagle. - Dlaczego krnąbrny? Mówisz jak nauczycielka. - Ten przymiotnik doskonale pasuje do ciebie. Westchnął, puścił jej ramię i wepchnął ręce do kieszeni. - W takim razie nie oszczędzaj mnie i powiedz wreszcie, czego oczekujesz. Jeśli się nie mylę, chciałaś mnie namówić, żebym popierał twoich instruktorów przeciwko własnej córce. - Przykro mi, Jake. Tracimy czas. Szkoda, że przychodzą ci do głowy takie niemądre myśli. Doskonale wiesz, że nikt z nas nie jest przeciwko Whitney, a moje zajęcia same się bronią i nie potrzebuję twojego poparcia. To oburzające, że tak pomyślałeś. - Dla mnie takie przypuszczenie brzmi całkiem logicznie. - Powtarzasz się. Odkąd tu jestem, nie powiedziałeś jednego rozsądnego słowa. Ruszyła przez salon do wyjścia, a Jake pospieszył za nią. Podeszła do samochodu, otworzyła drzwi i wsiadła. Była prawie pewna, że ją zatrzyma, przeprosi, podziękuje za troskliwość. Jake schował ręce do kieszeni. Nadal miał się na baczności, jakby oczekiwał kolejnych zarzutów. - Porozmawiam z Whitney - oznajmił. - Naprawdę zależy mi na tym, żeby twoja córka miała wspaniałe wakacje. - Mnie również, Kay. Potrafię docenić twoje zainteresowanie, ale samotna i bezdzietna kobieta nie będzie mi radziła, jak mam wychowywać córkę. To tak, jakbym 24

pytał tenisistę, co zrobić, żeby wygrać regaty. Kay pobladła i odetchnęła głęboko. - Tak to widzisz? - Sama przyznasz... - Jestem samotna, a więc niekompetentna, prawda? Gdybym była mężatką i miała własne potomstwo, dopiero wtedy potrafiłabym ocenić, czy jakieś dziecko zachowuje się niewłaściwie. Sam jesteś najlepszym przykładem, że małżeństwo i ojcostwo nie u wszystkich łączy się z wrażliwością. Jedno i drugie nie daje ci prawa do oceniania moich kompetencji. Jake posmutniał. Oparł dłonie na nie domkniętej szybie samochodu. - Przepraszam - mruknął. - Nie ma za co. - Kay... Nie pozwoliła mu dokończyć, chociaż czuła, że chce się usprawiedliwić. - Powiedziałeś to, co myślisz, Jake. Masz prawo do własnego zdania, chociaż jest ono całkiem niedorzeczne. - Wiesz teraz, że rozwiodłem się z matką Whitney, że Gail wyjechała do Europy, a ja wychowuję małą. My dwoje stanowimy rodzinę. Jeśli chcesz, wykorzystaj wiedzę dla dobra mojej córki. - Bylebym tylko nie pouczała cię, jak być dobrym ojcem. - Owszem. Kay miała wielką ochotę przycisnąć niespodziewanie pedał gazu albo zakręcić szybę i przyciąć Jake'owi palce, ale zrezygnowała z takiej dziecinnej zemsty. Opanowała się trochę, wyjechała z podjazdu na ulicę i przez całą drogę do domu gadała do siebie. Czyżby Jake nie rozumiał, że wcale nie było jej łatwo do niego zadzwonić? Że naprawdę leży jej na sercu dobro tego dziecka? Przystojny Jake Bishop czarował dziesiątki kobiet, ale przed wszystkimi miał się na baczności. Nie spotkała jeszcze takiego mężczyzny. Ale to nie jej sprawa. Martwiła się tylko o jego córkę. 25